poniedziałek, 25 lutego 2013

Hołownia z Grodzką w tle


Szymon Hołownia – jeden z moich ulubionych katolickich celebrytów – wziął się na łamach tygodnika „Wprost” za bary z tematem Anny Grodzkiej jako wicemarszałkini. Felieton swój rozpoczął w sposób następujący:


Posłanka Anna Grodzka ma zostać wicemarszałkiem Sejmu. Lewicowe i lewackie środowiska już są półprzytomne z ekstazy.”


Rzecz jasna, etykietka „lewactwo” musiała się pojawić. Aczkolwiek mogło być gorzej – mógł zabić (tzn. mógł napisać) „lewicowe i neostalinowskie środowiska”. Powinniśmy być panu Szymonowi wdzięczni. Co się tyczy meritum – choć zachowanie niektórych lewicowych środowisk mogło mieć pewne niezdrowe podstawy (np. chęć wywołania zaściankowego shitstormu), to nie nazwałbym tego ekstazą.


Już wieszczą: teraz odmieni się los świata! Inwokują: o, wytęskniona chwilo, w której zbledną historyczne porażki!”


Historyczne porażki? Czy to znaczy, że jednak będziemy mieli własnego Jana Husa i będziemy świeckim krajem tak jak Czech...


Niemcy przyznają, że przegrali pod Legnicą, PKB zaraz przekroczy sto procent, kolej zacznie działać, lód w Arktyce stwardnieje, Nergal wyjedzie na Oazę Dzieci Bożych!”


Cholera! Jednak nie chodziło o te porażki! Swoją drogą, o ile troski o PKB i lód w Arktyce jeszcze jakoś można zrozumieć, to już troski o Nergala już nie bardzo. Ale to chyba „fiksacja nergalowa”, na którą zapadła większość katolickich celebrytów.


Potem następuje cały akapit podobnego bełkotu. Przepraszam za ostrą nazwę, ale ktoś uchodzący za intelektualistę mógłby sobie darować zagrywki rodem gimnazjum. Czy tak trudno jest utrzymać poziom bez używania „wypełniaczy”? Ja takowych nie używam – but hey! Ja to robię bo lubię, a nie dlatego, że ktoś mi płaci ;) Swoją drogą, u Hołowni musiało się pojawić słowo „postęp” i musiało ono mieć konotacje negatywne. Temu słówku poświęcę niebawem cała notkę.


Teraz wrzucę trochę dłuższy cytat, coby było wiadomo, z czym się mierzyć muszę:


W całej tej sprawie nie daje mi bowiem spokoju wyraźna niekonsekwencja. Z jednej strony, ci, którzy wicemarszałkowanie (feministki każą mówić pewnie: wicemarszałkiniowanie) pani poseł Grodzkiej uznają za wydarzenie zbawcze, przekonują, że chodzi o to, by „promować inność”, by Polacy nauczyli się szanować różnorodność. Dzień później, w kolejnym radiu czy gazecie, tłumaczą jednak, że właśnie nie ma tu żadnej inności, posłanka Grodzka musi zostać wicemarszałkiem, bo jest dokładnie taka sama jak reszta społeczeństwa. Z jednej strony środowisko, w którym działa pani poseł (tzw. LGBT, czyli lesbijek, gejów, osób biseksualnych i transseksualnych), mówi: przecież my i wy jesteśmy identyczni, z drugiej: my jesteśmy różni i wy powinniście nas szanować. Marzy o pełnej asymilacji, ale chce ją osiągnąć przez tworzenie swoistego getta.”


W tym momencie jestem w stanie zarzucić Hołowni maksimum złej woli jeśli chodzi o to, jak rozumie przekazy. Cały ten akapit jest wynikiem tego, że lewica (delikatnie rzecz ujmując) nie radzi sobie z przekazami medialnymi. Każdy chce być tym „najbardziej najmądrzejszym” i dlatego na wszelki wypadek nie zgodzi się z tym, co wcześniej zostało powiedziane. Czasem nawet ze sobą się nie zgodzi. Acz – jest to przypadłość o charakterze ogólnym, na którą cierpią niemalże wszyscy, którzy istnieją w „mediach”.


Gwoli wyjaśnienia – to, co powiedziała w temacie Grodzkiej bliżej nieokreślona lewica (bo Hołownia źródeł nie podał, choć mógł chociaż nazwiska), to nie są dwa przeciwstawne stanowiska. Tzn. może inaczej – wcale nie muszą być przeciwstawne. Na człowieka możemy bowiem patrzeć wielopłaszczyznowo i Hołownia doskonale sobie zdaje z tego sprawę. Udaje tylko, że nie wie o co chodzi.


Inność Grodzkiej polega na tym, że jako osoba transpłciowa nie jest „większością” (bo jest osobą po korekcie płci), tak samo jak geje i lesbijki nie stanowią większości społeczeństwa. Dlatego właśnie nazywamy te grupy mniejszościami. I choć te grupy są takie same pod wieloma względami (pracują, płacą podatki, chcą mieć dzieci etc., etc.) jak my (tj. heterycy), to jednak w kwestii orientacji seksualnej się różnimy. Rzecz jasna można udawać, że się nie wie, o co chodzi. A jeśli się jeszcze to wszystko w kontekście osadzi – a kontekstem są niezbyt spójne wypowiedzi lewicy (szerokopojętej) – to ludzie pokroju Hołowni mają używanie. Wszak nikt im nie jest w stanie zarzucić złej woli – ot, bazowali na tym, co wyczytali...


Swoją drogą nie rozumiem też, jak można do jednego worka wrzucać osoby o innej niż hetero orientacji seksualnej z osobami, które zmagały się z rzeczą zupełnie innego kalibru – zaburzeniem identyfikacji płciowej. To bardzo poważna dolegliwość, uwzględniana w klasyfikacjach WHO jednostka chorobowa, wymagająca skomplikowanej terapii. Czy z tego mariażu w ramach LGBT wynika, że bycie gejem też mam traktować w tych kategoriach?”


Swoją drogą, nie rozumiem też, jak można pozując na intelektualistę, tak bezczelnie rżnąć głupa (eufemistycznie rzecz ujmując). Nie jest dla nikogo tajemnicą to, że dla środowisk „Hołowniopodobnych” geje, lesbijki, transseksualiści i biseksualiści to „wróg”. Z wrogiem to wiadomo jak jest – lepiej się z nim walczy, jak podzieli się na niezorganizowane grupy (tak niezorganizowane, że nawet partyzantka nie wchodzi w grę). Problem pojawia się wtedy, gdy środowiska takie (czyli wrogowie) zaczynają mówić jednym głosem. Że przesadzam? A jak inaczej zrozumieć te słowa? Czy Hołownia naprawdę martwi się o to, jak postrzegani będą homoseksualiści?


Mówiono mi, że to nie żadne zaburzenie, teraz okazuje się, że jednak tak?”


Czy jeśli podam osobie transpłciowej rękę, to zostanę uznany przez Hołownię za kogoś, kto cierpi na jakieś zaburzenie? Zapewne tak, bo jestem leworęczny... Czy w XXI wieku kogoś dziwi to, że organizacje różne się zrzeszają o ile łączy je jakiś cel? Jakoś Hołownia nie krytykuje zrzeszania się w ramach „ochrony życia”. No, a jakże to wygląda, skoro życia „bronią” ramię w ramię dobry katolik i NOP-owiec jakiś?


Może wspomniane środowisko, zamiast próbować jechać okrakiem na dwóch rumakach, zdecydowałoby się wreszcie, na czym chce budować?”


Czyli „weźcie przestańcie się zrzeszać, bo nam konserwatystom utrudniacie robotę.”


Czy nie trąci szaleństwem świat, w którym występujący w towarzystwie człowiek za pierwszą wartą przedstawienia rzecz uznaje to, że jest gejem?”


Czy nie trąci szaleństwem świat, w którym występujący w towarzystwie człowiek za pierwszą wartą przedstawienia rzecz uznaje to, że jest wierzący?


Mam momenty, w których czuję się patriotą.”


Pytanie tylko: względem którego kraju ten patriotyzm? Tego na W czy tego na P?


(…) by wreszcie zrozumieli, że najlepszym orężem w ich batalii o tzw. tolerancję nie będzie wcale poseł wabiący wyborców kolorową flagą, ale taki, na którego widok ludzie wzruszą ramionami i powiedzą: „Ten człowiek wspaniale pracuje, jakie to ma znaczenie: jest czy nie jest gejem?”.”


Wszystko ładnie i pięknie. Tylko, że z naszym krajem ma mało wspólnego. U mnie w mieście była sobie knajpka (mniejsza o nazwę). Knajpka była jedną z tych droższych. Biznes się kręcił fajnie, klienci byli zadowoleni. Aż do momentu, w którym się okazało, że właściciel jest gejem. Najpierw dostał „bana” w „towarzystwie” (które było bardzo prawicowe), potem interes padł, bo mało kto się chciał stołować „u pedała”. Ciężka praca, Panie Szymonie, w naszym kraju może jedynie spowodować garb – szanować nikogo za tę pracę nie będą. 

Źródło:

wtorek, 19 lutego 2013

Katolicki celebryta w natarciu – Terlikowski o homoseksualistach i „prawie naturalnym”

Przyznaję, że dałem się złapać na tytuł. Mój ulubiony celebryta zatytułował bowiem swój tekst następująco: „Ani ewolucja, ani społeczeństwo. Normy wynikają z prawa naturalnego”. Zainteresowany byłem tym, w jaki sposób Terlikowski „wyprowadzi” normy z prawa naturalnego. Rzecz jasna zawiodłem się srodze – choć może lepszym określeniem byłoby „wyfrajerzyłem się”. Terlikowski, rzecz jasna, niczego nie wyprowadzał. Ot, obwieścił tylko, że nikt inny prócz niego racji nie ma. No, ale jak to mawiał Wołoszański „nie uprzedzajmy faktów”. Całości nie będę cytował – podlinkuję na końcu. Dyskusja, do której odniósł się Terlikowski, dotyczyła wypowiedzi jednej z najmłodszych (stażem) gwiazd internetu – mowa tu oczywiście o dr Pawłowicz. Strony są dwie, ale Terlikowski uważa, że obydwie się mylą.

Norm moralnych, w tym także normy, która służy do oceny zachowań homoseksualnych nie wyprowadza się bowiem z teorii ewolucji.”

Owo zdanie, choć bardzo interesujące, rzecz jasna nie doczekało się uzasadnienia. No nie wyprowadza się z teorii ewolucji i już! Ale dalej jest lepiej.

(swoją drogą nie jest to jedyna teoria ( teoria ewolucji – przyp. piknik) wyjaśniająca powstanie i rozwój gatunków).”

To tak samo jak teoria opisująca działanie grawitacji (wszak prawo ciążenia powszechnego to nie dogmat) nie jest jedyną teorią, która opisuje co się może stać z człowiekiem, który wyskoczy z 10 piętra. Są bowiem takie, według których ów człowiek może latać. Tym niemniej teoria grawitacji – choć Terlikowski zapewne podkreśliłby to, że to tylko teoria – od lat gra w tym przypadku pierwsze skrzypce. Nie zachęcam pana Tomasza do prób negowania teorii grawitacji, bo za namawianie do popełnienia samobójstwa grozi odpowiedzialność karna.

Swoją drogą – pokora naukowców, którzy nazywają coś „teorią” pomimo tego, że owo coś jest stale i niezmiennie potwierdzane praktyką sprawia, że wszelkiej maści domorośli filozofowie i naukowcy traktują ich jak worki treningowe. Bo skoro „teoria”, to znaczy, że nie zawsze musi być prawdziwa! Dlatego też ludzie pokroju Terlikowskiego nie opierają się na teoriach tylko na dogmatach. Dogmat, jak wiadomo, jest zawsze prawdziwy i niepodważalny. Co innego taki aksjomat, który został wymyślony przez ludzi. Dogmat wcale nie został przez nikogo wymyślony – to prawda objawiona, którą człowiek (w ramach swojej nieomylności) przedstawia innym ludziom. Tak, to był sarkazm. Ci sami ludzie, którzy będą się nabijać z tego, że nauka opiera się na tym, co wymyślili ludzie i dlatego jest omylna, gotowi są (acz głównie w internecie) umierać za to, że dogmat jest nieomylny dlatego, że został opisany przez ludzi. Nawet, jeśli na moment przyjmiemy optykę ludzi pokroju Terlikowskiego – tzn. że dogmaty/przykazania/etc. pochodzą bezpośrednio od boga, to odbiorcą tego przekazu jest człowiek, który jest omylny. Tedy nie powinniśmy traktować słów człowieka jako prawdy objawionej. Ale, jak mniemam, świat ludzi, którym wiara myli się z pewnością, rządzi się własnymi prawami.

Z tego ich filozoficznego założenia o braku celowości ewolucji wypływają dalsze twierdzenia. „Ewolucja nie tworzy żadnych norm, to społeczeństwa je tworzą” - stwierdzają. I znowu, pomijając debatę nad tym, czy teoria ewolucji jest prawdziwa.”

Tak samo jak konstruktorzy mostów nie zastanawiają się nad tym, czy teoria opisująca grawitację jest prawdziwa, tylko biorą pod rozwagę oddziaływanie grawitacyjne. I co dziwne, choć konstruktorzy nie prowadzą (w ramach projektowania mostów) dysput mających na celu zweryfikowanie teorii opisującej oddziaływanie grawitacji, mosty stoją i nie zawalają się pod własnym ciężarem.

Pojęcie norm społecznych czy etycznych nie wchodzi bowiem w zakres biologii, a nauka ta nie jest w stanie określić skąd się one biorą. No chyba, że jej reprezentanci zabiorą się za ideologię.”

No wreszcie jakiś konkret, do którego można się odnieść. Zacytowany fragment jest z punktu widzenia nauki bełkotem. Bądź też jest on wynikiem niedouczenia. Biologia jest w stanie określić przyczyny powstawania takich a nie innych norm społecznych. Czynniki stricte biologiczne mogą mieć i mają wpływ na to, jak kształtują się społeczeństwa. Ergo - mają wpływ na normy społeczne. To, że w podręcznikach do biologii z 6 klasy szkoły podstawowej trudno znaleźć coś w tym temacie nie oznacza, że biologia jest ślepa w tej materii.

Ale, i to też trzeba powiedzieć jasno w odniesieniu do drugiej strony sporu, nawet jeśli homoseksualizm z punktu widzenia ewolucji jest bezużyteczny, (...)”

Bezużyteczność z punktu widzenia ewolucji” - na to Terlikowski nie wpadł sam z siebie. Pozwólcie, że zacytuję „naukowców”, którzy bronili Doktor Pawłowicz:

Gdyby wszystkie osobniki danego gatunku (także i człowieka) zamieniły się w osobniki homoseksualne – gatunek ten przestałby istnieć, ponieważ nie nastąpiłoby przekazanie genów następnemu pokoleniu, w związku z czym nie byłoby potomków. Dlatego z całą odpowiedzialnością można stwierdzić, że z punktu widzenia ewolucji homoseksualizm jest anomalią.”

Ja wiem, że już milion razy się pastwiono nad tą quasi-naukową wypowiedzią, ale dołożę swoje trzy grosze. Naukowcy tonem nieznoszącym sprzeciwu oznajmiają „o co chodzi z tą ewolucją”. Oni wiedzą, że homoseksualizm to anomalia. Dlaczego? Ano dlatego, że gdyby wszyscy ludzie byli homoseksualni, to nie miałby kto genów przekazać – tzn. nie byłoby następnego pokolenia. Dziwi mnie to, że naukowcy (reprezentujący różnie dziedziny) nie pomyśleli przez chwilę nad tym, co podpisują.

Po pierwsze – ciężko stwierdzić, co z punktu widzenia ewolucji jest anomalią. Pewnego rodzaju mutacje genowe pojawiają się od czasu do czasu i jeśli człowiek by się temu uważnie przyjrzał, mógłby dojść do wniosku takiego, że ewolucja ma od cholery asów w rękawie i od czasu do czasu używa jednego z nich, sprawdzając czy „zadziała” czy też nie. Tym samym ciężko stwierdzić co jest anomalią, a co nią nie jest.

Tym niemniej załóżmy na moment, że ziścił się koszmar katolików – wszędzie dokoła geje i lesbijki (swoją drogą czy to oznacza, że nie byłoby katolików?). Czy to oznacza, że gatunek szlag trafi? Odpowiedzmy pytaniem na pytanie (choć podobnież to nieładnie) - czy to znaczy, że wszyscy nagle stali się bezpłodni? Czy homoseksualizm oznacza automatycznie brak chęci posiadania potomstwa? Czy plemnik geja nie jest w stanie zapłodnić komórki jajowej należącej do lesbijki?

Zapewniam naukowców, że gdyby homoseksualizm był anomalią i „ślepą uliczką ewolucji”, już by go nie było. Bo nie jest tak, że geje i lesbijki nagle się pojawili w XXI wieku – homoseksualizm (w kontekście gatunku ludzkiego) jest tak stary jak sam człowiek. Jeśli więc jest to anomalia, to jest cholernie odporna i trwała.

Biologizacja dyskursu moralnego jest niebezpieczna dla spójności, rozmywa znaczenie terminu prawo naturalne, a do tego nadwartościowuje dyskurs nauk szczegółowych, które nie powinny być wykorzystywane do tworzenia norm.”

Kilka akapitów wcześniej Terlikowski przekonywał, że biologia nie może pomóc w określeniu pochodzenia norm społecznych, a teraz przekonuje, że biologii (i innych nauk szczegółowych) nie powinno się wykorzystywać do tworzenia norm. Jak to więc jest? Biologia z jednej strony nie może określić przyczyn, z drugiej zaś nie powinna tworzyć norm (bo rozmywa prawo naturalne)? Wydaje mi się, że jeśli podzielimy to przez zero, wszystko będzie zrozumiałe;)

Trzeba mieć jednak świadomość, że jeśli mamy realnie dyskutować o kwestiach moralnych, to zamiast uciekać w „naukawość” (to nie jest przejęzyczenie), powinniśmy odwołać się do nauk, które rzeczywiście mogą coś o moralności powiedzieć.”

Takich jak kryminologia?

A nie są nimi nauki biologiczne czy socjologia (nie wspominając już o marksizmie-genderyzmie), ale klasyczna filozofia i teologia. Powrót do nich, przywrócenie łacińskiej konsekwencji myślenia i języka, jest jedyną drogą uzdrowienia myślenia.”


A jednak nie... Innymi słowy – musimy się oprzeć na teologii i filozofii klasycznej, bowiem te dziedziny jako jedyne nie zostały wymyślone przez człowieka i dlatego są one prawdami objawionymi. Tak samo jak prawo naturalne jako jedyne prawo nie jest wynalazkiem ludzkim – zostało nam zesłane przez byt transcendentny.

Jeszcze inaczej rzecz ujmując. Zamiast próbować zrozumieć mechanizmy rządzące zbiorowościami ludzkimi uznajmy, że wszystko w temacie opisu już nam wiadomo i udawajmy, że nic nowego nie wymyślono.

To, że ktoś chciały opierać swoje wywody na filozofii klasycznej (która jest zupełnie bezużyteczna jeśli zechcemy ją zastosować do opisu współczesności), to jego sprawa. Filozofia przynajmniej jest nauką. Nie jest natomiast nauką (w mojej skromnej hejterskiej opinii) coś, czego założeniem jest istnienie bytu transcendentnego, od którego to bytu (a raczej jego istnienia) zależy to, czy mamy do czynienia z nauką czy też z bajkami. No ale – niech sobie Terlikowskie (nie to nie jest przejęzyczenie) wysnuwają z tego, co chcą. Tylko niech nie udają, że tego rodzaju „narzędzia” są najlepsze do określania i ustalania norm społecznych. Choć może inaczej powinienem to ująć – niech sobie ustalają co chcą, byle tylko nie usiłowali wpływać na prawodawstwo w kraju, w którym ponoć wolność wyznania panuje.

http://www.fronda.pl/a/terlikowski-ani-ewolucja-ani-spoleczenstwo-normy-wynikaja-z-prawa-naturalnego,26039.html

środa, 13 lutego 2013

Te cholerne lewaki nas etykietujom!

Nie tak dawno temu wrzuciłem byłem na fanpejdż graficzkę ze strony andrzejrysuje.pl Graficzka w prześmiewczy sposób odnosiła się do konserwatywnego zacietrzewienia wywołanego przez dyskusje na temat związków partnerskich. Ponieważ ciekawym jestem tego, gdzie lądują grafiki z fanpage (tzn. kto je udostępnia), tedy zaglądam w listę tych, co to udostępniają. Tym razem zajrzałem i się okazało, że udostępnił to pewien jegomość o prawicowych poglądach (tzn. nie wiem czy prawicowych, ale jak ktoś ma na awatarze „Marsz Niepodległości” - to chyba zbyt wielu innych możliwości nie ma). Do obrazka dodano komentarz, który zacytuje w całości:

Klasyczny przykład szufladkowania i stygmatyzowania. Nie ma znaczenia, że przeciw związkom partnerskim wypowiedziało się kilka osób o żydowskim, czy szerzej niepolskim pochodzeniu i nie ma znaczenia, że rasistowskie teksty poleciały ze strony zwolenników pod adresem pastora Godsona, a przeciwnicy zp wzięli go w obronę (Terlikowski: "dziś jestem czarnuchem").
Postępaki przylepią swoim przeciwnikom łatkę antysemityzmu i już znów czują się fajni. A że nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością? Tym gorzej dla rzeczywistości.

Dziwi mnie to, że autor tych słów użył określenia „antysemityzm”. Wszak ikona prawicy – czyli Pan Artur herbu Sulima – zamienił to jakże brzydkie określenie na inne „judeosceptycyzm”. Nie to mnie jednak skłoniło do poświęcenia notki komentarzowi do rysunku, który w sumie nie był mój (tzn. rysunek, nie komentarz). Skłoniło mnie to, że autor wykreował sobie jakąś własną rzeczywistość, która z tą intersubiektywną nie ma nic wspólnego. Nie, nie neguje tego, że Godsonowi się oberwało – pozostaje jedynie ubolewać nad tym, że ludzie którzy utrzymywali, iż są tolerancyjni , rzucają „czarnuchami”. Tak samo, jak nie neguje tego, że jakiś człek o „żydowskim pochodzeniu”, mógł być przeciwny związkom partnerskim – w przeciwieństwie do niektórych ludzi nie uważam, iż najzdrowszą z punktu widzenia społeczeństwa sytuacją jest taka, w której poglądy wszystkich mieszkańców danego kraju przypominają monolit.

Rzeczą, która mnie może nie tyle zdenerwowała, co zniesmaczyła, to użalanie się na „etykietowanie”. I to właśnie miałem na myśli pisząc o kreowaniu rzeczywistości. Skrajna prawica, która narzeka na to, że padła ofiarą „etykietowania, stygmatyzacji i szufladkowania”, to coś tak absurdalnego, że gdyby ludki od latającego cyrku Monty Pythona zrobili o tym skecz, ich fani uznaliby to za zbyt absurdalne, żeby było śmieszne. Czemu czepiłem się tych żali? Ano temu, że prawica (ta od marszy) wszystkich myślących inaczej etykietuje ile wlezie i nie widzi w tym nic zdrożnego. Ale niedajBuk ktoś jakaś łatkę im przypnie. O nie! Skandal! Non possumus! Tak się nie prowadzi debaty!

Nie będzie jakieś lewackie ścierwo etykietowało prawdziwego Polaka! Nie będą zdrajcy narodu krytykowali prawdziwych patriotów. Nie będą te pieprzone ateisty krytykowały katolików!

Kilka lat temu na zajęciach z socjologii mieliśmy dyskusję związaną z tematami politycznymi. Ktoś w pewnym momencie powiedział coś w rodzaju „to takie trochę lewackie poglądy”, na co ktoś inny odparł: „powiedziałeś to lewackie tak jakby to była obelga”. W chwili obecnej niemalże cała skrajna prawica traktuje to określenia jak obelgę. Dba o to Fronda, która za „lewackie” uważa wszystko, co się jej nie podoba. No a jak lewak, to wiadomo: bolszewik, komuch, czerwona hołota, stalinowski sługus i takie tam. Innymi słowy, ktoś kto uważa, że lokatorzy powinni mieć nieco więcej praw (np. żeby ich nie można było sprzedawać wraz z budynkiem), zasługuje na miano Jeżowa albo i Berii jakiegoś.

Moje poglądy długo ewoluowały – nie, prawicowych nigdy nie miałem – ale miałem bliżej nieokreślone. W moim domu czytało się zarówno Wyborczą, jak i RzePę, zarówno Wprost (kiedy jeszcze był mocno prawicujący), jak i Politykę i tak dalej. Tym samym dostęp miałem do różnych źródeł. Z czasów, w których moje poglądy były jeszcze nie do końca skrystalizowane – pamiętam, że straszliwie drażniło mnie np. zadęcie Profesora Winieckiego, który każdego, kto miał odmienne niźli on zdanie, na dzień dobry nazywał potworkiem pokomunistycznym. Denerwowało mnie to, że prawicowi publicyści nie potrafili napisać tekstu, który nie przylepiłby jakiejś etykietki ludziom o odmiennych poglądach. W lewicującej prasie (czyli np. Polityce – bo Wyborcza nie pozostaje dłużna tym, którzy się z nią żrą) jakoś tak mniej tych epitetów było, a więcej argumentów merytorycznych. Do mnie jakoś nie przemawiały wypowiedzi konstruowane na zasadzie: „ w tej sytuacji jasno widać, że mamy racje bo x jest głupi i jej nie ma, bo jest komuchem”.

Samo zaś etykietowanie kojarzy mi się nierozerwalnie z prawicą. Bo też i jest to ulubiona prawicowców metoda na obalenie każdego niemalże argumentu na dowolny temat. Wenderlich skrytykował działanie Komisji Majątkowej? Przecież to komuch i zbrodniarz! Ktoś chce rozmawiać na temat liberalizacji aborcji? Przecież wszyscy wiedzą, że aborcja to morderstwo – tak więc nie ma o czym dyskutować – zwolennicy możliwości wyboru – to mordercy. Związki partnerskie? To zagrożenie dla tradycyjnej rodziny! Ktoś skrytykował powstanie warszawskie? To zdrajca. Generał próbował uspokoić gwiżdżącą gawiedź? To komuch – bo został generałem z nadania Kwaśniewskiego! Tuleya powiedział coś nie tak jak trzeba? Miał matkę w SB. Ktoś wydał wyrok nie po myśli braci K? Ojciec tego kogoś był komuchem, więc owa osoba nie ma moralnego prawa do wydawania wyroków. Poza tym Salon, Lemingi, Establishment, postępowcy, etc. Cała masa etykietek. Etykietek, których używa się po to żeby nawet nie pochylać się nad argumentem strony przeciwnej – no wiadomo, że to debil, więc po co w ogóle się wczytywać?

Nie rozpisuje się tu w temacie spolegliwości wobec autorytetów - bo to akurat przypadłość ogólnoludzka – niezależna od poglądów. Cokolwiek idol powie – to prawda objawiona i nie wolno z tym dyskutować. Można co najwyżej zmienić idola.

Co się zaś tyczy stygmatyzacji/etc – dziwią mnie takie a nie inne argumenty padające ze strony, która z etykietowania zrobiła niemalże religie własną.  Rzecz jasna etykietami obrzucają się wszystkie "strony" naszej polityki - a co za tym idzie zwolennicy/wyznawcy poszczególnych opcji. Tym niemniej z lewej strony rzadziej słyszy się na ten przykład  coś o zdrajcach narodu, którzy zawisną. Ale bardzo być może -dzieje się tak tylko dlatego, że jako takiej lewicy w Polsce nie ma. 

Aby zamknąć ładnie niniejszy tekst – cytat z mojego ulubionego bezstronnego portalu (poświęconego):

Eurodeputowana SLD jak zwykle pokazuje, że jest osobą mało rozwinięta intelektualnie (w skali śród ma pozycję na równi z panią Środą).”

To wcale nie jest etykietowanie! Od etykietowania to som te cholerne lewaki! Zasugerowanie komuś niedorozwoju intelektualnego - to żadne tam etykietowanie. 


Post scriptum - etykietami obrzucają się wszystkie "strony" naszej polityki - a co za tym idzie zwolennicy/wyznawcy poszczególnych opcji. Tym niemniej z lewej strony rzadziej słyszy się na ten przykład  coś o zdrajcach narodu, którzy zawisną. 

sobota, 9 lutego 2013

Kilka słów o świeckiej ceremonii pogrzebowej

Na wstępie informuje tych, którzy zaglądają na fanpage - że to dokładnie ten sam tekst jest. Wrzucam go tutaj bo wiem, że nie wszyscy czytelnicy korzystają z FB.

Dziś po raz pierwszy uczestniczyłem w świeckim pogrzebie. I jeśli zestawić to czego byłem świadkiem z "typowym" pogrzebem "z księdzem" - to ciężko znaleźć płaszczyznę porównania. Primo - na świeckim pogrzebie - mistrz ceremonii opowiada o zmarłym - opierając się na tym czego dowie się od rodziny/osoby która zleciła pochówek. Tym samym - ceremonia na prawdę "dotyczy" zmarłego i jego życia i jest tylko i wyłącznie o nim.

 Przypominam sobie pogrzeb (kościelny) mojego Ojca, na którym ksiądz, choć do dyspozycji miał od cholery członków rodziny i mógł z nimi do woli rozmawiać (bo Ojca chowaliśmy w miejscu, w którym się wychował i spędził sporą część życia) - opowiadał jakieś dyrdymały o tym jaki to był dobry człowiek (co się akurat zgadzało - bo taki był) i w sumie na tym skończyła się jego inwencja. Na tym i na powtarzaniu tego, że rodzina cały czas miała nadzieje, że rak go jednak nie pokona. Nie wiem co trzeba mieć nie w porządku z głową - aby uważać, że na pogrzebie ludzie koniecznie chcą słyszeć to, że zmarły cierpiał i na co cierpiał - zamiast posłuchać o tym jak żył.

 W przypadku chowanej dzisiaj osoby - jej życiorys był, dość "skomplikowany" - i mistrzowi udało się to jakoś opisać w trakcie ceremonii. Opisywał wzloty i upadki. Czego z kolei nie uświadczy się na pogrzebie z księdzem - tam jedynie kryształowo można mówić. Czasem dochodzi do sytuacji, w których rodzina alkoholika i tyrana domowego - któremu się zmarło - musi wysłuchiwać na pogrzebie peanów na jego temat: tego jakim był wspaniałym ojcem/mężem/etc. Ja od razu nadmienię, że zasadę "o zmarłych albo dobrze albo wcale" uważam, za idiotyczną. Bo jaką korzyść (w wymiarze emocjonalnym) może mieć z pogrzebu rodzina, która słucha tego jak ksiądz opowiada o jakimś innym człowieku?

 Mistrz ceremonii wyglądał i zachowywał się godnie i budził szacunek. Sama zaś ceremonia była krótka (w porównaniu z zestawem pogrzeb+msza) - ale za to dotyczyła tylko i wyłącznie zmarłego. Dla porównania, kiedy po skończonej ceremonii opuszczaliśmy cmentarz - zaczynał się pogrzeb "z księdzem". Ksiądz był wyjątkowo rumiany jak na porę roku (nie, nie wiem czy był pijany - natomiast wiem, że tego rodzaju sytuacje się zdarzają - moją prababkę chował ksiądz nawalony w trzy dupy, który jadąc na pogrzeb opowiadał świńskie dowcipy i mało brakło a w trakcie ceremonii wpadłby do grobowca). Sam ksiądz stał tyłem do konduktu żałobnego i rozmawiał przez telefon komórkowy. W porównaniu do mistrza ceremonii - ani się godnie nie prezentował -ani też szacunku nie wzbudzał.

 I tak sobie pomyślałem, że różnica pomiędzy nimi (ksiądz vs mistrz ceremonii) polega na tym, że mistrz ceremonii musi się starać. Nie może sobie pozwolić na potknięcia - bo jeśli sobie na nie pozwoli i rozejdzie się to, że np był pijany na pogrzebie - to będzie musiał skupić się na uroczystościach innych niż pogrzeby. Księża z drugiej zaś strony - starać się mogą - ale nie muszą. No bo kto skrytykuje proboszcza - jeśli ów zarządza cmentarzem parafialnym? Owszem można mu "nagadać" tylko, że samemu się potem to odpokutuje przy okazji kolejnego pogrzebu - kiedy to ksiądz dobrodziej może być mało życzliwy.

 Tak na sam koniec - w tym konkretnym przypadku - nie przemawia przeze mnie niechęć do kleru. To są proste wnioski z obserwacji. Nie wiem na ilu pogrzebach "z księdzem" już byłem - ale na bardzo wielu. I żaden z nich nie dorównywał poziomem tej krótkiej ceremonii, w której brałem dzisiaj udział.