Ta książka została mi (oraz całej
grupie) polecona swego czasu na ćwiczeniach z psychologii
społecznej. Marek Kochan opisuje w „Pojedynku” polską debatę
publiczną patrząc na nią przez pryzmat erystyki. Pod tym względem
książka była (w chwili obecnej już nie jest – bowiem poziom
debaty publicznej spadł mniej więcej tak nisko, że już dawno
minął Rów Mariański) demaskatorska.
W 2005 roku (wydanie I.) erystyka w
debacie publicznej zaczęła odgrywać dość istotną rolę. A
wszystko za sprawą dwóch partii, które zamiast prowadzić
publiczną debatę na merytoryczne argumenty, zaczęły prowadzić
debatę stosując niedomówienia i jednostronne, niczym nie poparte
opinie.
Gwoli wyjaśnienia – erystyka jest
sztuką nie tyle prowadzenia dyskusji, co wygrywania tejże,
najczęściej w oczach (oraz w uszach) przysłuchującej się
publiczności. Zdarzyło się wam na pewno przysłuchiwać się
wypowiedzi polityka, który zamiast odpowiedzieć na zadane pytanie,
opowiada historię swojego życia, łącznie z drzewem genealogicznym
do dziesiątego pokolenia wstecz , byle tylko nie dać się „złapać”
– to właśnie erystyki używa taki polityk. To w jaki sposób
zareagujemy na jego wykręty w głównej mierze zależy od tego, czy
opcja polityczna, którą reprezentuje, jest nam bliska, czy też
nie. Albo będzie się nam jawił jako skuteczny mówca, albo jako
marny polityk, który nie umie odpowiedzieć na zadane pytanie;)
Kochan uaktualnił spisane przez
Schopenhauera techniki (które tamten z kolei zapożyczył z
antycznej Grecji) i do każdej z technik podał przykłady „z
debaty wzięte”, a na sam koniec rozpracował dyskusje radiową,
którą odbyły ze sobą dwie w owym czasie największe gęby
erystyczne – Jan Rokita i Andrzej Lepper. Obaj panowie w ramach
„debaty” piętnasto-minutowej (nie mam przed sobą książki,
więc piszę z pamięci) użyli coś koło 240 technik erystycznych.
Tym samym jakąkolwiek potencjalną merytoryczność debaty można
było włożyć między bajki.
Pod koniec książki Kochan dywagował
nad tym, czy debata Lepper-Rokita będzie sygnałem dla „erystyków”
politycznych, że nie warto brnąć w erystykę (bo znajdzie się
ktoś lepszy), czy też wręcz przeciwnie – będzie to
sygnał, że wszystko wolno (skoro Rokita „erystyczył” to każdy
może). Siedem lat później – jesteśmy od autora mądrzejsi o
odpowiedź – politycy uznali, że wszystko wolno. Ponadto uznali,
że merytoryczna dyskusja jest wrogiem ludzkości, więc nie chcą
tej ludzkości na nią narażać.
Książkę polecam każdemu, kto
interesuje się teoriami komunikacji, polityką, debatami, etc.
Wszystko jest w niej opisane na tyle przejrzyście, że bez problemu
można (po lekturze) zacząć własny „Rozbiór” erystyczny debat
i sprawdzić czym to się je. Można się też samemu nauczyć
stosować chwyty erystyczne – abstrahując od etycznej strony
erystyki, w naszych polskich realiach bywa ona bardziej niż
potrzebna.
Aby zainteresować piknikowiczów nieco
bardziej . Gdyby ktoś zadał sobie trud erystycznego rozpracowania
wypowiedzi niejakiego pana Terlikowskiego – doszedłby do wniosku,
iż jego ulubiony argument – powoływanie się na „Boga”, który
jest przez niego traktowany jako argument niepodważalny i nie do
obalenia (no bo jak?) jest jedną z technik erystycznych – Ad
verecundiam „polega na zastępowaniu uzasadnienia powołaniem
się na autorytet, który ma potwierdzać słuszność danej opinii.”
Następnie Kochan napisał:
„Czy poparcie autorytetu dla jakiejś idei świadczy o
jej słuszności czy też nie? Owszem mogłoby świadczyć, tylko że
na ogół autorytet jest nadużywany w funkcji uwiarygadniania
czyichś opinii” To idealnie
opisuje postępowanie szefa „Frondy”
Zazwyczaj obroną
przed ad verecundiam jest zastosowanie swojego własnego ad
verecundiam. Często to widać w rozmowach, w których dyskutanci
przerzucają się stanowiskami „profesorów doktorów
habilitowanych etc,etc). W przypadku argumentu Terlikowskiego – ta
metoda odpada – bowiem ktoś musiałby powołać się na „innego
boga”:)
Bardzo skuteczną
metodą obrony (wymagającą żelaznej konsekwencji od „broniącego
się”) która mogłaby być z powodzeniem stosowana do kontrowania
Terlikowskiego jest 3 z kolei (Kochan wymienił 7), która to metoda
(w przypadku argumentu Terlikowskiego czyli „ja wiem co bóg robi i
co chce nam powiedzieć) wchodzi na poletko teologii niemalże. Na
czym polega metoda? Na pokazaniu że „rozmówca nie jest
uprawniony, żeby się tym autorytetem posługiwać” Kochan
sugeruje „zawłaszczenie autorytetu” ale o wiele bardziej
subtelne jest wykazanie braku uprawnienia. No bo powiedzmy sobie
szczerze – czy to, że ktoś jest doktorem teologii – oznacza, że
„poznał zamierzenia boskie?” Że może być „absolutnie pewny
co do wyroków boskich”? Przypominam, że według doktryny
katolickiej – Boga nie można zrozumieć, poznać etc. Terlikowski
zachowuje się (stosując ten argument) jak chemik, który wpierw
publicznie stwierdza, że „nie jest w stanie stwierdzić w którym
miejscu orbitalu atomowego znajduje się elektron” - ale zaraz
potem mówi „ale ja wiem, że elektron znajduje się w tym
konkretnym miejscu”. Byłoby to może i zabawne – gdyby nie to,
że sporo ludzi (w wymiarze ilościowym) słucha Terlikowskiego tak
jakby ten przekazywał im prawdę objawioną (czyli mówił, gdzie
znajduje się ten przeklęty elektron:) )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz