czwartek, 19 marca 2020

Państwo teoretyczne z pandemią w tle

Muszę się w tym miejscu przyznać, że dość długo się zastanawiałem nad tym, czy pisać notkę na temat koronawirusa. Z jednej bowiem strony – epidemiolog ze mnie jak z ministra Szumowskiego bohater. Z drugiej strony, wszyscy wszędzie piszą/opowiadają o koronawirusie. Z trzeciej strony wszyscy są już i tak wystarczająco spanikowani, więc może lepiej nie dokładać cegiełki. Na tym przerwę wyliczankę, choć mógłbym z tych punktów jeszcze sporo dopisać. Czemu więc tę notkę popełniłem? To proste, (eufemizując) wkurwia mnie straszliwie to, że zaczęto robić bohaterów z tych (eufemizując) pierdolonych nieudaczników zawiadujących naszym krajem, przez których to, pierdolonych nieudaczników, wszyscy możemy mieć przesrane. I chuj mnie, za przeproszeniem, obchodzi to, że gdzie indziej jest gorzej (w domyśle – tamtejsze władze dały dupy bardziej od naszych), niech się rozliczaniem władz innych krajów zajmą ich mieszkańcy.


Zanim przejdę dalej, chciałbym skierować odezwę blogerską do naszych ukochanych władz: uważam was za pierdolonych nieudaczników, ale trzymam za was kciuki. Jeżeli jesteście w stanie nie spierdolić choćby jednej, jedynej rzeczy, to walka z epidemią jest właśnie tą rzeczą. Mam takie niejasne przeczucie, że dla was to jest business as usual. Tzn. myślicie sobie „ok, jak coś się spierdoli, to spuścimy z łańcucha TVP i ta wytłumaczy wszystkim, że winę za to wszystko ponosi 3 pokolenie UB. Poza tym, zawsze można pogadać o ośmiorniczkach i odpalić jakąś taśmę z piwniczki Samuela”. Skąd wiem, co sobie myślicie? Ano stąd, że TVP z jednej strony odpierdala propagandę sukcesu (nasz Najlepszy Z Najlepszych Rządów Najlepiej Radzi Sobie Z Zagrożeniem), ale równolegle napierdala w „poprzedników”, którzy coś tam coś tam. Dodatkowo, infantylizm części waszych polityków, którzy (zaczadzeni sondażami) twierdzą, że ABSOLUTNIE NIE MA POWODU DO ZMIENIANIA TERMINU WYBORÓW PREZYDENCKICH, sugeruje, że nie do końca sobie, kurwa, zdajecie sprawę z powagi sytuacji. Tak więc postaram się wytłumaczyć to w sposób zrozumiały: miejcie, wy bando pierdolonych nieudaczników na uwadze to, że jeżeli nie ogarniecie tego, co się dzieje, to konsekwencje będą dla nas wszystkich o wiele bardziej dotkliwe, niż przejebanie iluś tam milionów na PFN albo inną kolekcję Czartoryskich. Jeżeli trzeba prościej, to już tłumaczę: jeżeli to spierdolicie to może umrzeć bardzo dużo ludzi. Powtarzam: trzymam za was kciuki, choć nie daliście mi żadnego powodu do optymizmu.


(Już po napisaniu powyższego wstępu dowiedziałem się, że koronawirusem zaraził się jeden z ministrów.)


Ad meritum. Ja tam nie jestem premierem, ministrem, wiceministrem (nawet nigdy nie stałem blisko żadnego), ale gdybym pełnił taką funkcję i gdyby się okazało, że gdzieś tam na świecie się z epidemią zmagają i wiadomo, że okres inkubacji choróbska jest dłuższy niż ten z filmu „World War Z” (kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że film nie miał praktycznie nic wspólnego z książką), to najprawdopodobniej zrobiłbym tak: kazałbym zebrać do kupy jakichś epidemiologów, dohtorów, którzy mają specjalizacje w dbaniu o te kawałki człowieka, które psuje wirus, jakichś matematyków/statystyków, szpeców od logistyki/transportu (szczególnie tych, którzy ogarniają transport międzynarodowy [coby było wiadomo, jak dużo ludzi wylatywało/wyjeżdżało/etc.]) z obszaru ogarniętego epidemią, ziomków z sanepidu i ludzi, którzy nadzorują szpitale. Zebrałbym tych ludzi do kupy (wtedy jeszcze można było) i bym im powiedział: mordy, mamy takie, a takie dane dotyczące wirusa – ogarnijcie no mnie różne scenariusze „co będzie” i dajcie mi znać, jak bardzo jesteśmy nieprzygotowani do tych najgorszych scenariuszy i co będzie trzeba zmienić, żeby jednak się przygotować. Dodatkowo, ogarnijcie jakieś strategie zaradcze, bo może akurat by się dzięki nim udało uniknąć tych najgorszych scenariuszy, ok? Jak mnie to już ogarniecie, to aktualizujcie mnie te modelo-scenariusze w oparciu o nowe dane. Ponieważ pod moimi rządami Polska wstałaby z kolan – pieniądze dla szpeców by się znalazły, żeby szpece nie musieli zapierdalać za „do portfolio”. Jakbym już miał te modelo-scenariusze, to bym zebrał swoich podwładnych i obgadał z nimi to „co trzeba zrobić na wszelki wypadek”. Potem zaś bym poszedł do mediów (albo media do mnie) i bym opowiedział o tym, że trzeba się na wszelki wypadek przygotować, żebyśmy w razie czego nie mieli zamaszyście przejebane. Dodałbym również, że prognozy są różne i, że jeżeli się okaże, że sprawdzą się czarne scenariusze, to trzeba się będzie liczyć z tym i tym. Generalnie to potraktowałbym społeczeństwo po partnersku. Jak już wspomniałem, nie jestem premierem, ale na mój podkarpacki rozum, gdyby tak to wszystko wyglądało, to być może bylibyśmy teraz, jako społeczeństwo, znacznie mniej zesrani ze strachu. Jak to się więc stało, że jesteśmy zesrani w stopniu znacznym? O tym właśnie będzie ta notka. Będzie ona również poświęcona temu, co powinniśmy zrobić po tym, jak już opadnie kurz. Z przyczyn oczywistych, będę się w niniejszej notce opierał na publicznych wypowiedziach Polityków Zjednoczonej Prawicy (i podległych im szpecom), którzy wypowiadali się na temat zagrożenia koronawirusem.


W ramach szperania w internetach celem nie bycia Ziemkiewiczem, zorientowałem się, że temat koronawirusa na portalach internetowych pojawił się mniej więcej w drugiej połowie stycznia. Nie powinno to nikogo dziwić, bo gdzieś tak w pierwszej połowie stycznia ogarnięto, że zapalenia płuc w Chinach to nowy wirus wywołuje i ogarnięto genom tegoż wirusa. Być może jestem paranoikiem, ale wydaje mi się, że już w tym momencie Ważne Osoby powinny się pochylić nad tym. Tak, wiem, działo się to bardzo daleko, ale mamy rok 2020, tak więc nawet „bardzo daleko” jest blisko. Jak to wyglądało w naszym kraju?


21 stycznia 2020 szef GIS, Jarosław Pinkas, powiedział: „Mamy dobrze przygotowane służby graniczne oraz sanitarne, które będą właściwie reagować na wszelkie niepokojące sygnały w kontekście nowego koronawirusa, który pojawił się w Chinach (…) Ważne jest to, żeby osoby, które mogą odroczyć swoją podróż do Chin, to zrobiły. Szczególnie nie jest ona teraz zalecana osobom, które mają jakieś deficyty zdrowotne. Są one najbardziej wrażliwe na ten wirus (…) Praktycznie każda osoba, która ma deficyty odpornościowe powinna zastanowić się nad tym, czy polecieć do Chin”. Informacja była prosta: jesteśmy przygotowani, monitorujemy sytuację. Co prawda wybiegnę trochę w przyszłość, ale zapamiętajcie sobie ostrzeżenia Pinkasa odnośnie ryzyka związanego z podróżami do Chin.


24 stycznia 2020 Ministerstwo Zdrowia oświadczyło, że: „nie ma na dziś zagrożenia epidemiologicznego związanego z koronawirusem dla Polaków. Sytuacja jest na bieżąco monitorowana przez Główny Inspektorat Sanitarny”. Mogliśmy się również dowiedzieć tego, że: „Minister zdrowia prof. Łukasz Szumowski poprosił ministra Jarosława Pinkasa o bieżące raportowanie sytuacji epidemiologicznej związanej z rozprzestrzenianiem się koronawirusa”. Wygląda to trochę tak, jak to, co napisałem we fragmencie „co bym zrobił, gdybym był premierem”. Ministerstwo zainteresowało się tą sprawą, a GIS monitoruje sytuację, prawda? Moim zdaniem istotna jest również jeszcze jedna informacja, która pojawiła się w artykule: "Narodowa Komisja Zdrowia Chin podała w piątek (24-01 – przypis mój własny), że liczba osób zakażonych nowym koronawirusem wynosi obecnie 830. Poinformowała też, że 25 osób zmarło z powodu ostrego zapalenia płuc spowodowanego wirusem”. 


28 stycznia 2020 rządowe media postanowiły nas wszystkich uspokoić: „Polska gotowa do walki z chińskim wirusem. Spotkanie służb (…) Aby ograniczyć możliwość zawleczenia choroby do kraju, zostały wprowadzone środki zaradcze wobec podróżnych wracających lub podróżujących do Polski z obszarów wysokiego ryzyka występowania wirusa”. I znowuż, wyglądało to tak, że fachowcy się nad tym wszystkim pochylili i wprowadzili jakieś procedury zaradcze, żeby ograniczyć ryzyko etc., etc.


29 stycznia 2020 Ministerstwo Zdrowia: „Koronawius prędzej czy później będzie w Polsce i to nie będzie nic nadzwyczajnego. Nie czekamy na to, ale i nie obawiamy się. Jesteśmy przygotowani na diagnostykę, opiekę i leczenie pacjentów”. W artykule, w którym zamieszczono wypowiedź Szumowskiego, stało również, że (to będzie dłuższy fragment): „Według oficjalnych danych na koniec dnia we wtorek (28-01) od tamtej pory w kraju potwierdzono 5974 zarażenia i 132 zgony spowodowane wirusem. Chińskie władze praktycznie odcięły od świata liczący 11 mln mieszkańców Wuhan i wprowadziły ograniczenia w przemieszczaniu się w szeregu okolicznych miast. Mimo to wirus przedostał się poza granice Chin. Jak dotychczas jego przypadki potwierdzono w 16 innych państwach, w tym dwóch europejskich - we Francji i w Niemczech.”. I znowuż mamy zapewnienia o tym, że jesteśmy gotowi. Jednocześnie poinformowano nas o tym, że jeżeli ten wirus do nas dotrze, to w sumie nie stanie się nic strasznego. Z drugiej zaś strony, widać wyraźnie, że atmosfera się zagęściła. Po pierwsze dlatego, że wzrosła liczba osób zarażonych i liczba zgonów wywołanych powikłaniami pokoronawirusowymi. Po drugie, okazało się, że koronawirus szaleje sobie już nie tylko w Chinach i że dotarł również do Europy. To ostatnie jest bardzo istotne w kontekście następnego punktu, w kierunku którego proszę się udać


30 stycznia 2020. Szef Głównego Inspektoratu Sanitarnego udziela wywiadu RMFowi. Tutaj pozwolę sobie zacytować obszerny fragment wywiadu: 

Marcin Zaborski: Teraz nie ma koronawirusa w Polsce?

Jarosław Pinkas: Na dzień dzisiejszy nie mamy koronawirusa w Polsce.

MZ: Ale nie ma szans na to, że będziemy zieloną wyspą i ten wirus do Polski nie dotrze?

JP: Szanse są małe, że będziemy zieloną wyspą, aczkolwiek Polska jest szczęśliwym krajem. Mam nadzieję, że będziemy krajem wolnym od koronawirusa.

MZ: Minister Szumowski raczej nie ma takiej nadziei, bo mówi wprost: To się po prostu stać musi.

JP: Ja jestem większym optymistą.

MZ: Sięga pan do gazet jako optymista, a tam takie tytuły: "Chiński wirus uderza w Polskę", "Tak zabija chińska zaraza", "Tak zaraza atakuje świat", "Polacy uwięzieni w mieście śmierci" - to tylko jeden z kolorowych tytułów codziennych.

JP: Pozwoli pan, że nie będę komentował.

MZ: Widzę, że pan się uśmiecha.

JP: Śmieję się, oczywiście że tak. Ten wirus jest w tej chwili w Chinach. Mamy całkiem daleko do Chin.

MZ: Nie tylko w Chinach, bo jest też w innych krajach.

JP: Jest, ale wiemy, jak ten wirus się zachowuje, mamy kilka przypadków w Europie, jeden w Finlandii, przypadki we Francji i w Niemczech. Mamy wiedzę, jak pacjenci są leczeni, że zdrowieją, że nie ma wśród europejskich pacjentów zagrożenia co do ich stanu zdrowia i życia - oni po prostu przejdą ten wirus tak, jak pewnie jakąś infekcję zapalną górnych dróg oddechowych, być może z jakimś powikłaniem, być może nie. W Europie - tak jak i w Polsce, jest dobrze zorganizowana opieka zdrowotna. Na tego wirusa nie ma specyficznego lekarstwa, nie ma też szczepionki.



Od czego by tu zacząć? Może od tego, że szef GIS, zamiast informować o tym, co się dzieje, wolał opowiadać jakieś bzdury? Zwróćcie uwagę na to, że gdyby Zaborski go nie ciągnął za język, to narracja, którą by budował Pinkas brzmiała by tak: „Polska ma farta, więc może być tak, że wirus nas ominie, a poza tym ten wirus to jest w Chinach, a to daleko”. On sobie doskonale zdawał sprawę z tego, że koronawirus się pojawił w Europie (bo przeca jak mu na to Zaborski zwrócił uwagę, to od razu się pochwalił wiedzą). Warto również wspomnieć o tym, że w tym samym wywiadzie Pinkas powiedział, że ma spore wątpliwości odnośnie tego, czy trzeba zawiesić połączenia lotnicze z Chinami. Jest to o tyle ciekawe, że wcześniej powiedział przecież, że „wiemy, jak ten wirus się zachowuje”. Warto sobie również przypomnieć to, jak nieco wcześniej przestrzegał przed podróżami do Chin. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że minister Szumowski powiedział, że zlecił GISowi stałe monitorowanie sytuacji i informowanie MZ na bieżąco o wszystkim. Wróćmy na moment do wcześniej poruszanego fragmentu wywiadu, w którym to Pinkas stwierdził, że wirus jest w Chinach, Chiny są daleko. Jak sobie to przeczytałem po raz pierwszy, to pomyślałem, że Pinkas jest po prostu jakimś ignorantem i nie wie, że koronawirus się już w Europie pojawił. Rzecz jasna, źle sobie pomyślałem, bo zaraz potem Pinkas opowiadał o tych przypadkach. Teraz warto sobie postawić następujące pytanie: dlaczego Pinkas chciał zbudować taką, a nie inną narrację? To jest moja robocza teoria, ale obstawiam, że robił to dlatego, że dostał takie, a nie inne polecenie. W wypowiedzi Pinkasa jest jeszcze jeden, zajebiście istotny fragment: „W Europie - tak jak i w Polsce, jest dobrze zorganizowana opieka zdrowotna”. Na pierwszy rzut oka wygląda to na zwykłą propagandę sukcesu („W Europie TAK JAK I w Polsce”). Tylko, że na drugi rzut oka chodzi również o coś innego. O wyraźną sugestię, że poważne problemy taka choroba to sobie może wywoływać w krajach, w których służba zdrowia źle działa, a nie w Europie (tak więc, hohoho, u nas to by było niemożliwe/etc.). Wydaje mi się, że tego rodzaju przeświadczenie było jedną z podstaw gremialnego olania problemu koronawirusa (w początkowej fazie) przez sporą liczbę państw. Niemniej jednak, tak jak to napisałem wcześniej, niech sobie własnych włodarzy osądzają mieszkańcy innych krajów. Przykładowo, rozliczanie rządu Wielkiej Brytanii, którego to rządu plan walki z koronawirusem oznaczałby śmierć kilkuset tysięcy osób i który to plan opierał się na błędnych danych, to zadanie dla mieszkańców Wielkiej Brytanii. Analogicznie, rozliczanie ludzi, którzy podważali zasadność zawieszenia połączeń lotniczych z Chinami, to zadanie dla nas.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


7 lutego 2020 w DGP pojawił się wywiad z ministrem Szumowskim. Szumowski: „wskazał, czego powinniśmy obawiać się bardziej (od koronawirusa przypis mój własny). Chodzi o grypę i zapalenie płuc. Szumowski w dzienniku powiedział, że z powodu grypy już w tym roku zmarło w Polsce ponad 10 osób, a każdego roku umiera 70–80. Na zapalenie płuc rocznie choruje natomiast 15 tys. ludzi w Polsce. Jego zdaniem to tych chorób powinniśmy się obawiać bardziej niż koronawirusa.”


W lutym było znacznie więcej wypowiedzi (Ważnych Osób) na temat koronawirusa. Dodatkowym utrudnieniem w wyszukiwaniu tychże jest to, że wywiady rezonowały po wszystkich portalach (bo się media zorientowały, że koronawirus generuje kliknięcia). Tak więc postanowiłem skupić się na tym, co Ważne Osoby opowiadały pod koniec lutego, bo wtedy koronawirus się zaczął rozpędzać we Włoszech, a co za tym idzie, media się pochylały nad tym tematem częściej (a z tego z kolei wynikało to, że Ważne Osoby były pytane o koronawirusa bardzo często).


24 lutego na portalu Dziennika Polska Times pojawił się wywiad z Pinkasem. Tytuł wywiadu nie zestarzał się zbyt dobrze: „W Polsce grypa jest groźniejsza niż koronawirus”. Pinkasa zapytano (między innymi) o to, skąd obywatele mogą czerpać wiarygodne informacje: „skąd mamy czerpać wiedzę? Mamy ją czerpać od autorytetów; od tych osób, które są predestynowane do tego, żeby dzielić się wiedzą. To znaczy, że nic im się nie wydaje, tylko mają pewność; ich doświadczenie zawodowe i wiedza pozwalają na to, żeby dzielić się informacjami (…) Nie zajmujemy się rozpowszechnianiem niesprawdzonych informacji, które nie są oparte na rzetelnych danych.”. Chciałbym w tym momencie (bez żadnego trybu) przypomnieć o tym, że cytowane słowa padły z ust człowieka, który usiłował tłumaczyć, że koronawirus to jest tam gdzieś daleko w Chinach mimo tego, że wiedział o przypadkach w Europie. Tenże sam człowiek podważał zasadność zawieszenia połączeń lotniczych z Chinami.  O czym jeszcze opowiadał w wywiadzie? Jest tam kilka istotnych fragmentów, ale jeden z nich jest, moim zdaniem, kluczowy: „Za chwilę będziemy wiedzieli, czy naukowcy chińscy dobrze przewidują rozprzestrzenienie się tego wirusa.” Z tego bowiem wprost wynika, że Polska nie dysponowała swoimi modelami-scenariuszami rozwoju sytuacji. Gdyby bowiem nasz kraj dysponował takowymi modelami-scenariuszami, to Pinkas opowiedziałby o tym, że: „za chwile będziemy wiedzieli, czy dobrze przewidujemy (...)”. Wynika z tego jeszcze to, że Polska nie próbowała zasięgnąć opinii w tej sprawie u innych krajów europejskich (acz w sumie może to i dobrze, bo znając sympatię Genialnego Stratega, moglibyśmy się zwrócić o „pomoc” do Wielkiej Brytanii). Idźmy dalej: „W Polsce jesteśmy przygotowani. Mamy szpitale, respiratory, znakomicie wykształconych lekarzy. Wszystko zależy oczywiście od skali zagrożenia.”. I znowuż mamy do czynienia z „uspokajaniem” przy pomocy narracji „damy radę”. Warto zwrócić uwagę na „dupochron”: „Wszystko zależy oczywiście od skali zagrożenia”. Można by to było omyłkowo uznać za odniesienie się do jakichś prognoz, ale gdyby Pinkas miał z takowymi do czynienia, to opowiedziałby o tym, jakie jest prawdopodobieństwo takiego „scenariusza”. Zamiast tego mamy informację, z której wynika, że sobie poradzimy albo sobie nie poradzimy, to zależy. Żałuję, że dziennikarka go nie docisnęła w tym temacie. Pinkas zapytany o rokowania odpowiedział:  „Rokowania na wyzdrowienie są bardzo duże; większość pacjentów zdrowieje. Dobrym przykładem są ci pacjenci, którzy byli lub dalej są leczeni w Europie. Z dotychczasowych obserwacji wynika, że ta choroba nie jest śmiertelna dla ludzi, którzy nie mają obciążeń immunologicznych, albo związanych z wiekiem, czy z innymi współistniejącymi chorobami.”. Poznajecie tę narrację, w myśl której europejska służba zdrowia sobie doskonale radzi i koronawirus nie będzie dla niej problemem? 


Również 24 lutego 2020 Szef GIS postanowił się „odezwać” w sprawie Polaków wracających z Włoch: „Polacy, którzy wracają z Włoch, powinni zachować spokój i obserwować swój stan zdrowia – poinformował Jarosław Pinkas, Główny Inspektor Sanitarny Jarosław Pinkas, odnosząc się do kolejnych przypadków koronawirusa stwierdzanych we Włoszech. Na północy kraju zmarły już cztery osoby. Włochy to popularny kierunek turystyczny wśród Polaków. (…) Polacy (przypis mój własny): „Muszą oni zachować daleko idący spokój. Muszą sami się obserwować. Muszą widzieć, że mogli spotkać się z zagrożeniem. Między nami mówiąc, ono nie jest tak wielkie, jak się wszystkim wydaje”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że 24 lutego 2020 sytuacja we Włoszech nie wyglądała jeszcze bardzo chujowo, ale widać było wyraźny wzrost liczby zarażonych, więc obawy Polaków wracających z Italii były zrozumiałe. Nie był zaś zrozumiały optymizm Pinkasa. Ów optymizm znalazł swoje odzwierciedlenie również w tym fragmencie, który zestarzał się zajebiście źle: „Jeszcze za wcześnie, aby mówić o tym, że będzie pandemia. Należy przeanalizować to, co się dzieje w Chinach. Dzisiaj rano dostałem dość interesujące informacje, które potwierdzałyby to, że najprawdopodobniej do końca lutego szczyt zachorowań zostanie zahamowany, że będziemy mieli trend spadkowy.”  


25 lutego 2020 Michał Dworczyk (minister bez teki) powiedział: „Jesteśmy przygotowani na koronawirusa niezależnie od skali ewentualnych zachorowań”. Pozwolę sobie tego nie skomentować. 


26 lutego 2020 Pinkasa indagowano w sprawie szpitali, które (zdaniem pracujących w nich lekarzy) nie są przygotowane na koronawirusa: „Jeżeli jakiś lekarz mówi, że dany szpital jest nieprzygotowany, to… niech go zmieni. Dlaczego? Bo to świadczy o tym, że placówka może być źle zarządzana lub nie mieć odpowiedniego dyrektora. Ktoś, kto kieruje szpitalem, ma obowiązek robić to w taki sposób, aby podmiot był bezpieczny dla pacjentów (…) Niebawem dojdzie do spotkania z większością dyrektorów polskich szpitali – zapowiada Pinkas w rozmowie z „Do Rzeczy””. Śmiem twierdzić, że z tego krótkiego kawałka tekstu można wyciągnąć kilka wniosków. Primo – racje mieli zapewne lekarze, bo oni sobie doskonale zdawali sprawę z tego, że to, co mają „na stanie”, może nie wystarczyć, jak im się pojawią chorzy na koronawirusa, których trzeba będzie izolować. Secundo, trochę racji miał Pinkas opowiadając o tym, że kierujący szpitalem mają obowiązek kierować nimi tak, żeby (…). Tylko, że z tej jego racji, za przeproszeniem, gówno wynika, bo polska służba zdrowia jest w chuj niedofinansowana i szczerze wątpię, żeby szpitale dostawały wcześniej jakąś ekstra kasę,by mogły się przygotować do epidemii (taki sprzęt trzeba też od czasu do czasu wymieniać, a to generuje kolejne koszty). Tertio, końcówka „niebawem dojdzie do spotkania z większością dyrektorów” oznacza, że ani Ministerstwo Zdrowia, ani GIS się jakoś specjalnie z tymi dyrektorami nie kontaktowały wcześniej, tak więc stąd mogła się wziąć różnica opinii między Pinkasem i lekarzami (którzy mieli nieco większe pojęcie od niego o tym, jak sytuacja w terenie wygląda).


27 lutego 2020 Szumowski powiedział: „Myślę, że to jest kwestia najbliższych dni, kiedy ten wirus się w Polsce pojawi, czy najbliższego czasu.”. W internetach było już wtedy od cholery teorii, w myśl których ministerstwo wie, ale nie powie. Wydaje mi się, że te teorie były dla naszego rządu zbyt pochlebne, bo wynikało z nich, że ministerstwo w ogóle panuje nad sytuacją (zaś szpitale/etc. dysponują odpowiednią liczbą testów). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że 28 lutego 2020 poinformowano opinię publiczną o tym, że rząd posłał samolot po 30 tysięcy testów.


27 lutego 2020 ministra rozwoju, Jadwiga Emilewicz wypowiedziała się w sprawie koronawirusa (wypowiedź ta zestarzała się jeszcze gorzej od tych Pinkasowych): „Polska gospodarka oparta na małych i średnich firmach, które nie miały swoich parków produkcyjnych ulokowanych w Chinach, paradoksalnie na tego typu kryzysie może skorzystać (…) Wiele branż może skorzystać na tej kryzysowej sytuacji, choć oczywiście trudno oszacować konsekwencje dla globalnej gospodarki”. Jest to, w mojej opinii, pierdylionowy z rzędu (tak, liczyłem) dowód na to, że absolutnie nikt z rządu nie miał najmniejszej styczności z jakimikolwiek prognozami. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w końcówce lutego codzienne doniesienia z Włoch powinny zaalarmować nawet największych lekkoduchów ze Zjednoczonej Prawicy i skłonić ich do zweryfikowania poglądów odnośnie tego „co się może stać”.


28 lutego 2020 w DGP pojawił się wywiad, w którym Jarosław Pinkas zaczął się użalać na swój ciężki los: „Jestem od kilku dni w biurze, nocuję tu, w zasadzie nie wiem, jaki dzień dzisiaj. Szczerze powiem, jestem w piekle. Bo mamy przeciwnika, który jest niezidentyfikowany”. Jednocześnie dodał, że tym niezidentyfikowanym przeciwnikiem nie jest wirus, ale: „Ten przeciwnik to panika, niepokój, brak rozsądku i rozwagi. Oraz złe emocje.”. Magdalena Rigamonti odparła wtedy w sposób mało subtelny (acz uzasadniony): „Rząd nie przekazuje społeczeństwu jasnych komunikatów, więc jest panika.”. Pinkas odparł: „Ministerstwo Zdrowia oraz Główny Inspektorat Sanitarny publikują komunikaty od 20 stycznia. Ale media epatują tym, co się dzieje teraz we Włoszech, dlatego jest panika.”. Zwrócono mu uwagę na to, że media nie „epatują”, tylko informują (faktem, że mimo medialnego zainteresowania, temat koronawirusowa jeszcze nie był grany 24/7 tak, jak teraz). Znamienne jest to, że Pinkas nie był w stanie pojąć tego, że reakcje społeczeństwa biorą się stąd, że dotychczasowe zapewnienia i bagatelizowanie problemu przez Ministerstwo Zdrowia (które zapewniało, że się przejmuje koronawirusem/etc.) i GIS zderzyły się z tym, co dzieje się we Włoszech. Już wtedy nie wyglądało to specjalnie dobrze (27-go, kiedy Pinkas udzielał wywiadu, we Włoszech było 250 nowych zarażeń i 5 zgonów). Pinkas narzekał również na to, że w Polsce różni tacy chcą „grać” koronawirusem (ciekawe, co Pinkas powiedziałby o lansie, który odpierdala ostatnio Prezydent RP): „Koronawirus stał się elementem rozgrywki politycznej, co jest kuriozalne (…) "Kiedy mówimy, że się przygotowujemy, to opozycja od razu: 'A co żeście zrobili?'. Aż się boję to powiedzieć, ale powiem: wielu polityków, którzy posługują się koronawirusem jako elementem gry politycznej, powinno sobie włożyć lód do majtek”. O tym, jak bardzo byliśmy, kurwa, przygotowani będę jeszcze pisał, ale już teraz mogę napisać, że nie dziwię się Pinkasowi. Tzn. nie dziwi mnie to, że tak straszliwie się biedak stresował pytaniami „co zrobiliście”, bo gdyby to musiał opisać ze szczegółami, to by pewnie się okazało, że ta lista byłaby bardzo krótka i jedną z istotniejszych pozycji na tejże liście byłoby „uprawialiśmy propagandę sukcesu i na wszelki wypadek nie bawiliśmy się w jakieś tam, kurwa, prognozy, scenariusze, bo Poland Stronk”.


29 lutego 2020 w Radiu Zet pojawił się Pinkas i, na swoje nieszczęście, dużo mówił. Tym razem znowu potrzebny będzie obszerniejszy fragment: „Na pytanie, co oznacza postawienie szpitali w stan wyższej gotowości, odpowiedział: "Mamy być przygotowani na najgorszą ewentualność tzn. na wystąpienie w Polsce epidemii, której nie mamy i być może jej nie będzie, a jeśli już, to nie będzie miało to jakiegoś bardzo istotnego, wielkiego zasięgu". "Mamy być przygotowani na sytuację ekstremalną, bo tak funkcjonuje państwo, że musi zapewnić swoje działanie w sytuacji ekstremalnej" – dodał. (…) Przewiduje taki scenariusz, że będziemy mieli może dwa, trzy, czy cztery zachorowania i pokażemy skuteczność działania inspekcji sanitarnej, która będzie prowadziła taką aktywną działalność przeciw epidemiczną, tzn. dochodzenia epidemiologiczne, że będziemy zabezpieczeni, że będziemy mieli naszych pacjentów i osoby zagrożone izolowanych, poddanych kontroli itd.”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że 28 lutego 2020 sytuacja się pogorszyła (we Włoszech 238 nowych zachorowań i 4 zgony), mimo tego Pinkas mówił praktycznie to samo, co wcześniej. Jedyną nowością było postawienie szpitali w stan gotowości, które to postawienie na niewiele się zdało, bo, jak wiemy, szpitale się musiały przez dłuższy czas (w trakcie epidemii nawet kilka dni, to dłuższy czas) adaptować do sytuacji.   


O tym, co było w marcu (a raczej – co dzieje się w marcu) wiemy wszyscy, więc znęcanie się nad nieprzemyślanymi wypowiedziami polityków nie ma większego sensu. Warto jedynie odnotować, że minister Szumowski jest w internetach bashowany zestawieniami swoich własnych wypowiedzi, bo praktycznie w przeciągu kilku dni zmienił zdanie z: „Nie spodziewam się gwałtownego przyrostu chorych (w najbliższym czasie – przypis mój własny), spodziewam się raczej dwóch, trzech kolejnych osób, które będą miały potwierdzone wyniki” na „czeka nas epidemia”. W tym miejscu pozwolę sobie na krótką dygresję. Przez moment zapomnijmy o tym, że państwo nieteoretyczne powinno dysponować już w styczniu zylionem scenariuszy (żeby się nie dać zaskoczyć), zapomnijmy o idiotycznych wypowiedziach z gatunku poland stronk. Skupmy się na samym marcu. Jeżeli ktokolwiek obserwując to, co się odpierdalało we Włoszech, opowiadał o tym, że u nas wszystko będzie dobrze i w sumie to nie ma się czego bać, to takiego kogoś powinno się uznać za groźnego idiotę.


W tym miejscu pora na kolejne wyznanie: po zebraniu cytatów i napisaniu tego, co mogliście przeczytać powyżej, zrobiłem sobie przerwę, celem zebrania myśli. W trakcie tejże przerwy minister Szumowski popełnił dwa wywiady (Radio Zet i Gazeta Polska), którego fragmenty wprost idealnie wpasowują się w kontekst, który nam się objawił po lekturze wcześniejszych wypowiedzi Szumowskiego i GIS. Szumowski, zapytany o to, czy polski rząd aby nie przespał trochę przygotowań na nadejście epidemii koronawirusa, odpowiedział: „No ruszyliśmy z przygotowaniami tak naprawdę, odkąd usłyszeliśmy, że jest w Chinach, i to niedługo później.” . Potem dodał, że: „Natomiast myśmy mieli trochę więcej czasu niż inne kraje, Bogu dzięki, stąd mieliśmy czas, żeby zareagować gwałtowniej niż inne kraje”. Jeżeli ktoś po przeczytaniu tego, co napisałem wcześniej miał jeszcze wątpliwości odnośnie tego, czy nasz rząd olewał kwestię prognoz/etc., to takiej osobie dedykuję ten fragment: „Przygotowujemy się maksymalnie jak możemy. Tak naprawdę nie znamy skali epidemii, która nas czeka”. Do powyższego fragmentu zaś idealnie pasuje to, co Szumowski powiedział Gazecie Polskiej: „W wyniku zrządzenia losu doszło do sytuacji, którą można potraktować jako eksperyment. Mówię o wycieczkowcu Diamond Princess, którym podróżowało 2,5 tys. pasażerów. Statek był zamknięty i działała na nim klimatyzacja, w której miesza się powietrze. Przez dłuższy czas stał w jednym miejscu. Zachorowało 700 osób (…) To pokazuje, ilu ludzi może zachorować. Na pewno zachoruje mniej w populacji otwartej. Myślę, że 10-20 proc. społeczeństwa. W efekcie wszyscy się zetkną w jakiś sposób z wirusem i mogą mieć odporność. To jest jednak nadal pewna hipoteza”. Przepraszam za podkarpacki dialekt, ale wydaje mi się, że podstawowym pytaniem, które powinni zadawać dziennikarze Szumowskiemu (i Pinkasowi, o ile ktokolwiek go puści do mediów) jest pytanie o to: Czy wy jesteście, kurwa, poważni? Wiadomym jest, że nikt nie zna skali epidemii, bo ta w różnych krajach będzie wyglądać różnie. Niemniej jednak z tego, co mówi Szumowski, wyziera absolutny wręcz brak jakichkurwakolwiek prognoz. Tak sobie dumam, że co prawda koronawirus udowodnił, że zachorować na niego mogą wszyscy, to jednak wydaje mi się, że to, co działo się z  populacją na statku, na którym bilety zaczynają się od 130 dolców/doba (do tego sobie trza doliczyć kasę, którą się wydaje już w trakcie rejsu), ciężko ekstrapolować na populację, składającą się z osobników o nieco bardziej zróżnicowanych dochodach, z których ci biedniejsi mogą mieć układy odpornościowe w nieco gorszym stanie. Aczkolwiek przyznaję, że to jest jednak nadal pewna hipoteza. Tym niemniej chciałbym was w tym miejscu zapewnić, że mnie słowa Szumowskiego o tym, że się państwo polskie przygotowywało do epidemii od stycznia przekonują. Po prostu udam, że nie przeczytałem tych wszystkich bzdurnych wypowiedzi, nad którymi się pastwiłem do tej pory, no bo przecież skoro minister Szumowski (KTÓRY SIĘ NIE WYSYPIA, MÓJ BYCIE TRANSCENDENTNY, POPATRZCIE JAKI ON JEST ZMĘCZONY!!) mówi, że się przygotowali, to się przygotowali.


No dobrze, a jak w naszym kraju wyglądają efekty tych przygotowań? Ano tak, że wprowadzono stan zagrożenia epidemicznego. Zakaz organizowania imprez (no chyba że msze do 50 osób, to wtedy nie). Zamknięte szkoły (wstępnie miały być zamknięte na 2 tygodnie, ale już teraz szef MEN zapowiedział, że pewnie będą zamknięte dłużej). Nieczynne są również, między innymi kina, siłownie, restauracje i insze miejsca, w których ludzie się by mogli spotykać (i zarażać). Tyle, że nie wszystkie takie miejsca zostały zamknięte, bo, na ten przykład, markety budowlane (w których jest od cholery klientów) działają, działa również kupa inszych sklepów. Tutaj popełnię dygresję anecdatyczną, ale na własne oczęta widziałem niewielkie sklepy, które były zamknięte „od 17 marca do odwołania”  albo po prostu zamknięte (bez żadnego trybu), tak więc część suwerena sama z siebie się katapultowała. Nikomu nie umknęło to, że najpierw (11 marca 2020) podjęto decyzję o zamknięciu szkół (żłobków, przedszkoli i inszych uniwersytetów), a dopiero potem (13 marca 2020) ktoś wpadł na to, że może warto by było pozamykać galerie. Mam niejasne przeczucie, graniczące z pewnością, że Ministerstwo Zdrowia „wpadło” na pomysł zamknięcia galerii po tym, jak część suwerena zaczęła w internecie wspominać o tym, że no w sumie spoko, że szkoły pozamykane, ale młodzież może sobie pójść do tych galerii, a chyba nie chodziło o to, żeby się gdzieś zbierały duże ilości młodzieży naraz. O tym, jak bardzo jesteśmy, kurwa, przygotowani (i to od stycznia) świadczy również zbiórka na posiłek dla lekarzy (i personelu medycznego). Świadczy o tym także to, że personel medyczny zgłasza uwagi w rodzaju: „Brakuje nam przede wszystkim ubrań ochronnych. Takich, które spełniają wymogi, jak na przykład kombinezony ochronne. Te, które dostaliśmy to kombinezony wojskowe, które w szpitalu mają ograniczone zastosowanie. Brakuje nam fartuchów, maseczek. Musimy zabezpieczyć personel, bo jak oni się rozchorują, to nie będzie miał kto leczyć - mówi dr n. med. Jerzy Friediger, dyrektor Szpitala Specjalistycznego im. Stefana Żeromskiego w Krakowie”. Strach pomyśleć, co by było, gdyby się nasze władze nie przygotowały do koronawirusa...


Od pewnego czasu pojawiają się w polskiej debacie wypowiedzi, których autorzy nieśmiało pytają, czy aby na pewno sensowne jest organizowanie wyborów prezydenckich w maju 2020. Co zrozumiałe, im dalej w las, tym więcej pytających. Co ciekawe, w obozie władzy zaczyna chyba kiełkować spór o wybory. Otoczenie Prezydenta RP niezmiennie opowiada o tym, że „Wybory odbędą się 10 maja”. Z drugiej zaś strony Michał Dworczyk stwierdził, że: „Mogą zostać przesunięte, jeśli sytuacja się zmieni”. Kronikarski obowiązek każe mi w tym miejscu popełnić dygresję i wspomnieć, że otoczenie prezydenta twierdzi, że wyborów się przesunąć nie da „bo Konstytucja”. Jest to, kurwa, urocze, że ekipa, która wycierała sobie tąż Konstytucją cztery litery w trakcie praktycznie całej swojej kadencji, nagle zaczyna opowiadać o tym, że trzeba tejże Konstytucji przestrzegać. Jeszcze trochę i obecny Prezydent RP zacznie chodzić w koszulce z wiadomym napisem (i nie będzie do Red is Bad [swoją drogą ciekawe, co ludzie śmigający w koszulkach RiB sądzą na temat państwa wspierającego przedsiębiorców w trakcie epidemii..]). Ja sobie doskonale zdaję sprawę z tego, że obecne władze do perfekcji opanowały robienie fikołków narracyjnych, ale śmiem twierdzić, że narracji „siedźcie w domu, bo tylko i wyłącznie izolacja może nas uchronić mieniem bardziej przejebane”, nie da się spiąć z narracją „nie ma przeciwwskazań do tego, coby się wybory odbyły”. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że nawet najwierniejszy z wiernych, Jacek Karnowski napisał był, że: „Jeśli przekładać wybory, to o cały rok, a nie o kilka miesięcy. Rząd musi mieć możliwość posprzątania po katastrofie, której nie jest winien”. Co prawda drugie zdanie to bzdura, bo, jednakowoż rząd odpowiada za to, w jaki sposób (nie)przygotował kraju do tego, co się teraz dzieje, ale to jedynie moje przypierdalanie się. Istotne jest to, że Karnowski by tego tak sam z siebie nie napisał i jeżeli on się nad tym „zastanawia”, to znaczy, że partia rządząca bada grunt pod ewentualne przesunięcie wyborów. Nie byłbym sobą, gdybym nie zaczął się zastanawiać nad tym co będzie, jeżeli Zjednoczona Prawica uzna, że wybory jednak trzeba przesunąć. Tzn. nie chodzi mi o jakiekolwiek prognozy wyborcze, ale o to, czy konflikt na linii ZP – Prezydent się zaostrzy, czy też otoczenie Prezydenta RP uzna, że jednak źle przeczytało Konstytucję i że wybory da się przesunąć i wszystko spoko. Nawiasem mówiąc, otoczenie obecnego Prezydenta RP wierzy w to, że wybory odbędą się terminowo i wymyśla swojemu pracodawcy idiotyczne eventy w rodzaju wizyt gospodarskich w Zakładach Orlen Oil w Jedliczu. Gdybym był złośliwy, to napisałbym, że domyślam się, w jaki sposób Prezydent RP połączy narracje „zostań w domu” ze swoimi wyjazdami. Otóż Prezydent RP oznajmi, że jego wyjazdy nie stoją w sprzeczności z akcją „zostań w domu”, bo przecież jest Prezydentem RP, tak więc cała Polska jest jego domem (jeżeli ktoś uważa, że to czerstwy dowcip, to pragnę taką osobę poinformować, że doskonale zdaję sobie z tego faktu sprawę, ale i tak jest to mniej czerstwe, niż tłumaczenia Szumowskiego, który twierdzi, że Prezydent RP co prawda nie siedzi w domu, ale nie siedzi w nim w sposób bezpieczny). Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, to też pomyślałem, że zamiast czerstwych dowcipów, napiszę krótką ściągawkę dla dziennikarzy i opozycji, w której to ściągawce będzie stało „co robić” w sytuacji, w której obóz prezydenta RP się, kurwa, uparł na te wybory. Otóż moi drodzy, warto partii rządzącej zadać kilka prostych pytań:


1) Czy rząd dysponuje procedurami umożliwiającymi bezpieczne przeprowadzenie wyborów w trakcie pandemii koronawirusa?


2) Jeżeli odpowiedzią będzie, że „mamy, mamy najlepsze procedury, inne kraje zazdroszczą nam naszych procedur”, należy zapytać kto (i kiedy) je stworzył i w oparciu o jakie dane. Potem należy dopytać o to, czy procedury są „aktualizowane” w oparciu o nowe informacje dotyczące koronawirusa?


3) Ponieważ mowa o pandemii, należy zadać pytanie o to, czy polskie władze będą w stanie zagwarantować to, że wszyscy Polacy przebywający za granicą będą mogli wziąć udział w wyborach prezydenckich. Warto mieć na uwadze to, że różne kraje mają różne przepisy odnośnie radzenia sobie z koronawirusem (no chyba, że ich szefem jest Boris Johnson, bo ten miał po prostu wyjebane), a co za tym idzie, w różnych krajach różnie może wyglądać sprawa kwarantanny. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że pytanie to podsunął mi jeden ćwiterianin .


4) Jeżeli dziennikarz/polityk będzie bardzo ciekawy, powinien zapytać o to, jak w myśl procedur  będzie wyglądała sytuacja osób objętych kwarantanną, tzn. w jaki sposób będą oni mogli zagłosować.


5) Zakładam, że w ramach przygotowywania się do wyborów, ktoś będzie musiał przeszkolić wszystkich członków komisji obwodowych z wcześniej omawianych procedur, które obejmować będą np. postępowanie w przypadku podejrzenia, że do komisji przyszedł ktoś chory, dezynfekcja komisji, kart wyborczych etc., etc. Pytanie, które należy zadać w tym kontekście, brzmi następująco: kto przeszkoli te kilkanaście tysięcy osób?


6) Czy przed wyborami uda się zaopatrzyć wszystkich członków komisji obwodowych z odzież ochronną (w tym, rękawice, przyłbice/etc.)?


7) Jak się już o to wszystko zapyta, to można zadać inne pytanie, które brzmi następująco: ile to, kurwa, będzie kosztowało?


8) Potem można zaś dopytać o to, czy zdaniem polskich władz tych pieniędzy (które, moim zdaniem, będą gigantyczne) na pewno nie da się lepiej spożytkować, niż wydawać je na przeprowadzenie wyborów w chujowych warunkach tylko i wyłącznie dlatego, że się Prezydent z kolegami uparł. Pytań może być, rzecz jasna, więcej, ale póki co, nic więcej nie przychodzi mi do głowy.


Edycja: po tym jak skończyłem pisać tekst, okazało się, że jeżeli chodzi o wybory, to zdania w Zjednoczonej Prawicy są podzielone (E. Witek i Morawiecki twierdzą, że wybory na pewno nie zostaną przesunięte).


Gdy opadnie już kurz pokoronawirusowy,  Polacy powinni zadać polskim władzom szereg innych pytań. Czemu dopiero „po wszystkim”? Bo teraz wszyscy mamy nieco inne problemy i raczej nie powinniśmy rozpraszać tych geniuszy trudnymi pytaniami, zwłaszcza, że pytań powinno być sporo (i powinny być bardzo szczegółowe). Nie będę was katował listą, po prostu nakreślę problematykę. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że pytania trzeba będzie zadawać drogą oficjalną. Pamiętacie może spin byłego ministra zdrowia, który twierdził, że „dziewczynki przyjmują pigułki dzień po kilka razy w ciągu miesiąca”? Ministerstwo zostało zapytane o to, na podstawie jakich danych Konstanty Radziwiłł oparł swoją wypowiedź. Ministerstwo Zdrowia co prawda olało pytającego odpowiadając, że rozmowa dotyczyła w sumie innego tematu, a piguły dzień po to był temat poboczny, więc jak się minister na ten temat wypowiadał, to mógł się wypowiadać bez podawania źródeł (czytaj: mógł się oprzeć na danych Instytutu Danych z Dupy). Chodzi mi o taką oficjalną drogę. Casus Radziwiłła przypominam zaś po temu, żeby od razu zaznaczyć, że w przypadku pytań dotyczących koronawirusa, tego rodzaju unik MZ nie będzie możliwy, bo przedmiotem wywiadów, w których padały bzdurne wypowiedzi był właśnie koronawirus. Rzecz jasna, pytania nie powinny dotyczyć tylko i wyłącznie wypowiedzi, ale warto by było zapytać np. o to, dlaczego szef GIS miał zastrzeżenia do zawieszenia połączeń lotniczych z Chinami (konkretnie zaś, zapytać o to, na jakich źródłach opierała się jego wypowiedź.).  Można by też zapytać GIS o to, czy jego szef może udostępnić informacje, na których oparła się jego wypowiedź odnośnie tego, że być może nie będzie pandemii, bo w Chinach szczyt zachorowań zostanie zahamowany. Kiedy Pinkas o tym opowiadał, wiadomo już było, że wirus dotarł do Europy (o krajach, do których miał bliżej z Chin, nie wspominając). Można również zapytać KPRM, na czym Dworczyk oparł swoją wypowiedź, z której wynikało, że Polska jest gotowa na koronawirusa niezależnie od liczby zachorowań/etc. Generalnie – warto by było zapytać o źródła każdej „optymistycznej” wypowiedzi. Jednakże znacznie ważniejsze od dopytywania się o źródła różnych wypowiedzi Ważnych Osób jest zapytanie o to, czy Polska dysponowała własnymi analizami/modelami. Jeżeli tak (w co wątpię), to należałoby zapytać, czy były one aktualizowanie w oparciu o nowe informacje. Jeżeli zaś okazałoby się, że Polska takowymi autorskimi modelami-scenariuszami nie dysponowała, to trzeba by było zapytać o to, na czym tak właściwie opierały się owe mityczne „przygotowania” do koronawirusa. Bo jak na mój podkarpacki rozum, to te „przygotowania” wyglądały tak, że najpierw robiono niewiele, a potem, jak sytuacja we Włoszech zaczęła wyglądać na tyle tragicznie, że nawet nasze władze to dostrzegły, zaczęto się martwić i zastanawiać nad tym „co dalej” (i dlatego teraz się nam minister zdrowia nie wysypia). To trochę potrwa, ale moim zdaniem, wszyscy powinniśmy się dowiedzieć tego, w jaki sposób przebiegały przygotowania naszego kraju do epidemii. Jeżeli zaś okazałoby się, że zamiast przygotowań był jeden wielki jebałpiesizm i tupolewizm (w ramach którego na polityków opozycji i dziennikarzy pytających o to „co robimy, żeby się przygotować” szczuto drony, które twierdziły, że „hehehe, tego jeszcze u nas nie ma, więc japa lewaki”), to trzeba by było się poważnie zastanowić nad tym, jakie konsekwencje wyciągnąć względem osób odpowiedzialnych za taki, a nie inny stan rzeczy.


Źródła:





https://businessinsider.com.pl/rozwoj-osobisty/zdrowie/koronawirus-we-wloszech-co-robic-zalecenia-dla-polakow-turystow/64mkrpj


https://zdrowie.wprost.pl/koronawirus/10302432/emilewicz-polska-gospodarka-moze-skorzystac-na-kryzysie-wywolanym-koronawirusem.html




https://www.gazetaprawna.pl/artykuly/1457777,szumowski-nie-spodziewam-sie-gwaltownego-wzrostu-chorych-na-koronawirusa-w-polsce.html

http://www.rynekaptek.pl/marketing-i-zarzadzanie/lukasz-szumowski-czeka-nas-epidemia,36469.html

https://www.rp.pl/Rzad-PiS/200319170-Szumowski-Dzialamy-sprawnie-i-szybko.html

https://www.tvp.info/47170879/ilu-z-nas-moze-siezarazic-minister-zdrowia-szacuje

Nie linkuję stron, na których można sobie zobaczyć ceny rejsów, bo wystarczy, że mnie teraz katują reklamami biletów.

https://dorzeczy.pl/kraj/132209/morawiecki-podjelismy-decyzje-o-odwolaniu-wszystkich-imprez-masowych.html

https://tvn24.pl/polska/koronawirus-w-polsce-szkoly-przedszkola-i-zlobki-zamkniete-w-calym-kraju-na-dwa-tygodnie-4344016

https://tvn24.pl/poznan/koronawirus-w-polsce-pomoc-dla-szpitali-maseczki-fartuchy-rekawice-4358254



https://wpolityce.pl/polityka/491671-jesli-przekladac-wybory-to-o-caly-rok-a-nie-kilka-miesiecy

https://www.tvp.pl/regiony-tvp/regiony/rzeszow/aktualnosci/spoleczne/orlen-oil-zwiekszy-produkcje-plynu-do-dezynfekcji-andrzej-duda-w-jedliczu/47160524

Ćwiternauta zwrócił moją uwagę na to, że Polacy przeca głosują również zagranico (zapomniałem o tym „drobnym” fakcie dlatego, że sam nigdy nie głosowałem poza granicami).

https://twitter.com/MarekTatala/status/791550001260457985

Dane o zachorowaniach brałem z wiki (albowiem zebrali je do kupy w jednym miejscu).







piątek, 13 marca 2020

Hejterski Przegląd Wyborczy #1

Na samym wstępie niniejszego tekstu muszę lojalnie uprzedzić, że jeżeli ktoś spodziewa się jakichś prognoz wyborczych, to się ich powinien spodziewać gdzie indziej. Prognoz takowych oduczyły mnie wybory prezydenckie 2015. Znamienne jest to, że spora część komentariatu (która również poległa „prognozowo” w 2015) nie przejęła się tym faktem wcale. Tenże sam komentariat poległ w 2018, kiedy to Patryk Jaki (aka „Chłopak z Biedniejszej Rodziny) miał wygrać wybory w Warszawie (nie pytajcie mnie, jak to możliwe, że komentariat poległ dwukrotnie – być może miało to coś wspólnego z punktami przeznaczenia). Od razu nadmieniam, że jeżeli gdzieś tutaj napiszę, że „najprawdopodobniej” coś się stanie, to nie dlatego, że potrzebny mi dupochron, ale dlatego, że moim zdaniem coś jest prawdopodobne (zdanie to jest godne Paulo Coelho, ale musiałem to napisać). Z przyczyn zrozumiałych („strach otworzyć lodówkę”)  poniższy tekst będzie poświęcony w główniej mierze obecnie urzędującemu Prezydentowi RP. 


[Disclaimer: W niniejszym tekście nie będzie poruszany temat pewnej „królewskiej” choroby, tak więc możecie ten tekst traktować jako strefę wolną od tejże]


Zacznijmy od tematu najbardziej bieżącego, czyli od konfliktu w Zjednoczonej Prawicy (na linii ZP-Prezydent RP), który to konflikt dotyczył ustawy (w uproszczeniu) o 2 miliardach dla TVP. Moim zdaniem ten konflikt nie był udawany i nie był „ustawką”. To, że za takową uchodził, Prezydent RP zawdzięcza swoim dotychczasowym dokonaniom w zakresie samodzielności/etc. W całej tej sytuacji nie pasowały mi dosłownie dwa szczegóły, ale okazało się, że jeden z nich zaczął mi pasować, jak sobie trochę poresearchowałem, a drugi zaraz po tym, jak „Wyborcza” wynorała, że w ustawie nie chodzi o to, że TVP dostanie dwa miliardy w tym roku, ale że będzie dostawać 2 miliardy rocznie aż do 2024. Wcześniej (czytaj: zanim te dwa szczegóły ogarnąłem) sytuacja była mocno zagmatwana. Z jednej bowiem strony dofinansowanie mediów rządowych mogło mieć negatywny wpływ na „reelekcyjne” szanse obecnego Prezydenta RP. Z drugiej zaś strony niedofinansowanie tychże mediów mogło mieć zły wpływ na „reelekcyjne” szanse obecnego Prezydenta RP, bo jego kampania opiera się głównie na tych mediach. Jak sobie człowiek tak nad tym podumał, to zaczął się zastanawiać nad tym, dlaczego w ogóle taką ustawę usiłowano przepchać w trakcie kampanii wyborczej. Przeca Zjednoczona Prawica mogła sobie to spokojnie ogarnąć zaraz po wygranych wyborach parlamentarnych 2019. Nawet gdyby opozycja okrzepła już do tego stopnia, żeby zareagować tak, jak zareagowała teraz, to jednak Zjednoczona Prawica miałaby więcej czasu na zgaszenie tego konkretnego pożaru wizerunkowego. Jedyny powód, który przychodził mi do głowy, to ten, że Zjednoczona Prawica podejrzewa, że wybory 2020 mogą być powtórką z tego, co działo się w Warszawie w 2018 – kiedy to wybory prezydenckie zamieniły się w plebiscyt, a kandydat Zjednoczonej Prawicy zajął zaszczytne drugie miejsce. Jak już wspomniałem wcześniej, dwa szczegóły mi do tego obrazka nie pasowały. Jednym z nich było to, że po cholerę Zjednoczona Prawica tak bardzo ciśnie Prezydenta RP o podpisanie tej nieszczęsnej ustawy? Ok, 2 miliardy piechotą nie chodzą, ale jeżeli im kandydat polegnie w wyborach, to niczego to nie zmieni, bo kolejnej transzy nikt im już nie klepnie, a Zjednoczona Prawica nie jest w stanie odrzucić prezydenckiego weta. A potem się okazało, że nie chodzi o jednorazowy zastrzyk pieniędzy, ale o stały jej dopływ. Nawet jeżeli kandydat Zjednoczonej Prawicy polegnie, to TVP będzie ogarnięte finansowo do 2024 roku. Drugim szczegółem, który mi nie pasował, była Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Twór ów składa się z 5 osób, z czego 2 wybiera Sejm, 1 Senat, a 2 Prezydent RP. Dumałem więc sobie tak, że co z tego, że Telewizja Rządowa dostanie pieniądze, skoro po ewentualnej wymianie na stołku Prezydenta RP, wymieni się 3 osoby z KRRiTV, one zaś wymienią prezesa/etc. A potem sobie doczytałem, że kadencja obecnej rady się kończy w 2022. Owszem, można wymienić skład KRRiTV przed upływem kadencji, ale potrzebna jest do tego większość w Sejmie i Senacie, tak więc przy obecnym rozkładzie parlamentarnym jest to, delikatnie rzecz ujmując, nierealne. Innymi słowy, Zjednoczona Prawica sobie zaklepała kasę dla swoich mediów na dłuższy czas przy jednoczesnym zabezpieczeniu się przed potencjalną wymianą Prezydenta RP. Ktoś może powiedzieć, no dobrze, ale czy oni sobie nie zdają sprawy z tego, że przepchnięcie tej ustawy może zaszkodzić obecnemu Prezydentowi RP? No bo tak na chłopski rozum, skoro są świadomi tego, że obecny Prezydent RP nie może iść „na pewniaka”, to chyba lepiej byłoby się przyczaić? I tu dochodzimy do meritum. W mojej opinii, Zjednoczona Prawica sobie z tego wszystkiego doskonale zdaje sprawę, ale ma to w dupie. Moim zdaniem, ta ekipa dokonała kalkulacji na chłodno i wyszło im, że jeżeli obecny Prezydent RP wygra, to spoko, ale jeżeli przegra, to również po nim płakać nie będą. Skoro zaś się już pogodzili z tym, że  różnie może być, postarali się wycisnąć z obecnego Prezydenta RP ile się da (stąd pewnie też jego podpis pod ustawą kagańcową). Poza tym, gdyby obecny Prezydent RP przepadł w wyborach, Zjednoczona Prawica miałaby na kogo zwalać to, że „reforma wymiaru sprawiedliwości” się zatrzymała. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że wielokrotnie się w Przeglądach rozpisywałem w temacie tego, do czego Zjednoczona Prawica będzie wykorzystywała „zreformowane” sądownictwo. O ile cel przyświecający „reformom” był dość oczywisty (dla każdego, kto obserwował to, co robi od 2015 „niezależna prokuratura”), to jednak sposób, w jaki Zjednoczona Prawica usiłowała do tego dotrzeć, był cokolwiek zjawiskowy (vide, pierdylion poprawek do ustawy o Sądzie Najwyższym/etc.). Jeżeli mógłbym sobie w tym miejscu pozwolić na dygresję wewnątrz dygresji w dygresji, to wam napiszę, że być może patrzyliśmy na to „reformowanie” ze złej strony. Mogło być bowiem tak, że te ustawy (będące zlepkami rozwiązań z innych krajów) zostały napisane tak, a nie inaczej, bo ich autorzy nie bardzo potrafili w ustawy o sądownictwie i po prostu sobie powycinali kawałki ustaw z innych krajów i uznali, że jak się je wszystkie połączy, to powstanie Kapitan Sądownictwo. No, ale to tylko dygresja była, wracajmy do tematu przewodniego. Drugą stroną konfliktu jest „obstawa” Prezydenta RP. Owszem, w 2015 ówczesny kandydat na Prezydent RP z ramienia Zjednoczonej Prawicy nie miał żadnych „swoich” ludzi, ale teraz już ma swoją ekipę. Ze zrozumiałych przyczyn ekipie/dworowi obecnego Prezydenta RP bardzo zależy na tym, żeby „chwila trwała” przez kolejne pięć lat. Tym samym ich kalkulacje polityczne nie pokrywają się z kalkulacjami Zjednoczonej Prawicy. Podsumowując: Zjednoczona Prawica najprawdopodobniej liczy się z tym, że obecny Prezydent RP może przegrać, więc postanowiła się zabezpieczyć na wypadek porażki. Najprawdopodobniej uznano, że nawet jeżeli podpisanie ustawy zmniejszą prezydenckie szanse na reelekcje, jest to akceptowalne ryzyko. Bez „swojego” prezydenta Zjednoczona Prawica może sobie trwać jeszcze przez jakiś czas (bez spektakularnych spadków sondażowych/etc.). Pod pewnymi względami brak „swojego” prezydenta byłby nawet ułatwieniem, bo byłoby na kogo zwalić niespełnione obietnice. Gdyby Zjednoczonej Prawicy zabrakło własnych mediów (tzn. jakieś tam popierdółki w rodzaju „Do Rzeczy”/etc. by zostały, ale mają one bez porównania mniejszy zasięg od TVP), no cóż, chyba nikt nie ma wątpliwości odnośnie tego, co działoby się dalej.


Kiedy sobie pisałem powyższy kawałek, nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak skończy się napierdalanka związana z wyżej opisywaną ustawą. Wiadomo było, że Prezydent RP ją podpisał „pod pewnymi warunkami”. Jednym z tych warunków miało być odwołanie Jacka Kurskiego ze stanowiska capo di tutti capi w TVP. Część komentariatu od razu sypnęła narracjami, z których wynikało, że Prezydent RP co prawda podpisał (choć się nie cieszył), ale „postawił na swoim”. Życie dopisało do tego przepiękną pointę. Na jednym z portali rządowych („Do Rzeczy”) pojawił się artykuł pt. „Zaskakujące słowa Kurskiego na konferencji władz TVP”. Cóż takiego „zaskakującego” powiedział były prezes? Pozwolę sobie zacytować lead artykułu: „Poza tym, że mamy nowego, świetnego prezesa w zasadzie nic się nie stało. Zostaję z państwem na pokładzie – powiedział na konferencji prasowej władz TVP Jacek Kurski.”. Innymi słowy, Jacek Kurski chciał w ten sposób przekazać Prezydentowi RP, że terefere. Gdyby konflikt na linii ZP – ekipa prezydenta był ustawką, to do takiej sytuacji by nie doszło. Tak, Kurski dostałby jakiś stołek (z lepszą kasą), ale kazano by mu zamknąć mordę. Zamiast tego, pozwolono mu na to, żeby przed kamerami przeczołgał wizerunkowo Prezydenta RP. Warto mieć na uwadze również to, że czołganie Prezydenta zaczęło się w momencie, w którym ważyły się losy Kurskiego. Ów bowiem oznajmił: „Przedstawiłem dokumenty przedstawiające, że gdyby nie media publiczne, gdyby nie TVP Info, gdyby nie „Wiadomości”, „Panorama”, „Teleexpress”, to wydaje mi się, że bardzo wielu Polaków miałoby problem z dostrzeżeniem aktywności pana prezydenta.”. Nie uwierzę w to, że Kurski swoją akcję zaczął tak sam z siebie (tzn. bez pozwolenia „czynników decyzyjnych”). Wiem, że się powtarzam, niemniej jednak: moim zdaniem nie ma mowy o jakiejkolwiek ustawce.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Teraz pora na trochę archeologii. Sporo wody upłynęło od czasu, w którym Prezydent RP oznajmił, że jakby związki partnerskie mu wjechały na biurko w postaci ustawy, to on by się BARDZO POWAŻNIE ZASTANOWIŁ nad podpisaniem. Co zrozumiałe, wypowiedź ta momentalnie obiegła internety i wszelkie możliwe media. Mnie zastanawiało to, jak zareaguje na tę wypowiedź Zjednoczona Prawica. Dopuszczałem bowiem nawet taki scenariusz, w którym partia rządząca wrzuca do parlamentu jakąś (straszliwie okrojoną) ustawę o związkach partnerskich tylko po to, żeby Prezydent RP miał co podpisywać. Bardzo szybko okazało się, że wypowiedź Prezydenta RP nie była konsultowana ze Zjednoczoną Prawicą: „Dopóki PiS ma większość, to taka ustawa się nie pojawi, więc prezydent nie będzie miał dylematu – powiedział o ustawie o związkach partnerskich wicepremier Jacek Sasin.” Ktoś może powiedzieć, że wróżę z fusów, ale wydaje mi się, że to kolejny dowód na to, że komunikacja na linii partia rządząca – Prezydent RP raczej kuleje. Gdyby panował tam swobodny przepływ informacji, to wytłumaczono by Prezydentowi RP, żeby nie opowiadał nic o związkach partnerskich, bo Zjednoczona Prawica nie ma ochoty na ruszanie tego tematu. Zamiast tego mieliśmy (nieudolną) próbę mrugnięcia okiem do centrowego wyborcy, która to próba została momentalnie rozjechana przez partię rządzącą. Nie byłbym sobą, gdybym przy każdej nadarzającej się okazji nie mógł wspomnieć o tym, że w Polsce mamy chujowe media. Tak więc: w Polsce mamy chujowe media, a teraz poczytajcie o tym dlaczego. Wypowiedź Prezydenta RP przyciągnęła uwagę mediów, ale chyba żadnej redakcji nie chciało się sprawdzić tego, czy Prezydent RP opowiadał podobne rzeczy, kiedy jeszcze był zwykłym kandydatem. Oczywiście, że opowiadał. Wypowiedź z lutego (2020) brzmiała następująco: „Gdyby chodziło o status osoby najbliższej ułatwiający takie sprawy, jak wzajemne wspieranie się, troskę, dowiadywanie się o stan zdrowia, to jako prezydent podpisanie takiej ustawy poważnie bym rozważył – przyznaje Andrzej Duda. – Zwłaszcza że taka ustawa dotyczyłaby wszystkich żyjących w związkach nieformalnych – dodaje”.  W 2015 mówił: „Być może potrzebne jest uregulowanie osobistych relacji ludzi, które umożliwią im np. uzyskanie w szpitalu informacji o stanie zdrowia. Ale jestem absolutnie przeciwny rozwiązaniom, które podważają wartość małżeństwa. Nigdy nie zgodzę się na związki jednopłciowe.” Owszem, między tymi wypowiedziami jest różnica, bo w 2015 roku ówczesny kandydat z ramienia Zjednoczonej Prawicy twierdził, że te związki partnerskie to tylko dla heteryków, w 2020 powiedział, że „dla wszystkich”. Ktoś mógłby w tym momencie powiedzieć: no to chyba zmienił zdanie, lewaku? A ja bym takiej osobie odpowiedział: nawet jeżeli (w co szczerze wątpię), to co z tego? Poprzednim razem wspominał o tym, że „może by tak coś uregulować” (dla heteryków of korz) w 2015. Czy cokolwiek z tego wynikło? Tyle, że w 2020 mógł zapowiedzieć, że „poważnie by się zastanowił”.


Jeżeli chodzi o samą kampanię kandydata Zjednoczonej Prawicy, to muszę przyznać, że osiągnęła ona stan kwantowy. Z jednej bowiem strony przypomina o na kampanię z 2015 roku (nad szczegółami się pochylę za moment), z drugiej zaś strony nie przypomina jej wcale. Zacznę od tej drugiej sprawy. W 2015 kampania praktycznie od początku była budowana dookoła narracji pt.: zwyciężymy. To, czy Zjednoczona Prawica wierzyła w te narracje, ma tu drugorzędne znaczenie, chodzi po prostu o całą oprawę wizerunkową. Nikt wtedy nie opowiadał o tym „co będzie, jak nasz kandydat przegra”. Tymczasem na początku marca Krzysztof Sobolewski (przewodniczący komitetu wykonawczego PiS) powiedział: „Gdyby prezydent Duda przegrał wybory, w Polsce nastałby czas sporów. Ufam, że tak się nie stanie”. To nie była jedyna tego rodzaju wypowiedź/narracja. Co prawda nie ma ich jeszcze zbyt wiele, ale to się może zmienić, gdyby się okazało, że kandydat Zjednoczonej Prawicy zaczął dołować w sondażach. Czy coś wam to przypomina? Bo mnie, na ten przykład, narracje PO z 2015 z okresu, w którym jasne było, że ówczesny Prezydent RP nie idzie już „na pewniaka” i że istnieje wyraźne ryzyko przejebania przezeń wyborów. Nikt nie będzie budował narracji „jak nasz przegra, będzie źle” jeżeli pozycja „jego” kandydata jest niezagrożona. Nikt nie będzie tego robił, bo jak się tego rodzaju wypowiedzi pojawią, to zawsze znajdzie się ktoś, kto zacznie się głośno zastanawiać nad tym, czy aby te wypowiedzi to nie ze względu na lęk przed porażką.


Podobieństwa międzykampanijne sprowadzają się do kalkowania narracji i metod działania z 2015. W drugiej połowie lutego Rafał Bochenek grillował Małgorzatę Kidawę-Błońską na twitterze: „kiedy Pani jest prawdziwa? Wtedy kiedy głosowała Pani za podniesieniem wieku emerytalnego, czy wtedy gdy lobbowała Pani za sprowadzeniem do Polski uchodźców?” Jednym z filarów kampanijnych Zjednoczonej Prawicy (w obu kampaniach) w 2015 było obniżenie wieku emerytalnego, podwyższonego w trakcie rządów PO-PSL. Drugim filarem było straszenie uchodźcami (acz to dotyczyło kampanii parlamentarnej). Tutaj mamy combo w jednym ćwicie. Jednym z najbardziej jaskrawych przypadków kopiowania 2015 jest to, co robi Marcin Kędryna. Kilkukrotnie żartowałem sobie z tegoż przedstawiciela ekipy Prezydenta RP, konkretnie zaś żartowałem sobie z tego, że swoje stanowisko zawdzięcza temu, że w trakcie kampanii prezydenckiej 2015 liczył ile razy nazwisko jego pracodawcy pojawiło się we wstępniaku „Newsweeka”. Mniej więcej w połowie lutego 2020 na twitterowym koncie Marcina Kędryny pojawił się następujący wpis: „W 2015 roku liczyłem ile razy nazwisko Duda pojawia się we wstępniakach Tomasza Lisa. Wracam do tego., Newsweek nr 7/2020 – 0.” Tak zupełnie bez związku z całą tą sytuacją przypomniało mi się, jak to jedna organizacja zrobiła kampanie, w której stało, że część ludzi chce „żeby było tak, jak było”. Mam niejasne przeczucie, że praktycznie cała kampania obecnego Prezydenta RP wygląda jak jeden wielki reenacting 2015 roku (of korz, działo się tak do momentu, w którym wszystko zostało zdominowane przez temat, Którego Nie Będę Poruszał W Tym Tekście). Co prawda, zorganizowano Bardzo Drogą i Bardzo Dużą Konwencję, ale coś mi mówi, że społeczeństwo nie zareagowało na nią tak, jak trzeba, bo Zjednoczona Prawica się po tej konwencji musiała sama poklepywać po plecach. Tzn. może inaczej – inicjalne wypowiedzi komentariatu sprowadzały się do „wow”, ale trochę później okazało się, że poza tym, że dużo ludzi było, a Prezydent RP stał na tle flagi, to tak właściwie nic ciekawego się tam nie działo (łącznie z tym, że nie było tam żadnych konkretów). Jeżeli zaś chodzi o poklepywanie się samemu po plecach, to pozwólcie, że zaprezentuję wam dwa wpisy Stanisława Karczewskiego. Dwa dni po konwencji Stanisław Karczewski napisał był: „Nadal jesteśmy pod wrażeniem najlepszej w historii konwencji wyborczej” (dodatkowo w ćwicie było od cholery emotek). W tym miejscu popełnię autoplagiat, ale skomentowałem to na ćwitrze w sposób następujący: „Nadal jestem pod wrazeniem najlepszego obiadu w historii! Rzecz jasna, ow obiad sobie sam ugotowalem wczoraj.” 29-go lutego Stanisław Karczewski znowu poruszył temat konwencji: „Jakieś podsumowanie konwencji Małgorzaty Kidawy Błońskiej i Władysława Kosiniaka Kamysza? Tak. Ikar i tygrysek. Zdecydowanie to PiS robi najlepsze konwencje. Bo mamy dokonania, mamy determinacje, mamy Andrzeja Dudę (...)” (wpis trochę zmodyfikowałem, bo było w nim sporo tagów). Tak sobie myślę, że równie dobrze Stanisław Karczewski powinien sobie spryskać zęby sprayem w kolorze srebrnym i zacząć powtarzać „witness me”. Jeżeli zaś chodzi o samą konwencję, to mam skojarzenia z konwencją Chłopaka z Biedniejszej Rodziny. Wtedy też zachwycał się nią praktycznie wyłącznie Prawy Sektor. Wróćmy jeszcze na moment do podobieństw międzykampanijnych. Otóż, w 2015 Zjednoczona Prawica rozjechała ówczesnego Prezydenta RP. Sporą karierę w internetach robiły jego średnio przemyślane wypowiedzi. Tutaj również mamy do czynienia z reenactingiem 2015, albowiem kampania obecnego Prezydenta RP opiera się w głównej mierze na flekowaniu oponentów (w największym stopniu zaś flekowana jest Małgorzata Kidawa-Błońska).  Najprawdopodobniej reenacting nie przynosił oczekiwanych rezultatów, bo w pewnym momencie rządowe media zdecydowały się na krok, który był cokolwiek rozpaczliwy. Po konwencji Małgorzaty Kidawy Błońskiej „Wiadomości” oznajmiły, że: „Zdaniem komentatorów kampania Kidawy-Błońskiej coraz bardziej przypomina tę Bronisława Komorowskiego.”. Wartym nadmienienia jest fakt, że artykuł na portalu „Wiadomości”, w którym to artykule zaznajomiono nas ze zdaniem „komentatorów” zatytułowano: „Kidawa-Błońska jak Komorowski?” Jak wspomniałem przed momentem, było to, moim zdaniem cokolwiek rozpaczliwe zagranie. Spindoktorzy chcieli odtworzyć klimat z kampanii 2015. Ponieważ im się to nie udawało uznali, że trzeba suwerenowi wprost napisać o co chodzi, żeby nie miał wątpliwości. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że podobną strategię zastosowano w 2018, kiedy to na ćwitrze działało konto o nazwie „Trzaskowski jak Komorowski”. Co prawda, wtedy się nie udało, ale najwyraźniej ktoś uznał, że to dlatego, że Trzaskowski zaliczał za mało fuckupów, a z Kidawą-Błońską się na pewno uda. Co prawda w obecnej chwili ciężko jest ocenić skuteczność tych działań, bo uwaga wszystkich skupia się na Wiadomym Temacie, ale wydaje mi się, że byłaby to raczej średnio skuteczna strategia. Być może Kidawa-Błońska pod pewnymi względami mogłaby się mierzyć z byłym Prezydentem RP (chodzi o średnio przemyślane wypowiedzi), ale kampania prezydencka PO w 2020 wyglądała zupełnie inaczej niż ta w 2015. Insza inszość to fakt, że czym innym jest flekowanie (argumentacyjne) urzędującego prezydenta, a czym innym jest flekowaniem opozycyjnej kandydatki przez rządową telewizję.


Dawno temu, kiedy Donald Tusk ogłosił, że nie chce się mu w wybory, napisałem byłem, że obecny Prezydent RP będzie najsłabszym ogniwem swojej kampanii. Jakiż był mój absolutny brak zdziwienia, gdy okazało się, że obecny Prezydent ze wszystkich sił stara się udowodnić, że miałem rację. Kluczowe dla klęski Bronisława Komorowskiego były, moim zdaniem, jego wypowiedzi, które pokazywały, że jest absolutnie wręcz oderwany od rzeczywistości. Czemu o tym wspominam? No oczywiście, że dlatego, że obecny Prezydent RP uznał, że on też tak potrafi. Kiedy obecny Prezydent RP wizytował miejscowość o nazwie Turek, postanowił uspokoić suwerena w kwestii rosnących cen: „Słyszę i widzę w wielu miejscach, że rosną ceny. No proszę państwa rosną. Ale chcę państwa uspokoić, wiele z nich rośnie tylko przejściowo”. Ja rozumiem potrzebę narracyjnego łatania dziur, ale ta wypowiedź mnie, że tak to ujmę, rozjebała. O ile bowiem, nie można wykluczyć tego, że Prezydent RP miał rację (tzn. tego, że ceny będą sobie sinusoidować), to jednak pasowałoby jakoś tę tezę uargumentować. Np. opowiedzieć o tym, że ten, albo inny produkt raz to drożał, raz taniał i wytłumaczyć dlaczego tak było. Tak wiem, z tego, że jakiś produkt zdrożał, a potem staniał nie wynikałoby, że z innymi produktami byłoby tak samo, ale przynajmniej widać by było, że sztab wyborczy stara się nie traktować ludzi jak idiotów. Wypowiedź obecnego Prezydenta RP kojarzy mi się z pewną wypowiedzi Bronisława Komorowskigeo, która to wypowiedź zrobiła furorę w 2015: „Podczas spaceru prezydenta zaczepił chłopak, który zapytał, jak ma żyć i za co ma kupić mieszkanie jego siostra, która po trzech latach szukania pracy znalazła taką, w której zarabia 2 tys. złotych. - Znaleźć inną (pracę). Wziąć kredyt. Mieć pracę.” O ile fragment o kredycie i zmianie pracy znają praktycznie wszyscy, to równie błyskotliwy ciąg dalszy zniknął w pomroce narracji, tak więc go przypomnę: „wiesz, że w Polsce spada bezrobocie? A w Anglii idzie w górę”. Niczym nie poparte dywagowanie o tym, że teraz sobie ceny rosną, a potem zmaleją, to jest ten sam poziom oderwania od rzeczywistości. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że nieprzemyślana wypowiedź o cenach miała potencjał, który nie został wykorzystany przez opozycję. Tzn. owszem, wypowiedź ta była (słusznie) krytykowana, ale nikt nie wspomniał o tzw. „Bronkomarkecie”, czyli o akcji Zjednoczonej Prawicy z 2015, w trakcie której wykazywano, że jeżeli w Polsce przyjmie się walutę Euro, to ceny pójdą w górę. No, ale to tylko takie moje przypierdalanie się. Potem było jeszcze bardziej spektakularnie, bo w trakcie innego wyjazdu Obecny Prezydent RP opowiadał o tym, że jedna z redakcji się go czepia i sprawdza ceny produktów (porównuje je z cenami z 2015). W trakcie wypowiedzi wspomniał o tym, że z wyliczeń redakcji wyszło, że koszyk jest o 9% (z hakiem) droższy niż w 2015. Gdyby na tym poprzestał, być może sprawa nie skończyła by się źle, ale zaraz potem zaczął wymieniać konkretne produkty, które zdrożały, a nstępnie dokonał postrzału w stopę, bowiem dodał, że w tej sieci w ogromnej mierze potaniał olej. Reakcja internetów była szybka i bezlitosna. Temat był grzany na tyle długo, że Marcin Kędryna (midas polskiej matematyki) wrzucił filmik z dłuższą wypowiedzią, bo wydawało mu się, że w ten sposób uratuje sytuacje (nie wyszło mu). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że z tematem cen Prezydent RP walczy od dłuższego czasu. Pod koniec 2019 tłumaczył: „Proszę państwa, ceny rosną. Ja sobie zdaję z tego sprawę, że ceny rosną. Ale musicie mieć państwa świadomość, że jak rosną wynagrodzenia, to niestety rosną też i ceny”. Widać więc wyraźnie, że zarówno on, jak i jego sztab byli świadomi problemu, ale przez kilka miesięcy nie potrafili go sensownie ogarnąć. Mało tego, ów sztab wyprodukował jeden z największych fuckupów tej kampanii, który nie zrobił internetowej kariery ze względu na Wiadomo Jaki Temat. Otóż, w trakcie wywiadu dla telewizji Trwam, Prezydent RP opowiadał o ciężkiej doli wiceministrów: „Proszę, żebyście mieli państwo świadomość, że np. wiceministrowie, jeżeli nie są z Warszawy, to płacą za mieszkania, w których mieszkają w Warszawie. To nie jest tak, że oni dostają mieszkanie za darmo. Jest specjalne rządowe osiedle, na którym są służbowe mieszkania, które są przydzielane takiemu wiceministrowi, który jest spoza Warszawy (…) Wiceminister mieszkanie dostanie, ale musi zapłacić. I wcale to nie jest niska stawka, to jest około tysiąca złotych.” Wydaje mi się, że idealną pointą dla tej wypowiedzi będzie pewien dowcip, który przeczytałem gdzieś dawno temu (autor nieznany): Kupię mieszkanie w cenie deklarowanej w oświadczeniu majątkowym parlamentarzysty/radnego.   


Zastanawiałem się nad tym, czy poruszać kwestię PrezydentoBusa, ale uznałem, że każda okazja do przypierdolenia się do mediów jest dobra, żeby przypierdolić się do mediów. Jakiś czas temu (kiedy naszym największym problemem była kampania prezydencka 2020) przez internet przewaliła się dyskusja pt. „jak powinni się zachowywać dziennikarze jeżdżący PrezydentoBusem?”. W trakcie dyskusji ostrzeliwały się dwa wrogie oddziały. Jeden twierdził, że jeżdżący PrezydentoBusem powinni po prostu przekazywać to, co mówi/robi prezydent i nie zadawać żadnych pytań. Drugi oddział twierdził, że każdy kto wsiądzie do PrezydentoBusa powinien zaczynać rozmowę z Prezydentem RP od „o rzesz Ty łamiący Konstytucję kurwiu!”. Jeżeli ktoś spodziewa się tego, że ja tu zaraz napiszę, że „prawda leży po środku”, to taki ktoś mnie chyba średnio zna. Prawda bowiem (tzn. moja prawda) leży po stronie: dziennikarz powinien „referować”, ale, do kurwy nędzy, nie powinien tego robić bezrefleksyjnie, żeby nie powielać bzdur. Zdaję sobie sprawę z tego, że zadanie „niewygodnego” pytania mogłoby się skończyć tak, że dziennikarz nie zostałby już zaproszony do PrezydentoBusa, ale wydaje mi się, że rolą dziennikarzy jest zadawanie pytań, a nie wygniatanie dupą dziury w siedzeniu autobusowym. O tym, jak wygląda zadawanie „niewygodnych pytań” w PrezydentoBusie niech zaświadczy ten przykład. Uprzedzam, że po zapoznaniu się z nim będziecie żałować, że w Polsce nie przyznaje się nagród Pulitzera. „Podczas podróży z dziennikarzami między Łowiczem i Turkiem, prezydent zrobił zakupy w lokalnym sklepie spożywczym. Kupił pół bochenka chleba i pasztetową, nazywaną też kiszką podgardlaną lub wątrobianką. (…) „Pasztetową to pan zje, serio?”,  spytała dziennikarka, „Pewnie, bo ją bardzo lubię”. Szokujące.


Kiedy podjąłem decyzję o tym, żeby sobie wydzielić tematy wyborcze ze zwykłych Przeglądów, żeby było w nich miejsce na cokolwiek innego, kampania dominowała w mediach. Teraz zaś wszystko zostało zdominowane przez Wiadomy Temat, zaś kampania została praktycznie zawieszona (ogranicza się ona do reagowania na Wiadomo Jaką Sytuację), a same wybory odbędą się najprawdopodobniej nie-wiadomo-kiedy. Tym samym, chciałbym was poinformować o tym, że nie mam pojęcia, kiedy pojawi się kolejny „wyborczy” Przegląd. Jeżeli zaś chodzi o kolejny „zwykły”, to z góry uprzedzam, że będzie w nim raczej dużo w Wiadomym Temacie (ale też trochę archeologii). Nie, nie będę wam pisał „kiedy będzie kolejny Przegląd”, bo za każdym jebanym razem, kiedy to robię, łapię tygodniowe opóźnienie.


Na sam koniec mam wam do powiedzenia jedno:

Jeżeli możecie, to zostańcie w domu.


Źródła:

https://www.money.pl/gospodarka/prawie-2-mld-zl-dla-mediow-publicznych-prezydent-podpisal-ustawe-pod-pewnymi-warunkami-6486058580797569a.html

https://www.rmf24.pl/raporty/raport-batalia-o-sady/fakty/news-znamy-projekt-kolejnej-nowelizacji-ustawy-o-sadzie-najwyzszy,nId,2944390

https://twitter.com/DoRzeczy_pl/status/1237430690586771458

https://twitter.com/rzeczpospolita/status/1236014626040696832







poniedziałek, 2 marca 2020

Hejterski Przegląd Cykliczny #67

Z racji tego, że przeważnie nie śpieszę się z opisywaniem różnych zjawisk i sytuacji, które nawiedzają naszą scenę polityczną (acz nie tylko polityczną), bo czekam sobie spokojnie na rozwój wypadków, zaobserwowałem dość ciekawą prawidłowość (uwaga, anecdata będzie grana). Nie wiem, czy ktokolwiek mierzył „czas połowicznego rozpadu newsa” w Polsce, ale chyba nikt nie ma wątpliwości odnośnie tego, że ów czas jest raczej krótki. W przeważającej większości przypadków, uwaga mediów skupia się na tych tematach, które generują jak największą liczbę wejść na stronę/etc. (clickbaitoza wiecznie żywa). Jeżeli liczba wejść generowanych przez temat spada – praktycznie przestają się nim zajmować. Są, rzecz jasna, wyjątki. Doskonałym przykładem będzie tu Onet i to, jak ów portal pochylał się nad tym, co działo się w kontekście Fundacji Otwarty Dialog. Na Onecie było od cholery follow-upów w tej sprawie, a każdy z nich był napisany przez kogoś, kto ogarniał temat (a, jak wiadomo, nie jest to norma). Niemniej jednak, zazwyczaj wygląda to tak, że temat jest „grzany”, a potem się go olewa. Zapewne część z was sobie pomyślała w tym momencie „dude, to miała być ta „prawidłowość”? Przecież to wiedza powszechna”, tak więc śpieszę z wyjaśnieniami: nie, nie chodziło o to co robią media, ale o to, jak reagują na to odbiorcy. Chodziło mi o to, że te wszystkie tematy (choć media je olewają) sobie spokojnie „trwają” w pamięci odbiorców i czekają na „swój moment”. Nie inaczej było z tematem Krzysztofa Suwarta, który co prawda był łamiącą wiadomością, ale bardzo szybko okazało się, że ponieważ nikogo nie da się tym obalić, można to olać (był jeden wyjątek, o którym za moment). Co ciekawe, kiedy Wirtualna Polska „pożyczyła” sobie ode mnie research/etc. z notki o jednym takim „znikniętym” koncie kampanijnym z 2015, na ćwitrze praktycznie momentalnie pojawiły się komentarze odnoszące się do Suwarta (było ich trochę). I tak sobie wtedy pomyślałem, że to nie jest tak, że pięć minut po tym, jak się jakiś temat zrobi „medialny”, ludzie mają go w dupie. Tzn. owszem, może i tematy generują mniej kliknięć, ale nadal budzą zainteresowanie, po prostu media mają na te tematy wyjebane, a przeciętny obywatel raczej nie ma szans na to, żeby sobie samemu przeprowadzić śledztwo dziennikarskie. No dobra, to był tylko przydługi wstęp/dygresja do kawałku Przeglądu, który będzie traktował właśnie o Suwarcie. Konkretnie zaś, będzie się odnosił do „wywiadu”, który nieistniejący Krzysztof Suwart przeprowadził z żoną kandydata na prezydenta Warszawy, który to kandydat, jak wiemy, pochodził z biedniejszej rodziny i do wszystkiego doszedł dlatego, że pracował dwa razy ciężej od innych (bo „bez pracy nie ma kołaczy”). Nie wszystkie media olały temat i dziennikarze z GW zapytali Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny o to, jak to było z tym Suwartem i wywiadem. To, że Człowiek z Marketingu będzie się tłumaczył przy pomocy „alternatywnych faktów” (copyright Kellyanne Conway), było oczywistą oczywistością. Niemniej jednak muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem: „Pytam Patryka Jakiego, czy wywiad Krzysztofa Suwarta z jego żoną dla wp.pl to tekst sponsorowany. Zapewnia, że nie. - Zadzwonił do niej ktoś z Wirtualnej Polski. Zapytał, czy może przeprowadzić wywiad. Moja żona z nim porozmawiała i tyle. Moja żona nie odróżnia nazwisk dziennikarzy pracujących dla portalu - zapewnia. - To portal bierze odpowiedzialność za tekst.”. To jest bardzo krótka wypowiedź, ale jest w niej tyle dobra, że miałem problem z tym, „od czego zacząć”. Po głębszym namyśle uznałem, że zacznę od rozgrzewki. Na użytek moich dywagacji załóżmy, że Krzysztof Suwart istniał naprawdę i faktycznie przeprowadził wywiad z Anną Jaki. Ciekawi mnie to, w jaki sposób zdobył jej prywatny numer telefonu. Tak, wiem, dziennikarze potrafią w takie rzeczy, ale wiem również, że czasami mają problemy ze zdobyciem numerów (prywatnych) czynnych polityków. Anna Jaki nieczęsto rozmawia z mediami, tak więc szczerze wątpię w to, że jej numer jest ogólnodostępny. No, ale to tylko takie moje czepialstwo, bo skoro nieistniejący Krzysztof Suwart był w stanie pisać artykuły, to na pewno byłby w stanie również zdobyć numer telefonu Anny Jaki i przeprowadzić z nią wywiad, prawda? Skoro sobie już pożartowaliśmy, to teraz można na poważnie. Jeżeli sobie popatrzymy na datę publikacji „wywiadu”, to sobie zobaczymy, że doszło do niego mniej więcej w najgorętszym okresie kampanii. Praktycznie cały komentariat wieszczył wtedy, że „Jaki ma spore szanse”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że nawet gdyby ktoś nie bardzo sobie potrafił przełożyć datę na to, co się wtedy działo w kampanii, to zapoznanie się z pierwszym „pytaniem”, które padło w „wywiadzie” momentalnie odświeżyłoby wspomnienia. Pytanie było bowiem bardzo podchwytliwe: „Czy czuje pani dumę z rosnących szans męża w kampanii wyborczej na prezydenta Warszawy?”. Ponieważ był to taki, a nie inny etap kampanii, ciśnienie w sztabie Chłopaka z Biedniejszej Rodziny musiało być gigantyczne, bo ów sztab na pewno wierzył w to, że ich kandydat „da radę”. Ponieważ w sztabie panowały takie, a nie inne nastroje, musiano się tam liczyć z tym, że „wrogowie” będą chcieli zrobić wszystko, żeby zdyskredytować kandydata. Można mieć pewność co do tego, że otoczenie kandydata zostało pouczone „co robić w sytuacji, w której ktoś chce z nami w wywiad”. Równie pewne jest to, że gdyby ktokolwiek „nie swój” chciał przeprowadzić wywiad z Anną Jaki, to kazano by mu spierdalać. Kolejną bzdurą jest to, że Anna Jaki nie wie, komu udzieliła wywiadu. Serio, kurwa? Bezczelność Jakiego jest raczej powszechnie znana, ale próba wytłumaczenia PR-owego fuckupu przez robienie z żony nieogara, to kolejny poziom bezczelności. Gdyby wersja wydarzeń opowiedziana przez Człowieka z Marketingu Politycznego była prawdziwa, to w skrócie wyglądałoby to tak: ktoś zadzwonił do jego żony i zapytał o to, czy może udzielić wywiadu. Nie wiemy, kim był ów ktoś, bo, albo się nie przedstawił, albo się przedstawił, ale Anna Jaki „zapomniała”. Wywiad musiał zostać przeprowadzony „z miejsca”. Tzn. ktoś zadzwonił do Anny Jaki i zapytał, „czy można w wywiad”, a ona jebnęła wszystkim i udzieliła go od razu. Rzecz jasna, wywiad nie był autoryzowany (no chyba że Anna Jaki dostała maila z adresu dziennikarz.z.wirtualnej.polski@wp.pl). Ktoś mógłby w tym miejscu powiedzieć, no dobra, ale skoro ktoś do niej zadzwonił, to przecież można było oddzwonić na ten numer, prawda? Już tłumaczę: najprawdopodobniej zadzwoniono do niej z numeru „prywatnego” (bo Krzysztof Suwart bardzo dbał o swoje incognito). Potem zaś (co za przypadek) okazało się, że ów wywiad jest ulotką wyborczą na sterydach. Wszystko to brzmi o wiele bardziej wiarygodnie od naciąganego tłumaczenia, w myśl którego, nie było żadnego wywiadu, zaś treść tekstu została wcześniej przygotowana przez sztabowców (a na portalu pojawiła się w ramach szeroko pojętej współpracy z resortem, ekhm, „sprawiedliwości”). Wypowiedź Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny jest piętrową bzdurą, ale skonstruowaną tak, że nie da się jej zweryfikować. Tak się bowiem składa, że nikomu z głównych zainteresowanych nie zależy na tym, żeby opowiedzieć o tym, jak było naprawdę, bo główni zainteresowani mogliby na tym jedynie stracić. Czy z tego wynika, że sprawa jest beznadziejna i nie da się niczego wyjaśnić? Odpowiem po filozoficznemu: to zależy. Jeżeli ktoś chciałby ów temat wyjaśnić przy pomocy pytań, podobnych do tych, które dziennikarze GW zadawali Jakiemu, to sprawa jest raczej beznadziejna, bo tańczącemu z narracjami nie powinno się zadawać pytań, które pozwalają mu uciekać w ogólniki. Sprawa wyglądałaby inaczej, gdyby ktoś go na serio zgrillował i zadawał mu nieco bardziej szczegółowe pytania i np. skupił się na tym, jak to możliwe, że nieistniejący człowiek przeprowadził wywiad z żoną kandydata na prezydenta Wawy i nikt na ten fakt nie zwrócił uwagi. Skupianie się na tym, czy tekst był sponsorowany, czy też nie, jest cokolwiek bezsensowne, bo nie da się tego w żaden sposób udowodnić. No chyba, że nagle do mediów zgłosi się jakiś człowiek i powie, że to on jest Brianem z Naza, errr, znaczy się Krzysztofem Suwartem z Wirtualnej Polski, ale wydaje mi się, że taki scenariusz jest raczej mało prawdopodobny (byłby prawdopodobny, gdyby Zjednoczona Prawica zaczęła tonąć). Mógłbym ten kawałek Przeglądu zakończyć pointą, w której po raz kolejny podkreśliłbym to, jak chujowe mamy w Polsce media, ale zamiast tego proszę was o skierowanie się w stronę kolejnego kawałka Przeglądu, w którym opiszę to, jak chujowe mamy w Polsce media.


Zanim zacznę przejdę do meritum, chciałbym zaznaczyć, że podjąłem wiekopomną decyzję i postanowiłem podzielić sobie materiał „wsadowy” tak, żeby kwestie niepowiązane z kampanią prezydencką 2020 (bądź te raczej luźno powiązane) poruszać w zwyczajnych przeglądach, a nad tymi stricte kampanijnymi pastwić się w Hejterskich Przeglądach Wyborczych (i wcale wam nie sugeruję, że możecie się spodziewać takowego Przeglądu już całkiem niebawem). Jednakowoż, żeby nie było wam przykro, że tak znienacka wyciąłem z Przeglądów kampanię, pozwolę sobie opisać jeden wyimek z kampanii, który to wyimek nawiązywać będzie do mojego własnego tekstu o znikniętym koncie kampanijnym. Chciałbym w tym miejscu podsumować reakcje medialne na zniknięcie tegoż konta. Zaczęło się od tego, że nikt nie zwrócił na to uwagi. Potem pojawił się mój tekst. Następnie część mediów zwróciła na to uwagę. Potem zaś temat umarł, bo nikomu się go nie chciało pociągnąć dalej. Na uwagę zasługuje również to, że część mediów zastosowała dupochrony. Owszem, opisali to, że konto zniknęło, ale kiedy przyszło do opisywania przyczyn, to praktycznie wszędzie stało, że „zdaniem blogera” to dlatego, że (...)”. Jest to o tyle zabawne (acz przyznaję, że to wisielczy humor), że wystarczyłoby poczytać te ćwity, żeby wypracować sobie własną opinię na temat tego „dlaczego to konto zniknęło akurat teraz”. Nikt nie zrobił żadnego follow upu, nikt nie próbował się dobijać do otoczenia Prezydenta RP (ani też do sztabu) z konkretnymi pytaniami (nie, nie takimi w rodzaju „czemu konto skasowano”, ale „czy Prezydent podtrzymuje swoją opinię z 2015, kiedy to mówił, że (...)”). Wydawać by się mogło, że takie podejście to podstawy podstaw, ale jak mawiał bohater jednego z filmów, znanych każdemu koneserowi chujni („Smoleńsk”): „to nie jest proste, a nawet wręcz przeciwnie”. W kontekście powyższego cieszy mnie to, że temat w ogóle został odnotowany. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że sztaby wyborcze na to również praktycznie nie zareagowały (poza kilkoma wypowiedziami polityków), acz nie można wykluczyć, że któryś sztab rozgrzebie ten temat i go pociągnie na dalszym etapie kampanii. O ile ewentualne „przyczajenie się” sztabów można jakoś zrozumieć (bo to polityka), to reakcję mediów można podsumować jednym słowem: jebałpiesizm. W tym kawałku nie mogło zabraknąć wzmianki o Wirtualnej Polsce. O tym, że ów portal sobie ode mnie pożyczył trochę rzeczy do swojego artykułu, na pewno wiecie, bo inbiłem w tym temacie. Jednakże na tym się sprawa nie skończyła. Dzień później, na tym samym portalu pojawił się tekst (innego autorstwa), w którym stało, że konto zniknęło i że pierwszy się nad tym pochylił niżej podpisany. I wszystko byłoby spoko, gdyby nie to, że ten stary, w którym stoi, że to Wirtualna Polska się dowiedziała o tym, nadal wisi na ich portalu. Nie bardzo wiem, jak należy to interpretować, ale domyślam się, że zapewne chodzi o stan kwantowy.  


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Dumałem nad tym, czy pisać cokolwiek na temat koronawirusa, bo, jak się zapewne domyślacie, tak trochę średnio się znam na chorobach/epidemiologii/etc. Najpierw uznałem, że może lepiej nie tykać tego tematu, żeby nie wyjść na Typowego Polskiego Publicystę, któremu się wydaje, że się zna na wszystkim, ale potem poczytałem sobie wpisy polityków Zjednoczonej Prawicy (oraz rządowych influencerów) i przysłowiowy chuj mnie strzelił, albowiem po raz kolejny mamy do czynienia z tupolewizmem w stanie czystym. Różnica polega na tym, że tym razem te jebane nieogary mogą nas wszystkich zabrać na przejażdżkę. No ale, jak to mawiał Wołoszański: „nie uprzedzajmy faktów”. Wpisem, który doprowadził mnie do stanu wkurwienia był wpis Sebastiana Kalety, który komentował (całkiem sensowny[all things considered]) wpis Małgorzaty Kidawy Błońskiej: „To kwestia czasu, aż koronawirus pojawi się w Polsce. Jakie działania podjął polski rząd? Potrzebujemy natychmiastowych rzetelnych informacji o stanie przygotowań Polski na pierwszy przypadek niebezpiecznego wirusa.”. Ów wpis bardzo nie spodobał się Sebastianowi Kalecie, który stwierdził, że: „Ton tego tweeta kandydatki, oraz jej sztabowców (Bartosz Arłukowicz i Sławomir Nitras) brzmią jak oskarżenie wobec rządu za szerzenie się koronawirusa w sytuacji gdy jeszcze nie dotarł do Polski. Opanujcie się. Wczoraj przedmiotowo traktowaliście temat onkologii, dzisiaj epidemię.”  Ja się przyzwyczaiłem do tego, że w sytuacji, w której polityk Zjednoczonej Prawicy nie jest w stanie się odnieść do meritum, postawi chochoła, z którym następnie tańczy (czyli wymyśli sobie argument, z którym potem będzie dzielnie walczył), ale muszę przyznać, że chochoł Kalety to jest, kurwa, klasa sama w sobie. W ćwicie jak wół stoi, że „no elo, napiszcie, czy i jak się przygotowaliście”, ale Kaleta dzielnie walczy z tym, że Zjednoczonej Prawicy zarzuca się to, że wirus się szerzy. Kluczowy jest, moim zdaniem, fragment wpisu Kalety, w którym stoi: „w sytuacji, gdy jeszcze nie dotarł do Polski”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że wpis Kalety pojawił się na ćwitrze zanim zaczęły się przepychanki na linii dziennikarze-Ministerstwo Zdrowia (dziennikarze twierdzą, że w Polsce są już przypadki koronawirusa, Ministerstwo twierdzi, że ich nie ma). Czemu uznałem, że wzmianka o tym, że wirus jeszcze nie dotarł, jest kluczowa? Już tłumaczę. Gdyby powyciągać z tej wymiany ćwitów wszystkie ozdobniki, wyglądałoby to tak MKB: „ej, co zrobiliście, żeby zabezpieczyć kraj przed koronawirusem? SK: „no przecież tego wirusa jeszcze w Polsce nie ma”. Nie wiem, jak was, ale mnie to w chuj uspokoiło. Cebulą na torcie była końcówka wpisu, w której członek Zjednoczonej Prawicy zarzucał komuś „przedmiotowe traktowanie” jakiegoś tematu. Zupełnie bez związku z całą sprawą przypominam to, co odjebywała Zjednoczona Prawica w kontekście kryzysu migracyjnego. Konkretnie zaś chodzi o wypowiedź ówczesnego kandydata na Prezesa Polski: „Imigranci mogą przynieść nieznane choroby” (wypowiedź była dłuższa, ale w takiej formie po internetach rozrzucały ją drony i mediaworkerzy Dobrej Zmiany). Jak mniemam, wtedy to nie było „przedmiotowe traktowanie” epidemii, bo mowa była o tym, że „być może” jakieś choroby się u nas pojawią. W sytuacji, w której praktycznie pewne jest, że koronawirus do nas dotrze prędzej, czy później (ze względu na to, że okres inkubacji wirusa waha się od 2 do 24 dni), nagle okazuje się, że zadawanie pytań o to, czy aby się nasze państwo do tego przygotowało, to „przedmiotowe traktowanie epidemii”. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nawet jeżeli okaże się, że koronawirus nas ominie (co jest mocno wątpliwe), to z tego, kurwa, nie wynika, że można ten temat olać i nic nie robić, bo „może akurat się uda”. Jeszcze jedna sprawa mi się po łbie kołacze. Eksperci tłumaczą, że zagrożenie epidemią biblijnych rozmiarów jest niewielkie, bo co prawda wirus pojawia się w różnych miejscach, ale kraje UE sobie radzą dobrze i choroba się jakoś za bardzo nie rozprzestrzenia/etc. Tylko, że to mnie jakoś tak średnio uspokaja, bo mam podejrzenie, że szybkie ogarnianie kwestii koronawirusa w tych krajach bierze się stąd, że ochrona zdrowia działa w tych krajach (eufemizując) nieco lepiej, zaś władze tych krajów nie mają wyjebane? Ja tu się nie chcę bawić w fearmongering. Tylko, że mam jakieś takie przeczucie graniczące z pewnością, że jeżeli koronawirus wpadnie do nas z gospodarską wizytą, to będziemy mieli do czynienia z jebaną paniką. Paniką, której można by było uniknąć, gdyby prowadzono jakąś sensowną politykę informacyjną. Zamiast takowej, mamy do czynienia z radosną twórczością rządowych dronów. Na jednym z kont ćwiterowych (nazwę zmilczę), które dzielnie wspiera Zjednoczoną Prawicę pojawił się taki wpis: „Wczoraj opozycja zaczela wrzucac tweety o koronawirusie, dzis TVN24 od rana grzeje temat, juz sa eksperci, lekarze i madre glowy, wszyscy oczywiscie o tym ze rząd nie przygotowal Polski na koronawirusa. „Nagle” to zauwazyli jednoczesnie .Tak sie tworzy tematy”. Być może „tworzenie tematu” bierze się stąd, że ludzi ten temat interesuje, a władze (przynajmniej do momentu, w którym ten tekst sobie pisałem) były nieszczególnie zainteresowane informowaniem. Edycja: już po napisaniu tego kawałka okazało się, że Zjednoczona Prawica jednak chce w politykę informacyjną odnośnie koronawirusa. Zaczęło się spektakularnie, albowiem Wicemarszałek Senatu wystąpił w filmiku, w którym pokazał, że Marszałek Senatu źle umył ręce. Jesteśmy, kurwa, w dobrych rękach.


Ponieważ sytuacja rozwija się dość dynamicznie, musiałbym do poprzedniego kawałka dowalić jeszcze kilka edycji, tak więc sobie pomyślałem, że po prostu dopiszę kolejny. Wydaje mi się, że wiem, dlaczego polityka informacyjna Zjednoczonej Prawicy w tym konkretnym przypadku jest tak bardzo chujowa. Niestety, będziemy musieli (po raz kolejny) nawiązać do osoby Patryka Jakiego, acz w tym przypadku będzie on tylko tłem. Jeżeli ktoś przyglądał się uważnie Bitwie Warszawskiej 2018, to prawdopodobnie zauważył pewną prawidłowość. Patryk Jaki jest mistrzem „one-linerów”, wszelkiej maści point i przypierdalania się do oponentów. Jego wystąpienia są do siebie bardzo podobne pod tym względem, że praktycznie w każdym z nich (czy to konferencja prasowa, czy to wywiad) stara się naprodukować całą kupę tych „one-linerów”, nawet jeżeli nie mają one nic wspólnego z przedmiotem konferencji/wywiadu. Po co mu to? Ano na wypadek, gdyby wywiad/konfa poszła niezbyt dobrze. W takim przypadku uruchamia się armia dronów, która tnie wywiad/konfę na kawałeczki na tyle drobne, żeby znaleźć ten kawałek, w którym Jaki walnął jakimś tekstem, który „ma potencjał”. Potem się taki filmik wrzuca w internety z komentarzem, że „zaorał” dziennikarzy/opozycję/etc. Jest to metoda bardzo skuteczna (o czym świadczy popularność tego polityka). Wcześniej wzmiankowana prawidłowość polegała na tym, że do momentu, w którym Jaki mógł się ograniczać do hejtowania oponentów szło mu dobrze, ale kiedy trzeba było zmontować jakiś pozytywny przekaz, wszystko się mu rozjeżdżało. Idealnym przykładem może być konwencja wyborcza Jakiego (22-09-2018), w trakcie której wyżej wymieniony przez bardzo długi czas coś opowiadał. Coś – tzn. usiłował budować pozytywną narrację (z rzadka tylko przypierdalając się do Trzaskowskiego), ale praktycznie nikt tego nie oglądał, bo było to zbyt długie i zbyt nudne. Ze Zjednoczona Prawicą jest dokładnie tak samo. Do momentu, w którym w przekazie można się do kogoś przypierdolić, Zjednoczonej Prawicy idzie dobrze. Jednakże, kiedy trzeba sieknąć jakimś pozytywnym przekazem, Zjednoczona Prawica łapie zadyszkę. Warto zwrócić uwagę na to, że do tej pory, praktycznie każdy problem Zjednoczonej Prawicy był rozwiązywany (przez rządowe media) w bardzo prosty sposób: kogoś flekowano. Protest nauczycieli? Nieroby. Strajk rezydentów? Nieroby. Walka o TK? Nieroby. Flekowanie sędziów? Komuniści i nieroby. I tak dalej i tak dalej. Jeżeli zaś chodzi o to, jak Zjednoczonej Prawicy idzie robienie czegoś „pozytywnego” (w sensie narracyjnym), do podsumowania jej dokonań wystarczą trzy litery: PFN. Największym problemem Zjednoczonej Prawicy w kontekście koronawirusa jest to, że nie da się nikogo flekować. Czy to znaczy, że rządowe media (i politycy Zjednoczonej Prawicy) nic nie robią? A gdzie tam. Obecnie budowana jest narracja, w myśl której, po pierwsze nic się nie dzieje, a po drugie opozycja jest be, bo „gra epidemią”. Rzecz jasna, jeżeli akurat Prezydent RP chwali się tym, że w PrezydentoBusie pojawił się płyn antybakteryjny, to nie jest granie pod publiczkę, tylko bycie odpowiedzialnym. Sensownej polityki informacyjnej, póki co, nie uświadczyliśmy. Gwoli ścisłości przez „sensowną politykę informacyjną", rozumiem taką, dzięki której Polacy mogliby się dowiedzieć tego: na jakie symptomy należy zwracać uwagę, gdzie należy się zgłosić w przypadku wystąpienia powyższych, które przybytki medyczne dysponują testami, jak długo trzeba czekać na wyniki badań, jaka procedura będzie wdrażana, jeżeli okaże się, że ktoś zapadł na koronawirusa. Na tym przerwę wyliczankę, ale w telegraficznym skrócie, chodzi o informacje, których rozpowszechnianie zminimalizowałoby ryzyko wystąpienia paniki w momencie, w którym koronawirus się u nas oficjalnie zamelduje. Zamiast takowych informacji, rządowe media i politycy Zjednoczonej Prawicy opowiadają nam o tym, że „są bardzo przejęci”, „informują Polaków na bieżąco”/etc. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że jak się już jakaś informacja istotna pojawi, to się człowiekowi włos na głowie jeży. Przykładem niech będzie informacja, którą zamieszczono na ćwiterowym koncie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów: „Minister Michał Dworczyk w #KPRM: Dzisiaj wyleciał rządowy samolot, będziemy mieli więcej testów do badania osób potencjalnie zarażonych. Mimo że nie ma w Polsce osób zarażonych koronawirusem, chcemy być przygotowani na każdą sytuację.” Tak więc widzicie, byliśmy doskonale przygotowani, ale teraz chcemy się przygotować jeszcze bardziej doskonale. Nawiasem mówiąc, nie dziwi mnie to, że ten konkretny wpis sprawił, że ludzie zaczęli się zastanawiać nad tym, czy aby to nie było tak, że w Polsce mógł się już wyżej wymieniony wirus pojawić, ale nikt o tym nie wiedział, bo brakowało narzędzi diagnostycznych. Nie można w tym miejscu nie wspomnieć o nonszalancji części komentujących, którzy „uspokajają”, że w sumie ten wirus to nie jest taki groźny bo wylogowują się z jego powodu „starsi ludzie”. Gdybym był złośliwy (a nie jestem) napisałbym, że być może jest to jakiś zakamuflowany sposób na odciążenie systemu emerytalnego. Żeby już nie przedłużać tego wątku, poruszę jeszcze tylko jedną kwestię. Kilka dni temu rządowe media zachwycały się sondażem IBRISu, który badał: „Co Polacy myślą o działaniach rządu ws. koronawirusa?”. Byłaby wielka szkoda, gdyby okazało się, że media proposujące ten sondaż, po prostu ordynarnie ściemniają, prawda? Najpierw pomyślałem sobie, że rządowi mediaworkerzy po prostu nie potrafili poprawnie odczytać tego sondażu, ale potem okazało się, że, owszem, potrafili, ale postanowili go trochę poprawić. Jedynym wyjątkiem było „Do Rzeczy”. No ale, przejdźmy (khe, khe) do rzeczy. Pozwolę sobie zacytować fragment artykułu: „Na pytanie, czy w ostatnim czasie spotkał się Pan/Pani lub słyszał o działaniach rządu na rzecz przeciwdziałania zagrożeniu koronawirusem, ponad połowa ankietowanych, 53 proc., odpowiedziało, że tak. 38 proc. stwierdziło, że nie słyszało o takich działaniach, a 8,1 proc. udzieliło odpowiedzi: "nie wiem". Niemal połowa badanych, dopytywanych, jak oceniają te działania, stwierdziło, że "dobrze". Takiej odpowiedzi udzieliło 49,7 proc. Źle działania rządu w tej kwestii ocenia jedynie 9,1 proc. Neutralny stosunek do ruchów podejmowanych przez rząd ws. koronawirusa wyraziło 37,1 proc. ankietowanych.” I teraz się zastanówmy, czy z tego, co tu napisano wynika, że (jak twierdzi, między innymi, TVP) „Blisko połowa Polaków dobrze ocenia działania rządu ws. koronawirusa”? Absokurwalutnie nie wynika. Co prawda, ja tę swoją socjologię kończyłem dawno temu, ale o ile ją skończyłem dobrze, to wydaje mi się, że kluczowe jest we fragmencie dorzeczowym to, że respondenci byli dopytywani „jak oceniają działania”. Jest to kluczowe o tyle, że dopytywać można było jedynie tych spośród respondentów, którzy zetknęli się z działaniami rządu, bo pytanie o to, tych, którzy się z nimi nie zetknęli, nie miałoby najmniejszego sensu. Ujmując rzecz mądremi słowy, pytanie o to, czy respondent się „zetknął” było tzw. pytaniem filtrującym, no ale to tylko dygresja. Co więc wynika z tego sondażu? Ano to, że 49.7% spośród 53% respondentów „dobrze ocenia działania rządu”. Ja tam co prawda nie mam doktoratu ze statystyki, ale wydaje mi się, że media, które twierdzą, że „blisko połowa Polaków dobrze ocenia działania rządu ws koronawirusa” delikatnie rzecz, kurwa, ujmując „nieco” mijają się z prawdą, bo mnie wychodzi jakieś 26,3%, a to jest wynik bardzo mocno chujowy. Tłumaczy on również to, dlaczego taką furorę robią maski, które absolutnie nie chronią przed zarażeniem (jedynie przed zarażaniem) i dlaczego ludzie wykupują nawet maski przeciwpyłowe ze sklepów budowlanych.


W ciągu ostatnich nastu miesięcy, Tomaszowi Terlikowskiemu zdarzało się od czasu do czasu napisać coś, co sprawiało, że ludzie niezaznajomieni z jego twórczością, zaczynali go uważać za człeka o „umiarkowanych poglądach”. W związku z powyższym niżej podpisanego cieszy niezmiernie to, że Terlikowski nadal potrafi pokazać swoje prawdziwe, wyjątkowe (nawet jak na polskie standardy), oblicze. W zeszłym tygodniu jeden z polskich duchownych zamieścił na ćwitrze informację: „Arcybiskup Mediolanu zarządził od niedzielnego wieczoru odwołanie Mszy świętych w kościołach (...)”. W kontekście śmigającego sobie we Włoszech koronawirusa, decyzja ta była całkiem sensowna. I w tym momencie wchodzi Terlikowski, cały na biało: „Jakoś mnie nie przekonuje odwołanie Mszy świętych w kościołach z powodu koronawirusa. To właśnie wtedy potrzebujemy Eucharystii najbardziej, żeby nie umrzeć duchowo.” Wszystkim, którzy po przeczytaniu powyższego pomyśleli sobie „o ja pierdolę”, chciałbym powiedzieć, że to „typowy Terlik”. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Terlikowski nie był jedynym fundamentalistą, którego oburzyło odwołanie mszy, jednakowoż jest on najbardziej rozpoznawalnym. Jeżeli zaś chodzi o samą wypowiedź, to od razu nadmieniam, że dywagacje pt. „jak bardzo trzeba mieć zryty łeb, żeby (...)”, nie mają sensu. To jest fundamentalizm religijny w stanie czystym. Religia ma tutaj wartość nadrzędną i wszystko inne należy tejże religii podporządkować. Wszystko ze zdrowiem włącznie. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Terlikowski był jedną z wielu osób, które „ostrzegały” Polaków przed przyjmowaniem uchodźców, bo to są jakieś obce kulturowe elementy i fundamentaliści, dla których najważniejsza jest religia.


Tematyka fundamentalizmu religijnego wiąże się nierozerwalnie z jedną z najbardziej rozpoznawalnych kuratorek oświaty, Barbarą Nowak. Do tej pory katowała wszystkich głównie wypowiedziami, które można (eufemizując) określić mianem homofobicznych rzygów, ale w przypływie szczerości chyba się jej zdarzyło wysypać i przez przypadek ujawniła przyczyny, dla których robi to, co robi. Na moim ukochanym portalu „wpolityce” pojawił się artykuł autorstwa pani kuratorki, która krytykowała edukację seksualną. Niby nic nowego, ale na uwagę zasługuje to, jakiej argumentacji użyła. Lojalnie was uprzedzam, że cytat, który zaraz wam zapodam przeznaczony jest tylko i wyłącznie dla ludzi o mocnych nerwach (ZOSTALIŚCIE OSTRZEŻENI). „Dziewczynki i kobiety są traktowane instrumentalnie. Mają być gotowe w razie, gdy ktokolwiek tylko ich zapragnie. Standardy WHO kładą nacisk na skupianie uwagi na budzeniu i zaspokajaniu popędu płciowego. Ogniskują zainteresowania człowieka od najmłodszych lat na własnej seksualności. Sztucznie rozbudzanie potrzeby muszą znaleźć gdzieś swoje zaspokojenie. Nic dziwnego, że ogromnie wiele dzieci szuka kontaktów seksualnych nie tylko z rówieśnikami. Jak wskazują dane policji na całym świecie, dochodzi do wykorzystywania tej gotowości na seks przez dorosłych przestępców seksualnych, czyli pedofili.” Już na pierwszy rzut oka zapowiadało się ciekawie, bo zaczęło się od hejtowania WHO (w typowo prawicowo-idiotyczny sposób). Jednakże potem pada argument, który do tej pory grała jedynie strona kościelna. Chodzi mi rzecz jasna o to, że: „Nic dziwnego, że ogromnie wiele dzieci szuka kontaktów seksualnych nie tylko z rówieśnikami.” Ktoś może pamięta „lapsus językowy” kościelnego funkcjonariusza, Józefa Michalika, który stwierdził, że dzieci wciągają dorosłych w pedofilię? (właśnie sobie zdałem sprawę z tego, że pytanie o to, czy ktoś to pamięta jest zasadne, bo ten konkretny przejaw dzbanizmu miał miejsce w 2013 roku). To, co napisała Barbara Nowak, to praktycznie to samo, ale w nieco innym wydaniu. O ile Michalik zrzucał winę na „dzieci szukające miłości”, to kuratorka już wprost pisze o tym, że dzieciom chodzi o seks. Co prawda, wspomina o tym, że pedofile wykorzystują dzieci, ale przesłanie jest raczej jednoznaczne – gdyby dzieci „nie szukały”, to pedofile by ich nie mogli wykorzystywać. Wiem, że się powtórzę, ale uprzejmie przypominam, że pani Barbara Nowak jest kuratorką oświaty, która (w teorii) powinna zajmować się ochroną dzieci. Co znamienne, zamiast chronić dzieci, pani Barbara woli chronić księży przed antypedofilskimi wytycznymi WHO. Artykuł Barbary Nowak zasługuje na uwagę z wielu przyczyn. Jedną z nich jest fakt, że ta sama Barbara Nowak kilka dni wcześniej żaliła się mediom: „zrobiono ze mnie patologię.” Tak sobie myślę, że jeżeli patologią nie jest zwalanie na dzieci odpowiedzialności za pedofilię, to nie bardzo wiem, co nią jest.


31 stycznia 2020 Wielka Brytania katapultowała się z Unii Europejskiej. Ten wieloodcinkowy fuckup jest powszechnie znany pod nazwą Brexitu. Na początku lutego Donald Tusk powiedział, że gdyby Szkocja się odłączyła od Wielkiej Brytanii i chciała w UE, to UE chętnie by Szkocję przyjęła. W tym miejscu muszę popełnić dygresję. Nie jestem fanem Tuska (ze względu na srogie różnice światopoglądowe), tak więc jestem w chuj daleki od fanboyowania. Jednakowoż – nie wydaje mi się, żeby ta wypowiedź była „nieprzemyślaną wypowiedzią Tuska”. Obstawiam, że Tusk po prostu przekazał stanowisko wierchuszki UE. Co zrozumiałe, wypowiedź ta spotkała się z wkurwem ze strony szefa brytyjskiego MSZ,  spotkała się również z reakcją Zjednoczonej Prawicy. Reakcję tę idealnie skompilowano na ćwitrze Tommy'ego Wiseau dyplomacji, Witolda Waszczykowskiego, na którym pojawił się następujący wpis: „Jest obwiniany za Brexit. Dziś podżega do rozbicia W Brytanii, mocarstwa nuklearnego, członka NATO. Rozpad WB to cios dla bezpieczeństwa Europy i Polski. Aż tak nienawidzi własnego kraju? Kto służy interesom rosyjskim? Właśnie takie działanie!”. Ponieważ we wpisie tym jest bardzo dużo dobra, trzeba to po kawałku komentować. Primo. Witold Waszczykowski zapomniał wspomnieć o tym, że Tusk, owszem jest „obwiniany o Brexit”, ale głównie przez Zjednoczoną Prawicę (która oskarżyłaby go również o spowodowanie Herezji Horusa, byle tylko się przyjebać). Ten fragment wypowiedzi Waszczykowskiego zakorzeniony jest w idiotycznej narracji Zjednoczonej Prawicy, z której to narracji wynikało, że Tusk i UE po referendum brexitowym powinni iść „na rękę” Wielkiej Brytanii. Chodziło o to, żeby UE zgodziła się na wszystkie ustępstwa, byle tylko zatrzymać Wielką Brytanię. Ze mnie to nie jest szpec pokroju Waszczykowskiego, ale wydaje mi się, że tego rodzaju strategia miałaby opłakane skutki, bo gdyby UE okazała w tym momencie słabość, to mogłoby się okazać, że również inne przygłupy będą sobie organizować referenda, byle tylko wymusić na UE „coś dla siebie”. Moim zdaniem, taka strategia miałaby opłakane skutki, ale gdzie mi do najtęższych umysłów pokroju Waszczykowskiego (ludzi, którzy zrobili z niego szefa MSZ [chciałbym w tym miejscu pozdrowić obecnego Prezydenta RP]). Narracja „zły Tusk zrobił Brexit” zaczęła się jeszcze przed referendum. Wtedy Zjednoczona Prawica tłumaczyła, że gdyby „unijne elity” (i Tusk) poszli na rękę Wielkiej Brytanii, to ta w ogóle nie musiałaby organizować referendum. To, że tego rodzaju działanie ośmieliłoby kolejnych dzbanów, którzy usiłowaliby coś „wymóc” na UE przy pomocy groźby zorganizowania referendum, geniuszom ze Zjednoczonej Prawicy jakoś tak umyka. Swoja drogą, pocieszne jest to, że Zjednoczona Prawica winą za zorganizowanie referendum brexitowego obarcza wszystkich, prócz ludzi, którzy za to referendum odpowiadają (ktoś jeszcze pamięta fana świń, Davida Camerona?). Secundo, jakie, kurwa, znaczenie ma to, że Wielka Brytania jest mocarstwem nuklearnym? W czasach, w których głowice nuklearne mogły śmigać na niewielkie dystanse, można by było taki argument podnosić, choć nadal byłby on idiotyczny, bo „rozpad mocarstwa nuklearnego” nie oznaczałby wyparowania z tegoż mocarstwa głowic nuklearnych. Osobną kwestią jest to, że gdyby doszło do konfliktu nuklearnego, to czy Wielka Brytania byłaby w stanie się przyłączyć do organizowania autoexterminatusu, bo i tak wszystkich nas chuj strzeli (kwestią otwartą jest to, czy po wojnie nuklearnej walutą będą kapsle od nuka-coli, czy też naboje). Tertio, rozbawił mnie (rozbawił, bo wkurwianie się na Waszczykowskiego nie ma sensu), fragment o „aż tak nienawidzi własnego kraju”. Jest to o tyle zabawne, że w ten sposób Waszczykowski krytykował prounijne zachowanie Tuska. O ile mnie pamięć nie myli, w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii, Polska nadal jest w Unii Europejskiej, tak więc prounijne zachowania siłą rzeczy działają na naszą korzyść. Quatro, cebulą na torcie (to już druga, ale od nadmiaru cebuli na torcie jeszcze nikomu się nic nie stało) jest końcówka, w której stoi, że: „Kto służy interesom rosyjskim? Właśnie takie działanie!”. Urzekło mnie to pytanie „kto służy(...)”. Szczególnie w kontekście tego, że Zjednoczona Prawica od 2015 robi wszystko, byle skonfliktować nas z Unią Europejską (i „zgniłym zachodem”). Jak mniemam, to wcale nie jest działanie w interesie Rosji, albowiem ŻOŁNIERZE WYKLĘCI.


Na sam koniec niniejszego Przeglądu (który rozrósł mi się tak bardzo, że kupa tematów została przesunięta do następnego [nie, nie tego o wyborach, bo ten będzie o wyborach]) zostawiłem sobie dwie sprawy, które są ze sobą powiązane. Jedną z nich będzie coś, co (jak na skalę problemu) przeszło praktycznie bez echa, drugą historia z wyimaginowanego miasta nad akwenem. Pierwszą sprawą jest to, co spotkało Kwaśniewskich, którzy oberwali rykoszetem sporu między byłymi najlepszymi przyjaciółmi (Agent Tomek vs Mariusz Kamiński/Wąsik/CBA). Agent Tomek poszedł do mediów i powiedział, że cała sprawa z „Willą Kwaśniewskich” była, eufemizując, chuja warta. Jak zareagowali jego byli funfle? Ujawnili prywatne rozmowy Kwaśniewskich (pozyskane w ramach prowadzenia tej gówno-akcji), żeby pokazać „jak bardzo winni byli”. Po ujawnieniu, prawy sektor ćwitra wypełnił się heheszkami z tego, o czym sobie Kwaśniewscy rozmawiali. Jeżeli zaś chodzi o to, czy rozmowy cokolwiek „wykazały”, to ja bym chciał uprzejmie zauważyć, że gdyby tam było cokolwiek obciążającego, to Kwaśniewscy poszliby siedzieć. Tak się jednakowoż składa, że w ich „sprawie” nie było nawet aktu oskarżenia (a bez niego, nawet w państwie rządzonym przez Zjednoczoną Prawicę ciężko o wyrok sądowy[rzecz jasna, póki co]). Warto w tym miejscu pochylić się nad sposobem, w jaki Zjednoczona Prawica tłumaczyła wjebanie komuś w internet życia prywatnego (z materiału nie wycięto niczego, nawet rozmów o chorobach), bo partia ta tłumaczy od 2015 (tzn. dłużej, ale po wygranych wyborach zaczęła bardziej), że zależy jej na „uzdrowieniu wymiaru sprawiedliwości”. Żeby ograniczyć liczbę cytatów, pozwolę sobie wrzucić tutaj ten, który wprost idealnie opisuje mindset Zjednoczonej Prawicy: „Nie my wywołaliśmy potrzebę ujawnienia materiałów, które znajdują się w dyspozycji prokuratury, tylko ci, którzy twierdzili, iż miały miejsce działania niezgodne z prawem”. Czy to, w jakikolwiek sposób usprawiedliwia to, co odjebano w tej sprawie? W najmniejszym, kurwa, stopniu, bo gdyby po prostu chodziło o coś „obciążającego”, to odtajniono by te właśnie fragmenty. No chyba, że prywatne rozmowy o chorobach miały jakiś związek z całą sprawą (nie jestem z CBA, więc „nie wydaje mje się”). Tym, co powinno zaalarmować każdego, kto nie należy do betonowego elektoratu Zjednoczonej Prawicy jest fragment: „nie my wywołaliśmy potrzebę ujawnienia(...)”. Po pierwsze dlatego, że owszem, oni to wywołali (konkretnie zaś działania ich byłego funfla [który popadł w niełaskę, jak Pancerny Marian]). Po drugie, nawet gdybyśmy założyli (na użytek tych dywagacji), że to nie oni „wywołali potrzebę”, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby następnym razem (kiedy ktoś uzna, że warto komuś wrzucić życie prywatne do sieci) któryś z PiSowskich tuzów : „tym razem to my wywołaliśmy potrzebę ujawnienia tych akt, ale stał za tym ważny interes publiczny” (którym to interesem publicznym będzie, na ten przykład, potrzeba zgnojenia oponenta politycznego). W tym miejscu chciałbym życzyć wszystkim zaangażowanym w ten proceder (oraz wszystkim, którzy bronili ujawnienia publicznych rozmów) tego samego. Tzn. żeby ktoś ich podsłuchiwał na podstawie gównianych przesłanek, a na samym końcu (kiedy okaże się, że niczego się nie da udowodnić) wrzucił cały materiał do sieci. Jeżeli Zjednoczona Prawica uważa, że wszystko, co zrobiono w sprawie Kwaśniewskich było zgodne z prawem, to moje życzenia powinny ich ucieszyć. Teraz przyszła pora na historię z wyimaginowanego miasta nad akwenem. Wyobraźmy sobie, że w (wyimaginowanym) mieście nad akwenem, rządził sobie włodarz, który w pewnym momencie mocno skonfliktował się z partią rządzącą. Wyobraźmy sobie, że konflikt na linii włodarz-regionalny bonzo z partii rządzącej był na tyle spektakularny, że wiedzieli o nim praktycznie wszyscy mieszkańcy. Teraz zaś wyobraźmy sobie, że razu pewnego CBA zatrzymuje włodarza chwilę po tym, jak przyjął on łapówkę od jednego z biznesmenów. Wyobraźmy sobie, że sprawa jest na pierwszy rzut oka ewidentna, bo włodarz został zdybany z pieniędzmi we własnym gabinecie. Ok, od tej pory przestanę pisać „wyobraźmy sobie” (bo musiałbym to powtarzać pierdylion razy), ale z tego absolutnie nie wynika, że historia, którą wam opiszę wydarzyła się naprawdę, bo gdyby tak było, to świadczyłaby ona nienajlepiej o naszym państwie, no ale to dygresja jedynie, „jedziemy dalej”. Włodarz nie posiadał zastępcy, tak więc po tym, jak został trafiony kartą „Areszt Tymczasowy” w mieście musiał pojawić się komisarz. Zamiast komisarza pojawił się „pełniący obowiązki”. Zapewne zarzucicie mi, że sprzedaje wam tu jakieś kiepskie political fiction, ale Pełniącym Obowiązki został wcześniej wymieniony regionalny bonzo, o którym było wiadomo, że ma być kandydatem partii rządzącej w zbliżających się wyborach samorządowych. Jedną z pierwszych decyzji Pełniącego Obowiązki było wyjebanie z roboty jednego z obrońców włodarza. Drugą było powołanie sobie zastępczyni. Po pewnym czasie włodarzowi uchylono Areszt Tymczasowy, ale zagrano kartę „zakaz pełnienia funkcji”. Jednakże mimo tego zakazu, wraz z uchyleniem Aresztu Tymczasowego, Pełniący Obowiązki przestał pełnić obowiązki (miało to jakiś związek z tym, w jaki sposób go powołano). W tym momencie Pełniącą Obowiązki została zastępczyni, którą powołał wcześniej regionalny bonzo. Pierwszą decyzji Pełniącej Obowiązki było powołanie regionalnego bonza na swojego zastępcę (bowiem ten był w kiepskiej sytuacji, żeby zostać P.O. złożył mandat radnego i zrezygnował z roboty [którą obdarowali go wcześniej koledzy z partii]). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że regionalny bonzo spektakularnie przejebał wybory na włodarza miasta (i to przejebał je w pierwszej turze). W przysłowiowym międzyczasie, po wyimaginowanym mieście nad akwenem rozeszły się plotki, z których wynikało, że sprawa może nie być tak ewidentna, bo podobnież „wręczający łapówkę” bardzo długo robił podchody do włodarza i oferował mu „pożyczkę”. Kiedy włodarz wyszedł z Aresztu Tymczasowego, zapowiedział, że będzie się starał o to, żeby w trakcie procesu zeznania „wręczającego łapówkę” były jawne. Sędzia w pierwszej chwili wyraził na to zgodę, ale potem CBA powiedziało: chuja tam, niczego nie ujawnimy, sędzia zaś się do tego przychylił. Jak skończyła się sprawa włodarza wyimaginowanego miasta nad akwenem? Dostał wyrok skazujący (sąd apelacyjny utrzymał go w mocy). Proces zaś wyglądał tak, że wszystko, co miało kluczowy związek ze sprawą (nagrania rozmów, przesłuchanie „głównego” świadka, mowy końcowe i uzasadnienie wyroku) zostało utajnione. Wyobraźmy sobie teraz, że skazany powiedział, że ma nadzieje na to, że kiedyś materiał dowodowy zostanie odtajniony, żeby wszyscy mogli się przekonać o tym, „jak było naprawdę”. Wydawać by się mogło, że w takiej sytuacji, dla CBA/prokuratury ujawnienie materiału dowodowego nie powinno stanowić problemu, bo przecież stoi za tym ważny interes społeczny, a mieszkańcy wyimaginowanego miasta nad akwenem zasługują na to, żeby „poznać prawdę”. Gdyby nawet ujawniono jakieś tam prywatne rozmowy, to przecież zawsze można powiedzieć, że: „to nie my wywołaliśmy potrzebę ujawnienia tych materiałów”. Wiecie czego jeszcze brakuje w tej (całkowicie zmyślonej przeze mnie) historii? Żeby sędzia, który skazał włodarza w pierwszej instancji, odnalazł się na listach poparcia do KRS. Moja wyobraźnia nie sięga tak daleko, ale wydaje mi się, że podobnie było z drugą instancją. Dobrze, że historia, którą wam opisałem jest w stu procentach zmyślona, bo gdyby tak nie było, to musielibyśmy się pogodzić z tym, że żyjemy w państwie, w które jest w stanie przeczołgać każdego. Bo wiecie, w tej wyimaginowanej sprawie, którą opisałem, mogło być tak, że włodarz faktycznie wziął w łapę, ale równie prawdopodobne (w kontekście tego ,gdzie się odnalazł wyimaginowany sędzia, który wydał wyrok skazujący, chyba nawet bardziej) jest to, że przeczołgano niewygodnego samorządowca przy użyciu prowokacji. Prowokacji przeprowadzonej na tyle chujowo, że na wszelki wypadek nikt nie odważył się na pokazanie materiałów suwerenowi (bo suweren mógłby zacząć zadawać jakieś pytania). Ktoś mógłby powiedzieć, no ale zaraz, przecież ten wyimaginowany włodarz mógł po skazaniu opowiedzieć „jak było”, bo przecież nie mogliby mu już nic więcej zrobić. Tylko, że to nieprawda. Gdyby bowiem włodarz opowiedział o tym, co znajduje się w materiałach niejawnych (i dlaczego zdecydowano o tym, żeby suweren ich nie poznał), to wymiar, khe khe, sprawiedliwości mógłby mu przyjebać zarzuty, bo o materiałach niejawnych nie wolno opowiadać. Z drugiej zaś strony mamy sytuację z Kwaśniewskimi. Ponieważ nie udało się ich przeczołgać sądownie, trzeba było ich przeczołgać w inny sposób. W jednym i w drugim przypadku (po raz kolejny przypominam, że ten drugi przypadek był całkowicie zmyślony i jakiekolwiek podobieństwo do jakichkolwiek/etc., etc.) mamy do czynienia z niejawnymi informacjami, którymi dysponowały te same służby i, co znamienne, podejście do tych niejawnych informacji w obu przypadkach było diametralnie różne. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że to, w jaki sposób władza podchodzi do niejawnych informacji, zależy od potrzeby chwili. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie, że jeżeli obecne władze dokończą „reformę” wymiaru sprawiedliwości, to przejebane będzie mógł mieć każdy. Wystarczy, że podpadnie jakiemuś partyjnemu kacykowi (albo np. kacykowi się będzie wydawało, że ktoś źle na niego spojrzał). I tym optymistycznym akcentem kończę niniejszy Przegląd.


Źródła:

https://en.wikipedia.org/wiki/Alternative_facts



Notka na temat fearmongeringu Zjednoczonej Prawicy (acz nie tylko ZP)