wtorek, 19 listopada 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #60

Przyglądam się polskiej debacie publicznej (tu powinien się znaleźć jakiś wymuszony dowcip odnośnie poziomu tej debaty, ale mi się nie chciało) i moją uwagę przyciągnęły trzy tematy, acz każdy z innych powodów. Pierwszym, nad którym się będę pastwił, będzie temat najbardziej hardkorowy, czyli temat bezpieczeństwa na drodze, konkretnie zaś temat bezpieczeństwa pieszych, którzy są rozjeżdżani na przejściach dla pieszych . Temat jest hardkorowy z dwóch przyczyn. Pierwsza jest raczej zrozumiała, no bo heloł, ludzie są rozjeżdżani na przejściach dla pieszych, tu chyba za dużo nie trzeba tłumaczyć. Drugą przyczyną jest to, że część biorących udział w dyskusjach wychodzi z założenia, że no ok, nie powinno się rozjeżdżać ludzi, ale piesi też nie są bez winy! Komentujących nie obchodzą statystyki, z których wynika, że piesi są rozjeżdżani głównie z winy kierowców, a nie dlatego, że namiętnie rzucają się pod koła przejeżdżających samochodów. Większość komentarzy (hejtujących pieszych) sprowadza się do tego, że gdyby piesi uważali, to by się im nic nie działo. Of korz, część komentujących zapodaje anecdaty, z których wynika, że piesi stanowią ogromne zagrożenie. Tak sobie pomyślałem, że może i ja spróbuję w te anecdaty. Prawo jazdy mam od lat nastu i sporo się już najeździłem, tak więc napatrzyłem się na różnego rodzaju zachowania. A to (najprawdopodobniej) najebany facet szedł sobie nieoświetloną drogą (acz, dla własnego bezpieczeństwa szedł po linii przerywanej oddzielającej dwa pasy do jazdy pod górę). O tym, że pieszy miał pełen kamuflaż (tzn. zero odblasków) wspominać nie trzeba. A to jakiś młody człowiek w wieku szkolnym usiłował szybko przejechać przez osiedlową drogę i wyjebał mi się spektakularnie przed maską. A to jedna kobieta chciała sobie przejść przez drogę na przystanek i wyszła mi przed maskę spomiędzy aut stojących w korku na sąsiednim pasie. Innym razem środkiem pasa (po nocy, zero odblasków) podążały dwie osoby, w tym jedna pchająca wózek z dzieckiem). Takich historii mógłbym opisać jeszcze trochę (acz nie tak znowu dużo). Gdybym jednak chciał opisać wszystkie historie, w którym zabić mnie usiłował inny zmotoryzowany uczestnik ruchu, to bym tu, kurwa, książkę napisać musiał chyba. Wyprzedzanie na trzeciego, wymuszanie pierwszeństwa (w tym wyjeżdżanie tyłem z drogi podporządkowanej i moje ulubione – wymuszanie pierwszeństwa na aucie, które wyprzedza sznur aut, bo się wymuszającemu nie chciało w lusterko zerknąć), jazda po lewej stronie wysepki, przejeżdżanie przejazdu kolejowego lewą stroną, skręcanie w lewo bez kierunkowskazu, wyprzedzanie pojazdu sygnalizującego skręt w lewo, jechanie pierdylion na godzinę motocyklem, coby kierowca miał niewielkie szanse na to, żeby zobaczyć jednoślad w lusterku. Przejeżdżanie na czerwonym świetle z prędkością grubo ponad 100 km/h. Do każdej z tych kategorii mógłbym napisać tutaj zylion historyjek. Rzecz jasna, historii o tym, jak zmotoryzowany użytkownik ruchu drogowego chciał rozjechać mnie albo kogoś z mojej rodziny, też by było od cholery. Raz, na ten przykład, złapałem za fraki moją siostrę, która chciała wejść na przejście dla pieszych na zielonym świetle. Problemem było to, że jakiś kierowca dostawczaka uznał, że sygnalizacja świetlna jest zbyt arbitralna i odbiera mu swobody obywatelskie. Mnie z kolei rozjechać usiłował typ, który wyjeżdżał sobie z miejsca parkingowego pod marketem (szedłem tak jak trza, po lewej stronie) i potem tłumaczył, że to moja wina, bo (werble) miałem słuchawki w uszach. Mam świadomość tego, że to wszystko co tu napisałem to anecdata, jednakowoż, dziwnym trafem wpasowuje się ona wręcz idealnie w statystyki, z których wynika, że kierowcom zdarza się przydzbanić znacznie częściej niż pieszym. Z tego by z kolei wynikało (tzn. ze statystyk), że w celu poprawienia sytuacji, pasowałoby się skupić na kierowcach głównie. Moim lewackim zdaniem, duży nacisk powinno się położyć na to, czego uczy się nowych kierowców, coby im zdrowych nawyków nakłaść do głów. O ile bowiem nic się nie zmieniło od czasu, w którym robiłem prawo jazdy, to uczy się ich głównie tego, „jak zdać egzamin na prawo jazdy” (w tym, nieśmiertelnej „jazdy po łuku”). Nie chciałbym być źle zrozumiany. Ja nie mam pretensji do szkół jazdy, bo to nie one są odpowiedzialne za to, jak wygląda egzamin. Dodatkowo te szkoły muszą skupić się na zdawalności, bo jeżeli tego nie zrobią, to bardzo szybko przestaną mieć kursantów. Pamiętam, że na moim kursie typ, który prowadził teorię (i robił to w sposób, który potrafił zainteresować kursantów [co zakrawa na cud, biorąc pod rozwagę treści, które nam przedstawiał]), powiedział wprost, że oni nas nie nauczą jazdy, bo to za mało godzin – uczyć się będziemy, jak zdamy egzamin. Domyślam się, że pomysłodawcy egzaminu nie mają sobie nic do zarzucenia, bo przecież w testach w każdym pytaniu, w którym stoi „zachować szczególną ostrożność” trzeba taką odpowiedź zaznaczyć, więc wszystko jest w porządku. Premier Tysiąclecia zapowiedział, że teraz to „koniec z piractwem drogowym” i zapowiedział kompleksowy plan poprawy bezpieczeństwa na drogach, ale obawiam się, że może to być kolejne „chcemy aby”, względnie „potrzebne są rozwiązania systemowe”. Na sam koniec niniejszego kawałku podzielę się z wami jeszcze jedną anecdatą. Otóż, jakem robił jazdy przygotowujące do egzaminu, to się na mnie prawie wydarł instruktor, że po chuj ja się zatrzymuje przed każdym przejściem dla pieszych (nie zwrócił uwagi na to, że za każdym jebanym razem, jak się zatrzymywałem, jakiś pieszy czekał przed przejściem, coby go ktoś puścił wreszcie). Potem jednakowoż równowaga mocy została przywrócona, bo egzaminator stwierdził, że dobrze robię zatrzymując się przed przejściami. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że niedługo potem instruktor przestał być instruktorem, bo ponoć było na niego sporo skarg.


Zanim przejdę do kolejnego tematu, któren moją uwagę przyciągnąl, pozwolę sobie na krótki wstęp. Jak na to, jak dużo się w Polsce mówi o lewicy, zaskakująco mało osób ogarnia, czym się taka lewica zajmuje. Ostatnio obserwowałem gównoburzę, z której wynikało, że spora cześć gównoburzujących jest oburzona na lewicę za to, że lewica nie chce głosować tak, jak PO. Jeden typ, którego nie zamierzam linkować, oznajmił nawet, że w 2015 roku: „ludzie przeklinali, że lewica się nie dostała do Sejmu, a niedługo będą przeklinać to, że się dostała”. Co prawda, nie powinno to jakoś specjalnie dziwić, bo żyjemy w kraju, w którym ludzie potrafili pisać (całkowicie na poważnie) komentarze, z których wynikało, że Nowoczesna (tak, była kiedyś taka partia) to lewacka partia, bo krytykują 500+. Ciekawym, czy antyPiS, który hejtuje teraz lewicę bardziej niż wcześniej, zdaje sobie sprawę z tego, że powiela prawackie narrację. Wszak to prawica wymyślała (i nadal wymyśla) narracje, w myśl których hurr-durr-wszystko-co-złe-to-lewica. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że prawica od pewnego czasu rozdaje karty lewaka. Nie wierzycie? Zostańcie na chwilę i posłuchajcie. Dawno temu mignął mi na YT filmik (nie będę go linkował w imię zasad), w którym rozmawiali ze sobą dwaj prawicowi tytani intelektu. Sławomir Jastrzębowski i Marcin Rola. W pewnym momencie zaczął się rant na lewicę i Rola powiedział coś, co czasem się pojawia po prawej stronie. Zaczęło się od tego, że Sławomir Jastrzębowski (aka Triceps Wyklęty) nawiązał do tego, że się chwalił tym, że robił Triceps Dla Polski i że pół Polski się śmiało. Rola odparł: „szczególnie, ta, lewica się przywaliła, lewactwo, bo lewicą bym tego nie nazwał”. Niestety, w dalszej części „wywiadu” nie pojawiła się definicja lewicy, tak więc nie wiem, co Rola „nazwałby lewicą”. Prawica nauczyła się od Trumpa tego, żeby katować ludzi jak największą liczbą narracji (w tym, rzecz jasna, takimi, które są ze sobą sprzeczne). Z narracjami odnoszącymi się do lewicy jest podobnie. Z jednej strony lewica jest przepotężna, stoją za nią gigantyczne pieniądze i usiłuje ona „zniszczyć Polskę”. Z drugiej zaś strony „lewica zajmuje się pierdołami”. Z trzeciej strony, za każdym razem, kiedy lewica zajmuje się „pierdołami” (of korz, w ujęciu prawicowym), na prawicy występuje gigantyczny incydent kałowy. Nie inaczej było w przypadku dyskusji dotyczącej feminatywów. Ta sama prawica, która będzie twierdzić, że to są bzdury, którymi zajmują się lewaki, bo nie wiedzą czym się powinna zajmować lewica, potrafi pisać sążniste artykuły o tym, że „feministki próbują popsuć polszczyznę” (ciekawym, jak długo autor tytułu płakał, będąc zmuszony użyć słowa „polszczyzna”). Warto w tym miejscu zauważyć, że z feminatywami walczy nie tylko prawica, albowiem walczy z nimi również spora część komentariatu antyPiSowego (który jest co prawda liberalny, ale raczej wybiórczo). Najbardziej absurdalne, moim zdaniem, są wynurzenia komentatorek, które klarują, że no ok, feminatywy, ale nie wszędzie, bo no przecież można nazwać kobietę „politykiem”, które to komentatorki mają w ćwiterowych bio „dziennikarka”. Ktoś kiedyś napisał, że walka z feminatywami jest o tyle ciekawa, że nikt nie protestuje przeciwko „przedszkolankom”, „sekretarkom”, „sprzątaczkom”, „nauczycielkom”, ale „polityczka”, „chirurżka”, ”prezeska”, ”ministra”/etc. bardzo przeszkadzają. Bierze się to stąd, że konserwatyści mają wdrukowany w głowy podział na lepszy i gorszy sort zajęć. Jeżeli chodzi o gorszy sort, czyli zajęcia, które w ujęciu konserwatywnym nie są „poważne”, to tam sobie mogą feminatywy być, ale od „poważnych” zajęć, czyli od lepszego sortu, wara wam, bo to psucie języka polskiego. Nie można nie wspomnieć o tym, że dyskusje (liczba mnoga, bo powtarzają się co jakiś czas) na temat feminatywów, mają mocno charakterystyczną dynamikę. Otóż zaczyna się od tego, że jakaś lewaczka/lewak powie coś w temacie tego, że może by np. nazywać kobietę-chirurga chirurżką, kobietę-polityka polityczką/etc., po czym w okopach konserwatywnych następuję incydent kałowy pt. „kurwa, pojebało tych lewaków, chcą niszczyć Polskę”, równocześnie zaczyna się głośne śpiewanie Bogurodzica.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


O tym, jak bardzo część antyPiSu nie ogarnia, że lewica może mieć własną agendę, która niekoniecznie musi się zgadzać z agendą PO wspomniałem przed momentem. Można to potraktować jako wstęp do tego, co się dzieje w kontekście głosowania nad zniesieniem limitu 30-krotności składek na ZUS. Jeżeli ktoś nie wie o co biega, to pozwolę sobie zacytować: „jeśli ktoś zarobi w ciągu roku więcej niż 30-krotność prognozowanego przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce, powyżej tej sumy nie musi płacić składek na ZUS”  (tak więc, jest to taka progresja, tylko w drugą stronę). Marcelina Zawisza (Razemitka) powiedziała, że Razem mogłoby poprzeć projekt, pod warunkiem, że jednocześnie wprowadzona zostałaby emerytura maksymalna. Kiedy sobie te słowa pisałem, nie było jeszcze wiadomo, kto i jak zagłosuje, bo np. Gowin (aka Reed Richards) zapowiadał, że jego klub nie poprze tego projektu, zaś rzecznik Prezydenta RP powiedział, że ma nadzieje, że ustawa nie trafi na biurko prezydenta, ale jednocześnie zapowiedział, że jeżeli trafi, to Prezydent RP najprawdopodobniej ją zawetuje. Tym samym, dyskusja na temat tejże ustawy może się okazać dość bezprzedmiotowa. Jednakowoż nie byłbym sobą, gdybym się trochę nie powymądrzał. Otóż, zarówno sam pomysł zniesienia limitu, jak i ustalanie maksymalnej emerytury znajduję jako kiepski pomysł. Zanim ktoś pierdolnie na zawał albo wykreśli mnie z listy lewaków, proszę o poczytanie do końca. Zapewne nie będzie dla was zaskoczeniem to,  że jestem zwolennikiem podatków progresywnych. W deklaracji Razemitki dostrzegam pewną taką dozę progresji, ale imho, nie powinno się tego robić w ten sposób. Jeżeli państwo klarowało ludziom od dłuższego czasu, że emerytura się bierze stąd, że kapitał początkowy, to wprowadzanie w pewnym momencie zastrzeżeń „no co prawda emerytura ma być powiązana z kapitałem początkowym, ale nie dla wszystkich”, to średni pomysł, bo to będzie podważać już i tak nieistniejące zaufanie do tegoż państwa. Poza tym, to idealny argument dla wszelkiej maści typów, którzy opowiadają o tym, że ZUS nas okrada, że w ogóle piramida finansowa i że PIENIĄDZE SIĘ KOŃCZĄ. Popełnię w tym miejscu kolejną dygresję, bowiem nieco mnie rozbawiło utyskiwanie części antyPiSu, który to antyPiS tłumaczył, że pomysł wprowadzenia emerytury maksymalnej przez lewicę to „naruszenie umowy społecznej”. Ja bym dwie uwagi popełnił do tego. Po pierwsze, to nie była „umowa społeczna”,  bo o tym, w jaki sposób będą przeliczane „nowe” emerytury zdecydowały (o ile mnie pamięć nie myli) AWS i UW.  Po drugie, chuj z taką umową, w myśl której, w teorii każdy ma prawo do bezpłatnej opieki zdrowotnej, ale w praktyce, jak się nie ma pieniędzy, to trzeba sobie trochę poczekać. To jest, swoją drogą, niesamowite, że do niektórych dociera już to, że trzeba pokombinować z podatkami, ale zamiast powiedzieć „no chyba jednak ta progresja będzie potrzebna”, wolą się bawić w podnoszenie składek emerytalnych (nie, nie piję w tym miejscu do Razemów, bo oni się nie kryją z tym, że progresja potrzebna). Część komentujących twierdzi, że pomysł ze zniesieniem limitu ma za zadanie pompowanie balonu wizerunkowego Prezydenta RP, bo wszak wybory za pasem. Nie można tego wykluczyć, jednakowoż jeżeli się to zniesienie limitu osadzi w kontekście wypowiedzi Prezesa Polski o spowolnieniu gospodarczym („bo nie chcę używać słowa kryzys”), to narracja ustawkowa robi się znacznie mniej prawdopodobna. Co prawda, zniesienie limitu oznaczałoby problemy za x-lat (kiedy trzeba by było wypłacać wysokie emerytury), ale, z czego sobie obecna władza doskonale zdaje sprawę, nie będzie to już jej problem.


Arcybiskupa Jędraszewskiego (aka „Heinrich”), niestety, nikomu nie trzeba przedstawiać. Tak samo, jak nikomu nie trzeba przypominać o tym, dlaczego stał się on idolem prawicy, która dostała na jego punkcie prawdziwego pierdolca. Równie żenujący jest sam Kościół, który zamiast odciąć się od typa rzygającego nienawiścią, stanął w jego obronie (ani kroku w tył i te sprawy) i w ramach bronienia go, używa coraz bardziej kuriozalnych porównań. Jakiś czas temu rzecznik KEP (Gądecki) powiedział, że Jędraszewski to prawie Popiełuszko i już wtedy wyjebało skalę. Teraz zaś okazuje się, że niepotrzebnie tę skalę naprawiałem, bo prawica postanowiła zawstydzić KEP. Tygodnik „Do Rzeczy” od 2013 przyznaje nagrodę „Strażnik Pamięci”. Jeżeli ktoś prześledzi sobie to, kto dostawał tę nagrodę (w kategorii „twórca”), to raczej nietrudno będzie ustalić klucz, według którego są one przyznawane. 2017 – Jarosław Marek Rymkiewicz (którego skrajna prawica uznała za  „Nowego Mickiewicza i największego wroga lewicy”, w 2018 nagrodę dostał prof. Marek Jan Chodakiewicz (jeżeli lubicie mocne wrażenia, to sobie wyguglajcie typa [nie polecam]). Dla nikogo więc nie będzie zaskoczeniem to, że w 2019 nagrodę dostał Jędraszewski (acz on dostał nagrodę specjalną). Gdyby chodziło tylko o tę nagrodę, po prostu bym to olał. Bo co mi do tego, że politycy prawicy dają nagrodę politykowi prawicy? Tyle, że na tym się nie skończyło. Laudację wygłosił jakiś typ, który według internetów jest doktorem historii i nazwał Jędraszewskiego „kurierem z Krakowa”. Przyznam, że w pierwszej chwili uznałem, że to nawiązanie do „Kuriera z Warszawy” (Jan Nowak Jeziorański), ale potem okazało się, że chodziło o innego kuriera (Wacław Felczak). Niemniej jednak chodziło o kogoś, kto w trakcie II Wojny Światowej ryzykował tym, że jeżeli zostanie złapany, to w najlepszym wypadku po prostu zostanie zastrzelony (po drodze mogły być jeszcze tortury, celem wyciągnięcia jakichś informacji). To zupełnie jak Jędraszewski, prawda? Typ, za którym stoi jedna z najpotężniejszych korporacji (dysponująca gigantycznym budżetem i olbrzymimi wpływami na władze w naszym kraju). Zastanawiam się nad tym, do kogo jeszcze porównany zostanie Jędraszewski i na wszelki wypadek nie naprawiam skali.


Na początku listopada mogliśmy się przekonać o tym, że racje miała prawica, która ostrzegała nas w 2015 roku przed fundamentalistami religijnymi, którzy będą chcieli wprowadzać w Polsce strefy szariatu: „Policyjna interwencja w kościele w Bełchatowie. Księża wezwali mundurowych do 13-latka, bo bali się profanacji. Chłopiec wypluł hostię i włożył ją do kieszeni”. O tym, że tego, kto zdecydował, że „no tak, to jest poważna sytuacja, trzeba tam wysłać patrol”, należałoby zapytać, czy aby na pewno nie ma przesunięcia w fazie, wspominać nie trzeba. Zachowanie księży, którzy nie pozwolili 13-latkowi iść do domu (bo przecież policja się nie mogła teleportować, więc trzeba było na nią poczekać) skrytykowali nawet ich koledzy z korpo. Najmniejszym zaskoczeniem świata jest to, że księdza bronili głównie ci ludzie, którzy w 2015 mieli najwięcej do powiedzenia w sprawie fundamentalistów. Autarcha Researchu stwierdził, że w sumie to pewnie 13-latek chciał w jakiś okultyzm i kiedyś to były czasy, bo ojciec mógłby mu wpierdolić (13-latkowi, nie Ziemkiewiczowi), a teraz to już nie ma czasów. Pokłosiem całej sprawy było wyznanie jednego duchownego, Grzegorza Kramera, który uchodził za „liberalnego”. Zapnijcie pasy: „Pytanie, które zadaję sobie, i jak zauważyłem – nie tylko ja, brzmi: Gdybym miał do wyboru w jednym momencie ratować (konsekrowaną) hostię i człowieka, to co bym wybrał? Nie wiem, na serio nie wiem, co bym zrobił. Kiedyś ta odpowiedź byłaby dla mnie oczywista i szybka. Dziś nie potrafię publicznie i w ogóle zadeklarować, co bym zrobił”. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że wypowiedź ta mnie w najmniejszym stopniu nie szokuje, aczkolwiek to dlatego, że mam swoje zdanie na temat „liberalnych duchownych” i brzmi ono następująco: tacy duchowni nie istnieją. Niemniej jednak wdzięczny jestem funkcjonariuszom kościoła, którym przydarzają się tego rodzaju chwile szczerości. 


12 listopada odbyło się pierwsze posiedzenie Senatu i głosowanie nad tym, kto będzie marszałkiem. Został nim kandydat opozycji, tak więc, ta bitwa o Senat rozstrzygnęła się na niekorzyść PiSu. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w tym samym dniu, w którym wybierano marszałka, SN odrzucił ostatnie dwa protesty PiSu (aka „przeliczmy głosy jeszcze raz, dla pewności”). Najprawdopodobniej nigdy nie dowiemy się tego, czy protesty te były blefem (mającym pomóc PiSowi w negocjacjach z senatorami opozycji), czy też ktoś tam na serio wpadł na pomysł wyjebania stolika. No, ale to tylko dygresja. Warto pamiętać o tym, że z tego, że opozycja ma marszałka, nie wynika, że PiS sobie dał spokój z przeciąganiem senatorów. O tym, że w obozie Zjednoczonej Prawicy trwa ostra napierdalanka powyborcza, wiedzą wszyscy. Wydaje mi się, że to, co stało się kilka dni przed pierwszym posiedzeniem Senatu, było pokłosiem tej napierdalanki. Otóż, do RMFu przyszedł prof. Waldemar Paruch z Centrum Analiz Strategicznych KPRM i oznajmił, że jego zdaniem, Ministerstwo Sportu zostało nieobsadzone dlatego, że Ministrem Sportu może zostać ktoś z opozycji. Nie wydaje mi się, żeby ta wypowiedź była efektem „grillowania”, bo z Paruchem rozmawiał Krzysztof Ziemiec (który ma kilkadziesiąt tysięcy powodów do tego, żeby nie grillować nikogo z rządu). Mniej więcej w tym samym czasie, w którym Paruch powiedział to, co powiedział, część rządowych dronów zaczęła się chwalić tym, że PiS jednak weźmie Senat. Potem zaś można było zaobserwować ciekawą prawidłowość. Im więcej czasu upłynęło od wywiadu z Paruchem (i im bliżej było do głosowania) tym bardziej markotniały rządowe drony internetowe. W dniu, w którym miało się odbyć głosowanie, ci sami „przypadkowi internauci”, którzy jeszcze kilka dni wcześniej świętowali „odbicie Senatu” zaczęli tłumaczyć, że oni już nie wierzą w to, że PiS weźmie Senat. O tym, jak bardzo Zjednoczona Prawica się zakiwała, niech zaświadczy to, kto ostatecznie został tym ministrem: „Mateusz Morawiecki został oficjalnie powołany na Prezesa Rady Ministrów oraz urząd ministra sportu”. No ale, może ja się po prostu nie znam, zaś Premier Tysiąclecia chciał po prostu odfajkować kolejny achievment.


Skoro Senat mamy już za sobą, to teraz możemy przejść do cebuli na torcie. Czasem mam styczność z wywiadami, których nie chce się mi czytać już po jednym cytacie. Nie inaczej było, kiedy zobaczyłem zajawkę wywiadu z Sylwestrem Chruszczem. Ów przemiły Pan poniewierał się po różnych fringe prawicowych organizacjach (Młodzież Wszechpolska, LPR [europoseł], Ruch Narodowy/etc.). Chruszcz dostał się do Sejmu w 2015 (startował, of korz, od Kukiza). W 2019 startował z list PiS, ale się nie dostał. Ten wstęp był potrzebny, żebyście w pełni mogli docenić cytat: „Jeżeli dzisiaj w Polsce nie ma silnych grup nazistowskich czy faszystowskich, to w dużej mierze zasługa Młodzieży Wszechpolskiej, która kształtowała dzieciaki w duchu narodowo-katolickim, a nie nacjonalistyczno-terrorystycznym”. Tak więc widzicie. To, że w Polsce organizowane są koncerty neonazistowskich kapel, że na Marsze Niepodległości zapraszani są (na ten przykład) włoscy faszyści, że niemalże wszystkie polskie organizacje skrajnie prawicowe mają powiązania z neonazistowskimi organizacjami zagranicznymi/etc./etc., to zasługa Młodzieży Wszechpolskiej. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że moim, kurwa, zdaniem to, że skrajnie prawicowe organizacje przestały się za bardzo obnosić z neonazistowską (i nazistowską) symboliką  wzięło się stąd, że prokuratury (sprawdzić, czy nie prokuratura białostocka i azjatycki symbol szczęścia) i sądy przestały się pierdolić z naziolkami i za hajlowanie można było wyłapać wyrok. Owszem, teraz się to trochę pozmieniało, bo prokuratury bardzo się starają nie urazić uczuć neonazistowskich skrajnej prawicy i np. nie ścigają ludzi, którzy, co prawda targali transparent z jakimś rasistowskim napisem, ale powiedzieli, że to nie był ich transparent, niemniej jednak przed 2015 tego rodzaju zachowania niosły ze sobą spore ryzyko. Teraz wróciliśmy do czasów, w których można było tłumaczyć, że hajlowanie to zamawianie pięciu piw. No chyba, że kogoś przekonują tłumaczenia Sośnierza i Berkowicza, którzy twierdzą, że co prawda hajlowali, ale dla żartu. 


W poprzednim Przeglądzie wspomniałem o tym, że PiS wystawił troje kandydatów na stołki w TK: Pawłowicz, Piotrowicz, Chojna-Duch. Od tamtego czasu trochę się pozmieniało. Jedna z tych osób już nie jest kandydatką do TK. Stało się tak najprawdopodobniej dlatego, że PiS uznał, że osoba ta jest nieco zbyt hardkorowa i jej powołanie do TK mogłoby mieć negatywny wpływ na... dobra, i tak już przeciągnąłem ten dowcip. No oczywiście, że kandydatką nie będzie Chojna-Duch. Żebyście w pełni mogli docenić to, co PiS zrobił, pozwolę sobie zacytować ćwita Janusza Schwertnera: „To jest hit. Elżbieta Chojna-Duch o tym, że nie jest jednak kandydatką PiS do TK dowiedziała się... z Onetu. "Czemu zmienili zdanie na temat mojej kandydatury? Nie mam pojęcia" - mówi nam”. Zastanawia mnie to, czy kandydatura Chojny-Duch padła ze względu na to, że miała najsłabsze plecy, czy też w ramach wewnątrzZjednoczonoPrawicowej napierdalanki (acz mogło chodzić o obie te rzeczy naraz). Jeżeli ktoś lubi tego rodzaju rozrywkę (ja lubię, bo jestem koneserem chujni), to warto obserwować to, co się dzieje w kontekście kandydatur Pawłowicz i Piotrowicza. Pamiętacie, jak PiS atakując Sąd Najwyższy, klarował, że jak sędzia skończy 65 lat, to powinien spierdalać, bo jest za stary i się już nie nadaje? No więc, można mieć 67 lat ( tak jak Pawłowicz i Piotrowicz) i się nadawać. Najbardziej mnie w tym bawi to, że Krystyna Pawłowicz, która najostrzej atakowała sędziów SN tłumacząc, że 65 lat, to już wiek zaawansowany, bo nawet lekarze tak mówią i wypierdalać, teraz tłumaczy, że: „Przepis o 65 latach,po osiągnięciu których sędzia SN przechodzi z ustawy w stan spoczynku NIE MA przy tym jednak charakteru bezwzględnego,bo na wniosek tego sędziego można mu PRZEDŁUŻYĆ jeszcze o kilka lat czas wykonyw.funkcji sędziowskiej.(...)”. Wartym nadmienienia jest również to, że „antykomunistyczny” PiS musi bronić Stanisława Piotrowicza, bo ten miał raczej średnio wygodną przeszłość. Pozwolę sobie więc zakończyć niniejszy Przegląd pointą, którą będzie cytat z Jacka Sasina. Sasin, grillowany w temacie przeszłości Piotrowicza powiedział był: „On nie był żadnym aparatczykiem partyjnym. Nie był w kierownictwie PRL-owskiego państwa, nie decydował o jego polityce. Był prokuratorem tak, jak bardzo wiele osób i się bardzo przyzwoicie zachowywał”.


Źródła:


https://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/likwidacja-30-krotnosci-skladek-na-zus-kamil-bortniczuk-z-porozumienia-o-projekcie,985309.html



https://www.pch24.pl/nowy-mickiewicz-prawicy-i-najwiekszy-wrog-lewicy--kim-jest-jaroslaw-marek-rymkiewicz-,70741,tv.html


https://twitter.com/R_A_Ziemkiewicz/status/1190261800706748417


https://www.rmf24.pl/fakty/polska/news-sad-najwyzszy-dwa-ostatnie-protesty-wyborcze-pis-bez-dalszeg,nId,3331209

https://wiadomosci.radiozet.pl/Polska/Polityka/Nowy-rzad-Mateusza-Morawieckiego.-Premier-ministrem-sportu



https://twitter.com/PolsatNewsPL/status/1195010591670362113




https://twitter.com/SchwertnerPL/status/1195365452500946944


piątek, 8 listopada 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #59

Ponieważ tematyka wyborów prezydenckich rozgościła się nam w debacie publicznej na dobre, trzeba się będzie nad nią pochylić. Zacznijmy od osoby, która jednym SMS-em potrafi przegrzać rządową machinę propagandową, czyli od Donalda Tuska, który oznajmił, że w sumie to on jednak nie chce startować w wyborach prezydenckich. Decyzja ta nie spodobała się sporej części antyPiSowskiego komentariatu, który, eufemizując, dokonał aktu zesrania się. Że w ogóle dramat, że się sprzedał, że mu nie zależy na Polsce (i tak dalej i tak dalej). Czy mnie osobiście ta decyzja w jakiś sposób zaskoczyła? Muszę się w tym miejscu przyznać, że nie bardzo. Tzn. brałem pod rozwagę to, że Tusk może wystartować w wyborach prezydenckich, ale, no cóż, to była „możliwość”. W tym miejscu sobie pogdybajmy trochę i zastanówmy się nad tym, „co by było gdyby” jednak wystartował. Moim zdaniem, starcie Tuska z obecnym prezydentem RP byłoby bardzo ciekawe, ze względu na asymetrię. Już tłumaczę na czym ta asymetria polega. Najsłabszym ogniwem kampanii (reelekcyjnej) obecnego Prezydent RP, jest on sam. Nie chodzi mi w tym momencie o jakieś „obciążenia wizerunkowe” etc. Chodzi o to, że obecny Prezydent RP sprawia wrażenie totalnego nieogara. Opowiadanie chujowych dowcipów, robienie selfików na cmentarzu, kiepskie wystąpienia publiczne, totalny wręcz brak odporności na presję polityczną, to tylko kilka przykładów, których przez całą kadencję uzbierało się od cholery i jeszcze trochę. Jedynym atutem obecnego Prezydenta RP jest to, że po jego stronie stoi gigantyczna machina propagandowa, o której skuteczności mogliśmy się przekonać już wiele razy. Po drugiej stronie sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Najmocniejszym ogniwem kampanii Tuska byłby on sam (bo jest po prostu w chuj ogarniętym politykiem). Gdyby doszło do debaty 1:1 DT vs. obecny Prezydent RP, raczej ciężko by się to oglądało (przypominam, że nawet były prezydent RP był w stanie wytrzeć podłogę swoim kontrkandydatem). Moim zdaniem, właśnie na tym polegałby problem. Tzn. na tym, że poza samym Tuskiem, jego kampania prezydencka nie miałaby żadnych atutów. Obecny Prezydent RP ma wsparcie machiny propagandowej, a Tusk miałby wsparcie geniuszów, którzy przejebują wybory za wyborami i nie wyciągają z tego żadnych wniosków. Rządowa machina propagandowa byłaby w stanie naprawić każdą wpadkę kampanijną obecnego prezydenta RP, a Tusk musiałby łatać dziury, które wyprodukowałaby jego własna partia i jego własny sztab. Dodajmy do tego sporo obciążeń wizerunkowych, nad którymi media rządowe (a wcześniej po prostu partyjne) pracowały od dawien dawna. Poza wszystkim innym, warto sobie zadać pytanie, czy Grzegorzowi Schetynie zależałoby na tym, żeby Tusk wygrał te wybory? Moim zdaniem raczej średnio. Gdyby Tusk te wybory wygrał, jego pozycja w partii (czy możemy już przestać udawać, że prezydenci są bezpartyjni?) by się cholernie wzmocniła. Nie wspominając już o tym, że wyglądałoby to tak: Schetyna przegrywał wybory za wyborami, aż tu nagle wrócił Tusk i od razu wygrał. Co prawda Schetyna nie mógłby w żaden sposób zablokować kandydatury Tuska, ale mógłby potem oddelegować swoich „najlepszych ludzi” do pracy w kampanii. Dobra, dosyć już tego gdybania, pora przejść do karuzeli nazwisk. Nie wiadomo jeszcze kogo wystawi w wyborach POKO. Borys Budka stwierdził, że Małgorzata Kidawa-Błońska jest „naturalną kandydatką”, ale należy pamiętać o tym, że w PO atmosfera jest napięta i pewnie się różne stronnictwa wezmą za łby przy okazji wybierania kandydata na kandydata. Nie wiadomo kogo wystawi lewica, wiadomo jedynie, że będzie jakiś ichni kandydat. O ile nie będzie to Magdalena Ogórek 2.0 – lewacki kandydat/kandydatka może powalczyć o dobry wynik. Na sam koniec dywagacji prezydenckich zostawiłem prawdziwą, kurwa, perełkę. Jeszcze przed deklaracją Tuska w mediach zaczęły się pojawiać dość, ekhm, „ciekawe” wrzutki. Jacek Nizinkiewicz popełnił był artykuł, który reklamowano clickbaitową zajawką: „Jest tylko jeden potencjalny kandydat na prezydenta RP z opozycji, który mógłby zdetronizować obecnie urzędującą głowę państwa. I nie jest nim Donald Tusk”. Przyznam szczerze, że mnie ta zajawka trafiła, zacząłem się zastanawiać nad tym, o kogo chodzi. Pierwszy do głowy przyszedł mi Rafał Trzaskowski, którego to media rządowe zapamiętale flekują (bo doskonale pamiętają, że dla Lecha Kaczyńskiego prezydentura w Warszawie była trampoliną do prezydentury Polski). Potem zacząłem się zastanawiać, czy aby nie chodzi o Kidawę-Błońską (w końcu miała bardzo dobry wynik w wyborach do Sejmu, tak więc fusy, z których można wróżyć już są). Ponieważ bardzo się zmęczyłem tym myśleniem, uznałem, że poczekam na artykuł. Warto było czekać, albowiem to jest po prostu szczere złoto. Artykuł ma tytuł z gatunku selfexplanatory, tak więc zapnijcie pasy: „Kosiniak-Kamysz mógłby zdetronizować Dudę”. Zupełnie bez związku z całą sprawą przypomniała mi się jedna z pierwszych scen z filmu „Guardians of the Galaxy”, w której Peter Quill oznajmia Korathowi, że nazywa się Star-Lord, na co ów odpowiada „Who?”. Kurwa, serio, Kosiniak-Kamysz? Jeżeli ktoś lubi political fiction, to polecam cały artykuł. Mnie szczególnie urzekł fragment: „Na Kosiniaka-Kamysza mogliby zagłosować wyborcy opozycji, nawet ci z lewej strony, gdyż w kwestiach światopoglądowych nie jest on zapiekle antylewicowy i szanuje mniejszości”. Kwestie światopoglądowe wypłynęły parę dni później w wywiadzie, w którym trochę go grillowano. Stwierdził, że jeżeli chodzi o związki partnerskie, to można by było referendum jakieś. Zaś grillowany w temacie swojej wypowiedzi z 2017 o potrzebie zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej (tak, wiem, że ona się nazywa inaczej, ale jest to ustawa antyaborcyjna) powiedział, że: „Przy tak rozgorzałych emocjach zachowanie kompromisu jest dzisiaj sprawą kluczową”. Gdybym był złośliwy, a nie jestem, to zadałbym w tym momencie pytanie „ciekawym, jak Kosiniak Kamysz głosował w sprawie projektu autorstwa Ordo Iuris, który to projekt wkurwił wszystkich tak bardzo, że PiS bardzo szybko utrącił ten projekt?”. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, po prostu to sprawdzę. Otóż. Kosiniak-Kamysz głosował przeciwko odrzuceniu projektu w pierwszym czytaniu, zaś już po Czarnym Proteście, kiedy to większość PiSu zagłosowała za odrzuceniem projektu (na wniosek komisji) Kosiniak-Kamysz wstrzymał się od głosu. Odświeżyłem sobie również jego wystąpienie z 22-09-2016, w której to WKK opowiadał o tym, że jeżeli chodzi o ustawę, to dwa jej elementy uważa za nienaruszalne (zagrożenie życia i zdrowia kobiety, oraz ciąża będąca efektem czynu zabronionego), ale ten jeden to by można było usunąć i warto o tym podyskutować. WKK łaskawie stwierdził, że nie podoba się mu pomysł karania kobiet za aborcję. I ja mam tutaj jedno, kurwa, pytanie. Skoro większa część projektu się mu nie podobała, to po chuj głosował nad skierowaniem go do prac w komisji? Nie, nie przemawia do mnie „blablabla warto dyskutować”. Warto w kontekście budowania wizerunku WKK jako kumpla lewicy przypomnieć jego własną wypowiedź z początku lipca: „Nie da się wygrać wyborów bez wspólnych wartości, a nie da się połączyć wartości na jednej liście od Biedronia do PSL-u”. Tak więc, widzicie. Co prawda nie dało się połączyć tych wartości w trakcie wyborów parlamentarnych, ale w wyborach prezydenckich już się da. Co będzie dalej z Kosiniakiem-Kamyszem? Co prawda nie lubię się bawić w prognozowanie (albowiem wybory prezydencki 2015), niemniej jednak przyznam, że bym się, kurwa, zdziwił, gdyby WKK wygrał wybory prezydenckie 2020. Nie jest to, co prawda, kandydatura równie spektakularna co kandydatura Magdaleny Ogórek, ale pompowanie balonu „in WKK we trust” no znajduję zabawnym. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że ci sami ludzie, którzy to robią, w trakcie wyborów samorządowych 2018 twierdzili, że Patryk Jaki (aka „Człowiek z Biedniejszej Rodziny”) zostanie prezydentem Wawy, bo non stop gejmczendżery produkuje.


W poprzednim Przeglądzie wspominałem o tym, że moim zdaniem PiS liczył na znacznie więcej w wyborach sejmowych. Chciałbym w tym miejscu podziękować posłowi Horale, za to, że mu się ulało w „Tygodniku Solidarność”, bo dzięki temu wiem, że miałem rację: „to, że nie mamy 55 lub 60 proc. wynika z tego, że zdecydowana większość mediów jest nam przeciwna”. Było tam również sporo marudzenia na to, że ta opozycja taka zła, że Senat to przypadkiem się przegrało, bo: „Gdyby wyglądałoby to nieco inaczej, mogłoby okazać się, że mamy 55 senatorów(...)” i tak dalej i tak dalej. Wrzucacze artykułów z portalu Tysola uznali, że tę wzmiankę o procentach trzeba wzmocnić i w tytule stoi, że: „to że nie mamy 60 proc (...)”. Ja wiem, że to jest niszowe medium (co samo w sobie jest w chuj smutne), ale wypowiedź Horały to nie jest jego inicjatywa, tylko element przekazu partyjnego, który zmienił się z „historyczne zwycięstwo” w „wygraliśmy bardziej gdyby nie wraże siły”. Cytując klasyka: „Urocze”.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Przed wyborami bardzo głośno zrobiło się o szefie NIKu, który znany jest również pod pseudonimem „Pancerny Marian”. Kilka dni po wyborach, kiedy okazało się, że Pancerny Marian ma wyjebane na wszystko (i nie zamierza się podawać do żadnej dymisji), w PiSie zaczęła się akcja pt. „takiego Mariana można kupić w każdym sklepie”, albowiem Brudziński oznajmił, że: „Prezes NIK pracuje na własny wizerunek. Nie jest z PiS”. Potem zaś, choć ciężko to sobie wyobrazić w kontekście tego, co działo się przed wyborami, atmosfera zaczęła się zagęszczać. Pod koniec października mogliśmy się dowiedzieć, że: „Jeden z najbliższych współpracowników Mariana Banasia z czasów jego pracy w Ministerstwie Finansów miał kierować mafią VAT-owską, pod takim zarzutem siedzi w areszcie”. Kilka dni później na Onecie można było przeczytać artykuł, o wiele mówiącym tytule: „Marian Banaś w 2005 r. kupił kamienicę z lokatorami. Sprzedał już bez nich”. W przysłowiowym międzyczasie Pancerny wydał oświadczenie, z którego wynikało, że (w uproszczeniu) wszyscy się mają odpierdolić, bo on jest kryształowy. Jeżeli zaś chodzi o kwestię mafii VATowskiej, przytulonej do Ministerstwa Finansów, to narracja PiSu była łatwa do przewidzenia: no może i tak się stało, ale my zamykamy takich, a nasi poprzednicy nie zamykali. Muszę przyznać, że choć niewiele rzeczy mnie jest w stanie zaskoczyć w polskiej polityce (bo ją obserwuję od dłuższego czasu i mam dobrą pamięć), to jednak historia Mariana Banasia jest pewnym, kurwa, novum, bo delikatnie rzecz ujmując, można dostrzec „pewną prawidłowość” w tym, co się dzieje „w okolicach” Mariana. Zastanawiające jest to, że absolutnie nikt nie prześwietlił tego człowieka mimo tego, że pełnił on od cholery istotnych funkcji. Nawiasem mówiąc, dzięki wymianie zdań, do której doszło na ćwitrze, można mieć pewność, że żadne służby nie przyglądały się panu Marianowi. Otóż po tym, jak głośno zrobiło się o mafii VATowskiej, która była przytulona do Ministerstwa Finansów, zaczęto grillować Macieja Wąsika (typ odpowiedzialny za służby) w temacie tego, czemu posłowie, którzy głosowali nad tym, czy Banaś ma być szefem NIK nie dostali informacji odnośnie jego powiązań. Wąsik odpowiedział pytaniem na pytanie: „uważa Pan, ze służby powinny dać informacje o kandydacie na szefa NIK posłom?” Odpowiedź grillującego go dziennikarza nie powinna nikogo dziwić: „tak, właśnie tak uważam. posłowie powinni mieć wiedzę na temat kandydata nad którym głosują. Widzi Pan w tym coś dziwnego?”. Tego było za wiele i Maciej Wąsik, z właściwym swej kondycji intelektualnej zarozumialstwem odparł: „Czyli powinny przeswietlic Mariana Banasia i Borysa Budkę i dostarczyć materiał posłom. Pan nie wie o czym mówi ..” Ja wiem, że to jest Maciej Wąsik i nie powinno się od niego zbyt wiele wymagać, ja wiem, że po fuckupie ABW, związanym z próbami ujebania Fundacji Otwarty Dialog, od służb też nie powinniśmy zbyt wiele wymagać, tym niemniej JA PIERDOLE, KURWA, SERIO? Czy ten typ tak na serio? Ok, rozumiem, że gdyby kogoś prześwietlono i by się okazało, że ujawnienie efektów „prześwietlenia” wymagałoby naruszenia tajemnicy państwowej (czy jak to się tam nazywa), to tak nie bardzo by się dało to rozesłać po posłach. Tyle że jest tu, kurwa, jeden problem drobny. Załóżmy, że wykryto coś i nie dało się tego ujawnić. Czy z tego wynika, że „nic się nie da zrobić”? Nie, nie wynika, bo kandydaturę można utrącić przed głosowaniem (i wtedy problem się sam rozwiązuje). Nie zmienia to faktu, że w przypadku Pancernego Mariana – nikt nikogo nie prześwietlał. Skąd to wiem? Ano stąd, że ktoś (teraz już tego nie znajdę) zadał Wąsikowi pytanie o to, jak głosował (kiedy głosowano nad powołaniem Banasia na szefa NIK). Wąsik co prawda na to nie odpowiedział, ale sam sobie to wynorałem. Jakiż był mój brak zdziwienia, gdy okazało się, że Wąsik głosował za powołaniem Banasia (kilku posłów Klubu Parlamentarnego PiS głosowało przeciwko). No ale może chodziło o to, że Wąsik uznał, że nie powinien znać wyników „prześwietlania”, bo jest posłem, a posłowie nie powinni mieć dostępu do takich informacji? Nieco zaś bardziej na serio, nie ma chuja we wsi, żeby ktokolwiek się przyglądał Pancernemu Marianowi. Najprawdopodobniej było tak, że poinformowano służby, że Pancerny Marian jest off limits i się mają odpierdolić. Potem zaś, najwyraźniej, Pancerny Marian komuś podpadł.


Dzień po wyborach na Onecie pojawił się artykuł, w którym pastwiono się nad sondażowniami, zestawiając ich prognozy z efektem końcowym wyborów. Ponieważ nie chce mi się tutaj przeklejać pierdyliona liczb (bo zasnę w trakcie), pozwolę sobie na skrótowe przedstawienie tego, co tam wyczytałem. Na pierwszym miejscu był Kantar (dla faktów TVN i TVN24) z łącznym błędem pomiaru (liczonym tak, że sumowano o ile się sondażownia rozminęła z wynikami wyborów we wszystkich słupkach) równym 3,19 pkt. procentowych. Na samym spodzie tabeli był (co za szok) CBOS, w którego przypadku łączny błąd pomiaru wynosił 15,73 pkt. proc. Drugi od końca był sondaż przeprowadzony przez Social Changes dla mojego ukochanego portalu „w Polityce” (łączny błąd 13,61 pkt. proc.), potem IBRIS dla RMF i DGP (12,36 pkt. proc.), Estymator dla „Do Rzeczy” też przydzbanił (11,91 pkt. proc.). Jeżeli ktoś chce sobie poczytać tabelki, to link w Źródłach znajdzie. Wniosek z tego płynie taki, że nie warto się zbytnio przejmować sondażami (nawet mi się już nie chce żartować z CBOSu). W szczególności zaś tymi, które propsują media rządowe.                          


Kilka dni temu głośno zrobiło się o kandydatach, których PiS chciałby widzieć w Trybunale Konstytucyjnym. Dwojga z nich nie trzeba nikomu specjalnie przedstawiać (Piotrowicz i Pawłowicz), zaś trzecia kandydatka (Elżbieta Chojna-Duch) zadbała o to, żeby nie było wątpliwości odnośnie tego, że pasuje do towarzystwa. Opowiedziała bowiem łamiącą historię swojej kuzynki (która, o dziwo, nie wróciła zapłakana ze szkoły): „Życie praktyczne wskazuje na pewne niewłaściwe trendy. Jedna z moich kuzynek chodzi do szkoły, ma 12 lat. Była na lekcji edukacji seksualnej trochę wymuszonej. Przyszła do rodziców i powiedziała, że jest lesbijką - po tej lekcji - dlatego, że bardziej lubi swoją przyjaciółkę, wręcz kocha - opowiadała Chojna-Duch. - Po kolejnej lekcji edukacji przyszła i powiedziała, że chce zmienić płeć. Mama powiedziała: poczekaj, aż staniesz się dorosła. Takich historii jest mnóstwo teraz”. Czasem się zastanawiam nad tym, po chuj ludzie opowiadają takie idiotyzmy. O ile rozumiem partyjne drony (bo dla nich to jest praca), to już ludzi pokroju pani Elżbiety tak nie do końca. Z historii tej bowiem wynika tyle, że gdyby (nieistniejąca) kuzynka pani Elżbiety poszła na (trochę wymuszoną) lekcję chemii (nie wiem, w której klasie wchodzi chemia [czy jak się to teraz nazywa]), to po powrocie z tejże oznajmiłaby, że jest roztworem siarczanu (VI) potasu (dowcip nie mój, więc autora linkuję) albo etanolem (acz to już w liceum, o ile organiczna wcześniej nie wjeżdża). Jednakowoż, pani Elżbieta nie może (mimo starań) równać się z duetem Piotrowicz&Pawłowicz. Jeżeli chodzi o Krystynę Pawłowicz, to scenariusz, w którym PiS będzie ją usiłował wcisnąć do jakiegoś TK (albo innego SN) był łatwy do przewidzenia. Może inaczej, gdyby nie obiecali jej czegoś w tym stylu, to za cholerę by nie zrezygnowała ze startu w wyborach parlamentarnych. Co do Piotrowicza, to sprawa jest dość prosta. Nie dostał się do Sejmu, więc gdzieś go trzeba wcisnąć. TK nie był pierwszą próbą (o czym napiszę w osobnym kawałku niniejszego Przeglądu). Ponieważ nazwiska te są, ekhm, „głośne”, toteż reakcje były raczej proste do przewidzenia i można je podsumować w sposób następujący: „no chyba was pojebało”. Ponieważ zgłoszono takie, a nie inne kandydatury, usłużni mediaworkerzy rozpoczęli wyścig o nazwie „kto bardziej pochwali kandydatów”. Moim faworytem jest Rafał Ziemkiewicz, który na swoim ćwitrze napisał, że: „P. Piotrowicz niekoniecznie jest z mojej bajki, ale nawet jeśli ma w swej przeszłości powody do wstydu (oskarżają środowiska mało wiarygodne) to NIE JEST Z NICH DUMNY (…)." Momentalnie sprowadzono go do parteru, przytaczając słowa Piotrowicza, który stwierdził, że „przeszłość ma piękną”. Ziemkiewicz odparł: „Piotrowicz nie jest dumny, że był komuchem (jak wzywał filar opozycji A Kwaśniewski: "bądźcie dumni z Polski Ludowej!") tylko twierdzi, że nim nie był.(...)”. Wicie rozumicie, nie widzieliście tam grafitu, bo go tam nie było. Nieco zaś bardziej na poważnie, to ja rozumiem, że jeżeli chodzi o kręgosłupy, to Ziemkiewicz należy do rodziny Gowinowatych, niemniej, kurwa, jednak jestem pod wrażeniem. Już chuj z tym, że Piotrowicz sporo wcześniej powiedział, że jeżeli chodzi o stan wojenny, to on jest „w jakimś stopniu również i ofiarą tamtego czasu”. To, że Piotrowicz był w PZPR od 1978, aż do końca (i był odznaczony Brązowym Krzyżem Zasługi), też mogło umknąć Autarsze Researchu. Niemniej jednak, nawet on musiał zwrócić uwagę na to, że jego koledzy (np. Cenckiewicz) z pewną taką nieśmiałością się odnoszą do osoby Piotrowicza. Najwyraźniej to też miał w dupie (acz rozumiem, że dura przekaz dnia, sed przekaz dnia). Choć tak sobie myślę, że nie powinniśmy się dziwić Ziemkiewiczowi, bo przecież łatwiej jest „walczyć z komuną” tam, gdzie jej nie ma (czyli np. w partii Razem), niż powiedzieć swoim chlebodawcom „ej, kurwa, ale z tym Piotrowiczem, to już przegięliście”. Bardzo szybko okazało się, że zgłoszenie kandydatur było typowym dla PiSu clusterfuckiem, albowiem, jak wynorał Tomasz Skory (RMF FM): „Nie ma żadnych zgłoszeń kandydatur na sędziów TK. Po pierwsze mogą ich zgłaszać i wybrać dopiero posłowie jeszcze nie zaprzysiężeni a po drugie na znanych zgłoszeniach brak wystarczającej liczby 50 podpisów uprawnionych. Są za to tacy, którzy w poniedziałek przestaną być posłami”. Ponadto okazało się również, że nikt nie konsultował kandydatur z obecnym Prezydentem RP (najpierw wynorał to Polsat, a potem Super Express). Co prawda, rzecznik Prezydenta RP to debunkował, ale z racji tego, że czekał z tym debunkiem 2 dni (i to do momentu, w którym ktoś go o to zapytał), nietrudno odnieść wrażenie, że była to raczej próba ratowania wizerunku Prezydenta. Od razu po ogłoszeniu kandydatur pojawiły się głosy, że to ustawka polegająca na tym, że oni sobie te kandydatury rzucą, a Prezydent RP je uwali potem. Dzięki czemu pokaże, jaki jest niezależny/etc. Dopuszczam taką możliwość (bo już nie takie akcje widzieliśmy w wykonanu PiSu), jednak równie prawdopodobne jest to, że nikt go o tym nie poinformował, bo ktoś wyszedł z założenia, że i tak się dowie, jak sobie obejrzy konferencję Terleckiego. O tym „jak było” się pewnie nie dowiemy (chyba, że się ktoś wysypie), ale wszyscy się za jakiś czas dowiemy „jak będzie”. W kilku miejscach w internecie mignęły mi bardzo podobne opinie, z których wynikało, że jeżeli duet Piotrowicz&Pawłowicz wyląduje w TK, to każda następna władza (w domyśle następna „po PiSie”) będzie mogła zrobić z TK dosłownie wszystko, łącznie z zaoraniem i posypaniem solą i nikt, kurwa, po Trybunale Konstytucyjnym nie zapłacze. Jak się pewnie domyślacie, propsuję te opinie.


Zapowiedziałem, że będzie jeszcze trochę o Piotrowiczu. Jakiś czas po wyborach (ale jeszcze przed ogłoszeniem kandydatur do TK) Wirtualna Polska wynorała, że PiS usiłuje ominąć wole suwerena (który nie życzył sobie Piotrowicza w Sejmie) i chce go tam jednak wcisnąć. W jakiż sposób? Otóż: „Piotrowicz nie zdobył mandatu w wyborach, może jednak ponownie zostać posłem. Wystarczy, że jego partia przekona posła-elekta z listy, z której startował Piotrowicz, by zrezygnował z mandatu. Wtedy przejmie go właśnie szef Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka w kończącej się kadencji Sejmu.”. Można by to było uznać za political fiction, gdyby nie to, jak na to zareagował mój ukochany portal „w Polityce”. Zazwyczaj w takich sytuacjach ten konkretny portal rządowy nie pierdoli się w tańcu i tłumaczy, że to „KABARET” (koniecznie capsem). Tym razem było inaczej. Artykuł, w którym opisywano ustalenia WP miał następujący tytuł: „Stanisław Piotrowicz wróci do Sejmu? Prawo i Sprawiedliwość ma mieć pomysł, który może mu zapewnić mandat poselski”. Obstawiam, że zachowawczość w Polityce wzięła się stąd, że nie byli pewni, jak przebiegały negocjacje z posłem, który miałby ustąpić miejsca i zapewne obawiali się tego, że jeżeli przegną pałę, to ów polityk się może wkurwić i opowiedzieć, jak było (czyli, jakby to ujęli pracownicy tego konkretnego portalu: UJAWNIŁ KULISY). Sądząc z tego, że partyjni koledzy usiłują Piotrowicza wepchnąć do TK, negocjacje w sprawie oddania mandatu poselskiego idą raczej opornie.


Kilka dni po wyborach portal TVP Info podzielił się z czytelnikami kolejną, łamiącą wiadomością pt.: „Obejmujący się mężczyźni na wizualizacji warszawskiej spółki. „To już zupełnie nie dziwi””. Na uwagę zasługuje również kawałek leadu: „Dwóch przytulających się mężczyzn z psem na smyczy to element kontrowersyjnej wizualizacji, którą warszawski Zarząd Zieleni opublikował w artykule promującym park kieszonkowy na stołecznym Wilanowie”. Tak, dobrze widzicie. Dwóch przytulających się mężczyzn to element „kontrowersyjnej wizualizacji”. Nie wiem, tylko na czym, kurwa, ta kontrowersja miałaby polegać. Na tym, że dwóch facetów się przytula? O ile mi wiadomo, nie jest to u nas zakazane. Z kontrowersyjną wizualizacją mielibyśmy do czynienia wtedy, gdyby się tam pojawił ksiądz gwałcący dziecko, acz domyślam się, że wtedy prawica by nie protestowała. Ba, może nawet broniono by tego księdza, bo może akurat chronił to dziecko przed seksualizacją?


Skoro już poruszyłem temat Warszawy, to warto się pochylić nad tym, jak rządowe media zareagowały na przedłużenie w Warszawie programu in vitro. Może inaczej to ujmę. Media te zareagowały tak, jakby się tego po nich można było spodziewać. Jednakowoż na uwagę zasługuje (po raz kolejny) to, co wrzucił u siebie mój ukochany portal rządowy: „Na ideologię zawsze znajdą się pieniądze! Trzaskowski chce przedłużyć w Warszawie program in vitro. Koszt to ponad 33 mln zł!”. Ja rozumiem, że to było combo, bo można było zhejtować zarówno in vitro, jak i Trzaskowskigo, ale z tą ideologią, to bym był nieco mniej wyrywny. Szczególnie w kontekście tego, że szamanizm naprotechnologiczny (który jest niczym więcej, jak ideologią) kosztował nas już bodajże 100 baniek, a jego skuteczność jest tak wielka, że ministerstwo woli jej na wszelki wypadek nie sprawdzać.


Tematyka warszawska nie może się obyć bez wzmianki o kimś, kto bez problemu uzyskałby tegoroczną Polityczną Nagrodę Darwina (gdyby takowe rozdawano). Otóż burmistrz Włoch (dla niezorientowanych, to dzielnica w Wawie) został złapany po tym, jak jego, ekhm, kontrahent wręczył mu łapówkę w wysokości 200 tysięcy zeta. Podobnież, Artur W. płakał w trakcie zatrzymania. Zapewne dlatego, że nie zdążył przeliczyć pieniędzy i nie miał pewności, że kontrahent go nie oszukał. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że pan Artur został wyjebany z PO. Gdybym był złośliwy (a nie jestem), to bym napisał, że mogli przecież zacząć tłumaczyć, że to kryształ albo klarować, że on pracuje na swój własny rachunek, ale ponieważ złośliwy nie jestem, napisze jedynie, że chuj na grób łapówkarzom. 


Jeżeli chodzi o nagrody, to wydaje mi się, ze Artur Zawisza powinien takową otrzymać za bezbrzeżną bezczelność. Pod koniec października Zawisza potrącił rowerzystkę. Bardzo szybko okazało się, że jechał bez prawka, które zabrano mu kilka lat temu za jazdę po pijanemu. Zawisza tłumaczył się w sposób następujący: „kierowałem trzeźwy, a jechałem w stanie wyższej konieczności jako jedyny żywiciel rodziny” (wpis na FB był dłuższy, ale do tego sprowadzało się tłumaczenie, bo cała reszta była „wypełniaczem”). Zanim większość ludzi zdążyła sobie przypomnieć o tym, kim jest Artur Zawisza, policja zatrzymała go po raz kolejny. Tym razem, szczęśliwie, nikogo nie potrącił. Po prostu sobie jechał. Efektem tej jazdy było odholowanie pojazdu na parking policyjny. Co zrozumiałe, Artur Zawisza tłumaczył się w sposób następujący: „Nieszczęścia chodzą parami. Odstawiałem samochód do garażu (...) W piątek był niefortunny ciąg wydarzeń, którego żałuję (...)”. Kilka dni po tym „ciągu niefortunnych wydarzeń”, „Wyborcza” wynorała, że pod koniec września Zawisza wyjebał swoim autem w płot sąsiadów. O sprawie było cicho, bo Zawisza pokrył koszty naprawy płotu. Niestety, nie wiadomo, czy Zawisza wjechał w płot jako jedyny żywiciel rodziny. I na tym bym zakończył ten temat, gdyby nie to, że trafiłem na ćwitrze na wpis, który jest przysłowiową cebula na torcie: „Przypadki Artura Zawiszy dowodzą jednego: prawo jazdy jest potrzebne tylko państwu do gnębienia obywateli. Można jeździć bez prawa jazdy. Można zabijać na pasach z prawem jazdy w kieszeni. W wolnościowym państwie nie powinno być ani praw jazdy ani przymusowych ubezpieczeń.” Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że  autor wpisu (Tomasz Sommer) to „polski dziennikarz i wydawca, redaktor naczelny i współwłaściciel tygodnika konserwatywno-liberalnego „Najwyższy CZAS!”” Szkoda, że pan Sommer nie wspomniał o tym, czy w wolnościowym państwie będzie można jeździć po pijanemu. Nawiasem mówiąc, niewymownie bawi mnie nienawiść do ubezpieczeń OC. Jeżeli nie wiecie skąd się to Sommerowi wzięło, to podpowiadam: imię jego JKM (Korwin już dawno temu dowodził, że obowiązkowe OC sprawia, że ludzie nie uważają na drodze i częściej powodują wypadki). Zacytowałem Tomasza Sommera nie tylko ze względu na humorystyczną wartość jego wpisu, ale również po to, żebyście wiedzieli o tym, że nie tylko Korwin nie wyrósł z Korwinizmu.


Źródła:

https://wiadomosci.wp.pl/donald-tusk-rezygnuje-z-udzialu-w-wyborach-prezydenckich-6442906882324097a

https://polskieradio24.pl/5/1222/Artykul/2398347,Borys-Budka-Malgorzata-KidawaBlonska-naturalna-kandydatka-KO

https://www.rp.pl/Analizy/191109980-Kosiniak-Kamysz-moglby-zdetronizowac-Dude.html


https://www.sejm.gov.pl/Sejm8.nsf/agent.xsp?symbol=klubdecglos&IdGlosowania=45709&KodKlubu=PSL&Decyzja=Przeciw





https://twitter.com/DoRzeczy_pl/status/1184859933810089989






https://wiadomosci.onet.pl/kraj/wyniki-wyborow-ktory-sondaz-najlepiej-je-przewidzial/k8s500v


https://www.rp.pl/Sedziowie-i-sady/311069971-Duda-moze-zablokowac-kandydatury-Piotrowicza-i-Pawlowicz.html

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,25386161,rzecznik-andrzeja-dudy-prezydent-wiedzial-o-kandydatach-pis.html





https://www.tvp.info/44904719/obejmujacy-sie-mezczyzni-na-wizualizacji-warszawskiej-spolki-to-juz-zupelnie-nie-dziwi


https://tvn24.pl/tvnwarszawa/wlochy/warszawa-areszt-dla-burmistrza-wloch-i-tureckiego-biznesmena-1452034