czwartek, 29 maja 2014

Jezus Maria! Korwin!

Tytuł niniejszej notki chyba najlepiej oddaje reakcje sporej części społeczeństwa na fakt, że „wieczny kanapowiec” Korwin „Krul” Mikke dostał się do Europarlamentu. Mam świadomość tego, że reakcje były nieco bardziej żywiołowe, a fraza, która była najczęstszym komentarzem do tej sytuacji, składała się z dwóch, nieco innych słów. Jednakże uznałem, że swojskie „Jezus, Maria” wystarczy. Gwoli wyjaśnienia - niniejszy tekst odnosi się do wyników wyborów, nie zaś tylko do wyniku Krula, aczkolwiek sporo będzie o JKM. Głównie dlatego, że jego „wejście” do PUE było dla wielu niespodziewane.

Ja się przyznać muszę, że również nie wierzyłem w sukces Korwina. Wykoncypowałem sobie, że skoro tyle partii prawicowych startuje w wyborach, to się głosy rozbiją (Polska Razem, Solidarna Polska, PiS, Ruch Narodowy i Partia JKM) i plankton się rozbiegnie znowu. Stało się inaczej. Jedna znajoma lewaczka (jak widać - mądrzejsza ode mnie) tłumaczyła mi, że moje prognozy mogą się nie sprawdzić i że JKM się jednak może dostać, ale ja przez cały czas liczyłem na wyższą frekwencję. Wydawało mi się, że sondaże, w których JKM miał poparcie bardziej niż wystarczające do tego, aby wejść do PEU, zmotywują ludzi do głosowania. Z drugiej jednakże strony, elektorat był już tak wkur**ny na polityków wszelkiej maści, że pokazał partiom środkowy palec (dopisał za to betonowy elektorat Korwina). Niska frekwencja, na którą liczyli również politycy Ruchu Narodowego i Solidarnej Polski, spowodowana była zwyczajowym polskim „je**ałpiesizmem” politycznym („bo co mnie to obchodzi”) oraz tym, że politycy wszystkich opcji – jeśli chodzi o o poziom kampanii wyborczej – zachowywali się tak, jakby uważali wyborców za jakieś bezrozumne bydło, któremu można rzucić byle ochłap albo obiecać pełną michę („damy wam żreć, jak nas wybierzecie!”), a rzeczone bydło i tak zagłosuje. Poziom kampanii wyborczej był tak niski, że ciężko ją do czegokolwiek przyrównać. O tym, jak był niski, niech zaświadczy to, że nawet sondaże dające JKM szanse na wejście do PUE zostały olane, a ludzie zostali w domach. Ponieważ przez media przewala się teraz fala komentarzy na temat wyborów i tego, „co będzie dalej” postanowiłem również napisać kilka słów na temat: „co lewacki bloger sądzi w sprawie wyników wyborów”.

Jezus Maria! Korwin-Mikke!

Zacznę od tego, że nie boję się Korwina. Tzn. nie obawiam się tego, że „obecne wybory to dopiero początek, nic już nie zatrzyma marszu Nowej Prawicy (dowodzonej przez „nowego” 70-kilku-latka). To są bzdury, którymi karmi się korwinowy, betonowy elektorat. Zdaniem niektórych przedstawicieli tegoż elektoratu, teraz już będzie tylko lepiej, a w następnych wyborach (w domyśle – do PUE) będzie ich jeszcze więcej! Ktoś wrzucił w internety zestawienie wyniku, jaki uzyskał JKM w trakcie wyborów prezydenckich 2010 z wynikiem do PUE. W 2010 roku Korwin uzyskał 416 898 głosów (2,48%), 2014 (bo przecież KNP to Korwin Mikke) – 505 586 głosów (7.15%). Jak widać, różnica między liczbą głosów nijak się ma do tej wyrażonej w procentach (a właśnie procentami podnieca się beton spod znaku JKM prorokując, że „teraz to będzie już tylko lepiej). Ktoś może przytomnie zauważyć, że „może i to nie jest jakiś specjalnie wielki wzrost poparcia, ale jednak jest! Co będzie dalej?” Nic nie będzie. Nikomu nie chciało się zerknąć do innych danych. W wyborach 2011 partia JKM uzyskała 151 837 głosów (1,06%). Rok po tym, jak na JKM zagłosowało ponad 400 000 ludzi, jego poparcie poleciało na pysk. Teraz, co prawda. udało mu się „odrobić straty”, ale o tym, czy teraz już tak będzie przez cały czas, zadecydują wybory parlamentarne 2015, w których 500 000 głosów nie gwarantuje wejścia do sejmu, a jakoś tak nie chce mi się wierzyć w to, żeby za rok głosować na JKM chciało ponad 1 000 000 Polaków (bo mniej więcej taka liczba głosów jest „bezpieczna”, niezależnie od frekwencji).

W tym miejscu chciałbym zauważyć, że o ile nie rozumiem paranoi niektórych ludzi, to doskonale rozumiem rozgoryczenie kobiet, które tak jakoś nie bardzo lubią człowieka mówiącego publicznie o tym, że zawsze się je trochę gwałci, są głupsze od mężczyzn, przejmują poglądy swoich partnerów (no, bo przecież skoro są głupsze, to nie mogą mieć własnych poglądów!), powinno się im odebrać prawa wyborcze etc., etc. Na szczęście sam Krul nigdy nie będzie miał szansy na to, żeby swoje poglądy wprowadzić w życie. Ogromna większość społeczeństwa, delikatnie rzecz ujmując, nie utożsamia się z poglądami Korwina. Toteż, jeśli ktokolwiek powinien się obawiać „siły, której nie da się zatrzymać”, to raczej Korwin, który przy okazji kolejnych wyborów najprawdopodobniej boleśnie otrze się o drzwi sejmu.

Gwoli ścisłości – dla mnie Korwin Mikke nie jest politykiem. To najzwyklejszy w świecie showman, który przez całe życie zarabiał robiąc szum wokół własnej osoby. Pobyt w PUE potraktuje pewnie jako kolejne źródło dochodu. Inna sprawa, że Wódz Kuców, może mieć spore problemy. To, co uchodziło na sucho „kanapowcowi”, politykowi na sucho już nie ujdzie. Choćby dlatego, że pies z kulawą nogą nie interesuje się tym, co wykrzykuje jakiś klaun-estradowiec stojący na postumencie zmontowanym ze skrzynek po pomidorach. Jednakże te same słowa wykrzyczane z mównicy sejmowej, przed kamerami, przez europosła, mają już zupełnie inny kaliber gatunkowy. Tego, że JKM może nam przynieść wstyd (i pewnie przyniesie), nie chce mi się nawet pisać. Dodam jedynie od siebie, że nie on pierwszy (wszak ojciec Romana Giertycha kiedyś w ławach PUE zasiadał był) i nie on ostatni.

POPiS

Donald Tusk i Jarosław Kaczyński to pierwszy przykład politycznego związku partnerskiego w naszym kraju. Ci dwaj politycy nie mogą bez siebie żyć. Sama bytność w polityce jednego z nich nagania wyborców drugiemu. I na dobrą sprawę nie warto marnować więcej miejsca na opisywanie tych panów i ich partii.

Wielki Przegrany

Janusz Palikot dostał w tych wyborach solidnego kopa od swoich wyborców. Choć może raczej należałoby powiedzieć – od wyborców, których wcześniej „ukradł” SLD (bo chyba nikt nie ma złudzeń co do tego, że zły wynik SLD w wyborach parlamentarnych 2011 był rezultatem wejścia Ruchu Palikota na scenę polityczną) oraz efektem tego, że ludzie mieli nieco dosyć bezbarwnego Grzegorza Napieralskiego i jego świty równie bezbarwnych kolegów. Sam Palikot ponoć się teraz głowi nad tym, co poszło nie tak. Głowią się też nad tym niektórzy publicyści. Przyczyna tej porażki jest, moim zdaniem, dość prosta (aczkolwiek jestem tylko człowiekiem-z-blogiem, więc mogę się mylić). Janusz Palikot liczył na elektorat lewicowy (jeśli komuś się wydaje, że bardziej mu zależało na elektoracie liberalnym, to niech sobie zerknie na Twittera i na to, jak się tam ładnie gnoją nawzajem politycy SLD i TR – gdyby bazowali na różnych elektoratach, nie żarliby się aż tak bardzo). Liczył na niego bardzo zawzięcie, tylko że nie ma mu absolutnie nic do zaoferowania. Taki typowy lewak, jak ja, nie wie nawet, jakie poglądy ma Janusz Palikot. Wiem, że kiedyś miał mocno prawicowe, a potem się mu „odmieniło”. Casus Jarosława Kaczyńskiego, który „zmienił się” w trakcie kampanii wyborczej 2010 pokazuje, że politycy nigdy się nie zmieniają. Chyba, że chcą, aby elektorat (czy „ciemny lud”, jak to o nas powiedział Kurski) myślał, że się zmienili. Swoista bezpoglądowość Palikota (i otaczanie się milionerami pokroju Łukasza Gibały, którzy tłumaczą, że okres ochronny dla ludzi w wieku przedemerytalnym to socjalizm i trzeba go koniecznie usunąć z kodeksu pracy) sprawiła, że ludzie go, delikatnie rzecz ujmując, olali. Nie uratowali sytuacji kandydaci, o których Palikot zabiegał i którymi zapełnił listy wyborcze. Tak samo, jak nie uratowały jej antyklerykalne spoty wyborcze. Ok – ja jestem antyklerykałem, ale nie zamierzam oddawać głosu na jakąś partię tylko dlatego, że jej przedstawiciele chwalą się publicznie tym, jak bardzo „nie lubią Kościoła” - nie tędy droga.

Przyszły Wielki Przegrany

SLD uzyskało trzeci wynik w wyborach, co - rzecz jasna - w świcie Leszka Millera zostanie na pewno odebrane jako rezulat jego błyskotliwej polityki. I zapewne w kolejnej kampanii SLD „da dupy”, podobnie jak to miało miejsce przy okazji wyborów parlamentarnych 2011. Wtedy SLD kompletnie zawaliło kampanię, bo uwierzono w to, że to „genialny” PR sztabowców Sojuszu wypracował dobry wynik Grzegorza Napieralskiego w wyborach 2010 (trzeci wynik). Ludzie glosowali na Napieralskiego, bo żywcem nie mieli na kogo - drażniła ich dominacja POPiSu. SLD zrewanżowało się swoim wyborcom całkowitym olaniem tychże. Zapewne sztabowcy SLD wyszli z założenia, że nie warto się pochylać nad elektoratem, bo ów i tak zagłosuje. Teraz będzie zapewne tak samo. SLD miało kampanię równie żenującą jak inne partie. Jedyny powód, dla którego Sojusz osiągnął tak dobry wynik, to fakt, że ludzie zdenerwowali się pajacowaniem niektórych polityków z otoczenia Janusza Palikota. Poza tym – na kogoś ten nasz totalnie ignorowany elektorat lewicowy musi głosować (o ile w ogóle pójdzie do urn). Ja się przyznam bez bicia do tego, że głosowałem na SLD. Nawiasem mówiąc, gdyby pani z komisji wyborczej, która była dla mnie uprzejma (po tym jak poinstruowałem komisję o tym, że tego mojego „zaświadczenia o prawie do głosowania” to oni mi raczej nie powinni już oddawać) trzymając w wyeksponowanym miejscu najnowszy numer „W Sieci”, wiedziała na kogo głosuję, pewnie przyłożyła by mi urną. Głosowałem na partię Leszka Millera, bo chciałem spełnić „obywatelski obowiązek”, a żywcem k**wa (za przeproszeniem) nie miałem na kogo oddać głosu. Śmiem twierdzić, że spora część głosów SLD pochodzi od ludzi, którzy co prawda nie lubią Towarzysza Millera, ale na kogo mieli głosować?

Odwołane „przebudzenie narodowe”

Nie poświęcałbym zbytniej uwagi planktonowi politycznemu, jakim jest Ruch Narodowy, gdyby nie to, że swego czasu dziennikarska brać wywołała narodową histerię tylko dlatego, że prasa chciała pisać o RN, ale nie za bardzo jej się chciało myśleć nad tym, co pisze. Straszono nas „nazistami”, którzy nas wszystkich pozabijają, powywieszają na latarniach etc. Tych „nazistów” popierało – zdaniem dziennikarzy – w cholerę ludzi. Ja swego czasu popełniłem wpis na FB na temat tego, że ja się tam niespecjalnie obawiam członków RN, bo w sumie jedyne, co mogą mi zrobić, to ewentualnie obić mi mordę. Zagrożenia w wymiarze politycznym RN nie stanowi i raczej nie będzie stanowił (no chyba, że Kościół udzieli mu poparcia, tak jak swego czasu udzielał macierzystej partii Krzysztofa Bosaka – Lidze Polskich Rodzin). Jak się skończyły wybory dla Ruchu Narodowego? Eufemizując – bardzo źle. Rzecz jasna, „politycy” z RN po raz kolejny udowodnili, że jaja mają tylko wtedy, gdy otacza ich grupa silnych kolegów, a w świecie, w którym problemu nie da się rozwiązać za pomocą koktajlu Mołotowa/cegły/etc., nie potrafią się odnaleźć. W czym się przejawia ten brak jaj? W tym, że żaden z „polityków” RN nie powiedział „daliśmy dupy i dlatego przegraliśmy”. Nie, nie – RN jest moralnym zwycięzcą, bo miał najmniej pieniędzy na kampanię. Inni mieli lepiej i w ogóle to prawie na pewno jakieś fałszerstwa były, bo tam gdzie głosowano na RN, 0 głosów mieli!

Mało tego - aby zamaskować to, jak bardzo RN poległ, jego członkowie użyli „matematyki narodowców” (zwanej również dwójmyśleniem). Swego czasu głośno chwalili się tym, że grubo ponad 100 000 ludzi przyszło na MN („A media nie pokazały! Media kłamio!”). Przy okazji omawiania wyników wyborów geniusze matematyczni z RN stwierdzili, że „wstępne wyniki nie są satysfakcjonujące, ale jednocześnie pokazują, że udało nam się pozyskać zaufanie grupy wyborców wyraźnie wykraczającej poza struktury naszych organizacji czy uczestników Marszów Niepodległości.” Ja, co prawda, orłem z matematyki nie byłem, ale wydaje mi się, że 86 tysięcy to nie jest liczba „wyraźnie” większa od „ponad 100 000 uczestników MN”. Ciekawym, jak wynik wyborczy RN skomentują ci ludzie, którzy swego czasu pompowali balon histerii „nazistowskiej”

Ludowy aksjomat polityczny

PSL dostał się, bo PSL zawsze się załapuje na mandaty, niezależnie od sondaży. To powinien być aksjomat polityczny.

W krainie planktonu

Wszelkiej maści „wykopanym” z macierzystych partii (i takim, którzy sami odeszli, zanim ktoś ich zdążył wykopać) społeczeństwo pokazało środkowy palec. Solidarna Polska i Polska Razem zasłużenie przerżnęły wybory. I to chyba jedyny komentarz, na który zasługują te partie.

Tak na samo zakończenie powyższych wywodów chciałbym jeszcze napisać jedną rzecz. Mam nadzieję, że będzie mi kiedyś dane pójść do urny i głosować bez odruchu wymiotnego. Innymi słowy – fajnie by było, jakbym kiedyś miał na kogo głosować.




Źródła



czwartek, 22 maja 2014

Korwin wyrwany z kontekstu

Jako dziecko sporo grywałem z moją familią w grę o nazwie Eurobusiness (polska odmiana Monopoly). Gra była fajna, choć nieco frustrująca ze względu na czynnik losowy. Zdarzało się, że gracz „szedł do więzienia” (co przekładało się na straty finansowe). W trakcie gry, można było natrafić na kartę „wychodzisz wolny z więzienia” (w Monopoly - „wyjdź bezpłatnie z więzienia”), której można było użyć w dowolnym momencie, niezależnie od tego, z jakich przyczyn gracz znalazł się we wspomnianym areszcie.

Po cóż męczyłem cię, drogi czytelniku, tą skróconą instrukcją do gry planszowej? Żeby pokazać na prostym przykładzie, jaką rolę pełni w polskiej debacie publicznej fraza „moja wypowiedź została wyrwana z kontekstu”. Osobom, które wypowiadają się publicznie (a ich wypowiedzi są transmitowane przez jakiekolwiek medium), zdarza się powiedzieć coś niemądrego. Przyzwoity człowiek, któremu się taki epizod przytrafi, przeprosi za swoją wypowiedź i postara się unikać tego rodzaju sytuacji w przyszłości. Ponieważ w polskiej debacie publicznej ludzie przyzwoici się nie pojawiają, toteż mamy do czynienia z zupełnie innymi sytuacjami. Zazwyczaj wygląda to tak: Polityk czy publicysta mówi lub pisze coś tak durnego, że po zetknięciu się z tą wypowiedzią trzeźwo myślącemu człowiekowi prostują się zwoje mózgowe, a jego kora mózgowa wygładza się na podobieństwo kuli bilardowej. Media uwielbiają tego rodzaju wpadki, toteż wypowiedź taka momentalnie obiega różnego rodzaju portale i stacje telewizyjne. Co robi „typowy polski polityk” w sytuacji, w której jego wypowiedź bije rekordy popularności? Przeważnie twierdzi, że została ona wyrwana z kontekstu.

Swego czasu tak właśnie było z rzecznikiem SLD, Mariuszem Jońskim. Telewizja „Superstacja” pokazała kawałek wywiadu z tymże politykiem, w którym powiedział on, że skoro minister sportu (nie, nie chce mi się używać określenia „ministra”) jest w ciąży (takie plotki wtedy krążyły), to może powinna sobie darować bycie ministrem i zająć się dzieckiem. Spotkało się to z negatywną reakcją ludzi, którzy w przeciwieństwie do rzecznika SLD faktycznie mają lewicowe poglądy. Ponieważ Mariusz Joński zorientował się, że palnął głupotę, wydał oświadczenie, w którym padło sakramentalne „moja wypowiedź została wyrwana z kontekstu”. Na reakcję Superstacji nie trzeba było długo czekać – wrzucono do sieci cały, dość krótki wywiad, w którym wypowiedź była „osadzona w kontekście”, a mimo to nadal była „niefajna”. Ponieważ część ludzi domagała się jakiegoś komentarza od SLD w tej sprawie (w tym niżej podpisany za pomocą fanpejdża i część fanów tegoż). Zapewne nie byliśmy jedynymi ciekawskimi, bo rzecznik SLD na drugi dzień przeprosił za swoje słowa. I tak to mniej więcej wygląda. Osoba publiczna mówi jakąś bzdurę, media to podchwytują, osoba używa karty „wychodzisz wolny z więzienia” i dopiero potem (ewentualnie) przeprasza. Niezbyt dobrze to świadczy o kondycji intelektualnej naszych polityków, którzy nie są w stanie sami z siebie domyślić się tego, że kogoś obrazili czy powiedzieli coś bzdurnego i dopiero oburzenie opinii publicznej jest im to w stanie uświadomić.

Ponieważ demokracja u nas dopiero raczkuje i nie za bardzo wiemy na kogo, jak i dlaczego głosować, toteż mamy (jako naród) tendencję do trzymania się pazurami raz podjętego wyboru. Tak samo będziemy zębami i pazurami bronić polityków, na których głosowaliśmy. Bardzo nas więc boli to, że czasami nasi wybrańcy/idole/guru publicznie mówią idiotyzmy. Ale nic to – zawsze przecież można powiedzieć o tym, że „słowa zostały wyrwane z kontekstu”.

Mistrzami tego rodzaju retoryki są wyznawcy (zaraz wyjaśnię, czemu używam właśnie takiego określenia) zjawiska politycznego, jakim jest Janusz Korwin-Mikke. JKM nie ma zwolenników - on ma wyznawców. Bo tylko wyznawca uważa, że intelekt jego guru nie ma sobie równych, a każde wypowiedziane przez niego słowo jest prawdą objawioną. Guru nigdy nie może się mylić – mylą się tylko ci, którzy go nie rozumieją (no, a nie rozumieją, bo „nie dorośli” jeszcze do tego). Guru korwinistów powiedział był kilka dni temu:

Gdyby pan się znał na kobietach, to pan by wiedział, że zawsze się troszeczkę gwałci. (…) One zawsze trochę udają, że się stawiają. Trzeba wiedzieć, kiedy można, a kiedy nie można…”

Co zrozumiałe, tego rodzaju wypowiedź przyciągnęła uwagę nas wszystkich, którzy nie rozumieją geniuszu Korwina i których delikatnie rzecz ujmując nieco w****wia tego rodzaju retoryka. Korwiniści nie pozwolili na siebie długo czekać. Najpierw jeden napisał (na moim fanpejdżu), że „Korwin i tak szanuje kobiety bardziej niż ci, którzy pozwalają na aborcję”. Potem drugi dodał, że „no może i ma takie poglądy, ale to nic, bo ma pomysły na gospodarkę”. Rzecz jasna, „wypowiedź wyrwana z kontekstu” też padło.

Ponieważ domyślam się, że niniejsza notka może przyciągnąć uwagę wyznawców JKM, tedy mam do nich prośbę. Jeśli już, jaśnie oświecony wyznawco, twierdzisz, że coś tam wyrwałem z kontekstu, to łaskawie mi ten kontekst nakreśl. Bo w tym konkretnym przypadku dobrze podsumowała to inna osoba na mojej stronie: „Doprawdy, nie wiem, jaki musiałby być kontekst, żeby uratować tę wypowiedź.” Jak się tak człek nieco bardziej pochyli nad argumentacją obrońców JKM, nietrudno dojść do wniosku, że dla nich samo cytowanie Korwina jest wyrywaniem jego wypowiedzi z kontekstu.

Paradoksalnie, wyznawcy JKM uważają się za jedynych ludzi w Polsce, którzy „myślą niezależnie”. Nie za bardzo wiem, na czym owo samodzielne myślenie ma polegać. Na bezrefleksyjnym powtarzaniu tego, co wydalił z siebie ich guru? Na traktowaniu go jako jakiejś nadistoty, która nigdy się nie myli (wskazówka – zwykli ludzie, niezależnie od poziomu intelektualnego, mylą się. Skoro Korwin się nie myli – ergo – nie jest człowiekiem)? Na wmawianiu każdemu, kto ma inne zdanie, że jest: głupi/nie rozumie/jest bolszewikiem/nie dojrzał do zrozumienia geniuszu JKM/etc.? Czy może na przyklaskiwaniu każdej kretyńskiej wypowiedzi JKM (takiej, jak zacytowana w tekście)? A może na twierdzeniu, że „no, może ma takie poglądy dziwne, ale jeśli chodzi o gospodarkę, to ma rację (bo jest Korwinem, więc musi mieć)”? Gdzie w tym ślepym posłuszeństwie jest miejsce na jakiekolwiek myślenie (o samodzielnym nie wspominając już nawet)?

W trakcie pisania niniejszej notki mój kawałek internetu został nawiedzony przez kolejnego wyznawcę Korwina, który (usiłując bronić cytowanej przeze mnie wypowiedzi swojego guru) napisał był:

"trzeba wyczuć tę subtelną różnicę, na ile sobie można pozwolić" - tego już szanowni redahtorzy "zapomnieli" dodać...

Pamiętaj, drogi czytelniku, że rozmawiając z fanatykiem JKM, rozmawiasz z kimś, komu wydaje się, że „trochę gwałcenie kobiet” jest fajne, bo one zawsze „trochę udają i się stawiają” i trzeba „wyczuć tę subtelną różnicę”. Szkoda tylko, że żaden z obrońców JKM nie słucha tego, co mają na ten temat do powiedzenia kobiety. No, ale ciężko rozmawiać z kobietami, które mają rozszerzenia jpg. 


wtorek, 20 maja 2014

PiS-owski profesor straszy Szwecją

17 maja, na portalu „Rzeczpospolita” ukazał się wywiad, który z PiS-owskim profesorem Ryszardem Legutką przeprowadziła Eliza Olczyk. Jak każdy człowiek, który został politykiem najprawdopodobniej z łapanki, PiS-owski profesor (R.L. na takie miano zasłużył) nie ma, co prawda, wyborcom nic do zaoferowania, ale za to pięknie opowiada o zagrożeniu „ideologią gender”.

Sam wywiad nie byłby wart wzmiankowania (wszak nasza nadęta prawica na walce z „dżęderę” już od dawna usiłuje zbić kapitał polityczny) gdyby nie to, że pośród swoich rojeń PiS-owski profesor pozwolił sobie na wypowiedzenie takich słów:

Szwecja już się stała Arabią Saudyjską politycznej poprawności. Tam, jeżeli ktoś nie pójdzie na coroczną paradę homoseksualistów, będzie miał wielkie nieprzyjemności. Zupełnie jak u nas za czasów PRL, gdy ktoś nie poszedł na pochód pierwszomajowy.”

Ponieważ już na pierwszy rzut oka widać, że jest to totalna bzdura, zastanawiałem się, co z tym fantem zrobić. Znajoma lewaczka, ukrywająca się pod pseudonimem Neko, podsunęła mi pomysł - „A może by tak napisać do ambasady Szwedzkiej?” Pomysł mi się bardzo spodobał, toteż popełniłem byłem na fanpejdżu krótki wpis, w którym zapraszałem innych internautów do wysłania do ambasady Szwedzkiej dwóch pytań:

Czy:

1) Uczestnictwo w marszach równości jest w Szwecji obowiązkowe?
2) Jakie konsekwencje prawne niesie ze sobą niepojawienie się na takim marszu?

Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Na blogu ambasadora Szwecji Staffana Herrströma, pojawił się wpis (chciałbym w tym miejscu podziękować ambasadzie za podesłanie linku do bloga), w którym ambasador odniósł się do słów Legutki.

Today we have received some e-mails from people asking i.a. if participation in these kinds of parades are mandatory in Sweden. The answer is of course simple: No.”

Tzn. (uprasza się o nie rzucanie burakami za ewentualnie niedokładny przekład):

Dzisiaj otrzymaliśmy trochę e-maili, w których ludzie pytali o to, czy uczestnictwo w tego rodzaju paradach jest w Szwecji obowiązkowe. Odpowiedź jest, oczywiście, prosta: Nie.”

Mam nadzieję, że nie przyczyniłem się do zaspamowania ambasady Szwedzkiej. Chodziło mi jedynie o uzyskanie jakiegoś komentarza do wypowiedzi PiS-owskiego profesora. Dlaczego? Dlatego, że tego rodzaju nieprawdziwe wypowiedzi należy prostować. A któż nadawałby się do tego bardziej niż ambasador Szwecji? Owszem – można założyć, że „wszyscy wiedzą, że Legutko bredzi”, ale to jest moim zdaniem błędne założenie. Głównie dlatego, że nie każdy, kto zetknie się z tą wypowiedzią, musi wiedzieć, że jej autorem jest PiS-owski profesor. Ktoś może zasugerować się tytułem naukowym (nawiasem mówiąc - straszliwie nam podupadły te nieszczęsne elity naukowe) i po prostu w to uwierzyć. Nawet jeśli ktoś chciałby zweryfikować tę informacje – jak to zrobić? Szukać w internecie stron, na których Szwecja (tzn. urzędnicy, politycy etc.) udowadnia, że nie jest wielbłądem i nikt tam nikogo nie zmusza do chodzenia na jakiekolwiek marsze i parady? Skąd Szwedzi mają wiedzieć, że ktoś w ogóle ich o coś takiego posądza? Domyślam się, że dla wielu osób, które już dawna zajmują się nienawidzeniem Szwecji w celach zarobkowych (chodzi mi głównie o prawicowo-konserwatywnych polityków i publicystów), słowa ambasadora nie mają znaczenia. Bo taki polityk i tak wie lepiej. O publicystach, którzy przed napisaniem artykułu nawet sobie nie zaprzątają głowy czymś takim jak research, nie warto wspominać.

Powróćmy do naszego PiS-owskiego profesora, który przyrównał Szwecję do Arabii Saudyjskiej. Na czym opierał swój wywód? Czy zrobił jakikolwiek research? Czy Ryszard Legutko (który nie tak dawno temu musiał przepraszać licealistów za nazwanie ich rozwydrzonymi smarkaczami) w ogóle wie cokolwiek na temat Szwecji? Być może cała jego wiedza pochodzi z jakichś partyjnych instrukcji dla kandydatów? Nawet jeśli, to wydaje mi się, że ktoś, kto jest profesorem belwederskim, mógłby się łaskawie zastanowić nad tym, czy jego słowa mają jakiekolwiek pokrycie w faktach. Choćby przez wzgląd na to, że publicznie wygadując bzdury, rozmienia na drobne swój tytuł naukowy. Nie wspominając już o wstydzie, jaki tego rodzaju zachowanie przynosi uczelni, która zrobiła z takiego człowieka naukowca.

PiS-owskiemu profesorowi ktoś chyba powinien wytłumaczyć, że nie jest menelem spod budki z piwem i że w przeciwieństwie do słów wykrzyczanych (względnie – zwymiotowanych) przez menela, słowa profesora mają swoją wagę. Nie wspominając już o tym, że gdyby R.L. wypowiedział je jako np. minister, to wszystko mogłoby się skończyć skandalem dyplomatycznym. I prawie na pewno by się tym skończyło. Jeśli coś wiemy na pewno o PiS-owskim profesorze to fakt, że bardzo dużo mówi, ale nie lubi ponosić za to konsekwencji.


Źródła:




czwartek, 8 maja 2014

Konserwatywna histeria na tle tęczowym



Temat „tęczy z Placu Zbawiciela” został już chyba na wszelkie możliwe sposoby opisany. Tym niemniej, choć sporo napisano, prawie nikt nie zwrócił uwagi na wyjątkową bezczelność ludzi (zarówno dziennikarzy, jak i „zwykłych” obywateli), którym owa tęcza przeszkadza.

Nie, nie chodzi o sam fakt podpalania tej instalacji (bo to akurat nie jest bezczelność tylko zwykły bandytyzm, który część naszych rodaków myli z bohaterstwem) lecz o to, w jaki sposób zachowują się ci biedni, uciskani (przez „lewactwo”) przeciwnicy „ideologii dżęder” - (czymkolwiek by nie była). Warto również pochylić się nad retoryką „uciskanych przez tęczę”. Zacznijmy od zachowania. Tęcza płonęła kilka razy. Ostatnie podpalenie było o tyle spektakularne, że doszło do niego w trakcie Marszu Niepodległości. Wtedy po raz kolejny mogliśmy się przekonać o tym, że większość środowisk prawicowo-konserwatywno-katolickich cierpi na przypadłość zwaną dwójmyśleniem. Bo oto okazało się, że „wreszcie ktoś spalił tę tęczę! Dobrze, że to się stało na Marszu Niepodległości!”, ale „to na pewno nie byliśmy my!” Mało tego. Dowodem na niewinność narodowców miała być fotografia publikowana przez niektóre prawicowe portale. Na tejże fotografii (wykonaną pod odpowiednim kątem), widać było płonącą tęczę (dopiero zaczynała się palić) i „zero narodowców dookoła!” Dowód ten utrzymał się mniej więcej do momentu, w którym ktoś nie wrzucił na YT filmiku, na którym widać spory tłumek wymachujący biało-czerwonymi flagami, który głośno kibicuje podpalaczowi.

Teraz mamy do czynienia z identycznym zachowaniem. Ruch Narodowy, niemalże całą swoją kampanię medialną opiera na tej nieszczęsnej tęczy. Działacze RN próbowali zablokować jej odbudowę. Tzn. w sumie chodziło bardziej o to, żeby Krzysztof Bosak miał fotki, na których policjanci prowadzą go do radiowozu. Gdyby Narodowcy bali się faktycznie jakiejś „brutalnej akcji policji”, nie byłoby na tej „blokadzie” Krzysztofa Bosaka, który jakoś tak nie bardzo mi się kojarzy z kimś, kto na serio chciałby się szarpać z policją (od tego RN ma wszak „mięśnie” z ONR). Zdjęć z policją pozazdrościł Bosakowi jego partyjny kolega, Robert Winnicki, który dał się spisać policji tylko po to, żeby klubowi koledzy strzelili mu kilka fotek.

Ruch Narodowy wykupił prawa autorskie do słynnej już fotografii, na której „prawdziwy patriota” macha flagą na tle płonącej tęczy. Witold Tumanowicz (kandydat na europosła z ramienia RN) ubolewał na swoim profilu FB, że „3 maja to (podpalenie tęczy) nie nastąpiło ale liczę, że zdarzy się już wkrótce.” Jeśli ktoś zadałby sobie trud i poczytał komentarze na fanpejdżach „narodowych”, wyczytałby tam, że chłopaki aż się rwą do podpalania instalacji. O tym, że narodowcy są na tęczę cięci, wie nawet ich "niepokorny" patron Rafał Ziemkiewicz, który na swoim profilu twitterowym napisał był, żeby się spieszyć z oglądaniem tęczy, póki ta jeszcze stoi. Gwoli ścisłości - nie tylko RN jest cięty na ten obiekt. Cała prawa strona internetu oburza się na niego i na to, że jeszcze stoi!

W kontekście tego, co napisałem powyżej, można chyba bezpiecznie założyć, że jeśli tęcza spłonie, to z dużą dozą prawdopodobieństwa sprawcą będzie jakiś narwany narodowiec? Względnie ktoś, komu prawicowo-konkserwatywno-bóg-wie-jakie poglądy podpowiedziały, że jego „obywatelskim obowiązkiem” jest podpalenie tęczy?

A gdzie tam! Fronda już ma gotowy scenariusz, na wypadek kolejnego podpalenia!

Ledwie co, dzięki hojnej prezydent Hannie Gronkiewicz-Waltz, została odrestaurowana, a tu już kolejny chuligan (zapewne zaraz mainstream okrzyknie, że narodowiec, albo nawet szerzej – prawicowiec!)”

Widzicie więc, szanowni czytelnicy. To nie tak, że narodowcy/prawicowcy chcą podpalić tęczę! Tzn. może i chcą, ale jeśli ją ktoś to zrobi, to na pewno nie będzie narodowiec/prawicowiec! Tęczę podpalą „nieznani sprawcy”, a ten cholerny mejnstrim znowu oskarży o to niewinnych...

I tak się zastanawiam nad tym, czy pisanie takich rzeczy wynika z dwójmyślenia, czy też jest to najzwyklejsza w świecie bezczelność? Przecież sam Krzysztof Bosak doskonale wiedział, kogo należy winić za ostatnie podpalenie tęczy. Zapytany o to, czy był to akt bandytyzmu, odparł, że „raczej nie, bo tęcza tam stała nielegalnie”. Gdyby podpalił ją faktycznie ktoś inny (np. niemiecka antifa, policyjny prowokator, służby specjalne), po cholerę KB miałby się bawić w erystykę? Przecież mógłby powiedzieć „tęcza się nam, co prawda, nie podobała, ale jej podpalenie to bandytyzm”. No, ale nazwanie bandytą kolegi z własnej organizacji to coś, co KB nie przejdzie przez gardło.

Jedna sprawa mnie jeszcze ciekawi. Czy gdyby tęczę podpalił osobiście Krzysztof Bosak (w biały dzień, przy wielu świadkach), to czy Fronda (i inne portale) nadal utrzymywałyby, że to na pewno nie był narodowiec/prawicowiec? Kronikarski obowiązek nakazuje mi wspomnieć o tym, że Krzysztof Bosak wzywał do "nie podpalania tęczy" (gdzieś tak w okolicach polowy kwietnia Gazeta.pl o tym wspomniała). Tylko że nijak się to ma do retoryki takiego np Witolda Tumanowicza i Artura Zawiszy, którzy wręcz zachęcają swoich fanów do tego aby ci - podpalili instalację.

Tęczowy” artykuł na Frondzie nie pojawił się znikąd. Był on odpowiedzią na artykuł z Gazety Wyborczej (Ponad 60 proc. warszawiaków zatęczą. Jej niszczenie oburza i zawstydza). Artykuł GW dotyczył sondażu przeprowadzonego przez PBS dla Fundacji Batorego i Funduszu Mediów. Frondę zabolało to, że większość ankietowanych była pozytywnie nastawiona do instalacji z Placu Zbawiciela. Ponieważ „dziennikarze” z Frondy są mistrzami w zaklinaniu rzeczywistości, nie mogli sobie darować i spróbowali zakląć ją raz jeszcze:

Warszawiacy, ci ankietowani, niby się cieszą, ale jednak… ktoś wciąż tęczę zniszczyć próbuje.”

Ciekawym, jak autor tego tekstu zareagowałby na hipotetyczną sytuację, w której ktoś napisałby:

Polaków, tych ankietowanych, niby cieszą pomniki JP II, ale jednak... ktoś wciąż te pomniki zniszczyć próbuje...”


Źródła: