piątek, 23 września 2022

Genialny Strateg po drugiej stronie lustra

Siedziałem sobie spokojnie i pisałem sobie tekst o tym, jak w naszym kraju wygląda kwestia wychowania fizycznego (spoiler alert: nie wygląda), ale w przysłowiowym międzyczasie naszła mnie nieprzemożna chęć na napisanie innego tekstu, tak więc tamten będzie musiał poczekać (acz niedługo, bo jest prawie skończony).


O czym będzie ta notka? Ano o tym, że spora część polskiej klasy politycznej zachowuje się tak, jak gdyby Polska była krajem zawieszonym w próżni. Tylko i wyłącznie tak można wytłumaczyć absolutny brak myślenia perspektywicznego. Absolutnie nic nie wskazuje na to, żeby obecne władze naszego kraju zastanawiały się nad tym, jakie mogą być długofalowe skutki ich działań. Zjednoczona Prawica od początku swoich rządów pokazywała, że nie jest zainteresowana utrzymywaniem dobrych stosunków z kimkolwiek. Tzn. ok, zawierane były krótkotrwałe sojusze, ale to (tak jak cała polityka Zjednoczonej Prawicy) robione było doraźnie. Rząd się z tą swoją doraźnością nie kryje wcale, wystarczy popatrzeć na to, jaki jest stosunek polskiego rządu do Viktora Orbana. To jest przepiękna sinusoida. Jeżeli Orban jest im do czegoś potrzebny (nawet jeżeli są to cele stricte wizerunkowe), tylekroć jest bohaterem, który walczy o swój kraj. Jeżeli w danym momencie Orban zrobi coś, co mogło by być źle odebrane przez elektorat PiSu, to wtedy suwerenowi zostaje oznajmione, że Zjednoczona Prawica już nie chce mieć z nim nic wspólnego. Rzecz jasna potem przychodzi moment, w którym Orban znowu jest do czegoś potrzebny i wtedy znowu jest bohaterem, walczącym ze złą Unią Europejską.


Jakiś czas temu Morawiecki ogłosił, że drogi Polski i Węgier się rozeszły (rosyjska inwazja na Ukrainę sprawiła, że dość skutecznie lawirujący do tej pory Orban musiał się opowiedzieć po jednej ze stron i tą stroną była Rosja, a na to polski rząd już musiał zareagować). Cóż z tego, skoro parę dni później Terlecki ogłosił, że: „Przyjaźń polsko-węgierska jest niewzruszona”. Nikogo nie powinno też dziwić to, że zaraz po tym, jak KE ogłosiła, że Węgry nie dostaną pieniędzy z UE, praktycznie cała Solidarna Polska rzuciła się do ciskania narracjami „zła UE, dobre Węgry”. Równolegle całe mrowie rządowych influencerów zaczęło grzać narracje „no skoro ta UE jest taka zła, to ja w niej już nie chce być”. Rzecz jasna, we wszystkich tych „prowęgierskich” narracjach chodzi o to, że Zjednoczona Prawica jest skonfliktowana z Unią Europejską, a Węgry to (póki co) jedyny sojusznik polskich władz. Zjednoczona Prawica liczy po cichu na Włochy, ale z tym poparciem różnie może być, bo tak po prawdzie to z tego, że nawet jeżeli we Włoszech wygra opcja, za którą trzymają kciuki politycy polskiej partii rządzącej, wcale nie wynika, że ta opcja będzie chciała „umierać za Kaczyńskiego”. Poza wszystkim innym, nawet jeżeli doszłoby do sojuszu Włochy-Polska-Węgry, to moim skromnym zdaniem, to trochę za mało do tego, żeby przemodelować Unię Europejską na Kaczyńską modłę.  No ale to dygresja.


W marcu poświęciłem ścianę tekstu temu, co się dzieje za naszą wschodnią granicą i tego, co to dla nas oznacza. Poruszyłem tam również kwestię konfliktu na linii Zjednoczona Prawica - KE. Pozwolę sobie wrzucić tutaj cytat z tamtej notki:


„Niestety, domyślam się dlaczego KE działa w ten, a nie inny sposób. Ci ludzie (sądząc po wypowiedziach tuzów UE w Parlamencie Europejskim, które to wypowiedzi świadczyły o bardzo szczegółowej wiedzy w zakresie tego, co się u nas dzieje) zdają sobie sprawę z tego, że jeżeli PiS tych pieniędzy nie dostanie, to będzie nadal suflował putinowskie narracje antyunijne. Zdają sobie również sprawę z tego, że może się to skończyć na trzy sposoby. Pierwszy to taki, że partia Kaczyńskiego odpuści sobie przejmowanie sądownictwa i dostaniemy te pieniądze. Drugi sposób to taki, że PiS nie odpuszcza, Polska nie dostaje pieniędzy, partia Kaczyńskiego zaczyna szczuć na UE, ale wyborcy zmęczeni tą polityką pokażą PiSowi środkowy palec,a potem następuje odbudowa tego, co PiS „naprawił” w sądownictwie. Trzeci zaś to taki, w którym PiS nie odpuszcza, a antyunijne narracje suflowane przez rząd doprowadzają do referendum i do wyjścia polski z UE. Niestety (niestety, bo nie piszę tego o jakimś innym kraju, ale o tym, w którym mieszkam), dla KE każde z tych wyjść jest wyjściem dobrym, bo albo Polska się ogarnie, albo sobie pójdzie. Tak czy inaczej, UE będzie miała spokój. Zastanawiające jest jedynie to, czy Kaczyński zdaje sobie sprawę z tego, że nie ma żadnych asów w rękawie i nie jest w stanie w żaden sposób nagiąć UE do swojej woli. I teraz sobie warto zadać pytanie: jak działanie polskich władz wpływają na bezpieczeństwo naszego kraju?”


Od tamtej pory zmieniło się tyle, że Komisja Europejska przestała się przejmować różnymi zapewnieniami partii rządzącej o tym, że oni to z sercem na dłoni do tej komisji, a ona taka i wymaga od Zjednoczonej Prawicy jakichś dziwnych rzeczy, których wcześniej nie wymagała. Ta argumentacja jest oczywistą bzdurą na użytek wewnętrzny, nie powinno więc nikogo dziwić to, że KE się tym średnio przejmuje. Z tym, że teraz się KE przejmuje tymi wszystkimi zapewnieniami jeszcze mniej. I w tym momencie wchodzi Zjednoczona Prawica cała na dyplomatycznie i ogłasza, że „nam w sumie te pieniądze z KPO nie są potrzebne, a w ogóle to KE oszukuje bo nie tak się umawialiśmy”. Dodatkowo, cała masa rządowych influencerów (w tym przypadku można by się chyba pokusić o użycie określenia „patoinfluencerzy”) zaczyna snuć narrację: skoro ta unia jest taka zła i to nie jest już ta unia, do której wstępowaliśmy (a już na pewno nie jest to taka sama unia, którą była na początku!), to może lepiej będzie nam poza tą unią? Pojawiają się również komentarze, takie jak te autorstwa polihistora researchu, Rafała Ziemkiewicza, który tłumaczył, że jak nam UE zakręci kurek z kasą, to słupek tych, którzy nie chcą być w UE wystrzeli w górę. Były również jakieś przebąkiwania o tym, że jeżeli nas UE przyprze do muru, to wariant siłowy zastosujemy, aczkolwiek to się skończyło gdy się okazało, że KE się tym średnio przejmuje.


Z tym moim pisaniem to jest tak, że bardzo często dopiero w trakcie pisania tekstu spływa na mnie olśnienie (że tak to dramatycznie ujmę). Teraz było tak samo. Do tej pory bowiem byłem przekonany, że Zjednoczona Prawica ignoruje politykę zagraniczną jako taką i używa jej tylko i wyłącznie do poprawiania sobie słupków sondażowych. Teraz dotarło do mnie, że po prostu nie doceniałem prawicowej głupoty. Bo owszem, Zjednoczona Prawica faktycznie często i gęsto używa polityki zagranicznej do tego, żeby utrzymać się przy władzy (vide, przedstawianie dowolnego konfliktu z dowolnym innym krajem jako przejawu „wstawania w z kolan”), ale równocześnie jest przekonana o swojej nieprzeciętnej sprawczości na arenie międzynarodowej. Tym ludziom wydaje się, że są w stanie dyktować warunki każdemu zagranicznemu graczowi. Skąd takie, a nie inne wnioski? Skąd wzięło się to moje przeświadczenie, że Zjednoczonej Prawicy nie chodzi jedynie o słupki i tym ludziom na serio się wydaje, że rozdają karty? Jedno słowo: Ukraina. Do tej pory Zjednoczonej Prawicy zdarzało się wrzucanie do debaty publicznej sprzecznych ze sobą narracji. Nadal się im to zdarza (vide różnica między tym, co o Węgrach mówił Morawiecki, a co Terlecki), ale przeważnie dbano o to, żeby te sprzeczne wypowiedzi padały „z różnych stron”. W przypadku Ukrainy jest zupełnie inaczej. Przykładowo Janusz Kowalski z jednej strony opowiada o tym, że Polska członkostwie w UE traci, ale z drugiej strony cieszył się bardzo z tego, że Ukraina jest coraz bliżej członkostwa w Unii Europejskiej. W tej samej, która jest tak zła, że Solidarna Polska musi nas przed nią bronić. Ta sama zła Unia, która nie dotrzymuje słowa, chce nas „zagłodzić” i którą „rządzą Niemcy”. Gdyby ci ludzie faktycznie byli przeciwko UE, to od dłuższego czasu obserwowalibyśmy wysyp narracji, które skierowane byłyby w stronę Ukrainy i które przestrzegałyby Ukraińców przed niebezpieczeństwami związanymi z członkostwem w UE.


I tak dalej i tak dalej. Suflując takie, a nie inne narracje Zjednoczona Prawica funduje suwerenowi srogi dysonans poznawczy, bo ci sami ludzie potrafią z dnia na dzień zmienić zdanie w danym temacie i nikt nie dba o to, żeby jakoś te sprzeczności wyjaśnić. (Nie żeby mnie to jakoś specjalnie martwiło, po prostu zwracam na to uwagę). No dobrze, skoro więc przy tych narracjach okołounijnych nie chodzi o stosowanie wielonarracji, o co tak właściwie w nich chodzi? O wcześniej wspomnianą sprawczość, a konkretnie o przekonanie Zjednoczonej Prawicy, że ona jest w stanie rozegrać każdego. Teraz obserwujemy próbę wymuszenia na UE ustępstw poprzez grożenie UE tym, że jeżeli tych ustępstw nie będzie, to Zjednoczona Prawica będzie zniechęcać suwerena do członkostwa w UE (czego logiczną konsekwencją będzie referendum i opuszczenie UE, tak jak to było w przypadku Wielkiej Brytanii).  Innymi słowy, Zjednoczona Prawica wychodzi z założenia, że jeżeli zagrozi KE polexitem, to Komisja Europejska pójdzie na wszelkie możliwe ustępstwa.


Ktoś może powiedzieć: no ale może chodzi o to, żeby zniechęcić Polaków do Unii po to, żeby zniechęcić ich równocześnie do prounijnych polskich polityków? Na pierwszy rzut oka taka teoria brzmi całkiem sensownie, bo przecież Zjednoczona Prawica ma długą historię „obrzydzania” suwerenowi np. jakichś postulatów/propozycji tylko po to, żeby obrzydzić mu polityków, którzy mają takie, a nie inne postulaty i propozycje. Tyle, że jeżeli się przyjrzymy trochę dokładniej tym narracjom unijnym, to się okaże, że sprawa jest nieco bardziej złożona. Po pierwsze, gdyby chodziło po prostu o obrzydzanie UE, żeby odebrać głosy prounijnym partiom, to byłby to ciągły proces. Tzn. te narracje podrzucano by suwerenowi nieprzerwanie. A tak się jakoś składa, że hejtujące UE narracje pojawiają się tylko i wyłącznie wtedy, gdy Zjednoczona Prawica dostaje łomot od UE. Zgoda, ostatnio zdarza się to bardzo często, ale dzieje się tak dlatego, że KE straciła cierpliwość. Po drugie, warto mieć na uwadze to, że Zjednoczonej Prawicy co jakiś czas zdarza się zapowiadać, że w UE nastąpią zmiany i to właśnie Zjednoczona Prawica będzie inicjatorem tych zmian. Nie tak dawno temu Terlecki opowiadał (kwiecień 2021) o tym, jak to teraz konserwatyści wezmą za mordę Parlament Europejski (działo się to przy okazji miziania się Zjednoczonej Prawicy partiami eurosceptycznymi).


Wróćmy teraz do sprytnego planu grożenia UE tym, że się z niej wyjdzie. Ten plan, jest kolejnym dowodem na to, jak bardzo „dalekowzroczny” (o tym też będzie w dalszej części) jest Jarosław Kaczyński i jego bezpośrednie otoczenie i jak bardzo ta ekipa nie rozumie tego, co dzieje się w UE. To jest tylko takie moje gdybanie, ale wydaje mi się, że gdyby tego rodzaju groźbę Zjednoczona Prawica zaserwowała zaraz po przejęciu władzy (a już na pewno przed tym, jak okazało się, że brexit zamienił się w karuzelę śmiechu z Wielkiej Brytanii), to być może w UE nastąpiłby moment zawahania i Genialny Strateg mógłby liczyć na jakieś ustępstwa. Tyle, że mamy rok 2022 i w międzyczasie stało się bardzo wiele rzeczy. Jedną z nich jest to, że od jakiegoś czasu niektóre państwa UE (tzn. politycy z tychże państw) zaczynają przebąkiwać o tym, że być może błędem było przyjmowanie do UE każdego jak leci. Jakiś czas temu trafiłem na artykuł (którego oczywiście sobie nie zapisałem i teraz nie jestem go w stanie znaleźć [brawo ja]), którego autor tłumaczył, że problemem UE z Polską i Węgrami nie jest to, że te państwa opuszczą UE, ale to, że nie zamierzają tego zrobić. No jakoś tak niewyraźnie mi się zrobiło po przeczytaniu tego artykułu, bo sobie pomyślałem, że jeżeli jego autor nie jest odosobniony w swoich przekonaniach (a pewnie nie jest, bo niewątpliwie rozmawiał z różnymi politykami), to możemy mieć spory problem.


Bardzo być może, że wszystkie te kamienie milowe były pomyślane w ten sposób, żeby podnieść ciśnienie polskim władzom (którym, nawiasem mówiąc, zapewne wydawało się, że te kamienie milowe to tak tylko dla pozorów sobie KE wymyśliła). Jedną uwagę w tym miejscu poczynię. Nawet jeżeli te moje rozważania nie mają zbyt wiele wspólnego z tym, co dzieje się w KE (w co niestety wątpię), to obowiązkiem Zjednoczonej Prawicy powinno być przemyślenie sobie różnych scenariuszy, skoro już partia rządząca uznała, że warto iść na zwarcie z Komisją Europejską. Bo to są podstawy podstaw. Co zrozumiałe, nasze władze się w ogóle nie przejmują takimi drobnostkami, jak zastanawianie się nad tym, jakie konsekwencje mogą mieć ich działania. Ostatnio głośno się zrobiło na temat słów Genialnego Stratega o różnicach kulturowych (o tym też będzie dalej jeszcze). A co jeżeli ten przeklinany przez Jarosława Zachód zaczął myśleć o nas w ten sam sposób? Że no fajny był ten eksperyment z demokracją i państwem prawa w tej Polsce, ale ewidentnie zamieniło się to w kult cargo, tak więc może lepiej by było, gdyby sobie ta Polska poszła z UE, żebyśmy się z nią nie musieli użerać, bo te różnice kulturowe są nie do pogodzenia? Tak okołotematowo, wyobraźcie sobie, jak zareagowałaby rządowa machina propagandowa, gdyby analogiczne słowa o różnicach kulturowych padły z ust jakiegoś zachodniego włodarza, który opowiedziałby przed kamerami o tym, że no on to był w tej Polsce kiedyś i widział coś takiego, że on wiedział, że te różnice kulturowe są nie do przezwyciężenia. Toż przecież skończyłoby się to kolejną akcją „respektas” albo czymś w tym rodzaju.


Bardzo, ale to bardzo bym nie chciał, żeby UE uznała nas za problem, z którym trzeba „coś zrobić”. Niemniej jednak działania KE pokazują, że tak właśnie może być. Nieco światła rzuci na wszystko to, co będzie się działo w kontekście Węgier, które zagrożone utratą pieniędzy z UE szybciutko obiecały jakiś tam pakiet ustaw. Ciekaw jestem, jak KE zareaguje na ten gest (dopóki Węgry faktycznie nie wprowadzą żadnych ustaw, to jest to jedynie gest). Swoją drogą, interesujące jest to, że Orban najwyraźniej uznał, że nie będzie szedł drogą Kaczyńskiego i nie będzie udawał, że jest w stanie zmusić UE do ustępstw i że te pieniądze nie są mu w ogóle potrzebne, bo to jakieś drobne. Powinno to dać do myślenia naszym orełom, ale pewnie nie da, bo skoro wódz wymyślił, że jest w stanie wymusić ustępstwa na UE, to nikt wodzowi nie będzie tłumaczył, że to jest nierealny scenariusz.  


Wróćmy na moment do kwestii narracji PiSowskich. Gdyby te wszystkie zapowiadane trzęsienia ziemi i zmiany w UE, do których ma doprowadzić Zjednoczona Prawica pod wodzą Kaczyńskiego, to były po prostu narracje mające na celu pokazanie, że „Poland stronk”, to i tak trzeba by było sobie zadać pytanie: po co w ogóle oni wygadują takie głupoty? Przecież dla każdego, kto ma jakiekolwiek pojęcie na temat tego, jak duże są partie w Parlamencie Europejskim oczywiste było, że żadnych zmian nie będzie, bo niezależnie od tego, jak się będzie nazywać partia PiSu i ich koleżków – będzie miała za mało członków do tego, żeby wprowadzić jakiekolwiek zmiany.  Ktoś może powiedzieć: no ale przecież nie każdy wie o tym, jak liczne są te partie i jak dużą liczbą głosów musiałby dysponować Kaczyński z kolegami i koleżankami ze skrajnej prawicy, żeby coś w UE pozmieniać. No i wszystko fajnie, ale to nie zmienia faktu, że bez tych głosów nie da się „zreformować” UE.


Z tego zaś płynie wniosek taki, że niezależnie od tego ile razy te zmiany będą zapowiadane, żadnych zmian nie będzie, a to już może być problem,  bo za którymś razem kolejna zapowiedź „reformy” może zostać wyśmiana przez ich własny elektorat (nie, nie odnosi się to do betonu, bo beton będzie wodzowi zawsze wierny). Czemu więc te narracje się pojawiały? Ano temu, że członkowie Zjednoczonej Prawicy w te bzdury wierzyli. Tak samo, jak wcześniej wierzyli w to, że jak Jarosław Kaczyński zleci jakiemuś człowiekowi napisanie nowych traktatów unijnych, to nie dość, że ten człowiek sobie z tym zadaniem poradzi, to jeszcze te traktaty się potem uda potem narzucić UE. Nie, pewnie nie wszyscy w Zjednoczonej Prawicy w to wierzą, ale pewnie wierzy w to na tyle wystarczająca liczba członków, że ci, którzy nie wierzą, wiedzą, że lepiej nie wypowiadać na głos krytycznych opinii, bo każdy wie, że skończyłoby się to bolesnymi konsekwencjami.


Miałem w tym miejscu pokusić się o pewną historyczną analogię, ale będę musiał ją przesunąć o kilka zdań, bo w przysłowiowym międzyczasie w mediach pojawiła się kolejna porcja narracji, które wprost idealnie wpasowują się w tematykę mojego tekstu. Otóż, na jednym z partyjnych spędów Jarosław Kaczyński ogłosił, że no teraz to sądy są złe i on ma nadzieje, że w tej lepszej UE, do której oni dążą (ding ding ding [uwaga capslock] BĘDZIEMY REFORMOWAĆ UE odc. zylionowy]) powinno się to udać. Równolegle, w moim ukochanym portalu wPolityce, który jest pasem transmisyjnym wszelkich (nawet tych wyjątkowo durnych) narracji z Nowogrodzkiej, pojawił się długi tekst (to jest straszliwy strumień nieświadomości, tak więc czytacie na własną odpowiedzialność), w którym autor wyjaśnił jedną z dość istotnych kwestii. Bo wiecie, ja co prawda sobie sam wykoncypowałem, że PiS chce UE straszyć tym, że Polska sobie pójdzie, ale nie bardzo wiedziałem czemu zdaniem PiSu UE miałaby się tym przejąć. Tekst z wPolityce wszystko wyjaśnia.


Wrzucę tu obszerny cytat, bo to jest bardzo piękny przykład myślenia magicznego: „Podobną bzdurą jest opowieść iż jakieś działania mogłyby sprawić, że sami niechcący z Unii wyjdziemy, albo sprawimy, że Unia się nas pozbędzie – wypchnie z siebie samej. Nasze wyjście z tej mniemanej Wspólnoty, niezależnie od tego jak bolesne dla nas, byłoby dla niej katastrofą. Uruchomiłoby procesy prowadzące do jej całkowitego rozpadu. Unia nie przeżyłaby utraty w ciągu kilku lat 100 milionów dość zamożnych konsumentów (Polska i Wielka Brytania) 2 i 5 gospodarki i 20% swego potencjału ekonomicznego. Jej wiarygodność załamałaby się całkowicie. Nie ma niebezpieczeństwa, że bez naszej woli da się Polskę z Unii usunąć. To Unia ma się bać, że z niej wyjdziemy, a nie my, że nas z niej wyrzucą. Te groźby trzeba obnażać i wyszydzać jako zwyczajnie głupie.” Cudowne, prawda? Szczególnie mnie urzekł ten fragment, w którym autor tłumaczył, że no może i dla nas to wyjście z UE to byłby problem, ale to by była katastrofa dla UE. Można bezpiecznie założyć, że właśnie takimi kategoriami myślą czynniki decyzyjne w Zjednoczonej Prawicy. To nie nam powinno zależeć na członkostwie w Unii Europejskiej, to UE powinno zależeć na tym, żeby nas zatrzymać. Byłoby to zabawne, gdyby dotyczyło jakieś innego kraju, ale mnie to jednakowoż trochę martwi, bo z tego jasno wynika, że czynniki decyzyjne w Zjednoczonej Prawicy puściły się poręczy.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


No dobrze, miała być ta analogia historyczna. Czytałem sobie trylogię Franka Diköttera poświęconą Chinom (jeżeli kogoś interesuje tematyka rządów Mao, rewolucji kulturalnej/etc., to w źródłach tytuły znajdzie). Z przyczyn oczywistych sporo było tam o Mao i „wielkim skoku naprzód”. Ów „wielki skok” miał się dokonać na wielu płaszczyznach, jedną z nich była produkcja stali. Otóż, Mao sobie wymyślił, że Chiny mają w produkcji stali przeskoczyć wszystkie inne państwa. Ten plan (dotyczący produkcji stali) nie mógł się udać, ale władzom w Chinach to nie przeszkadzało i spora część krajobrazu w Chinach usiana była dymarkami, w których przetapiano, na ten przykład, narzędzia, sztućce, klamki/etc. Nie wiadomo, czy Mao nie zdawał sobie sprawy z tego, że ten plan jest nierealny do zrealizowania, czy też sobie może zdawał, ale go to nie obchodziło. Jednakowoż na pewno część osób z jego otoczenia musiała ogarniać kwestie gospodarcze na tyle, żeby wiedzieć, że to są mrzonki. Ok, można obsadzić wszystkie ważne stołki w myśl zasady BMW, ale na pewnym etapie struktury organizacji muszą się zacząć ludzie, którzy to wszystko ogarniają (bo w przeciwnym wypadku wszystko by się spektakularnie i szybciutko zawaliło). Czy z tego, że ktoś tam ogarniał, że to nierealne, coś wynikło? Absolutnie nic. Całe państwo zostało przestawione na tryb produkcji stali, bo takie było życzenie wodza i nikt nie śmiał zwrócić jego uwagi na to, że delikatnie rzecz ujmując, nie jest to najlepszy pomysł.


Czemu (prócz pochwalenia się przeczytaniem Dikottera) miał służyć powyższy akapit? Ano temu, żeby pokazać pewien, ekhm, „sposób” zarządzania krajem. Tak się bowiem składa, że w niemiłościwie nam panującej partii rządzącej mamy do czynienia z identycznym mechanizmem. Wódz sobie coś wymyśli, a całe państwo ma się do tego dostosować. Najgorsze dla nas wszystkich jest to, że wódz jest przekonany o tym, że jest geniuszem. Co gorsza, jego otoczenie zamiast stopować jego niektóre pomysły – utwierdza go w przekonaniu, że jest geniuszem, tylko się jeszcze społeczeństwo na nim nie mogło poznać (no bo przecież Układ go zwalcza i szczuje na niego wrogie media). Stąd też bierze się wiara w te bzdury o zleceniu napisania nowych traktatów i w każdą inną jego zapowiedź. O każdym innym polityku, który postępowałby jak Jarosław mówiono by, że się miota. O Jarosławie mówi się, że on po prostu realizuje jakiś swój plan, którego nikt poza nim nie rozumie. W tym miejscu będzie anecdata. To nie jest tak, że wiara w geniusz Jarosława ogranicza się do jego bezpośredniego otoczenia. Zdarzało mi się rozmawiać z ludźmi, którzy o Genialnym Strategu opinię mają jak najgorszą i ci sami ludzie twierdzili, na ten przykład, że zwycięstwo wiadomej osoby w wyborach prezydenckich w 2015, to nie był żaden przypadek, tylko przejaw geniuszu Kaczyńskiego.


Te osoby zupełnie pomijają ten drobny szczegół, że gdyby to był faktycznie jakiś szczwany plan i gdyby Genialny Strateg faktycznie był przekonany o tym, że metody, które zostaną zastosowane doprowadzą do zwycięstwa w wyborach prezydenckich, to żadna siła nie byłaby go w stanie powstrzymać przed ponownym kandydowaniem. Obstawiam, że kolejny „genialny plan” Kaczyńskiego wyglądał tak, że ich kandydat miał przegrać wybory, a ta przegrana miała im dać dodatkowe paliwo do wyborów parlamentarnych. Po przegranej ich kandydata Ruch Kontroli Wyborów oznajmiłby, że wybory zostały sfałszowane, a wódz wzywałby do jak największej mobilizacji, żeby „taka sytuacja się nie powtórzyła”. Skoro już jesteśmy przy temacie fałszowania wyborów, to warto wspomnieć, że ów temat „odżył” w Zjednoczonej Prawicy. Znamienne jest to, że to właśnie Jarosław Kaczyński o tym non stop opowiada. Znamienne jest również to, że Genialny Strateg o tym, że jego przeciwnicy będą chcieli „sfałszować wybory” opowiada przed wyborami 2023. Czemu napisałem, że to znamienne? Ano temu, że jakoś tak się składa, że nie mówił o tym przed wyborami w 2019, kiedy to szedł do wyborów z głębokim przekonaniem o tym, że uda mu się zdobyć konstytucyjną większość. Warto pamiętać o tym, że gdy po ogłoszeniu exit poll opowiadał o „historycznym zwycięstwie” miał jakoś tak mało „historyczną” minę”. Jest to o tyle istotne, że Jarosław Kaczyński potrafi być dobrym aktorem i gdy obowiązek wzywa, to potrafił udawać, że 27:1 to było historyczne zwycięstwo Polski w UE. Po wygranej w 2019 nie chciało mu się nawet udawać, że go to zwycięstwo satysfakcjonuje.


Genialny Strateg o możliwości „sfałszowania wyborów przez przeciwników” opowiada dlatego, że liczy się z tym, że może stracić władzę. To jest swoją drogą nawet zabawne, że ci „przeciwnicy”, o których Kaczyński opowiada, nie chcieli fałszować ani wyborów samorządowych, ani wyborów do Parlamentu Europejskiego, ani też prezydenckich w 2020, tylko zawzięli się na ten 2023. Nieco zaś bardziej na serio, to mnie martwią te jego pohukiwania, bo (tu się powtórzę, bo wspominałem o tym w swoich Głośnych Tekstach) nie mamy żadnych zabezpieczeń, które mogłyby nas obronić przed sytuacja, w której Kaczyński wychodzi przed kamery po tym, jak pojawiają się wyniki Exit Poll, z których jest niezadowolony i zaczyna opowiadać o tym, że wybory wygrała jego partia, ale wrogowie sfałszowali, więc on się wynikiem wyborów nie przejmie zbytnio.


Ok, zostawmy kwestię wyborów i wróćmy do samej osoby wodza. On sobie zbudował tę swoją partię tak, że ona działa na zasadzie Jarosław chce – Jarosław ma. Jarosław sobie wymyślił, że w Smoleńsku doszło do zamachu i on wszystkich do tego przekona? Proszę bardzo, tu jest pan Antoni i on wszystkim zaraz udowodni, że tak właśnie było. Nawiasem mówiąc, ktoś jeszcze pamięta, jak to się opóźniła premiera „Smoleńska”, bo Jarosław zażądał zmian w filmie? Jarosław chce iść na zwarcie z Unią Europejską, choć jest to dla Polski skrajnie nie opłacalne? Proszę bardzo, tutaj są media rządowe i one wszystkim będą tłumaczyć 24/7 dlaczego to Unia Europejska powinna się dostosować do Jarosława Kaczyńskiego, a nie odwrotnie. Jarosław chce milion aut elektrycznych? Proszę bardzo, tu jest Pan Premier Tysiąclecia i on to zaraz państwu w Excelu pokaże. Jarosław chce CPK? Tu jest Pan Horała, on to wszystko ogarnie. I tak dalej i tak dalej. Tak swoją drogą, moim najulubieńszym fikołkiem wykonanym przez aparat partyjny, była sytuacja z Beatą Szydło, którą najpierw obroniono w Sejmie (bo opozycja chciała ją odwołać) opowiadając o tym, jaka to ona jest cudowna, a potem ją zdymisjonowano. No ale – Jarosław chce, Jarosław ma. Dopiero po napisaniu powyższego dotarło do mnie, że część rządowych wielonarracji może się brać stąd, że rządowa machina propagandowa musi nadążać za prezesem, któremu non stop zdarza się „chcieć” rzeczy, które są sprzeczne ze sobą.


Nawiasem mówiąc, autentycznie ciekawi mnie to, w jaki sposób partia tłumaczy Jarosławowi, dlaczego ten czy inny plan (milion aut/etc.) nie został zrealizowany. No bo przecież nie mogą mu powiedzieć „szefie, no to był idiotyczny pomysł i nie było szans na jego realizację”. Druga sprawa, która mnie ciekawi, to to, na jakim etapie struktury organizacyjnej te wszystkie poronione pomysły trafiają wreszcie do ludzi, którzy wiedzą o tym, że nie ma szans na ich realizację. Ciekaw jestem co tacy ludzie robią? Tzn., czy i tak próbują to wszystko realizować wiedząc, że to bez sensu, czy też może próbują zasygnalizować ten bezsens komuś „wyżej”? Pamiętajmy o tym, że istotnych stołków PiS nie oddaje fachowcom, bo przecież Fogiel powiedział, że wcześniej tych fachowców zatrudniali, ale nie szło się z nimi dogadać. Obstawiam, że jeden z największych problemów „kadrowych” PiSu w latach 2005-2007 nazywał się Zbigniew Religa, bo gdy został Ministrem Zdrowia, to nie zrobił czystek kadrowych, a przecież PiS nie po to wygrywał wybory, żeby potem nie móc obsadzić swojakami wszelkich możliwych stanowisk, prawda? Niemniej jednak ów brak fachowców ogranicza się pewnie do stanowisk niemerytorycznych (tak jak to się dzieje np. w urzędach miejskich po zmianie władzy – zmienia się naczelników wydziałów, ale zwykłych urzędników się zostawia, bo ktoś musi wiedzieć jak funkcjonuje urząd) i jeżeli mam być szczery, to nie zazdroszczę tym fachowcom, którzy jeszcze nie uciekli z miejsc zarządzanych przez nominatów partyjnych.


Kolejną płaszczyzną, na której mitologizowany jest Jarosław Kaczyński, jest jego dalekowzroczność. Media rządowe do znudzenia będą nam przypominały o tym, jak to oni z bratem (sprawdzić, czy nie wybory prezydenckie 2010, w których Jarosław chciał się zaprzyjaźniać z Rosjanami) przestrzegali przed Rosją. Rządowe opiniomaty zawyły ze szczęścia, gdy UE przyznało, że „trzeba było słuchać Polski”, Tylko, że wiecie co? Fajnie by było, gdyby Polska słuchała Polski. Tymi pogadankami o tym, jak to Jarosław przewidział wszystko, rządowe media chcą przykryć ten drobny szczegół, że rosyjska inwazja i jej konsekwencje brutalnie zweryfikowały tą jego nieszczęsną „dalekowzroczność”. USA przestrzegało sojuszników przed tym, co się stanie, a partia Jarosława bawiła się wtedy w mizianki z jawnie proputinowskimi politykami i partiami. Tu mieliśmy w sumie do czynienia z kolejną sinusoidą w polityce zagranicznej, bo rosyjska inwazja trafiła akurat na ten moment, w którym PiS bardzo się lubił z Le Pen (bo wcześniej obiecała, że jak wygra wybory, to Francja zapłaci za Polskę kary nałożone przez TSUE). Ta zaś bardzo lubiła się z Putinem. Lubiła się z nim tak bardzo, że do swojej ulotki wyborczej wrzuciła zdjęcie z Putinem (po inwazji Rosyjskiej musiała oddać na przemiał milion ulotek przez to [a to pech, prawda? Gdyby tylko ktoś ją przestrzegł przed tym, że Putin to zły człowiek, może by tego uniknęła]). Jarosławowi nie przeszkadzało to, że Le Pen twierdziła, że Ukraina należy do rosyjskiej strefy wpływów i generalnie to jest wrogiem NATO i chce wyprowadzić Francję z tejże organizacji. Stawianie na zwycięstwo takiej osoby pokazuje, jak bardzo „dalekowzroczny” jest Jarosław Kaczyński, prawda? O tym, jak bardzo Jarosław jest dalekowzroczny będzie się mogła przekonać w zimie część Polaków. I owszem, to nie PiS jest winien temu, że są problemy z gazem i węglem, ale to PiS powinien zrobić coś, żeby zminimalizować te problemy. Gdyby faktycznie Jarosław Kaczyński był tak bardzo dalekowzroczny, to szukanie węgla nastąpiłoby zanim ludzie zaczęli narzekać na to, że na składach brakuje węgla.


Niezależnie od tego, ile razy Jarosław Kaczyński popełni błąd, dopóki pełni taką, a nie inną funkcję, cała machina propagandowa będzie go bronić. Niezależnie od tego, jak bardzo (eufemizując) durne rzeczy będzie opowiadał, zawsze pojawi się mnóstwo komentarzy, których autorzy będą tłumaczyć, że to nie tak, że Jarosław znowu powiedział jakąś głupotę, po prostu opozycja go nie zrozumiała znowu, bo to głupie ludzie. Idealnym przykładem takiej niezwykle-mądrej-rzeczy, którą powiedział prezes Zjednoczonej Prawicy była ta wzmianka o tym, jak on to do Wiednia pojechał i: „Kiedy pierwszy raz w ogóle byłem na Zachodzie, w Wiedniu i tam zobaczyłem różne rzeczy, których tutaj nie będę opisywał. To mi zupełnie wystarczyło, żeby zobaczyć, że jestem w innej strefie kulturowej, chociaż było to 33 lata temu”. Zastosujmy tutaj odrobinę arytmetyki. Mamy rok 2022, tak więc ta pierwsza wizyta Kaczyńskiego na Zachodzie miała miejsce w 1989 roku. Chciałbym nieśmiało przypomnieć, że Jarosław Kaczyński całe swoje wcześniejsze  życie spędził w PRL-u i jego pierwsza wizyta na Zachodzie skończyła się tak, że jemu się ten Zachód nie spodobał. Od tego już naprawdę niedaleka droga do tego, żeby Jarosław ogłosił Jaruzelskiego bohaterem narodowym, bo przecież dzięki działaniom tego drugiego, Polska dłużej była zabezpieczana przed moralną zgnilizną z Zachodu. Znamienne (tak, wiem, nadużywam tego słowa, możecie je spokojnie dodać do Piknikowego Bingo) jest to, że osoba, która deklaruje skrajną niechęć do PRLu (czy tam do „komunizmu”) czuła się w tym PRLu tak dobrze, że uznała, że Zachód jest gorszy.


Gwoli ścisłości, Kaczyński miał rację mówiąc o tym, że jest „w innej strefie kulturowej”, tyle że chyba nie do końca przemyślał (tak jak wielu innych wypowiedzi) tego, że bardzo odważną tezą jest ta, w myśl której Zachód był gorszy od PRL-u. Już mi się nawet nie chce wspominać o tym, że Jarosław odkleił się do tego stopnia, że zupełnie zignorował to, że to Polacy uciekali na Zachód w czasach PRL-u, a nie Zachód do Polski. Wydaje mi się, że to o czymś świadczy, ale mogę się mylić, bo przecież nie jestem Genialnym Strategiem z Żoliborza. Ta wypowiedź zasługuje na uwagę z jeszcze jednego powodu. Otóż, Kaczyński mitologizuje tam sam siebie. Bo wiecie, on już w 1989 roku wiedział, że ten Zachód to nic dobrego, bo tam straszne rzeczy są. Okazało się, że miał rację, bo jakieś 30 lat później Zachód dość wyraźnie dał mu do zrozumienia, że nie podobają mu się próby przywrócenia PRL-owskiego wymiaru sprawiedliwości. Z tej narracji o „złym Zachodzie” wywodzą się kolejne, w których tłumaczy się suwerenowi, że myśmy do tej Unii Europejskiej nie szli po jakieś tam wartości unijne, tylko po pieniądze, a teraz nam nie chcą tych pieniędzy dawać, więc po co my tam w ogóle?


Ta narracja jest dla rządu dość niebezpieczna, ale członkowie Zjednoczonej Prawicy nie zdają sobie z tego sprawy (kwestią otwartą jest to, czy opozycja wykorzysta te narracje przeciwko rządowi). Czemu ta narracja jest niebezpieczna? Bo może się tak złożyć, że suweren mając do wyboru  z jednej strony Prawo i Sprawiedliwość i ręczne sterowanie sądami przez Jarosława Kaczyńskiego (bo przecież nikt nie ma wątpliwości odnośnie tego, że nie chodzi o to, żeby sądami sterował Ziobro, prawda?), a z drugiej strony miliardy euro, może uznać, że na pieniądzach zależy mu nieco bardziej, niż na dobrym samopoczuciu prezesa PiSu.


Na sam koniec zostawiłem sobie jeszcze jedną rzecz, której Jarosław chce i która to rzecz striggerowała mnie do tego stopnia, że odczułem nieprzemożoną chęć napisania powyższego tekstu. Cóż to za rzecz? Reparacje. Nie mam najmniejszych złudzeń odnośnie tego, że temat reparacji wziął się stąd, że Jarosław Kaczyński nie przepada za Niemcami i chce im zrobić na złość. Każdy, kto nie jest członkiem Zjednoczonej Prawicy i ma jakiekolwiek pojęcie o tej sprawie twierdzi, że nie ma żadnych podstaw prawnych do tego, żeby domagać się od Niemców reparacji, bo kwestia ta została ogarnięta już wcześniej. Jarosławowi coś takiego nie przeszkadza, bo przecież nie po to wycierał sobie tylną część ciała każdym przepisem, który mu się nie spodobał, żeby nagle zacząć się przejmować jakimiś decyzjami sprzed iluś tam lat.


Zjednoczona Prawica stara się nas przekonać do tego, że z punktu widzenia prawnego, sprawa nie jest jednoznaczna. Czemu więc partii rządzącej nieszczególnie się śpieszy do tego, żeby z tymi żądaniami wystąpić jakoś tak bardziej oficjalnie (nie, nie chodzi o organizowanie konferencji prasowych)? Przyczyna, dla której PiSowi się nieszczególnie śpieszy jest prosta jak budowa rzecznika prasowego Prawa i Sprawiedliwości. Owszem, Jarosław sobie umyślił te reparacje i tu nie ma zmiłuj, ale im szybciej PiS zacząłby jakieś działania natury dyplomatycznej, tym szybciej dostałby oficjalną odmowę. Bezpieczniej jest więc opowiadać o tym, że te pieniądze nam się po prostu należą, bo takie pogadanki nie wymuszają na niemieckich władzach żadnych oficjalnych odpowiedzi (w domyśle: takich na papierze). Bo jak już się taką odpowiedź dostanie, to będzie pozamiatane.


Jeżeli zaś chodzi o samą dyskusję na temat reparacji, to w sedno udało się trafić Zandbergowi: „Jeżeli więc naprawdę chcemy doprowadzić do tego, żeby polskie rodziny dostały zadośćuczynienie za tamte krzywdy, to trzeba zacząć od przekonania niemieckiej opinii publicznej.” To jest bowiem w całej tej sprawie kluczowe. Nie powinno nikogo dziwić to, że Jarosław, który ma w głębokim poważaniu opinię publiczną własnego kraju, niespecjalnie będzie się przejmował tym, co tam jakieś Niemce sobie myślą o reparacjach. Jarosław chce – Jarosław ma dostać! Natomiast nawet Zandberg nie zwrócił uwagi na bardzo duże zagrożenie związane z tematem reparacji. Z drugiej jednakowoż strony, gdyby udało się przekonać do tego tematu niemiecką opinię publiczną, to zagrożenie byłoby minimalne. Na użytek niniejszego tekstu załóżmy, że niemieckie władze nagle zapałały chęcią do wypłacenia Polsce reparacji. Załóżmy też, że niespecjalnie się przy tym przejmowały zdaniem obywateli. Pytanie, które należy sobie w tym miejscu zadać brzmi następująco: kto zyskałby na takich działaniach i dlaczego byłaby to niemiecka skrajna prawica. Czy trzeba jakoś specjalnie rozpisywać się w temacie tego, czemu dla Polski sytuacja, w której skrajna prawica dochodzi do głosu w Niemczech nie jest jakoś specjalnie komfortowa? Jarosława Kaczyńskiego to nie obchodzi.


Do tej jego genialnej i dalekowzrocznej głowy nie wpadnie myśl, że niemiecka skrajna prawica może zastosować retorykę Zjednoczonej Prawicy i zacząć odpowiadać o tym, że dosyć już tej pedagogiki wstydu, że Niemcy powinny się przebudzić i że powinny powstać z kolan. Nie, taka myśl nie wpadnie do głowy Kaczyńskiego, bo on jest przekonany o tym, że Polska jest zawieszona w próżni, a Zjednoczona Prawica może robić, co jej się podoba. On jest przekonany o tym, że można głośno mówić o tym, że wcześniejsze ustalenia (w polityce zagranicznej) nie mają znaczenia. Dalekowzroczny Kaczyński nie zastanowi się nad tym, co by było, gdyby władze innych państw wyszły z tego samego założenia. Tak przy okazji tych wcześniejszych ustaleń, to w debacie reparacyjnej pojawiła się kwestia zachodnich granic. Uczeni w mowie i piśmie oburzyli się niesłychanie na to, że ktoś kwestię granic zachodnich miesza z kwestią reparacji, bo to były zupełnie inne kwestie i były „załatwiane” w innych przedziałach czasowych. Czytałem te głosy oburzenia (których autorzy przeważnie wyzywali od nieuków każdego, kto wspomniał o granicach zachodnich) i tak sobie myślałem: a jakie to ma znaczenie, że te sprawy nie są ze sobą powiązane? Skoro można podważać decyzje podjęte w sprawie reparacji, to czemu, zdaniem tych uczonych w mowie i piśmie, ktoś (na przykład niemiecka skrajna prawica) nie miałby nagle zacząć kontestować decyzji o przyznaniu nam tych czy innych ziem? Jakie znaczenie ma to, kiedy zapadły decyzje odnośnie zachodnich granic i dlaczego nie ma to najmniejszego znaczenia dla kogoś, kto chciałby taką decyzję „kontestować”? Będąc przy okazji „kontestowania” różnych kwestii, to warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną sprawę. Gdyby rząd Niemiec ignorując opinię publiczną zaczął wypłacać jakieś reparacje, to takie wypłacanie pewnie trwałoby trochę lat, prawda? I takie wypłacanie wcale nie byłoby nagminnie wykorzystywane przez niemiecka prawicę w wyborach („głosujcie na nas, bo tylko my jesteśmy w stanie zakończyć ten poniżający proceder”), zaś po ewentualnej wygranej w wyborach decyzja o wypłacaniu zostałaby pewnie anulowana.


Pochylmy się jeszcze raz nad tą niemiecką opinią publiczną. Bez jej przekonania do reparacji nie ma w ogóle mowy o tym, żeby cokolwiek się udało ugrać. Gdyby bowiem niemiecka opinia publiczna była za tym, żeby te reparacje (rzecz jasna, nie chodzi o pełną kwotę, którą Mularczyk wyciągnął sobie z kapelusza, bo Kaczyński chciał mieć na szybko jakiś temat, którym będzie mógł przykryć Campus Polska [nie, nie ja sobie to wymyśliłem, to rządowe drony o tym mówiły]) wypłacić, to niemiecki rząd mógłby machnąć ręką na to, że w sensie prawnym nic się Polsce nie należy i wypłacić nam jakąś kwotę. Niemiecka skrajna prawica nie miałaby żadnych argumentów, no bo skoro ichni suweren tego chciał, to nie dałoby się na tym politycznie niczego ugrać. Zrozumiałe jest więc to, że Zjednoczona Prawica robi wszystko, żeby antagonizować Niemców. Te wszystkie bzdury o tym, że w Niemczech nie uczy się o tym, kto wywołał II wojnę światową (jedna z Tik-Tokerek, która uczyła się w niemieckiej szkole, dokonała spektakularnego zaorania Kacpra Płażyńskiego, który wygadywał bzdury na temat edukacji w Niemczech), to wygadywanie głupot na temat tego, że nie było żadnych nazistów, bo to byli Niemcy (obstawiam, że zdaniem polityków Zjednoczonej Prawicy Adolf [nazwiska nie napiszę, bo ponoć Facebook go nie lubi] był z pochodzenia Niemcem). To wyciąganie tematu „abo druga wojna światowa”, przy okazji praktycznie jakiejkolwiek dyskusji na temat przeorywania przez PiS polskiego wymiaru sprawiedliwości (na tym skończę tę wyliczankę, choć jest tego znacznie więcej). Gdyby nawet Jarosław Kaczyński dostrzegał to, że do realizacji jego planów reparacyjnych potrzebna jest niemiecka opinia publiczna, to pewnie w ogóle nie zwracałby uwagi na to, że jego (i jego funfli) wypowiedzi nie zatrzymują się na granicy, tylko dolatują do zwykłych Niemców. No ale, żeby dostrzegać takie drobnostki, trzeba by było zdawać sobie sprawę z tego, że Polska nie jest krajem zawieszonym w próżni.


A tak już na sam koniec (tak, wiem, zakończeń mam zawsze tyle, że „Powrót Króla” się może schować). Przyznam szczerze, że dopiero po jakimś czasie zrozumiałem to, czemu część opozycji mitologizuje Jarosława Kaczyńskiego. O ile bowiem to, że jego wyznawcy wierzą w każde jego słowo (nawet wtedy gdy przeczy sam sobie) jest zrozumiałe, bo przecież od tego są wyznawcy, to w przypadku opozycji jednak trochę mnie to dziwiło  (Jeżeli chodzi o wyznawców, to oni nigdy nie zawodzą. Pamiętam, jak (po porażce 27:1) zaczęły mi na ćwitrze wjeżdżać narracje o tym, że Kaczyński sobie to wszystko zaplanował i on sam chciał, żeby Tusk został w Brukseli dłużej). Nie pamiętam już kiedy, ale w pewnym momencie do mnie dotarło, że rozwiązanie tej zagadki jest bardzo proste. Kiedy łatwiej jest się pogodzić z porażką w wyborach? Wtedy, gdy ten, z kim przegrywany, to odklejony od rzeczywistości starszy Pan, któremu wydaje się, że pozjadał wszystkie rozumy i wypowiada publicznie bzdury, do których tłumaczenia zaprzęgany jest cały rządowy agitprop? Czy też może wtedy, gdy ten, z którym przegrywamy, to genialny strateg, który planuje wszystko na kilkanaście posunięć do przodu i praktycznie nie ma możliwości, żeby go pokonać? Mam szczerą nadzieję, że w kolejnych wyborach się opozycji ta sztuka uda, choć nie będzie łatwo, bo przecież Jarosław Kaczyński jest genialnym strategiem, a z takim to niełatwo wygrać.



Źródła:

https://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/swiat/artykuly/8502063,drogi-polski-i-wegier-sie-rozeszly-morawiecki-potwierdzil-slowa-orbana.html

https://www.rp.pl/polityka/art36800851-ryszard-terlecki-przyjazn-polsko-wegierska-jest-niewzruszona

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1571559264174366720

https://dorzeczy.pl/kraj/336358/to-sie-dopiero-zacznie-polactwo-budzic-ziemkiewicz-o-polexicie.html

https://wpolityce.pl/polityka/546369-jak-zareaguje-bruksela-terlecki-po-spotkaniu-w-budapeszcie

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1571559264174366720

https://tvn24.pl/biznes/ze-swiata/wegry-szykuja-nowy-pakiet-ustaw-by-nie-odebrano-im-srodkow-z-ue-6120688

https://tvn24.pl/polska/kaczynski-o-reformie-ue-poprosilem-waznego-prawnika-by-przygotowal-nowe-traktaty-ra660080

https://twitter.com/300polityka/status/1572648125583564801

Frank Dikotter:


„Tragedia wyzwolenia”, „Wielki głód”, „Rewolucja kulturalna”.

https://next.gazeta.pl/next/7,151003,26287138,ludzie-pis-w-radach-spolek-fogiel-w-kuriozalny-sposob-wyjasnil.html

https://www.tvp.info/62749639/ursula-von-der-leyen-trzeba-bylo-sluchac-polski-oredzie-o-stanie-ue

https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114881,28171801,marine-le-pen-nakazala-wycofanie-miliona-wyborczych-ulotek.html

https://www.polsatnews.pl/wiadomosc/2022-09-08/jaroslaw-kaczynski-mowil-o-wizycie-w-wiedniu-zareagowala-kluzik-rostkowska/

https://klub-lewica.org.pl/aktualnosci/2300-zandberg-do-reparacji-trzeba-przekonac-niemiecka-opinie-publiczna






















piątek, 2 września 2022

Polska Rzeczpospolita Doraźna

Zanim zacznę się pastwić nad niemiłościwie nam panującą partią rządzącą pozwolę sobie na wzmiankę podcastową. Otóż, przed wakacjami sobie postanowiłem, że jak już się wyżej wymienione zaczną, to będę miał sporo czasu na to, żeby ogarnąć sobie podcast wreszcie, bo Piknik Junior będzie wizytował dziadków akurat. Co więc poszło nie tak? Najpierw było wykaszanie trawników, które trwało pi razy oko ze dwa tygodnie. A potem u jednych sąsiadów zaczął się remont. Wspominałem już w niektórych moich głośnych tekstach o tym, że dawno dawno temu przy wykończeniówce robiłem. Może nie byłem jakimś tam wielkim fachowcem, ale dobrze pamiętam, że wszelkie roboty związane z ryciem w ścianach robiło się mniej więcej na początku (bo syf okrutny się przy tym robi) remontu. Owszem, czasem bywało tak, że jak się instalację wodną robiło, to coś tam nie pasowało i trzeba było trochę „doryć” (albo np. ktoś sobie zażyczył baterię poddynkową z olbrzymią puchą, którą trzeba było jakoś wpasować w ścianę). W przypadku tego konkretnego remontu planowaniem wszystkiego musiał się zajmować Bezdennie Głupi Johnson, bo jak zaczęli ryć miesiąc temu, tak przestali dopiero wczoraj. Przysłowiową cebulą na torcie jest fakt, że to jest bardzo niewielkie mieszkanie (pokój z kuchnią), tak więc mam niejasne przeczucie, że mogli z rozpędu wjechać z kuciem do sąsiednich mieszkań. Nie wiem, kiedy uda mi się wreszcie ogarnąć temat podcastowy i wolę też niczego nie obiecywać, bo w bloku jest więcej mieszkań, które mogą wymagać remontu. No dobrze, skoro wstęp mamy już za sobą, to przechodzimy do części właściwej. (Nie muszę wspominać o tym, że zaraz po tym, jak sobie napisałem ten kawałek, w tym remontowanym mieszkaniu znowu zaczęło się rycie w ścianach, prawda?)


Długo się zastanawiałem nad tym, jak zatytułować tę notkę. Po namyśle doszedłem do wniosku, że odpowiednim (ze względu na to, co się dzieje w naszym Pięknym Kraju nad Wisłą) będzie „chaos”, ale potem uznałem, że ten chaos wynika w głównej mierze z „zarządzania przez doraźność”, w które bawią się obecne władze. To jest, swoją drogą, dość ciekawa sytuacja. Partia rządząca robi wszystko, byle tylko nie stracić władzy, ale ta sama partia rządząca nie ma zielonego pojęcia o tym, w jaki sposób powinno się rządzić krajem. To jest kurczowe trzymanie się władzy dla samej władzy. Tu nie ma żadnego wieloletniego planu. Ktoś może powiedzieć: „no dobrze, ale oni przecież chcą przejąć kontrolę nad całym państwem z sądami i adwokaturami włącznie”. I taki ktoś będzie miał rację, ale z tego absolutnie nie wynika, że chodzi o coś więcej, niż władzę. Tak samo, jak z tych wszystkich prób ulepienia sobie pokornego obywatela, który nie będzie już irytował swoimi zachowaniami i wypowiedziami Pana Jarosława.


Ponieważ utrzymanie się przy władzy jest najważniejsze, partia rządząca skupia się praktycznie wyłącznie na kwestiach propagandowych (jestem się w stanie założyć o wiele, że decyzje w sprawach „wojskowych” w kontekście rosyjskiej inwazji na Ukrainę podejmowane są przez NATO, a nie przez osoby, które opowiadają bzdury o tym, że Polska będzie miała więcej HIMARSów niż USA), cała reszta (czyli zarządzanie krajem) schodzi na dalszy plan. To, co działo się w trakcie poprzednich szczytów pandemicznych pokazało, że jeżeli zajdzie taka potrzeba, to Zjednoczona Prawica bezproblemowo poświęci życie dziesiątków tysięcy Polaków, byle tylko słupki sondażowe jej nie zmalały. Ujmując rzecz innymi słowy, Zjednoczona Prawica prowadzi sobie kampanię wyborczą przy użyciu całego państwa. Co za tym idzie, budżet państwowy jest przez partię rządzącą traktowany jak fundusz wyborczy. Niestety, na tym się zamiana aparatu państwowego w gignatyczny sztab wyborczy nie kończy.


Każde państwo musi działać w oparciu o procedury. Procedury te są różne i różniaste (w zależności od państwa), ale żadne państwo nie może działać bez nich. Nie chodzi mi tu nawet o szczebel ministerialny, albowiem nawet najmniejsza Jednostka Samorządu Terytorialnego działa w oparciu o procedury, bo inaczej się po prostu nie da. To jest, swoją drogą, dość zabawna kwestia, ilekroć odbywają się wybory samorządowe, tylekroć „pretendenci” (z wyłączeniem aktualnie urzędującego prezia/burmistrza) najczęściej używają retoryki, która w uproszczeniu brzmi mniej więcej tak: „no, w urzędzie w naszym mieście, to jest przerost zatrudnienia, jak wygram, to zrobię z tym porządek”. A potem, jak już taki pretendent wygra, to się okazuje, że liczba zatrudnionych urzędników zmienia się nieznacznie (wywala się jedynie tych, którzy ewidentnie nic nie robili + następuje wymiana na stanowiskach kierowniczych/etc.). Dzieje się tak dlatego, że jak już taki wygrany do urzędu sobie wejdzie i zostanie zapoznany z różniastymi procedurami, to przechodzi mu ochota na wywalanie pracowników merytorycznych. Potem zaś jest kolejna kampania i następny pretendent opowiada o tym, jak to będzie odchudzał urząd. No, ale to tylko taka dygresja.


Skoro zarządzanie jakąś niewielką JST bywa momentami dość skomplikowane, to nietrudno sobie wyobrazić, że na poziomie państwowym stopień komplikacji jest o wiele wyższy. Dlatego też potrzebne są procedury, dzięki którym to zarządzanie staje się w ogóle możliwe. Wspominałem o tych procedurach (które są trochę jak Matrix, trzeba je zobaczyć, żeby uwierzyć, że są wszędzie dookoła) z tej prostej przyczyny, że państwo rządzone przez Zjednoczoną Prawicę, parafrazując klasyka, nie jest równe normalnym państwom. W normalnym państwie spora część procedur działa automatycznie. U nas jest inaczej. Tak się bowiem składa, że to, czy jakaś procedura (która powinna zacząć działać automatycznie) zostanie uruchomiona zależy od tego, jaki jej uruchomienie będzie miało wpływ na wizerunek partii. Jeżeli uruchomienie jakiejś procedury nie będzie miało wpływu na wizerunek partii (bądź też będzie miało wpływ pozytywny), to zostanie ona uruchomiona. Jeżeli wpływ byłby negatywny, to o żadnym uruchamianiu procedury nie będzie w ogóle mowy (zamiast procedur odpalany jest protokół „bagatelizowanie”). Pierwszym i to dość oczywistym problemem wynikającym z takiego, a nie innego podejścia jest to, że część problemów partia rządząca po prostu ignoruje. Idealnym przykładem mogą tu być zapowiedzi odnośnie tego, że jeżeli wzrosty zachorowań na covid będą takie, a takie, to zostaną wdrożone takie, a takie procedury. Bardzo szybko okazało się, że rząd układając procedury nie doszacował skali problemu i zamiast je zmienić, po prostu przestał o nich wspominać.


Niestety, to (ignorowanie procedur) nie jest jedynym problemem związanym z tą konkretną odmianą zarządzania krajem. Tak się bowiem składa, że nawet jeżeli władza dojdzie do wniosku, że taka, czy inna procedura nie zaszkodzi jej słupkom sondażowym, to zawsze pozostaje kwestia czasu. Czasu potrzebnego do tego, żeby wyżej opisana decyzja została w ogóle podjęta. O tym, jak w trakcie rządów Zjednoczonej Prawicy w praktyce wygląda uruchamianie procedur, można się było przekonać obserwując to, co działo się w kwestii Odry. Gwoli ścisłości, nie będę się tu jakoś specjalnie pochylał nad przyczynami, dla których doszło do katastrofy ekologicznej. Skupię się jedynie na zachowaniu polityków partii rządzącej. Idealnym „kejsem” będzie tu Jacek Ozdoba (ów jegomość z rozdzielnika dostał fuchę związaną z szerokopojętym środowiskiem), na którego twitterowym koncie można prześledzić wszystkie etapy Zjednoczono Prawicowego sposobu „radzenia sobie z problemami”. Tak więc, na samym początku mieliśmy olewanie problemu połączone z lżeniem tych, którzy zwracali na niego uwagę, a potem nagle przestawiona została wajcha i Ozdoba zaczął się bardzo przejmować wszystkim i podkreślać, jak ważne jest podwyższenie kar dla osób zatruwających środowisko (nie będe linkował ćwitów konkretnych, zalinkuje jedynie konto ćwitrowe Ozdoby). Rzecz jasna, Ozdoba słowem się nie zająknął w temacie tego, że gdyby uruchomione zostały odpowiednie procedury (i to w odpowiednim czasie), to być może udałoby się złapać winnego. Teraz zaś Ozdobie zostało gadanie o tym, jakież to straszliwe kary będą przewidziane w kodeksie.


Bardzo interesujące w kontekście Ozdoby jest to, że choć w późniejszym czasie zaczął tłumaczyć, że wszystko zadziałało jak trzeba, to zapytany wprost o to, kiedy konkretnie dowiedział się o tym, że z Odrą jest problem, nie chciał udzielić odpowiedzi (działo się to w „Kawie na Ławę”, ale nie jestem w stanie tego zalinkować, bo TVN schował stare odcinki za Paywallem i dopiero będę sobie ogarniał subskrypcję). Te jego uniki są o tyle zabawne, że na swoim ćwiterowym koncie ostro wspierał narrację, że wszystko zadziałało dobrze, a odpowiednie służby zaczęły działać już pod koniec lipca. Co ciekawe, w czasie, w którym „państwo zadziałało jak należy”, Ozdoba w ogóle nie wspominał o tym, co się dzieje z Odrą. Wtedy był za bardzo zajęty pisaniem ćwitów na temat Kurdej-Szatan i na temat Tuska. Zresztą, nie tylko u Ozdoby było cicho w temacie Odry. Rządowym mediom (i politykom partii rządzącej), które tyle uwagi poświęciły awarii Czajki, bardzo dużo czasu zajęło zwrócenie uwagi na katastrofę ekologiczną na Odrze. Skoro władze o wszystkim wiedziały, to czemu nikt się o tym nie zająknął? Odpowiedź na to pytanie jest taka sama, jak na pytanie czemu tak długo zajęło władzy uruchomienie odpowiednich procedur. Najprawdopodobniej, na którymś etapie procesu decyzyjnego ktoś doszedł do wniosku, że uruchomienie tych procedur może zaszkodzić partii.


Milczenie rządowych mediów i polityków partii rządzącej pokazuje, że władzom zależało na tym, żeby suweren się o całej sprawie nie dowiedział. Późniejsze działania rządowej machiny propagandowej pokazują wyraźnie, że oni na serio myśleli, że „nikt się o tym nie dowie”. Skąd taki wniosek? Ano stąd, że dopiero po dłuższym czasie odpalono protokół „abo za pratformy” i przypomniano, że w 2009 roku na Bugu doszło do katastrofy ekologicznej. Przecież podstawową formą przekazywania informacji, które mogłyby postawić rząd w złym świetle jest wspomnienie o tym, że „wcześniej było gorzej” (tak samo było na początku pandemii, gdy nasza machina propagandowa przekonała, że co prawda Polacy umierają na covid, ale „za pratformy” umierali na świńską grypę i władze to ukrywały!”). O tym, jak bardzo rządowa machina propagandowa „zaspała”, może zaświadczyć casus „rtęci w Odrze”. Jak to się stało, że ludzie tak chętnie się „rzucili” na te informacje? Jedna z pierwszych rzeczy, której uczą się osoby chcące zajmować się PR-em to to, co trzeba robić w momencie wystąpienia „sytuacji kryzysowej”. Absolutne minimum to dbanie o to, żeby szeroko pojęte otoczenie miało dostęp do informacji (na temat przyczyn tego, co się stało, procedur, które zostały wdrożone, żeby sobie poradzić z tym co się stało/etc./etc). Jeżeli bowiem organizacja/firma/partia polityczna nie zadba o to, żeby otoczenie miało dostęp do informacji (rzecz jasna, chodzi o informacje wytworzone przez firmę/organizację/partię), to otoczenie samo sobie znajdzie te informacje. Prawda jest bowiem taka, że dzisiaj nie istnieje coś takiego, jak „próżnia informacyjna”. Tym samym, w najlepiej pojętym interesie Zjednoczonej Prawicy było zajęcie się tym, co dzieje się na Odrze i zadbanie o odpowiednią „oprawę” narracyjną. W praktyce wyglądało to tak, że gdy o Odrze zaczęło się robić głośno, władza nadal gromko śpiewała „Polacy nic się nie stało”.


Dla nikogo nie powinno być więc zaskoczeniem to, że gdy tylko pojawiły się informacje o tym, że za katastrofę ekologiczną na Odrze odpowiedzialna jest rtęć, wszyscy od razu podchwycili tę narrację. Można więc powiedzieć, że rząd sobie to wszystko sam ściągnął na głowę. O ile olewanie procedur (i tzw. „tupolewizm”, o którym będzie jeszcze w tej notce), to chleb powszedni dla Zjednoczonej Prawicy, to już olewanie kwestii propagandowych się tam rzadko kiedy zdarza. Zjednoczona Prawica działa bowiem w myśl zasady „więcej propagandy, suweren wytrzyma”. Jak to się więc stało, że cała machina propagandowa zaliczyła taką spektakularną wtopę? Obstawiam, że (tak jak wspomniałem wcześniej) „czynniki decyzyjne” podjęły decyzję o tym, żeby nic nie robić. Dodatkowo, nie zaangażowano w to mediów, żeby jak najmniej osób wiedziało o tym, co się dzieje (bo zawsze się ktoś może, że tak to ujmę „rozpruć”). Najprawdopodobniej wyżej wymienione czynniki decyzyjne doszły do wniosku, że śniętych ryb będzie na tyle mało, że nikt poza wędkarzami (na których teraz poszczuto Vlogera Dariusza) się tą sprawą nie zainteresuje. Ponieważ najpierw sobie ten temat odpuszczono (również w wymiarze propagandowym), potem rządowym publikatorom pozostało jedynie klepanie w kółko narracji „abo tam nie było rtęci”. Efekt tych narracji był taki, że internety zalały memy, na których (przykładowo) Premier Tysiąclecia tłumaczy rybom, że mają przestać być śnięte „bo Tusk kłamał w sprawie rtęci”. W międzyczasie zaczęła się też ofensywa doraźności (a to podwyższenie kar, a to obietnice, że się będzie automatycznie badać rzeki, a to milion złotych za wskazanie winnego/etc.). Nie mam pojęcia czemu z Odrą stało się to, co się stało, ale wszystkie działania (i zaniechania) obecnych władz każą mi przypuszczać, że gdzieś tam jakiegoś „swojaka” ktoś usiłował obronić. No ale, to są tylko moje przypuszczenia.


W tym miejscu pora na dygresję. Pierwotnie, punktem wyjścia do napisania tej notki miało być to, co obecne władze wyczyniają w sprawie węgla/gazu. Zacząłem sobie zbierać materiał wsadowy i wtedy zaczęło się robić głośno o katastrofie ekologicznej na Odrze. Ponieważ działania Zjednoczonej Prawicy wpisały się w tematykę niniejszej notki, postanowiłem ją zacząć właśnie od Odry. Skoro zaś już ten temat mamy przepracowany, możemy udać się w stronę kwestii węglowo/gazowych.


Czasem bywa tak, że wystarczy jedna wypowiedź jakiegoś polityka, żeby w głowie mi się zaczął układać jakiś tekst. Nie inaczej było w tym przypadku. Wypowiedzią, która mnie skłoniła do pochylenia się nad tematem „doraźności” były niesamowicie mądre rzeczy wygadywane przez Premiera Tysiąclecia, który opowiadał o tym, że z gazem to będzie wszystko git, bo mamy napełnione zbiorniki i niektóre z nich to są napełnione nawet bardziej. Premier Tysiąclecia zapomniał o jednym, bardzo drobnym szczególe. Otóż, spoko, że te zbiorniki mamy napełnione, ale dobrze by było wiedzieć, na ile ten gaz wystarczy. Bo to jest nieco bardziej istotne od tego, w jakim stopniu zbiorniki zostały napełnione. Już sam brak tej dość istotnej informacji w wypowiedzi premiera sugeruje, że chyba nie jest tak, że w razie czego to nam te zbiorniki napełnione w ponad 100% (to słowa Premiera Tysiąclecia były) wystarczą na sto kolejnych lat.


Z tym węglem i gazem to było tak, że nasze władze od dawna musiały sobie zdawać sprawę z tego, że będzie problem. Od jak dawna? Ano od momentu, w którym Wujek Sam dał znać, że Rosja najprawdopodobniej zrobi to, co zrobi. Wiadomo (tzn. władze wiedziały), że jeżeli już do tego dojdzie, to skończy się to sankcjami (a to będzie oznaczało problemy z gazem i węglem). Co więc zrobiły władze, żeby nas przed tym zabezpieczyć? Powiedzieć, że „absolutnie nic” to jak nic nie powiedzieć, bo nie dość, że problem ten został zignorowany, to jeszcze Zjednoczona Prawica była w czołówce państw, które domagały się nałożenia embarga na rosyjski węgiel. Nie chciałbym być źle zrozumiany, ja się zgadzam z tym, że Rosję należałoby obłożyć wszelkimi możliwymi sankcjami. Po prostu jestem zdania, że jak się już jest jakąś władzą, która domaga się takich, czy owych konsekwencji, to warto by było zadbać również o własnych obywateli, żeby tych sankcji nie odczuli za bardzo (tzn. bardziej, niż by to było konieczne).
 

A jak to wyglądało w przypadku rządzących nami orełów? Ano tak, że węgiel, którego brakuje na składach, zamawiano dopiero po tym, jak się już kwestii braków nie dało niczym przykryć. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że na samym początku problem braku węgla Zjednoczona Prawica usiłowała zwalczać w ten sam sposób, w jaki „zwalczała” to, co działo się na Odrze. Tzn., bagatelizowaniem sprawy i udawaniem, że wszystko jest w porządku. Przykładowo, jeden z tuzów Zjednoczonej Prawicy stwierdził, że z tym węglem to jest tak, że: „Każdy gospodarz, jak jest solidny, to już się zaopatrzył w węgiel i praktycznie nie widać problemów”. Tak więc, rozumiecie, jeżeli ktoś teraz nie może kupić węgla, to nie dlatego, że go brakuje, ale dlatego, że sam go wcześniej nie kupił. Gdy się okazało, że temat jednak nie umrze śmiercią naturalną, zaczęła się ofensywa doraźnych rozwiązań: a to dopłata do węgla (która niewiele pomoże, jeżeli nie będzie za nią czego kupić), a to głośne zapowiedzi tego, że zamówiło się kolejne zyliony ton węgla, które już zaraz do nas dotrą. Potem zaś okazało się, że te miliony ton może i dotrą, ale nie tak szybko, jak się to uwidziało Premierowi Tysiąclecia (bo statki nie mogą się teleportować), ale to dygresja tylko.


Już w momencie, w którym Premier Tysiąclecia zapowiadał to swoje węgielwaffe, niektórzy ludzie przytomnie zwracali uwagę na to, że nawet jeżeli węgiel dotarłby szybko, to będzie duży problem z rozładowaniem statków i dostarczeniem węgla na składy. Rzecz jasna, rządowi influencerzy tłumaczyli (w telegraficznym skrócie), że ludzie, którzy opowiadają takie rzeczy, to kolejne pokolenie UB, które walczy z pokoleniem AK. Równocześnie po raz kolejny odpalono protokół „Po My Sły” i zaczęto szukać jakiegoś doraźnego rozwiązania. Przyznam szczerze, że pewnie bym to przegapił, ale znajomy (który to znajomy na kolei sobie pracuje), podrzucił mi artykuł, w którym wypowiadał się szef szefów PKP Cargo: „Chcemy zmienić cykl ich remontów. Dzięki dodatkowym, szybkim przeglądom w niektórych przypadkach chcemy przedłużyć resursy, czyli dopuszczalne terminy użytkowania. W innych – remonty pozwolą przywrócić do pracy wagony odstawione na bocznice. Jeżeli uda się wdrożyć łańcuch logistyczny tworzony pieczołowicie wspólnie ze spółką PKP Polskie Linie Kolejowe, ministerstwami i rządem, który szykuje odpowiednie rozporządzenie, to na pewno podołamy zadaniu”. Tak, dobrze widzicie, po raz zylionowy w Polsce uruchomioną procedurę o nazwie „tupolewizm”. Bo jak patrzę na „szybkie przeglądy”, „wydłużanie resursów” oraz „remonty pozwolą przywrócić do pracy wagony odstawione na bocznice”, to widzę zakładanie zużytych opon do limuzyn Prezydenta RP (wtedy też „wydłużono resurs”). Tak się bowiem składa, że po coś te resursy są poustalane, a te wagony, które teraz będzie się remontować, to z jakichś powodów na bocznicach stały i nikt ich wcześniej nie remontował.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Rzecz jasna, równolegle do tych wszystkich doraźnych działań Zjednoczona Prawica (ustami i klawiaturami swoich influencerów) tłumaczy suwerenowi, że węgla nie braknie, a ten kto mówi, że jest inaczej, to zdrajca. Jak będzie z tym węglem? Otóż, najbardziej adekwatna odpowiedź brzmi następująco: „to zależy”. Na początku sierpnia Sroczyński przeprowadził wywiad z Robertem Tomaszewskim, który analitykiem od tych spraw jest. Zapytany o to, czy i tym razem się Zjednoczonej Prawicy „uda”, odpowiedział (to będzie bardzo długi cytat): „Owszem. Mogą się prześlizgnąć, ale kilka warunków musiałoby zostać spełnionych równocześnie: jeśli zima będzie ciepła, jeśli będzie dużo wiało - bo wtedy wiatraki dadzą sporo prądu i mniej węgla zużyją elektrownie - i jeśli powykręcają ręce operatorom portowym i kolejarzom. No i obniżą normy jakości paliw - to akurat już zrobili na 60 dni i pewnie przedłużą. Wtedy istnieje szansa, że dziura węglowa będzie niewielka i do ogarnięcia. Ale PiS musiałby mieć naprawdę dużo szczęścia. Bardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że pojawią się duże niedobory i elektrociepłownie zaczną obniżać temperatury w naszych kaloryferach. Bo mamy splot kilku czynników krytycznych, które nawet przy dużej i sprawnej interwencji państwa ciężko zneutralizować. Strategię PiS już znalazł: zasypać Polaków pieniędzmi, obniżyć normy spalania paliw, przymknąć oko na smog i dawać rekompensaty za wszystko. Więc być może przy ciepłej zimie i workach pieniędzy zrzucanych z helikopterów uda im się przejść to bagno relatywnie niskim kosztem społecznym i sondażowym. Ale jeżeli temperatura się obniży, Putin całkowicie zakręci kurek z gazem, Niemcy nie dadzą rady, no to jesteśmy w świecie, którego nie widzieliśmy.”


Czemu więc Zjednoczona Prawica tak usilnie stara się wszystkich przekonać do tego, że „jakoś to będzie”? Ano temu, że oni liczą na tenże właśnie szczęśliwy zbieg okoliczności, o którym opowiadał Tomaszewski. Obstawiam, że w tym konkretnym przypadku w Zjednoczonej Prawicy dzieje się to samo, co działo się w 2020 w trakcie wyborów w USA, kiedy to polskie władze w ogóle nie liczyły się z tym, że Trump może przegrać (swoją drogą, ów przemiły jegomość ma ostatnio trochę problemów, ciekaw jestem, czy nadal jest idolem Zjednoczonej Prawicy). Tutaj jest tak samo. Co prawda węgla może braknąć i mogą z tego wyniknąć gigantyczne problemy, ale lepiej o tym nie myśleć, bo to wymagałoby od Zjednoczonej Prawicy zaprzestania uprawiania propagandy sukcesu 24/7. Wielonarracja wielonarracją, ale nijak się propagandy sukcesu nie da połączyć z równoległym poinformowaniem suwerena, że w zimie może mu być zimno i ciemno/etc.


O ile w przypadku węgla, póki co braki nie przekładają się na jakieś spektakularne problemy (bo jeszcze jest ciepło), to w przypadku gazu rzecz się ma zupełnie inaczej. Bardzo niedawno temu Anwil (którym zawiaduje Orlen, tak więc jest to zakład produkcyjny, nad którym kontrolę sprawuje Zjednoczona Prawica) wstrzymuje produkcję nawozów (przy okazji wszyscy dowiedzieli się tego, że efektem ubocznym tejże produkcji jest dwutlenek węgla używany potem, między innymi, do pakowania żywności w atmosferze ochronnej) z powodu wysokich cen gazu. Zaraz potem do debaty wjechał temat potencjalnych problemów z dostawami żywności (wrócimy do tego za moment) Potem wydarzyło się kilka rzeczy. Po pierwsze, Daniel Obajtek ogłosił, że Anwil jednak wznowi produkcje, choć gaz jest drogi/etc. Równolegle w Radiu Zet maglowano jednego z Wicepremierów w temacie tego „jak to się stało”. Wicepremier Henryk Kowalczyk zapowiedział (29-08-2022), że następnego dnia Rząd się tą kwestią zajmie. Po tej deklaracji został trafiony pytaniem: „Dlaczego dopiero jutro? Nie można było tego przewidzieć?”. Zanim przeczytacie odpowiedź, odstawcie płyny: „No nie można było przewidzieć. Nie wiedziałem, że to nastąpi.”.


Żeby w pełni docenić tę wypowiedź, trzeba wpierw rozmontować całą tę sytuację na czynniki pierwsze. Można bezpiecznie założyć, że Zjednoczona Prawica zrobiła w Anwilu czystkę, ale ta ograniczyła się pewnie do kadry kierowniczej. Tym samym nadal pracuje tam sporo fachowców, którzy wiedzą ile i czego im potrzeba do tego, żeby produkcja trwała. Ludzie ci wiedzą również o tym, w którym momencie cena jakiegoś surowca będzie na tyle wysoka, że produkcja będzie nieopłacalna (bo cena, którą trzeba sobie będzie potem zaśpiewać za produkt, będzie tak duża, że nikt nie kupi produktu). Nie wierzę w to, że te osoby nie wiedziały o tym, co się dzieje i że swej wiedzy nie przelały na papier, który potem dostało kierownictwo. Nie uwierzę również w to, że owo kierownictwo nie konsultowało tych problemów ze swoim kierownictwem (Obajtki i insze). Wszyscy musieli więc wiedzieć o tym, co się szykuje. Wicepremier Kowalczyk jest równie wiarygodny, jak ktoś, kto jechał kawał drogi widząc, że świeci mu się kontrolka od paliwa, a po tym, jak auto stanęło na drodze powiedział „no nie można było tego przewidzieć”.


To nie jest tak, że oni „nie mogli tego przewidzieć”. Oni o tym doskonale wiedzieli od jakiegoś czasu. Mimo tego, że o tym wiedzieli, nie zrobili absolutnie nic, żeby sytuację jakoś ogarnąć. Zrobili to dopiero w momencie, w którym wstrzymana została produkcja i suweren z dnia na dzień dowiedział się o tym, że jeżeli ten stan się utrzyma, to będą srogie problemy z żywnością. Czemu czekano tak długo ze zrobieniem czegokolwiek? Najprawdopodobniej „czynniki decyzyjne” uznały, że zrobienie „czegokolwiek” źle wpłynie na słupki sondażowe. Może akurat było tak, że trzeba by było zacząć coś robić w dniu, w którym była jakaś fajna konferencja prasowa i gdyby nagle wyszło, że w Anwilu są problemy, to Premier Tysiąclecia miałby humor popsuty? Tego się zapewne nigdy nie dowiemy.


Już po tym, jak produkcję nawozów (a co za tym idzie, dwutlenku węgla) wznowiono, Polska Izba Handlowa „zaapelowała do konsumentów o zachowanie spokoju i rozwagę.”. PIHowi chodziło o uniknięcie paniki zakupowej. O tym, jak takowa może wyglądać, przekonaliśmy się niedawno w przypadku cukru. Nie chciałbym sobie wyobrażać tego, „co by było, gdyby” do analogicznej sytuacji doszło w przypadku praktycznie całej żywności (tak, niecała żywność wymaga dwutlenku węgla do pakowania, ale mało kogo by to obchodziło). Władzy nie spędza to snu z powiek, bo przecież po raz kolejny „nic się nie stało”. Gdyby zaś się stało, to zawsze można powiedzieć, że to wszystkie poprzednie rządy uzależniały Polskę od dostaw rosyjskiego gazu, tak więc po raz kolejny mamy do czynienia z wyrobami z winnicy Donalda Tuska.


Już dawno temu mignął mi gdzieś artykuł o tym, że Niemcy przygotowują się do „zimowych” problemów. Tamtych pierwszych artykułów nie mogłem wykopać, ale są takie z początku sierpnia, w których stoi: „Władze radzą jak przygotować się na długotrwałą przerwę w dostawie prądu”, prócz tego, Niemcy przygotowują się również do problemów z ogrzewaniem. Co w międzyczasie robią polskie władze? Zapewniają wszystkich o tym, że „jakoś to będzie” i zapewne liczą na ciepłą zimę. Do zimy przygotowują się natomiast samorządy, które nagle muszą płacić o wiele wyższe rachunki za gaz (przygotowują się więc do reglamentacji energii). Tak sobie dumam, że jeżeli Zjednoczona Prawica nadal będzie działać tak, jak do tej pory, to pewnie media rządowe winę za reglamentacje energii zwalą na samorządy właśnie. Bo to (problemy wizerunkowe) ma dla „najbardziej lewicowego rządu” pierwszeństwo przed martwieniem się o to, że ktoś tam gdzieś nie będzie miał prądu, albo będzie marzł. Chciałbym wierzyć w to, że gdzieś tam po cichu przygotowywane są procedury, które w razie czego jakoś nas przeprowadzą przez zimę, ale nie jestem naiwny. No bo skoro ani gazu, ani węgla nie braknie, to po co przygotować państwo do braku gazu/węgla? Tymi procedurami rząd się pewnie zajmie, gdy się okaże, że zima będzie ostra (czego nam wszystkim nie życzę). Ciekawym, który tuz wyjdzie wtedy przed kamery i powie, że „nie dało się tego wszystkiego przewidzieć”.


Ta „doraźność” towarzyszy rządom Zjednoczonej Prawicy od samego ich początku. Ktoś jeszcze pamięta, ile razy partia rządząca musiała „łatać” ustawę o sądzie najwyższym? Pytam, bo ja straciłem rachubę. Ktoś może pamięta „teczkę pełną ustaw”, o której mówiła Poprzedniczka Premiera Tysiąclecia (aka Beata „Fast and Furious” Szydło)? Swoją drogą, taka teczka, o której się mówi, że są w niej ustawy, ale nie mówi się jakie, to jest genialna sprawa. Można potem zrobić dosłownie cokolwiek i powiedzieć, że to, co się zrobiło, to właśnie były te ustawy z teczki. Czy z tego wynika, że teczka mogła być pusta, jak pudełka, w których kurator Barbara Nowak miała przechowywać dziesiątki tysięcy maili/listów ze skargami na zajęcia pozalekcyjne? A jakże.


Równie doraźne były przecież tzw. „wakacje kredytowe”. Można było wcześniej poinformować Polaków o tym, że „nie jest dobrze”, żeby (jeżeli nie muszą) nie brali kredytów hipotecznych, a tych, którzy wzięli je wcześniej poinformować o tym, że dobrym pomysłem byłoby przejście na stałe oprocentowanie. Zamiast tego były zapewnienia Glapińskiego o tym, że żadnych podwyżek stóp procentowych nie będzie. Gdy się okazało, że jednak będą i że może to mieć cokolwiek zły wpływ na wysokość rat kredytów hipotecznych, najpierw (jak zwykle) sprawa była bagatelizowana. Testowano wtedy różne narracje, ale najzabawniejszą z nich była ta, w myśl której w sumie to kredytobiorcy sami sobie winni, bo „Normalni ludzie mieszkają w domach jednorodzinnych i żadnych rat nie płacą”. Na pytanie „skąd te domy się bierze” influencer odpowiedział (uwaga, odstawić płyny): „po rodzicach”. Padały też wiekopomne wypowiedzi, w myśl których: „No niestety, jak się zaciąga kredyty, no to się je spłaca” (acz w dalszej części tej wypowiedzi Suskiego stało, że państwo jakąś tam pomoc przygotowuje). Innym razem mogliśmy przeczytać, że raty wcale tak nie wzrosły, jak to się mówi w mediach, bo, na ten przykład, Stanisławowi Karczewskiemu rata wzrosła bardzo niewiele. Nie wiem, który geniusz opowiadał o tym, że jego znajomemu to raty wzrosły, ale poszedł do banku i coś załatwił i mu zmalały, bo się okazało, że to była pomyłka. Narracje rządowe były takie, że jestem (cytując klasyka) „głęboko przekonany” o tym, że gdyby ten temat nie został podchwycony przez opozycję i media (tak, tym razem można ich za to pochwalić), to pewnie nie byłoby żadnych wakacji kredytowych.


W tym miejscu będzie kolejna dygresja, albowiem ja bardzo lubię sytuacje, w których okazuje się, że jakiś polityk bardzo chce pokazać, że „ma tak jak inni” i wychodzi to cokolwiek żenująco. Tym razem takim politykiem był Prezydent RP, który opowiadał w mediach o tym, że z tymi kredytami to ciężko teraz i on o tym wie, bo też ma kredyt. Prezydent RP zapomniał (zapewne przez zwykłe roztargnienie) wspomnieć o tym, że ten kredyt, który spłaca to jest na 497 tysięcy PLNów, a sam Prezydent RP zarabia rocznie 281 tysięcy brutto, jeżeli dodamy do tego fakt, że pełniąc taką, a nie inną funkcję, nie musi się martwić o bardzo wiele rzeczy, to możemy dojść do wniosku, że te podwyższone raty nie są dla niego jakoś szczególnie dotkliwe. Nie bardzo wiem, czym się w tym momencie Prezydent RP różni od wszelkiej maści komentariuszy, którym co jakiś czas zdarza się rozpaczać w soszjalach, że za kilkanaście tysięcy zeta/mies na rękę to się w Polsce nie da wyżyć.


Dla Zjednoczonej Prawicy nie ma nic ważniejszego od słupków poparcia. Do tej pory do kwestii propagandowych partia rządząca przykładała się bardzo solidnie (wydając na ten cel gigantycznie kwoty [głównie z budżetu państwa]). Jednakowoż ostatnio coś się popsuło i nie było ich słychać (przepraszam, musiałem) i doraźność zagościła u nich również w kwestiach propagandowych. Doskonałym przykładem może być akcja „Okiem Młodych”. Zanim zacznę się pastwić nad szczegółami, pozwolę sobie tę akcję osadzić w kontekście. Pod koniec lipca 2022 Jarosław Kaczyński na jednym ze spędów zapytany został o to, jak dotrzeć do młodego wyborcy. Genialny Strateg odpowiedział był w sposób następujący: „Młodzież jest pod bardzo wielkim wpływem smartfonów. Tu rzeczywiście my dużych możliwości nie mamy, ale będziemy prowadzili wielkie kontrakcje w tej dziedzinie i jakąś część młodzieży, bo jest demokracja, to zawsze chodzi o część, do siebie przyciągniemy”. Zupełnym przypadkiem niewiele później ruszyła akcja „Okiem Młodych”. Co to jest to „Okiem Młodych”? W telegraficznym skrócie to takie TVP Info na Tik Toku/Twitterze, które w zamierzeniu ma dotrzeć do młodych i przekonać ich do głosowania na PiS.


Mnie się ta cała akcja (o czym nawet na ćwitrze wspominałem) skojarzyła z tym, co działo się w trakcie wyborów samorządowych 2014 w moim rodzinnym mieście (aka „miasto nad akwenem”). Otóż, ówczesny prezydent przez całą kadencję ciężko pracował na to, żeby mieszkańcy wykopali go ze stołka. Na kampanię wydał olbrzymią kasę (jeżeli chodzi o liczbę billboardów, to mógłby spokojnie stanąć w szranki z Fundacją Kronice).  Eufemizując, nie poszło mu w pierwszej turze najlepiej. Żeby było śmieszniej, jego sztab zarzucił miasto (zaraz po tym, jak skończyła się cisza wyborcza) plakatami, na których można było przeczytać, że prezio dziękuję za głos i prosi o kolejny w drugiej turze. A potem zaczęto podliczać głosy i się w pewnym momencie okazało, że wcale nie jest pewne to, czy prezio w ogóle wejdzie do drugiej tury. Doskonale pamiętam dyskusję na lokalnym forum, którego admin w pewnym momencie napisał, że on chyba sobie pójdzie i weźmie jeden z tych plakatów na pamiątkę, bo przecież jak prezio nie wejdzie do drugiej tury, to je zaraz ściągną. Prezio jakoś się do tej drugiej tury doczołgał. I wtedy, zupełnym przypadkiem, na FB pojawił się fanpej, który hejtował jego kontrkandydata. A teraz odstawcie płyny, bo zamierzam napisać, jak nazywał się ten fanpejdż: „Inicjatywa Oddolna”. Ktoś w sztabie pewnie gdzieś wyczytał, że najlepiej wygląda w internetach poparcie „oddolne”, ale nie do końca wiedział, co to jest to poparcie oddolne i skończyło się na tym fanpejdżu (swoją drogą, były na nim rysunki „satyryczne” i sporo ludzi rozpoznało kreskę jednego z rysowników, który był bliskim przyjacielem urzędującego prezia).


Po co w ogóle wspominam o tym fanpeju? Ano po temu, że gdy napisałem o tym na ćwitrze, odezwał się jeden z ćwiternautów: „Zabawne, jeden z członków tej akcji przekonywał dziś Żukowską, że to w pełni oddolna inicjatywa xD” i zalinkował wpis jednej z osób, które bawią się w to „Okiem Młodych”: „Szanowna Pani Poseł, przede wszystkim wiem czym sam się kierowałem, kto mnie inspirował i wspierał. Mogę zaświadczyć, iż @OkiemMlodych22 było oddolną inicjatywą, nikt na nas nie stawiał, stąd owa teza jest falsyfikatem medialnym.”. Domyślam się, że wyglądało to tak, że wybrano tę trójkę dzieciaków, kazano im robić to „Okiem Młodych” i zasugerowano, że mają to robić tak, żeby to wyglądało na inicjatywę oddolną. Najwyraźniej jedną z tych młodych osób jest jakaś młodsza wersja Marka Suskiego, bo sugestia ta została potraktowana bardzo, ale to bardzo dosłownie. Akcja trwa sobie w najlepsze, młodzi ludzie opowiadają te same bzdury, które można zobaczyć na TVP Info i co chwila chwalą się olbrzymimi zasięgami (widać też wyraźnie, że otrzymali wsparcie rządowej machiny propagandowej, która non stop wspomina o biednych, hejtowanych dzieciaczkach).

 
Co prawda młodym człowiekiem nie jestem już od dość dawna, ale mam niejasne przeczucie, że ta akcja nie odniesie zamierzonego skutku. Tzn. nie przełoży się to w żadnej mierze na wyższe poparcie dla PiSu w młodszych przedziałach wiekowych. Nie przełoży się niezależnie od tego, jak wielkie zasięgi będą wykręcać (wspierani przez rządowe farmy trolli). Co prawda nie mam żadnej „wiedzy wewnętrznej”, ale jestem się w stanie założyć o wiele, że cała ta akcja to pomysł Kaczyńskiego. Pamiętacie, co Genialny Strateg mówił o „wpływie smartfona”? Tak, człowiek, który od 2015 rządzi krajem uważa, że problem z młodymi, którym (eufemizując) nie po drodze z PiSem wziął się stąd, że do młodych nie docierają rządowe narracje. Jest to oczywista bzdura, bo rządowe narracje docierają wszędzie. Docierają więc również do młodych ludzi, którzy mają te narracje tam, gdzie Jacek Ozdoba miał sytuację na Odrze, zanim zrobiło się o niej zbyt głośno. Tym samym próba przekonania młodych ludzi do głosowania na PiS poprzez suflowanie im tych samych narracji, które są dosłownie wszędzie, jest tak bardzo niemądra, że mogła się zrodzić jedynie w umyśle kogoś, komu wydaje się, że jest najmądrzejszy. Gwoli ścisłości, to przekonanie o własnym ponadprzeciętnym intelekcie nie wzięło się Kaczyńskiemu z powietrza, bo całe jego otoczenie mu to wmawia.


Warto wspomnieć o tym, że z narracji rządowej machiny propagandowej, która pochyla się nad biednymi dzieciaczkami, które są atakowane, wyłania się obraz cokolwiek zabawny. Otóż, okazuje się, że w kraju rządzonym przez skrajnych konserwatystów, którzy od początku swoich rządów wprowadzają konserwatywny zamordyzm i urawniłowkę, najbardziej prześladowana i uciskana jest (a jakże) konserwatywna młodzież. Młodzieży tej trzeba więc pomóc. Dotrzeć do niej z własnym przekazem i pokazać jej, że wcale nie musi się niczego obawiać. Brzmi głupio? Owszem. Czemu więc ktoś w ogóle zaczął ten temat? Ano temu, że po pierwsze, zażyczył sobie tego Jarosław, a po drugie po temu, że w 2015 zastosowano podobną metodę i wtedy to zadziałało. W wyborach w 2015 PiS miał spore poparcie wśród młodych ludzi. Pamiętam, jak prawica zaczęła się mizdrzyć do młodych opowiadając o tym, jacy to oni są mądrzy i rozważni, że głosują na PiS, a nie na „tych innych”. Tak, to byli ci sami ludzie, którzy wcześniej wypisywali o młodzieży najprzeróżniejsze bzdury, żeby tylko pokazać, że kiedyś to były czasy, a teraz już nie ma czasów. Działania Zjednoczonej Prawicy bardzo szybko doprowadziły do tego, że młodzieży znowu nie było z nią po drodze. Zaczęły się więc te same narracje (głupia młodzież, która niczego nie rozumie). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w okolicach 2015 wszelkiej maści „niezależni internauci” i fanpejdże tak-bardzo-niepokorne miały żniwa. Część z nich stosowała ugrzecznioną retorykę, tłumaczyła młodzieży, że nie taki ten PiS straszny, jak go malują i że wszystkiemu winien jest Okrągły Stół. Również wtedy mieliśmy do czynienia z ostrym atakiem „wyklętozy”, która rozprzestrzeniała się wśród młodych z tych samych przyczyn, dla których „za moich czasów” wszystkim w klasie podobały się „Kamienie na szaniec”.


Wszystkie te PiSowskie publikatory miały ułatwione zadanie, bo schyłkowa Platforma Obywatelska (chodzi mi o schyłek rządów, nie zaś partii) popełniała tyle błędów, że można było przy pomocy krytyki tych błędów bezproblemowo przemycać partyjną propagandę. Nikt się jakoś specjalnie nie kwapił do chwalenia się tym, że on te swoje „logiczne” brednie wypisuje po to, żeby PiS wygrał wybory. A potem PiS wybory wygrał i rozpoczął się dość długi proces „sypania się” wiarygodności tych publikatorów. Jeżeli bowiem ktoś opowiadał o tym, że on tu tylko rozlicza rządy z błędów, a potem kasował swoje wcześniejsze wpisy (żeby ktoś ich nie odkopał i nie zapytał o to, czemu jakaś sytuacja interesowała admina za rządów PO, a nie interesuje go w ogóle za czasów PiSu), to raczej nietrudno dziwić się temu, że odbiorcy zaczęli do publikowanych przez taką osobę treści podchodzić z dużą dozą podejrzliwości. A potem takie ktosie otrzymywały łomot w internetach i np. okazywało się, że fanpejdż, mający dziesiątki tysięcy polubień, publikuje jakiś „łamiący wpis” (który w zamierzeniu ma przyciągać uwagę i zbierać „lajki”), a znacznie więcej polubień od samego wpisu dostają komentarze krytyczne względem tegoż wpisu.


Problem tego kawałka rządowej machiny propagandowej polega na tym, że nie da się cofnąć czasu. Nie da się ludzi na powrót przekonać, że jest się niezależnym i niepokornym adminem, który jedynie „krytykował złe decyzje rządu”. Nie w sytuacji, w której bezrefleksyjnie wychwala się każdą decyzję obecnego rządu (a jak się już krytykowało, to bardzo, ale to bardzo delikatnie, żeby nie zranić czyichś uczuć polityczno-religijnych). Ktoś może powiedzieć „no ale PiSowi w 2015 roku jakoś się udało przekonać ludzi do tego, że nie jest tym samym PiSem co wcześniej”. I taki ktoś będzie miał racje, tyle że PiS osiągnął to właśnie dzięki sieci influencerów, którzy włożyli olbrzymi wysiłek w to, żeby wszystkich dookoła przekonywać, że „PiS się zmienił”. Teraz mamy rok 2022, a PiSowscy influencerzy siedzą we własnej bańce. Jest to co prawda duża bańka, ale jednak bańka. Rezonujące w niej narracje nie wychodzą poza nią. Tzn. może inaczej: wychodzą, ale na zewnątrz narracje te są wyśmiewane. Podsumowując, PiS chce przy pomocy paru osób (tzn. te młode ludzie, które się tam produkują, na pewno mają wsparcie logistyczne, ale to oni są „twarzami” całej akcji) powtórzyć to, do czego wcześniej potrzebował olbrzymiej siatki influencerów. Influencerów, którzy byli w owym czasie wiarygodni. Ciężko mówić o wiarygodności w przypadku osób, o których można przeczytać, że „Tworzą go (profil – przypis mój własny) Oskar Szafarowicz, należący do Forum Młodych PiS i dwójka działaczy Młodzieżowej Rada Sprawiedliwości - Wiktoria Mielniczek i Kamil Kaniuk. Rada Sprawiedliwości to organ doradczo-konsultacyjny przy ministerstwie sprawiedliwości.”. Myślę, że wątpię w to, że ktokolwiek się na tą oddolność i niezależność nabierze.


Nie jestem młodzieżą, ale wydaje mi się, że tego rodzaju (subtelne jak Rewolucja Październikowa) działania mogą przynieść efekt odwrotny od zamierzonego. Osobną kwestią jest to, że nawet gdyby te działania były prowadzone subtelniej (tzn. gdyby osoby będące „twarzami” takiej akcji nie miały powiązań z partią rządzącą, które da się ustalić po paru minutach używania przeglądarki), to największym problemem PiSu w pozyskiwaniu młodych wyborców jest to, że PiS nie ma dla tych młodych absolutnie żadnej oferty. Tzn. w swojej opinii ma (np. podręcznik do „HiT”), ale młodzież się z tą opinią „nie do końca zgadza”. Ciekaw jestem, jak długo potrwa ten jakże oddolny projekt „Okiem Młodych” i jakież to inne ofensywy wymyśli Genialny Strateg.


O ile w przypadku działań propagandowych ich doraźność jest czymś, co powinno nas wszystkich cieszyć (z przyczyn oczywistych), to już doraźność w zarządzaniu państwem cieszyć nikogo nie może. Gdybyśmy mieli „normalne” czasy, to taka doraźność nie byłaby za bardzo szkodliwa. Ponieważ żyjemy w „ciekawych czasach”, szkodliwość tej doraźności i tupolewizmu można mierzyć w dziesiątkach tysięcy ofiar śmiertelnych, których można było uniknąć. To, że zarządzanie naszym państwem jeszcze jakoś działa zawdzięczamy zapewne tylko i wyłącznie temu, że PiSowi nie udało się przejąć kontroli nad samorządami. Gdyby mu się ta sztuka udała, „samorządność” wyglądałaby tak, że o wszystkim decydowałoby kilka osób w Warszawie. Każda, najbardziej błaha decyzja, która mogłaby mieć negatywny wpływ na wizerunek partii, podejmowana byłaby w Warszawie. Nie mam pojęcia, jakie opóźnienia by to wywołało, ale byłyby one, delikatnie rzecz ujmując „znaczne”. Tak sobie myślę, że ministerstwa rozrosły się nam nie tylko dlatego, że jest dużo chętnych na tekę ministra (no bo dajcie spokój, toż więcej znacznie zarobić można w SSP, a i roboty znacznie mniej tam jest), ale też dlatego, że sposób, w jaki są zarządzane powoduje „przerosty” w ministerstwach.


No ale, takie są efekty prób wprowadzania w XXI wieku absolutyzmu (nieoświeconego). Aczkolwiek to jest kiepskie porównanie, bo monarchowie jednakowoż czasami słuchali swoich doradców, a Genialny Strateg wie wszystko najlepiej i jemu żadni doradcy (a tym bardziej jacyś, tfu tfu „eksperci”) potrzebni nie są, bo on wszystko wie lepiej. Teraz np. wie o tym, że od Niemców uda się uzyskać reparacje. Co prawda wszyscy (którzy nie są związani z PiSem, albo z jakąś Putinowską prawicą, której bardzo zależy na skonfliktowaniu nas z Niemcami) wiedzą, że nie ma żadnych podstaw do reparacji, ale Jarek wie lepiej. Swoją drogą, argumentacja Zjednoczonej Prawicy jest cokolwiek zabawna (tzn. byłaby, gdyby nie kontekst [wojna]), tzn. Zjednoczona Prawica chciałaby w polityce zagranicznej stosować te same metody, które stosuje w zarządzaniu Polską. Tzn. jest to podchodzenie do wszelkich przepisów/wcześniejszych ustaleń/praw w sposób wybiórczy. Na ten przykład, tłumaczy się teraz suwerenowi, że z tym zrzeczeniem się reparacji w latach 50-tych to było tak, że to zrzeczenie nie jest ważne, bo to „komuchy” się zrzekły, a te komuchy to nie miały do tego prawa (bo przecież po wojnie sfałszowano referendum ludowe) . I wszystko fajnie, tylko że Zjednoczona Prawica chyba nie do końca sobie zdaje sprawę z konsekwencji takiego podejścia. Bo ja tam się co prawda nie znam, ale wydaje mi się, że udowodnienie, że decyzje podejmowane przez władze naszego państwa przez kilkadziesiąt lat są nieważne, bo przecież to nie były „prawdziwe władze”, to mogłoby mieć dla nas niezbyt dobre konsekwencje. No ale, to są tylko i wyłącznie moje własne dywagacje. Wiadomym jest, że Zjednoczona Prawica ciągnie temat reparacji tylko i wyłącznie w ramach dbania o słupki poparcia. Nikt tam z Jarosławem Kaczyńskim na czele, nie wierzy w to, że dostaniemy jakiekolwiek reparacje. Skoro sam Jarosław stwierdził: „Być może nawet całe pokolenie minie - ja mogę tego nie dożyć, ale kiedyś trzeba zacząć”, to chyba jasnym jest, że sam uważa, że to bzdura. Bzdura, która ma mu pomóc utrzymać się przy władzy, bo przecież będzie się głośno mówiło o tym, że tylko PiS będzie o te reparacje walczył i nikt inny, a to przecież kupa pieniędzy jest. Poza tym. Mówienie, że do czegoś tam potrzeba pokolenia jest bardzo wygodne. Ileż to się Mularczyk wycierpiał ze strony internautów, którzy go pytali o to, „jak idzie z reparacjami”, to jego. A teraz? Jeżeli jakiś dziennikarz by zapytał „jak idzie z reparacjami”, to mu można powiedzieć, że „no Prezes powiedział, że to może potrwać długie lata, więc nie możemy oczekiwać efektów zbyt szybko!”. Kurde, może ja też powinienem napisać, że z tym podcastem to jest tak, że może być potrzebne całe pokolenie, żeby on ruszył? (tak, musiałem to napisać).


Obecne władze nie zastanawiają się nad tym, jakie długofalowe efekty mogą mieć ich działania. Czasem przynosi to efekty takie, jak np. to, że w trakcie kolejnej kampanii, jednym z tematów będzie aborcja. Do tej pory PiSowi udawało się tego tematu unikać (a lewicowymi głosami, które mówiły o liberalizacji prawa aborcyjnego nikt [łącznie z wolnymi mediami] się szczególnie nie przejmował). Teraz zaś Tusk powiedział to, co powiedział (kto nie będzie chciał liberalizacji prawa aborcyjnego, ten nie znajdzie się na listach). Gwoli ścisłości, w tym momencie nie jest istotne to, czy Tusk (zakładamy, że PiS przegra wybory, a PO będzie miała największe poparcie spośród partii opozycyjnych) faktycznie zamierzałby doprowadzić do tej liberalizacji. Tusk ma długą historię nie dotrzymywania słowa, tak więc mam pewne problemy z bezrefleksyjną wiarą w jego obietnice. Istotne jest to, że temat ten pojawi się w kampanii i „wolne media” nie będą mogły go ignorować. Co za tym idzie, nie będzie mógł go ignorować PiS, a to jest tej partii nieszczególnie na rękę. Zaczną mówić, że aborcja to zło? Suweren będzie miał to w głębokim poważaniu. Zaczną opowiadać, że nie da się zliberalizować prawa aborcyjnego, „bo Konstytucja”? Toż przecież suweren, któremu wcześniej tłumaczyli, że „prawo powinno służyć ludziom, a nie na odwrót” zabije ich śmiechem.


Gdyby było tak, że filozofia doraźności, na której opierają się rządy Zjednoczonej Prawicy szkodzi tylko tej partii, zapewne można by było się z tego śmiać. Problem w tym, że ta filozofia szkodzi całemu naszemu państwu i nam, jako obywatelom. I tym optymistycznym akcentem zakończę powyższą ścianę tekstu.


Źródła:

https://twitter.com/OzdobaJacek


https://oko.press/jak-bylo-ze-swinska-grypa-kopacz-i-tusk-polozyli-sprawe-sprawdzamy-slowa-ministra-szumowskiego/

https://konkret24.tvn24.pl/zdrowie,110/premier-na-swinska-grype-umieraly-setki-osob-dane-nie-potwierdzaja,1018693.html

https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114883,28796345,dariusz-matecki-czlowiek-ziobry-chce-nasylac-prokurature-na.html

https://gospodarka.dziennik.pl/news/artykuly/8499051,krzysztof-tchorzewski-prawo-i-sprawiedliwosc-wegiel.html

https://polskieradio24.pl/42/273/artykul/3012906,jak-pkp-cargo-przygotowuje-sie-do-rozwozenia-importowanego-wegla-prezes-spolki-wyjasnia

https://next.gazeta.pl/next/7,151003,28764399,rzad-sie-modli-o-ciepla-zime-energia-bedzie-smiesznie-tania.html?

https://twitter.com/DanielObajtek/status/1564154309335568384

https://wydarzenia.interia.pl/kraj/news-branza-handlowa-apeluje-do-polakow-chca-uniknac-paniki-w-skl,nId,6251215

https://fakty.tvn24.pl/ogladaj-online,60/samorzady-szykuja-sie-na-reglamentacje-energii-zima-takze-warszawa,1113834.html

https://wiadomosci.wp.pl/kurator-nowak-wydrukowala-31-tysiecy-maili-maly-lasek-ucierpial-6737307843844896a

https://twitter.com/prestiz_pogarda/status/1531877971128205315

https://wydarzenia.interia.pl/kraj/news-tez-mam-kredyt-i-wyzsze-raty-prezydent-zapytany-o-wakacje-kr,nId,6135316

http://www.sn.pl/informacjepraktyczne/oswiadczenia_majatkowe/Oswiadczenie_majatkowe_Prezydent%20RP_Duda_Andrzej_za_2021.pdf

https://twitter.com/ducholog/status/1562446498884771841

https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/okiem-mlodych-titok-co-to-jest-kto-za-to-odpowiada-prawo-i-sprawiedliwosc-internet-dzialania