sobota, 27 października 2012

„Pojedynek na słowa” Molizm cz. 3

Ta książka została mi (oraz całej grupie) polecona swego czasu na ćwiczeniach z psychologii społecznej. Marek Kochan opisuje w „Pojedynku” polską debatę publiczną patrząc na nią przez pryzmat erystyki. Pod tym względem książka była (w chwili obecnej już nie jest – bowiem poziom debaty publicznej spadł mniej więcej tak nisko, że już dawno minął Rów Mariański) demaskatorska.

W 2005 roku (wydanie I.) erystyka w debacie publicznej zaczęła odgrywać dość istotną rolę. A wszystko za sprawą dwóch partii, które zamiast prowadzić publiczną debatę na merytoryczne argumenty, zaczęły prowadzić debatę stosując niedomówienia i jednostronne, niczym nie poparte opinie.

Gwoli wyjaśnienia – erystyka jest sztuką nie tyle prowadzenia dyskusji, co wygrywania tejże, najczęściej w oczach (oraz w uszach) przysłuchującej się publiczności. Zdarzyło się wam na pewno przysłuchiwać się wypowiedzi polityka, który zamiast odpowiedzieć na zadane pytanie, opowiada historię swojego życia, łącznie z drzewem genealogicznym do dziesiątego pokolenia wstecz , byle tylko nie dać się „złapać” – to właśnie erystyki używa taki polityk. To w jaki sposób zareagujemy na jego wykręty w głównej mierze zależy od tego, czy opcja polityczna, którą reprezentuje, jest nam bliska, czy też nie. Albo będzie się nam jawił jako skuteczny mówca, albo jako marny polityk, który nie umie odpowiedzieć na zadane pytanie;)

Kochan uaktualnił spisane przez Schopenhauera techniki (które tamten z kolei zapożyczył z antycznej Grecji) i do każdej z technik podał przykłady „z debaty wzięte”, a na sam koniec rozpracował dyskusje radiową, którą odbyły ze sobą dwie w owym czasie największe gęby erystyczne – Jan Rokita i Andrzej Lepper. Obaj panowie w ramach „debaty” piętnasto-minutowej (nie mam przed sobą książki, więc piszę z pamięci) użyli coś koło 240 technik erystycznych. Tym samym jakąkolwiek potencjalną merytoryczność debaty można było włożyć między bajki.

Pod koniec książki Kochan dywagował nad tym, czy debata Lepper-Rokita będzie sygnałem dla „erystyków” politycznych, że nie warto brnąć w erystykę (bo znajdzie się ktoś lepszy), czy też wręcz przeciwnie ­– będzie to sygnał, że wszystko wolno (skoro Rokita „erystyczył” to każdy może). Siedem lat później – jesteśmy od autora mądrzejsi o odpowiedź – politycy uznali, że wszystko wolno. Ponadto uznali, że merytoryczna dyskusja jest wrogiem ludzkości, więc nie chcą tej ludzkości na nią narażać.

Książkę polecam każdemu, kto interesuje się teoriami komunikacji, polityką, debatami, etc. Wszystko jest w niej opisane na tyle przejrzyście, że bez problemu można (po lekturze) zacząć własny „Rozbiór” erystyczny debat i sprawdzić czym to się je. Można się też samemu nauczyć stosować chwyty erystyczne – abstrahując od etycznej strony erystyki, w naszych polskich realiach bywa ona bardziej niż potrzebna.

Aby zainteresować piknikowiczów nieco bardziej . Gdyby ktoś zadał sobie trud erystycznego rozpracowania wypowiedzi niejakiego pana Terlikowskiego – doszedłby do wniosku, iż jego ulubiony argument – powoływanie się na „Boga”, który jest przez niego traktowany jako argument niepodważalny i nie do obalenia (no bo jak?) jest jedną z technik erystycznych – Ad verecundiam „polega na zastępowaniu uzasadnienia powołaniem się na autorytet, który ma potwierdzać słuszność danej opinii.” Następnie Kochan napisał: „Czy poparcie autorytetu dla jakiejś idei świadczy o jej słuszności czy też nie? Owszem mogłoby świadczyć, tylko że na ogół autorytet jest nadużywany w funkcji uwiarygadniania czyichś opinii” To idealnie opisuje postępowanie szefa „Frondy”

Zazwyczaj obroną przed ad verecundiam jest zastosowanie swojego własnego ad verecundiam. Często to widać w rozmowach, w których dyskutanci przerzucają się stanowiskami „profesorów doktorów habilitowanych etc,etc). W przypadku argumentu Terlikowskiego – ta metoda odpada – bowiem ktoś musiałby powołać się na „innego boga”:)

Bardzo skuteczną metodą obrony (wymagającą żelaznej konsekwencji od „broniącego się”) która mogłaby być z powodzeniem stosowana do kontrowania Terlikowskiego jest 3 z kolei (Kochan wymienił 7), która to metoda (w przypadku argumentu Terlikowskiego czyli „ja wiem co bóg robi i co chce nam powiedzieć) wchodzi na poletko teologii niemalże. Na czym polega metoda? Na pokazaniu że „rozmówca nie jest uprawniony, żeby się tym autorytetem posługiwać” Kochan sugeruje „zawłaszczenie autorytetu” ale o wiele bardziej subtelne jest wykazanie braku uprawnienia. No bo powiedzmy sobie szczerze – czy to, że ktoś jest doktorem teologii – oznacza, że „poznał zamierzenia boskie?” Że może być „absolutnie pewny co do wyroków boskich”? Przypominam, że według doktryny katolickiej – Boga nie można zrozumieć, poznać etc. Terlikowski zachowuje się (stosując ten argument) jak chemik, który wpierw publicznie stwierdza, że „nie jest w stanie stwierdzić w którym miejscu orbitalu atomowego znajduje się elektron” - ale zaraz potem mówi „ale ja wiem, że elektron znajduje się w tym konkretnym miejscu”. Byłoby to może i zabawne – gdyby nie to, że sporo ludzi (w wymiarze ilościowym) słucha Terlikowskiego tak jakby ten przekazywał im prawdę objawioną (czyli mówił, gdzie znajduje się ten przeklęty elektron:) )

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz