poniedziałek, 8 października 2012

Rodzina małżeństwem silna!

Uprzedzam, że notka pisana przeze mnie „na weekendzie” jest bardziej obszerna niż poprzednie – you have been warned ;)

W ramach prasówki (lub, jak niektórzy to określą, szukania materiału do hejtingu) natrafiłem na artykuł pt. „Biskupi zaniepokojeni sytuacją rodzin”. Ponieważ tego rodzaju doniesienia prasowe zawsze przykuwają moją uwagę – poczytałem. W skrócie chodziło ten fragment:
„W sytuacji kryzysu kulturowego i ideowego niepokój budzą wszystkie ataki na rodzinę - piszą biskupi w liście czytanym w niedzielę w polskich kościołach. Podkreślają, że na nowo pojawiają się próby podważania prawdy o rodzinie i wprowadzenia związków partnerskich.”

Być może wykażę się prostactwem, ale mnie „ataki rodzinę” kojarzą się z czymś, co owej rodzinie szkodzi w sposób dostrzegalny. Gdyby np. wprowadzono państwowy zakaz ślubów kościelnych, bądź też nakaz rozwodów (unieważniania małżeństwa/whatever) – zaniepokojenie biskupów byłoby zrozumiałe.

„Według biskupów przejawem kryzysu rodziny jest osłabienie więzi, przeróżne patologie rodzinne, rozwody, luźne związki praktykowane już od młodości oraz brak otwarcia małżonków na dar życia. (…) Obserwujemy także coraz większe przyzwolenie społeczne na te niewłaściwe zjawiska i często brak jakiejkolwiek reakcji ze strony bliskich osób" - głosi list Episkopatu.”


Tematyka niechęci kościoła do związków „niemałżeńskich” zawsze mnie po trosze fascynowała. Bowiem jest ona (niechęć) dowodem na to, iż coś takiego jak „szczęście” jednostki liczy się dla kościoła jedynie wtedy, gdy jednostka całkowicie się kościołowi i jego postanowieniom podporządkuje. Przesadzam? No to może kilka słów o tym, jak według kościoła powinien wyglądać „związek”. Po pierwsze – młodzi nie powinni ze sobą mieszkać przed ślubem (jak rozumiem to jedna z patologii). Po drugie – póki nie są małżeństwem, nie powinni uprawiać seksu (kolejna patologia). A przed ślubem – gwoli czepiania się – dla kościoła każdy „poważny” związek nie będący małżeństwem ani też „stanem narzeczeństwa” jest czymś złym (no bo to luźny związek). Następnie młodym (przeważnie) ludziom ogłasza się, że są mężem i żoną i że ich związek jest nierozerwalny.

Teraz krótki eksperyment myślowy – odśwież swoją pamięć, Czytelniku. Przypomnij sobie swój pierwszy związek. Potem postaraj się ogarnąć myślą swoje otoczenie i spróbuj oszacować ile ze związków w Twoim otoczeniu się rozpadło? Mam tu na myśli zwyczajne, „niemałżeńskie” związki.

Jak już sobie, Czytelniku, pomyślałeś – wyobraź sobie, że nadal tkwisz w swym pierwszym związku, a żaden z „rozpadniętych” związków w Twoim otoczeniu się nie rozpadł. Czemu? Bowiem pierwszy ze związków (Twój i Twoich znajomych) został ustanowiony związkiem nierozerwalnym. Nieco przerażająca perspektywa, czyż nie?

Chciałbym wierzyć w to, że kościół małżeństwo ustanowił „nierozerwalnym” po to, aby zawierali je ludzie, którzy są „mocno” zdecydowani. Osoby, które poznały swoich partnerów w stopniu umożliwiającym podjęcie takiej,ostatecznej w sumie decyzji. Chciałbym w to wierzyć, ale nie wierzę.

Gdyby bowiem tak było („poznajcie się zanim weźmiecie ślub”), nikt nie powiedziałby złego słowa młodym ludziom, którzy zaczynają ze sobą mieszkać „przed ślubem” i (o zgrozo) uprawiają seks. Czemu? Bo to przynajmniej potencjalnie pozwoliłoby się tym ludziom poznać zanim zrzuci się na nich „nierozerwalny” związek. Że co? Że można poznać kogoś nie mieszkając z nim? Bardzo pięknie to brzmi, ale to niestety bajka. Niedowiarków zachęcam do zapoznania się z działem psychologii społecznej, jakim jest „autoprezentacja” - udawanie czegokolwiek podczas „spotkań” jest bardzo łatwe – po zamieszkaniu ze sobą jest to już niemalże niemożliwe (a już na pewno baaardzo trudne).

Gwoli ścisłości, nawet na naukach przedmałżeńskich czasem wyrwie się jakiemuś prowadzącemu, że jeśli para się rozstanie w trakcie nauk, to dobrze, bo przynajmniej nie będą nieszczęśliwi. Ale czy przypadkiem takie rozstawanie to nie propagowanie „luźnych związków”? Jeśli biskupom chodziło o luźny związek jako uprawianie seksu każdego z każdym, to bardzo mi przykro, ale stosunek seksualny nie jest tożsamy ze związkiem.

Czasem podnoszony jest argument, iż rozwody są złe – ze względu na dzieci. Jest to, z punktu widzenia psychologii, bzdura. Dzieciaki od małego są bardzo, ale to bardzo wyczulone na komunikacje niewerbalną. Do tego stopnia, że jeśli ktoś zamierza się do dziecka uśmiechnąć nieszczerze, lepiej niech tego nie robi, bo będzie dzieciakowi mieszać w głowie. Te same dzieciaki o wiele lepiej będą czuły się w sytuacji, w której mamusia i tatuś są na siebie źli i najchętniej by się pozabijali, ale robią dobrą minę do złej gry. Dzieci, jak wiemy, w ogóle nie zwracają na takie drobnostki uwagi.

Reasumując - kościół chce, aby dwoje obcych sobie w zasadzie ludzi zgodziło się dobrowolnie na zawarcie NIEROZERWALNEGO związku. No i nie byłoby w tym fakcie nic zdrożnego, gdyby nie ekspansywność kościoła w tej materii. Gdyby te przykazy ograniczały się jedynie do katolików, byłaby to ich wewnętrzna sprawa. Ale kościół stara się poprzez wpływ na ustawodawstwo, uniemożliwić innym ludziom życie według ich własnych - hm - „zaleceń”.

Czemu kościół jest tak ekspansywny? Za to, co napiszę za moment, ryzykuję oberwanie wiadrem pomyj, ale z „godnościom to przyjmne”. Z tego samego powodu, dla którego ekspansywny był socjalizm. Żaden ustrój, żadna filozofia etc., które wymagają od większości członków (społeczeństwa, wierzących,etc) jakichkolwiek wyrzeczeń w zamian za późniejszą nagrodę, nie może współistnieć i być równie atrakcyjny jak ustroje (religie), które tych wyrzeczeń nie oczekują. Religia katolicka obiecuje zbawienie – socjalizm obiecywał całkowite wyrównanie różnic społecznych i ogólny dobrobyt, a wszystkie problemy były problemami „przejściowymi”. Te same problemy przejściowe to wyrzeczenia w religii katolickiej. Z tą różnicą, że socjaliści obiecywali ogólny dobrobyt już za życia (jak się skończyło – wiadomo).

Paradoksalnie – kościół katolicki miał się najlepiej (z punktu widzenia propagowania ideologii i wiarygodności) w czasach PRL. Mało kto wyjeżdżał za granicę, wszędzie panowała cenzura, ludzie w większości nie wiedzieli, że można żyć inaczej. Tzn. podejrzewali, ale różnica pomiędzy zobaczeniem czegoś na własne oczy, a słuchaniem o tym jest jednak gigantyczna. Potem PRL się skończył, ludzie zaczęli wyjeżdżać i okazało się, że gdzie indziej żyje się inaczej.

Kościół tego nie dostrzegł (albo zajmował się czym innym) i tkwi przy swoich nakazach. Że co? Że kościół od zawsze stał na tym samym stanowisku? Kościół zmieniał się wraz ze zmieniającymi się czasami. Teraz albo się zmieni, albo będzie od siebie odpychał coraz więcej wiernych. A jeśli dodamy do tego wewnętrzne problemy kościoła, które z racji „umediowienia” są bardzo widoczne – wiarygodność kościoła spada coraz bardziej.


Poza tym kościół zamiast łączyć – albo omyłkowo albo celowo - dzieli ludzi na lepszych i gorszych.

„Trzeba bezzwłocznie poszukać prawdziwych przyczyn wspomnianego kryzysu i znaleźć odpowiednie rozwiązanie problemu. Nasze działania powinna cechować mądrość i dalekosiężna perspektywa. Potrzebne jest szanujące i wspierające rodzinę, szczególnie wielodzietną, ustawodawstwo oraz pomoc samorządów lokalnych"

Hierarchowie zachęcają w nim również do wsparcia Fundacji "Dzieło Nowego Tysiąclecia", która wspiera materialnie i duchowo ponad 2500 stypendystów z całej Polski, głównie z rodzin wielodzietnych.”


Wychodzi na to, że w oczach hierarchów prawdziwa rodzina to rodzina wielodzietna. Z tego rodzaju argumentacją spotkałem się już w trakcie wielu dyskusji z ludźmi o mocno prawicowych i konserwatywnych poglądach. Czemu należy wspierać rodzinę wielodzietną? Czy rodzina z jednym dzieckiem bądź z dwoma jest w czymś gorsza? Rozumiem, że chodzi o przyrost naturalny, ale jeśli nie będzie się w pierwszej kolejności wspierać rodzin „niewielodzietnych”, to może dojść do karykaturalnej sytuacji, w której rodziny będą dzieliły się na bezdzietne (większość) i wielodzietne (mniejszość). Bo już teraz ludzie boją się mieć dzieci - nie wiedząc, czy będą je w stanie utrzymać - a żaden trzeźwo myślący człowiek nie „narobi sobie dzieci” opierając się na wsparciu państwa, bo rządy mogą się zmienić, a co za tym idzie „wsparcie” również może zostać cofnięte. Zwłaszcza, że takie wsparcie potrzebne by było rodzinie wielodzietnej na przestrzeni mniej więcej 25 lat (przy założeniu 7 dzieci [rok w rok] i pomocy państwa do momentu ukończenia 18 roku życia przez najmłodsze). Przez ten czas wiele może się zmienić.


Powracając na sam koniec do myśli przewodniej – w jaki sposób uprawomocnienie związków partnerskich może zaszkodzić przyrostowi naturalnemu? Ja związku przyczynowo skutkowego nie widzę. Widzę natomiast próby stosowania inżynierii społecznej w oparciu o dogmaty wiary. Był w historii ktoś kto podchodził do ustroju propagowanego przez siebie w sposób dogmatyczny i w oparciu o to stosował inżynierię społeczną, ale nie wymienię jego imienia i nazwiska, bo wystarczająco się już tą notką naraziłem.

Materiał źródłowy

8 komentarzy:

  1. Bo kościelna mondrość jest najmondrzejsza i oni w ogóle wiedzą wszystko najlepiej! Tak jak wiedzieli, kiedy palili Giordano Bruno. Oh, wait. Albo kiedy aresztowali i skazali na dożywotni areszt Galileusza. Oh, wait. Albo kiedy uważali, że sekcje zwłok = bezczeszczenie ich, a transplantacje są niemoralne etc. OH WAIT.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kościół to instytucja , która jak i każda inna instytucja chce dla siebie jak najlepiej ;D oto jeden z przykładów :)
    świetna notka, szkoda ze taka krótka ....

    OdpowiedzUsuń
  3. Genialna notka oby takich więcej .... ale jak siostra pisze troszkę krótka bo jako ze to temat morze ...

    OdpowiedzUsuń
  4. Obawiam się, że jak zacznę pisać dłuższe - wygonią mnie z bloggera - za dużo literek - może im serwy przeciążyć... ;)


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze możesz pisać w dwoch notkach na raz :>

      Usuń
    2. Wole dzielić na odcinki i kończyć cliffhangerami ;]

      Usuń