środa, 21 czerwca 2023

Wojny sztabowe

Są chwile, w których pozwalam sobie na odrobinę optymizmu. No bo nie oszukujmy się, gdyby tam u nich w tej „Zjednoczonej Prawicy” wszystko grało i gdyby szło wszystko tak, jak to sobie wymyślili, to raczej szef sztabu by się nie katapultował.


O ile ktoś tam nie nagrywał partyjnych kolegów (pozdro dla Zbyszka), to zapewne nigdy się nie dowiemy o tym, jakie były prawdziwe przyczyny tej rezygnacji. Możemy jedynie sobie gdybać. Skoro zaś możemy, to sobie pogdybam.


Po pierwsze, kampania PiSowi idzie (eufemizując) bardzo, ale to bardzo źle. Partia Kaczyńskiego w poszukiwaniu „politycznego złota” skacze z tematu na temat i sieje zamęt wśród własnego elektoratu. Jak nie robak, to papież, jak nie papież, to "Lex Tusk”, jak nie „Lex Tusk”, to uchodźcy, jak nie „okiem młodych”, to partyjne konto na Tik Toku. Cebulą na torcie tego chaosu informacyjnego jest to, że ostatnio jeden z PiSowskich tuzów opowiadał, że jeżeli wygrają te wybory, to zreformują sądownictwo. No wiecie, po 8 latach rządów i po doprowadzeniu do sytuacji, w której Trybunał Przyłebski musi sprawdzić czy ustawa, na mocy której Trybunał Konstytucyjny zamienił się w ten Trybunał Przyłębski, to tak w ogóle jest zgodna z konstytucją, PiS składa obietnicę reformy sądownictwa.


O ile w 2015 PiS szedł do wyborów z obietnicami „dobrej zmiany” (zapomnieli wspomnieć o tym, że ta dobra zmiana będzie dotyczyć głównie sytuacji finansowej członków partii i ich rodzin) i mieli jakoś tak z grubsza określone to, co chcieli zrobić, to w 2023 PiS do wyborów idzie z pierdylionem haseł i obietnic. Tak, PiS do perfekcji opanował tzw. wielonarrację (tl;dr: zasypywanie suwerena milionem narracji, które mogą być wzajemnie sprzeczne, ale ponieważ każda z nich trafia do odpowiedniej grupy docelowej, sprzeczności nie mają znaczenia), ale teraz to już nie jest wielonarracja, tylko czysty chaos informacyjny. Ponieważ kampania PiSowi nie idzie, przechodzimy do punktu drugiego, czyli do presji, którą na Porębę wywierano.


O tym, jak duża musiała być ta presja świadczy choćby to, co działo się w kontekście „ofensywy internetowej PiSu”. Zamysł za tą ofensywą stał taki, żeby „dotrzeć do młodego wyborcy”. Jak to wyglądało w praktyce? Najpierw było „Okiem młodych”, które skończyło się totalną klapą. Potem była próba dotarcia do młodych przy pomocy influencera, który miał duże zasięgi (skończyło się to klapą). Jeszcze bardziej potem założono partyjne konto na Tik Toku (nie zgadniecie, jak to się skończyło, prawda?).


Wiecie co łączyło te wszystkie „próby dotarcia do młodego wyborcy”? To, że przekaz był absolutnie niedostosowany do odbiorców. W praktyce wyglądało to tak, że to było TVP Info, tylko że na Tik Toku. Nie zrozumcie mnie źle, ja nie mam zbyt dobrej opinii o Tomaszu Porębie, ale nawet taki nienajostrzejszy ołówek w piórniku nie mógł być na tyle durny, żeby w pewnym momencie wpaść na pomysł „hmmm, wiecie co pomoże nam dotrzeć do młodych ludzi? Kilkanaście filmików z Kaczyńskim wrzuconych pod rząd!”. Ten przekaz był tak toporny, że bezproblemowo dało się rozpoznać w tym wpływ „czynników decyzyjnych”. Jestem się w stanie założyć o wiele, że za tym, że filmiki z Kaczyńskim się pojawiły na Tik Toku stał albo on sam (o ile, rzecz jasna, jeszcze ogarnia na tyle rzeczywistość), albo ktoś z jego bliskiego otoczenia.


Rzecz jasna mocno dyskusyjne jest to, czy ta „ofensywa internetowa PiSu” miała jakiekolwiek szanse powodzenia. Moim zdaniem miała raczej niewielkie, bo nie da się w ciągu paru miesięcy nadrobić prawie ośmiu lat zaniedbań. Niemniej jednak wymieszanie topornej propagandy PiSowskiej z „soszjalami” praktycznie gwarantowało porażkę tejże „ofensywy”. Im większą presję wywierano na Porębe, tym gorzej im szło. I teraz dochodzimy do punktu trzeciego, czyli tego, skąd w ogóle ta presja się wzięła?


Presja stąd, że gdy w 2015 młodzi PiSowcy dostali wolną rękę, to rezultaty ich działań było widać momentalnie (PiS totalnie zdominował wtedy soszjale). Poza tym, te ich działania doprowadziły do tego, że mało komu znany Andrzej Duda (z którego na początku prawicowy publicyści mieli bekę, a zwykli ludzie mylili go z Piotrem Dudą), z sondażu na sondaż poprawiał swój wynik.


W tym miejscu dygresja krótka: jeżeli chodzi o PiSowską dominację w social media, to ona się w pewnym momencie skończyła, aczkolwiek ciężko wskazać konkretne zdarzenie, które do tego doprowadziło. To się po prostu „działo”, ale PiS na to nie zwracał uwagi, bo miał już „swoje” media, więc „czynniki decyzyjne” doszły do wniosku, że internety nie są im potrzebne. Ponieważ dla PiSu te wybory są bardzo ważne (z miliardów przyczyn), chciano znowu „przejąć” internety albo przynajmniej zrobić coś, żeby dominacja opozycji nie była aż tak bardzo przygniatająca.


Ponieważ czynniki decyzyjne PiSu już jakiś czas temu zaliczyły spore puszczenie się poręczy, nie docierało do nich to, że pewnych rzeczy najprawdopodobniej nie da się już nadrobić. Nikogo to nie obchodziło. Czynniki decyzyjne zażyczyły sobie „ofensywy internetowej”? Czynniki dostały ofensywę internetową. Gdy się okazało, że ta ofensywa średnio idzie, czynniki decyzyjne zaczęły wywierać presję, żeby „naprawić” tę ofensywę. Z tego wyszło coś w rodzaju Uroborosa: im większa była presja, tym gorzej szła ofensywa, a im gorzej szła ofensywa, tym większa była presja. Zresztą, już sam fakt zastąpienia Poręby Brudzińskim pokazuje, jak bardzo duży wpływ na kampanie miało otoczenie Kaczyńskiego.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!


https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty



Zaraz po tym, jak Poręba opublikował swój wpis o tym, że on to jednak już nie chce, pojawiło się zylion komentarzy odnośnie tego, że tak właściwie, to nie on zrezygnował, ale jego zrezygnowali. Moim zdaniem było jednak tak, że to była jego własna decyzja. Świadczy o tym końcówka jego twitta: „.Dziś na tym stanowisku potrzebny jest ktoś z nową emocją i energią. Za którym stanie się murem”. Być może to tylko moja nadinterpretacja, ale to „Za którym stanie się murem”, brzmi moim zdaniem dość jednoznacznie.


Już po napisaniu powyższego kawałka, natknąłem się na artykuł, w którym pojawiają się jakieś „kulisy” całej sprawy. Najbardziej rozbawił mnie ten fragment: „Jak się okazuje, do konwencji własnej partii postanowił wrócić sam Jarosław Kaczyński.  Prezes na kilku spotkaniach miał wyrazić zdziwienie kosztami imprezy. Nie wiedział, że to będzie aż tyle. Mówi się o kwocie nawet 3,5 mln zł. To są ogromne pieniądze. Podobno prezes jest zbulwersowany i kazał zrobić analizę finansową wydarzenia”. Przyznam szczerze, że artykuł, z którego pochodzi powyższy cytat, czytałem późno w nocy i musiałem się bardzo powstrzymywać przed tym, żeby nie ryknąć śmiechem i nie pobudzić rodziny.


Czy polscy dziennikarze mogliby się nauczyć czegoś takiego, jak „krytyczne podejście do zdobytych informacji”? Ja jestem przekonany o tym, że autor artykułu słowo w słowo przepisał to, co mu powiedziano. Nie zastanowił się jedynie na tym, po co mu to powiedziano. No bo tak na serio, ludzie, czy ktokolwiek uwierzy w to, że Kaczyńskiego obeszło to, że konwencja kosztowała 3.5 bańki? Przecież ona równie dobrze mogła kosztować 70 milionów, a prezes i tak miałby to w dupie. Problemem (z punktu widzenia Kaczyńskiego) tej konwencji nie było to, że „była droga”, ale to, że nie okazała się „gamechangerem”.


Miałem ten tekst już wrzucać, ale wtedy okazało się, że Genialny Strateg wrócił do rządu. Rzuca to sporo światła na to, czemu Poręba się katapultował. O ile w 2015 roku sztab faktycznie miał wolną rękę (głównie dlatego, że Genialnemu Strategowi się wydawało, że Duda nie ma szans, tak więc niech się tam bawi ten sztab, a potem dorośli zajmą się wyborami parlamentarnymi), to w 2023 Poręba miał jedynie dawać twarz sztabowi. Tzn może inaczej: jego pomysły były realizowane, ale realizowano je tak, jak sobie tego zażyczył Genialny Strateg. Ironia losu polegała na tym, że gdy te wszystkie pozmieniane pomysły nie działały, to Poręba za nie obrywał od partyjnych kolegów, którzy doskonale wiedzieli, że tak po prawdzie to nie jest jego wina. Przyznam szczerze, że trochę mnie to bawi.


Źródła:


https://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/gigantyczne-koszty-imprezy-pis-kaczynski-byl-zbulwersowany/q84bz5l



https://twitter.com/TomaszPoreba/status/1669815183349362690



https://tvn24.pl/polska/jaroslaw-kaczynski-wraca-do-rzadu-politycy-komentuja-7184530


czwartek, 15 czerwca 2023

Hejterski Przegląd Sondażowy #1

Poniższą notką chciałbym zainaugurować cykl tekstów, w ramach którego to cyklu będę się pastwił nad sondażami-krzakami (czasem pewnie zdarzy się też zahaczyć o badanie innego rodzaju, ale sondaży będzie najwięcej).


To miała być kolejna wrzutka na temat kolejnego sondażu z (eufemizując) spieprzoną metodologią, ale jak sobie do niej zasiadłem, to się okazało, że pojawiły się dwa kolejne sondaże, o których warto by było wspomnieć (bo są równie spektakularne). Ja wiem, że sondaże-krzaki (i badania, których metodologia pozostawiała wiele do życzenia) się u nas zdarzały, ale teraz jest tego po prostu zatrzęsienie.


Nawiasem mówiąc, ja rozumiem, że jak się za robienie jakiegoś sondażu bierze CBOS albo Social Changes, to wiadomo, czego się można spodziewać. Wiadomo również, że w tych ośrodkach badawczych nikomu jakoś specjalnie nie zależy na metodologii poprawnej (bo przecież nie chodzi tam o żadne poprawne wykonane badania, ale o udowodnienie jakiejś tezy).


Niemniej jednak zastanawiam się nad tym, jak przebiega proces decyzyjny w ośrodkach badawczych, które chcą uchodzić za poważne (czyli nie takie jak CBOS i Social Changes). Ok, wiem, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze, ale przecież te sondaże-krzaki mogą mieć wpływ na wiarygodność danej sondażowni.


Dzisiaj zajmiemy się trzema sondażami. Pierwszy z nich należy do kategorii, która się ostatnio rozpleniła bardzo. Tą kategorią jest robienie sondaży, w których nie bada się poparcia, ale pyta się respondentów o to, „kto ich zdaniem wygra wybory”. Tym razem pytanie było inne, albowiem zapytano respondentów o to „jak ich zdaniem zakończą się najbliższe wybory w Polsce?” (sondaż przeprowadziło United Survey). Czemu przeprowadzono tego rodzaju badanie, zamiast normalnego sondażu? Pewnie dlatego, że takie było zlecenie Wirtualnej Polski. Nie pytajcie mnie, po co WP zleca przeprowadzenie tego rodzaju sondaży, bo nie znam odpowiedzi na to pytanie. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to walka o kliknięcia i zasięgi.


O ile ten sondaż był dość typowy, to dwa sondaże, które przeprowadził ostatnio IBRIS, to była klasa sama w sobie. Oba przeprowadzono w dniach 9-10 czerwca. W obu pytanie, które postawiono respondentom było bardzo spektakularne.


W pierwszym (dowiedziałem się o tym dlatego, że pochwalił się nim Szymon Hołownia [za moment będzie jasne, dlaczego się nim pochwalił]) pytanie brzmiało następująco: „Które ugrupowania na polskiej scenie politycznej w największym stopniu sprzyjają interesom Rosji?” Odpowiedzi rozłożyły się następująco: PiS - 23,2 proc, KO - 23,1 proc, Konfederacja - 13,6 proc, Lewica - 8,4 proc, AgroUnia - 5,1 proc, PSL - 0,4 proc, Polska 2050 Szymona Hołowni - 0 proc (i już wiadomo, czemu Hołownia się tym sondażem emocjonował), Nie wiem/Trudno powiedzieć - 26,2 proc.


Mam nadzieje, że członkowie ugrupowania „Nie wiem/Trudno powiedzieć” staną przed Państwową Komisją do spraw badania wpływów rosyjskich. Nieco zaś bardziej na serio, to takie rezultaty się dostaje, jak się zadaje respondentom źle skonstruowane pytanie. W tym miejscu krótka anecdata. Jak studiowałem jeszcze tę socjologie, to nas uczono (na kursach dotyczących badań), że pytanie ma być zrozumiałe dla respondenta.


Poza tym (co równie istotne) musimy mieć pewność, że respondent ma wiedzę wystarczającą do odpowiedzi na zadane pytanie. Rzecz jasna, można ten drugi punkt (z wiedzą) pominąć, ale wtedy istnieje bardzo duże ryzyko, że respondent potraktuje pytanie tak, jak robi to publiczność w programie „Milionerzy” (jeżeli nie będzie wiedzieć, o co chodzi, to wybierze którąkolwiek odpowiedź, bo nie ma innej opcji).


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Pamiętam, jak na jednych zajęciach omawialiśmy czyjąś ankietę i zwróciliśmy uwagę na to, że no generalnie to odpowiedź na pytania wymaga sporej wiedzy, tak więc mamy do czynienia z tzw. „błędem znawstwa”. Jakież było nasze zdziwienie, gdy się okazało, że nie mamy racji, bo jedną z możliwych odpowiedzi jest „nie wiem”.


Czy dodanie tego „nie wiem” (czy też „trudno powiedzieć”) cokolwiek zmienia? Oprócz samopoczucia autora pytania raczej niewiele. Respondent musi rozumieć pytanie. Jeżeli go nie rozumie, to wyniki będzie sobie można wsadzić w buty. Przykładowo: o jaką formę sprzyjania chodziło w pytaniu? O militarne? Ekonomiczne? Czy też może sprzyjanie w wymiarze społecznym (np. podejście do wszelkiej maści mniejszości)? Jeżeli respondenci nie wiedzą o co są pytani, to sondaż (razem z wynikami) można sobie wsadzić w buty.


To był drugi sondaż, teraz pora na trzeci sondaż. W tym przypadku IBRIS zapodał jeszcze bardziej spektakularne pytanie. Otóż respondentom zadano pytanie o następującej treści: „marsz 4 czerwca, w którym mogło wziąć udział nawet pół miliona osób, to znak, że partie opozycyjne po jesiennych wyborach przejmą władzę w Polsce”


Gdyby w Sevres znajdował się wzorzec „źle skonstruowanego pytania badawczego”, to byłoby to właśnie to pytanie. Zacznijmy od tego, że pytanie ma sugerującą treść (tl;dr: pytanie skonstruowane tak, że sugeruje respondentowi, która odpowiedź jest „właściwa”). Po drugie, treść pytania jest cokolwiek niezrozumiała. Po trzecie, znowu mamy do czynienia z tzw. „błędem znawstwa”. Bo niby skąd respondent ma wiedzieć, czy między tym marszem, a wynikiem wyborów w ogóle wystąpi jakaś zależność i na czym będzie ona polegała? Po czwarte, co w sytuacji, w której respondent nie zgadza się z tym, że w tym marszu wzięło udział „prawie pół miliona osób”? Po piąte i to jest w sumie najcięższy zarzut (który można uznać za piętrowy błąd znawstwa): skąd respondent ma wiedzieć, które partie badacz zalicza do partii opozycyjnych? Przecież w komentarzach do części sondaży pojawiają się wyliczenia PiS + Konfa i „reszta opozycji”. Skąd respondent ma wiedzieć, jak potoczą się rozmowy koalicyjne?


Ja wiem, że zawsze w takiej sytuacji ktoś może powiedzieć, że może i te sondaże są takie, a nie inne, ale one po prostu badają to, „jak myślą ludzie”. I wszystko fajnie tylko, że jakoś tak się złożyło, że istnieje coś takiego jak metodologia badań i z jakiegoś powodu jest ona taka, a nie inna. Jeżeli ma się w dupie metodologię, to w praktyce można sobie w tych słupkach sondażowych powpisywać cokolwiek. Wyniki będą tak samo legitne. Osobną kwestią jest to, że jeżeli ktoś średnio się przejmuje metodologią w trakcie układania pytań, to może tę metodologię mieć w dupie również w trakcie doboru próby. Do tej pory w kreatywny dobór próby bawił się głównie CBOS (no chyba że ktoś na serio wierzy, że oni wszystko robią, jak trzeba i zupełnym przypadkiem im wychodzi, że frekwencja w wyborach będzie powyżej 70% [jakiś czas temu dojechali do 79%]), ale nie można wykluczyć, że owa przypadłość rozprzestrzeni się na inne ośrodki badawcze.


Tak na sam koniec. Jestem autentycznie ciekaw tego, jak długo potrwa ta biegunka sondażowa. W teorii, powinna wyhamować po wyborach parlamentarnych, ale w praktyce potem będą wybory samorządowe, a w 2018 już były ogólnopolskie sondaże z pytaniem „kto wygra wybory w Warszawie”, tak więc może być bardzo różnie.


Tak na drugi koniec: niebawem pojawi się pewnego raportu żałobny rapsod* (tak, chodzi o ten raport, z którego wynikało, że młodzież się zrobiła uber-konserwatywna, miałem to napisać już jakiś czas temu, ale nie mogłem się zebrać, tak więc wrzucę to w kolejnym odcinku Hejterskiego Przeglądu Sondażowego).


*żałobny, bo ów raport został zdradzony o świcie przez sztabowców PiSu.




Źródła:

https://wiadomosci.radiozet.pl/polska/polityka/sondaz-ibris-ktore-partie-sprzyjaja-rosji-tak-uwazaja-polacy

https://wiadomosci.wp.pl/pis-odda-wladze-mamy-najnowszy-sondaz-6908633119255104a

https://polskieradio24.pl/5/1222/artykul/3188660,marsz-opozycji-nie-zaprowadzi-jej-do-zwyciestwa-polacy-zdecydowani-w-sondazu

https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,29779846,sondaz-po-ogloszeniu-planow-waloryzacji-500-plus-pomysl-pis.html





wtorek, 6 czerwca 2023

Niereformowalni

Po cichu liczyłem na to, że ten niedzielny marsz się okaże frekwencyjnie lepszy od tego politycznego wiecu Prawa i Sprawiedliwości sprzed dwóch miesięcy (który to więc dla niepoznaki nazwano „marszem papieskim”). Liczyłem na to dlatego, że (to pewnie będzie dla niektórych z was szok) czasami bywam złośliwy i lubię patrzeć, jak ktoś wchodzi na grabie, które sam sobie podłożył pod nogi. 


O PiSie można powiedzieć bardzo wiele i jedną z takich rzeczy jest to, że PiS się po 2015 absolutnie niczego nie nauczył. Dlatego też stosuje cały czas te same metody. Gdzieś ma być jakiś protest albo marsz? No to najpierw trzeba spróbować zadziałać „antyfrekwencyjnie” (przed niedzielnym marszem te próby były bardzo, ale to bardzo widoczne [doskonałym przykładem będzie tu spot z Auschwitz]).


Jeżeli działania antyfrekwencyjne nie zadziałają, to PiS (zawsze) stosuje jedną metodę. Chodzi, rzecz jasna, o próby wytłumaczenia wszystkim, że ta frekwencja to tak naprawdę była bardzo słaba. To zaś można zrobić na kilka sposobów. Można po prostu mówić o tym, że na protestach było mało ludzi i zaniżać liczbę protestujących. Jednakowoż, w dobie mediów społecznościowych to się rzadko udaje, bo zdjęcia z protestów są wszędzie i docierają do każdego (niezależnie od tego, w której bańce ktoś sobie siedzi).  


Jeżeli zaniżanie frekwencji nie zadziała, to można spróbować osadzić tę frekwencję w kontekście. Jak to się fachowo robi? Wytłumaczy wam to Tomasz Poręba: „100 tys? Można delikatnie rzec, że tak sobie i chyba wbrew nakręcanym od tygodni oczekiwaniom i marzeniom”. Zanim zacznę się nad tym pastwić, dorzucę jeszcze inny przykład, który rzucił mi się w oczy (ten będzie bez Źródeł, bo to było jakieś rządowe konto agitacyjne). Otóż użytkownik tego konta czepiał się wpisu, w którym stało, że na niedzielnym marszu było kilkaset tysięcy osób.


Po pierwsze, tłumaczył, że wcale nie było tyle i że to max 100 tysięcy było (tak więc mamy zgodność z oficjalną linią partyjną). Po drugie, użytkownik konta zaczął tłumaczyć, że te 100 tysięcy to bardzo mało, bo (przyznam szczerze, że czegoś takiego się nie spodziewałem), sam PSL ma prawie 100 tysięcy członków.


Tego rodzaju „kontekstów” było całkiem sporo. Łączy je wszystkie to, że co do jednego, były to autograbie.


Po pierwsze, jeżeli w niedzielę frekwencja była niska, to równie dobrze można powiedzieć, że na marszach papieskich nie było nikogo. Tak się bowiem składa, że różnica we frekwencji była (eufemizując) gargantuicznych rozmiarów.


Po drugie, ja na miejscu Poręby nie używałbym narracji o „oczekiwaniach i marzeniach”, bo ktoś mógłby być na tyle nieuprzejmy, że mógłby przypomnieć Porębie o tym, jak to trzeba było darować sobie zorganizowanie „marszu miliona”, bo nie było chętnych.


Po trzecie, „marsz papieski” (aka „wiec wyborczy PiSu”) poprzedzały tygodnie profrekwencyjnej propagandy, w którą rządowe media bawiły się non stop.


Po czwarte, według TVP Info, na marszu papieskim w Warszawie było jakieś 25 tysięcy osób (dzień wcześniej twierdzili, że w samej Warszawie było 200 tysięcy uczestników tego marszu). Tylko złośliwy człowiek by w takim miejscu napisał, że Prawo i Sprawiedliwość ma około 45 tysięcy członków. Jeszcze bardziej złośliwy człowiek zestawiłby tę (olbrzymią!) frekwencję ze statystykami, którymi zawsze (gdy jej to do czegoś pasuje) podpiera się prawica. Rzecz jasna, chodzi o statystyki dotyczące wiary w Polsce. W 2021 TVP się chwaliło, że 90% Polaków uważa się za osoby wierzące. Nie chce mi się tego przeliczać na liczby, ale wydaje mi się, że to trochę więcej, niż 25 tysięcy uczestników „marszu papieskiego”.



UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty



Skoro wyliczankę mamy za sobą, pozwolę sobie na zrobienie tego, co robi teraz PiS, czyli na „osadzenie w kontekście” wcześniej wymienionego wiecu wyborczego PiSu. Jak tak sobie teraz o tym myślę, to ten cały marsz to były jedne wielkie autograbie.


Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że PiSu nikt do organizowania tego marszu nie zmuszał. Partia Kaczyńskiego sama się w to wmanewrowała, bo rozpaczliwie poszukuje jakiegoś
 „motywu przewodniego” kampanii. Najprawdopodobniej spindoktorzy PiSu doszli do wniosku, że to właśnie ta kwestia da im „nośność”. Prawda jest taka, że mogli to po prostu olać. Tzn. może inaczej: owszem, wyrazić oburzenie/etc., ale nie bawić się w żadne marsze.


Po tym, jak się już zdecydowali, że ten marsz jest konieczny, popełnili kolejny błąd. Powiązali ten marsz ze swoją partią tak bardzo, że dla każdego było oczywiste, że tu nie chodzi o żadnego papieża, ale wyrażenie poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości. Jeżeli ktoś nie chce wierzyć mnie, lewakowi, to niech sobie zerknie na to, co w dniu marszu napisał o tym Szuldrzyński (link w źródłach).


Rzecz jasna, nie wiadomo, jaki takie „nieuPiSawianie” miałoby wpływ na frekwencję. Prawda jest bowiem taka, że równie dobrze mogłoby być tak, że bez tego „upisowienia” frekwencja byłaby jeszcze mniejsza. Tyle, że wtedy to nie byłby problem PiSu.


Aczkolwiek największym możliwym fuckupem w wykonaniu PiSu była odklejka od rzeczywistości. Tym ludziom się na serio wydawało, że na ten ich więc wyborczy (ok, wiece, bo to się odbywało nie tylko w Wawie) przyjdą setki tysięcy uczestników. Oni na serio uwierzyli, że na tych marszach będzie taka, a nie inna frekwencja (te frekwencyjne oczekiwania miały pewnie spory wpływ na decyzję o tym, żeby zrobić sobie z tego wiec PiSu). Najzabawniejsze było to, że choć rządowe media 3 kwietnia się już ogarnęły, to Bochenek poszedł o krok dalej i w jednym z programów opowiadał o tych „milionach Polaków”.


Podsumujmy: Najpierw PiS rzucił się do „obrony papieża” (głównie przed nim samym i jego działaniami). Potem czynniki decyzyjne uznały, że to zorganizowanie marszów papieskich wprost idealnie nadaje się do tego, żeby urządzić pokaz partyjnej siły. Nie zrobiono żadnego rozeznania w kwestii tego, ile osób się wybiera na ten marsz (co jest, swoją drogą, dość ciekawe, bo przecież nie byłoby problemem zebranie do kupy danych odnośnie tego, ile autokarów zostało wynajętych/etc.).


Ponieważ nie zrobiono rozeznania, przygotowano hurraoptymistyczne narracje, z których wynikało, że trotyliardy Polaków wzięły udział w marszu. Po tym, jak te narracje zderzyły się dość brutalnie z rzeczywistością, częściowo je zmodyfikowano, ale nowe „przekazy dnia” nie do wszystkich dotarły i nadal trafiali się geniusze, którzy opowiadali o milionach uczestników (tak, wiem, powtarzam to non stop, ale nadal mnie to bawi).


Ja tam się co prawda nie znam, bo ze mnie prosty bloger, ale wydaje mi się, że tego rodzaju wpadka (i to wpadka bardzo drobiazgowo zaplanowana) to coś, czego nie warto przypominać suwerenowi. Najprawdopodobniej jednak PiSowscy spindoktorzy byli odmiennego zadania, gdy podejmowali decyzję o tym, żeby zacząć robić sobie jaja z frekwencji na niedzielnym marszu. Zapewne było dla nich olbrzymim zaskoczeniem to, że ludzie zaczęli im w internetach przypominać o tym, jaka była frekwencja na ich własnym spędzie (ludzie byli na tyle uczynni, że podrzucali im nawet zdjęcia, żeby sobie mogli sami porównać). Ale pamiętajcie o tym, że to opozycja się niczego nie nauczyła przez ostatnie osiem lat. PiS uczył się zapamiętale i dlatego przez cały czas stosuje te same metody działania.


Tak na sam koniec jeszcze jedna kwestia. Ja jestem bardzo daleki od twierdzeń, że ten marsz to już jest szach i mat (albo makao i po makale) i że PiS się po tym już nie podniesie. Niemniej jednak nie można udawać, że z PiSowskiego punktu widzenia „nic się nie stało”. Gdyby tego rodzaju eventy były dla PiSu bez znaczenia, to strona rządowa nie zwracałaby na nie najmniejszej uwagi. Reakcja rządowych mediów i całego rządowego agitpropu świadczy o czymś wręcz przeciwnym.


 
Źródła:

https://www.tvp.info/52636560/raport-kosciol-w-polsce-spada-liczba-uczestniczacych-w-mszach-niedzielnych

https://www.tvp.info/68935349/marsz-papieski-w-warszawie-ile-bylo-osob-organizatorzy-ok-50-tysiecy

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1665350329746051073

https://www.tvp.info/68921983/marsze-papieskie-w-calej-polsce-setki-tysiecy-uczestnikow

https://www.rp.pl/komentarze/art38259721-michal-szuldrzynski-dlaczego-nie-pojde-dzis-na-marsz-w-obronie-jana-pawla-ii

https://www.rmf24.pl/polityka/news-skandaliczny-spot-pis-muzeum-auschwitz-ostro-reaguje,nId,6812512#crp_state=1

piątek, 2 czerwca 2023

Asymetryzm

Na samym początku tej notki chciałbym was wszystkich lojalnie uprzedzić, że będzie tu kilka wstępów (oraz, będzie to taka w sumie bardziej gawęda, bo gdybym chciał to wszystko oźródłować, to byłoby z tego pewnie kilka stron A4 linków) . Przyczyna tego „wielowstępu” jest taka, że pomysł na napisanie notki o symetryzmie przyszedł mi do głowy gdzieś tak na początku pierwszej kadencji. Potem zaś wpadłem na genialny pomysł: „poczekam sobie jeszcze trochę, żeby mieć więcej materiału wsadowego”. W bardzo szybkim czasie tego materiału wsadowego zrobiło się tyle, że pisanie notki sobie odpuściłem, bo nie bardzo wiedziałem od czego w ogóle zacząć.


Skoro pierwszy wstęp mamy za sobą, możemy przejść do drugiego. Dawno temu, gdy miałem więcej czasu na czytanie, czytywałem sobie książki Ziemkiewicza. Nie dlatego, że byłem jego fanem (bo tak się złożyło, że nigdy nie załapałem się na posiadanie prawicowych poglądów), ale dlatego, że po prostu chciałem się dowiedzieć „jak myśli prawica”. (tl;dr: nie dowiedziałem się). W tych jego książkach, w których poruszał kwestie „współczesnej” polityki, można było zaobserwować bardzo ciekawy mechanizm. Otóż, ilekroć musiał przyznać, że PiS (czy też Kaczyński) podjął jakąś nie do końca mądrą decyzję, tylekroć okazywało się, że w sumie PiS nie miał wyboru, bo został do tego zmuszony „czynnikami zewnętrznymi”. Ilekroć opisywał to, że np. Jarkowi nerwy puściły, tylekroć okazywało się, że to nie jego wina była, a w ogóle to dziwne, że wcześniej mu nerwy nie puściły, bo przecież jest na niego nagonka/etc. Ujmując rzecz innymi słowy: PiS nigdy nie zrobił niczego złego, a nawet jeżeli zrobił, to był do tego zmuszony przez czynniki zewnętrzne.


No, a teraz dochodzimy do trzeciego wstępu, który jest powiązany z tym drugim. Tekst o symetryzmie zalęgł mi się w głowie praktycznie na początku kadencji PiSu, bo od początku kojarzył mi się on z tymi fikołkami, które robił Ziemkiewicz w swoich książkach. Symetryzm to taka intelektualna wydmuszka, która ma na celu obronę PiSu. Tylko tyle i aż tyle. Gwoli ścisłości, nie jest dla mnie symetrystą ktoś, kto krytykuje opozycję. Prawda jest bowiem taka, że opozycję jest za co krytykować. Niemniej jednak czasem ta krytyka jest niczym więcej, jak szukaniem jakiegoś nieistniejącego balansu pomiędzy tym, co robi PiS, a tym, co „kiedyś robiło PO”.


Co prawda miejsce na wnioski końcowe jest, no cóż, na końcu, ale ja od nich zacznę. Symetryzm służył, służy i pewnie będzie służył tylko i wyłącznie temu, żeby bronić decyzji PiSu i rozmywać odpowiedzialność partii Kaczyńskiego za jakiekolwiek złe decyzje. Znamienne jest to, że symetrystom nigdy nie zdarza się stosowanie podobnej optyki w odniesieniu do opozycji. Tzn. nie spotkałem się jeszcze z narracją symetrystów, w której broniono by jakiejś decyzji opozycji tym, że PiS zrobił to i tamto i opozycja (czy też wcześniej PO w trakcie rządów) „nie miała innego wyjścia”. Nie. Wina zawsze leży po stronie opozycji i „poprzednich rządów”. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że jeżeli już dochodzi do sytuacji, w której nie da się użyć narracji „abo wcześniej to też to robili”, to wtedy zawsze można powiedzieć, że polityka to nie jest jazda figurowa na lodzie i tu nie ma not za styl.


W tym miejscu pora na anecdatę. Obserwowałem bardzo wielu symetrystów, że tak to ujmę „szeregowych” (czyli takie zwykłe konta, przy pomocy których usiłowano przekonywać internautów do tego, że to, co robi PiS, to jest w polityce „business as usual”). I zawsze, ale to zawsze następował ten moment, w którym fikołki w obronie PiSu robiły się bardzo spektakularne. Przykładowo, po tym, jak PiS przywrócił recepty na antykoncepcję doraźną, jeden z symetrystów zaczął tłumaczyć, że to nie jest tak, że PiS pozbawia kobiety praw, bo przecież (uwaga, przygotujcie się, bo to będzie salto mortale), MĘŻCZYŹNI TEŻ NIE MOGĄ KUPOWAĆ TYCH PIGUŁEK BEZ RECEPTY. Czasem bywało zabawnie, np. wtedy, gdy najpierw symetryści bronili Pancernego Mariana (bo przekaz partyjny był taki, że to kolejny „kryształowy człowiek”), a potem tłumaczyli, że te wszystkie ustalenia NIKu pod wodzą Banasia, to jest pic na wodę i fotomontaż (na pewno nie miało to żadnego związku z tym, że przekaz partyjny się zmienił).


Zanim przejdę do opisu kolejnych przypadków, w których symetryści musieli robić srogie fikołki, pozwolę sobie na krótką dygresję. Pamiętam doskonale jeden z bardzo wielu momentów, w których symetryści byli w swoim żywiole. Był to moment, w którym PiS zaczynał grzebać przy Trybunale Konstytucyjnym (przekształconym później w Trybunał Przyłębski). Symetryści tłumaczyli, że „no może i PiS teraz działa średnio zgodnie z prawem, ale to Platforma Obywatelska zaczęła!”. Tak okołotematowo, to mieszanie przy wyborze sędziów to był jeden z większych fuckupów PO i mam szczerą nadzieję, że ktoś tam z tego wyciągnął jakieś wnioski. Nie chciałbym być źle zrozumiany: nawet, gdyby PO nie kombinowała wcześniej z tym wyborem „nadmiarowych” sędziów do TK, to PiS i tak zrobiłby to, co zrobił. Różnica polegałaby na tym, że propagandystom i symetrystom trudniej byłoby to działanie PiSu wybronić.


Gwoli ścisłości, to był jeden (z bardzo wielu) przypadków, w których symetryści (zapewne nieświadomie) pokazali o co chodzi w tym całym symetryzmie. Tak się bowiem składa, że zawsze, ale to zawsze wtedy, gdy PiS coś odwali i zaczyna się szukanie „podobnych wydarzeń z przeszłości”, ich (tzn. symetrystów) ciężka praca kończy się na tym, gdy znajdą coś podobnego. Nic więcej ich nie interesuje. W przypadku TK nie interesowało ich to, po co PiS w ogóle zaczął grzebać przy trybunale. I nie, to nie jest tak, że to jest jakaś „mądrość po fakcie”, bo absolutnie oczywiste było to, że PiS grzebie przy TK nie po to, żeby naprawić jakąś „niesprawiedliwość dziejową” (czytaj: wybór nadmiarowych sędziów przez PO), ale po to, żeby przejąć całkowitą kontrolę nad trybunałem. Ta kontrola nad TK była (i jest) PiSowi potrzebna do tego, żeby w razie czego pozbywać się ustaw, które im przeszkadzają.


Tak było w przypadku sprawy drukarza z Łodzi. Sąd chciał go ukarać za to, że odmówił wykonania usługi parze jednopłciowej? No to nie ukarze, bo Jarosław (a przepraszam, niezależny Trybunał Konstytucyjny) uznał, że ta ustawa jest niezgodna z Konstytucją. Kościół domagał się zaostrzenia prawa aborcyjnego? No to Trybunał Przyłębski uznał, że przesłanka embriopatologiczna jest niezgodna z Konstytucją (kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że to samo może się stać z kolejnymi przesłankami). Partię rządzącą denerwował Bodnar? Trybunał uznał, że RPO nie może pełnić swojej funkcji po upływie kadencji (kontekstem było to, że PiSowi nie udało się wrzucić na miejsce Bodnara jakiegoś partyjnego aparatczyka i kadencja Bodnara się przez to wydłużała). Teraz wszystko się w Trybunale Przyłębskim popsuło, ze względu na konflikt między Ziobroidami i PiSowcami, ale to jest wypadek przy pracy.


Dokładnie to samo było w przypadku mediów publicznych, które PiS zmienił w media rządowe. Tłumaczono nam, że w sumie to PiS miał prawo przejąć kontrolę nad mediami, bo przecież wszystkie poprzednie rządy robiły to samo. I znowuż, wszystkim tym geniuszom umyka taki drobny szczegół, jak „skala” działań. Czy za czasów PO Telewizja Publiczna sprzyjała partii rządzącej? Owszem, sprzyjała. Niemniej jednak jest spora różnica między „sprzyjaniem”, a całkowitą kontrolą. No ale, jeżeli ktoś lubi się bawić w porównania, to ja przypomnę dwie sytuacje.


Gdy w czasie kampanii prezydenckiej 2015 w programie „Tomasz Lis na żywo” zaatakowano córkę Andrzeja Dudy przy pomocy wpisu z fejkowego konta na Twitterze (jestem przekonany o tym, że doszło do tego dzięki zastosowaniu Ziemkiewiczowskiego researchu), Tomasz Lis przeprosił za to, co się stało. Teraz TVP ma na swoim koncie długą historię zaszczuwania ludzi (np. rodzina posłanki Filiks) i absolutnie nikt z mediów rządowych nie poczuwa się do tego, żeby przyznać, że być może jakaś przesada się wdała w ich działania.


Druga sytuacja jest dla odmiany humorystyczna. Otóż, za czasów tej straszliwej cenzury Platformerskiej, w TVP bezproblemowo puszczano skecze Kabaretu Moralnego Niepokoju, w których to skeczach nabijano się z Donalda Tuska (i z innych polityków partii rządzącej). Dziwnym trafem, gdy tenże sam kabaret zaczął robić „Ucho Prezesa” na antenie TVP zabrakło miejsca. Tzn. może inaczej, propozycja wrzucenia na antenę, owszem, była, ale była powiązana z „sugestiami”, że w „Uchu Prezesa” powinni się też nabijać z opozycji (obstawiam, że ta sugestia była równie subtelna, co inne działania Kurskiego i kabareciarze zapewne dostali również wytyczne odnośnie tego „w jaki sposób” się z tej opozycji nabijać i jak mają wychwalać PiS).  


Jak już wspomniałem wcześniej, cały ten „symetryzm” działa praktycznie wyłącznie w jedną stronę. Przykładowo (uwaga, teraz pozwolę sobie sparafrazować jeden z najulubieńszych argumentów symetrystów), gdzie byli symetryści, gdy PiS ściągał „bezpieczniki” ze Służby Cywilnej (te bezpieczniki sprawiały, że stanowiska kierownicze mogli piastować jedynie ludzie mający do tego odpowiednie kwalifikacje)? Zapewne byli bardzo skupieni na tłumaczeniu suwerenowi, że w tym, że PiS obsadza stołki „swoimi” nie ma nic dziwnego, bo przecież „wszyscy to robili”. Jednym z bezpieczników były, na ten przykład, konkursy na stanowiska kierownicze. Gdy zrobiło się o tym głośno, zaczęto tłumaczyć suwerenowi, że w sumie to nic się nie stało, bo te konkursy to i tak były ustawiane. Tym, czego nie mówiono suwerenowi było to, że o ile te konkursy faktycznie bywały ustawiane, to jednak bardzo trudno ustawić konkurs pod kogoś bez kwalifikacji (o czym PiS doskonale wie, bo w latach 2005-2007 dzielił się stołkami z Samoobroną [w „Lepperiadzie” opisano to, jak wyglądały te "konkursy”]). Przyczyny, dla których te konkursy zlikwidowano, były stricte wizerunkowe: nikt nie będzie Cię krytykował za to, że ustawiasz konkurs pod dzbana bez kwalifikacji, jeżeli nie będzie żadnego konkursu.


Innym brakiem symetrii, na który nie zwrócono uwagi było to, co się działo w kontekście likwidacji tzw. „gabinetów politycznych” w samorządach. W telegraficznym skrócie: wcześniej było tak, że prezydenci/burmistrzowie mogli sobie zatrudniać wszelkiej maści doradców/etc. Wiadomym było, że tymi stołkami „doradczymi” bywali obdarowywani „zasłużeni” w trakcie kampanii/etc. Można więc było wprowadzić ustawą obowiązek organizowania konkursów, dzięki czemu ludzie zatrudniani w tych gabinetach musieliby mieć doświadczenie (tak, jestem świadom ironii [wierzcie mi zaraz tej ironii będzie jeszcze więcej]). No ale, po co robić coś takiego, skoro można było jedną ustawą całą sprawę załatwić. Co prawda dla każdego, kto ma pojęcie o tym, jak wygląda rzeczywistość oczywistym było, że jeżeli ktoś ma zostać obdarowany stołkiem, to zostanie nim obdarowany.


Wcześniej zasygnalizowałem, że za moment będzie więcej ironii. To jest właśnie ten moment. Z jednej bowiem strony zlikwidowano gabinety polityczne w samorządach, ale z drugiej zostały one w formie nienaruszonej w ministerstwach i w urzędach wojewódzkich. Na pewno nie miało to żadnego związku z tym, że nad oboma tymi podmiotami kontrolę sprawuje partia rządząca. Znamienne jest to, że PiSowi nie chciało się nawet zachować pozorów, bo gdyby im się chciało, to tą samą ustawą utrącono by wszystkie gabinety polityczne. Tyle, że pozory jedno, a stołki drugie. Może i nie ma ich tam tak wiele, ale stołek to stołek: można nim kogoś obdarować.


Dopiero po napisaniu powyższego kawałka przypomniał mi się jeszcze inny popis symetrystów. Otóż miało to miejsce wtedy, gdy PiS zdecydował, że w samorządach powinna być ograniczona liczba kadencji. Kaczyński zachwalając ten pomysł zastrzegł, że ta kadencyjność ma działać „od razu” (tak więc jej wprowadzenie byłoby równoznaczne z zakazem kandydowania dla części burmistrzów/prezydentów). Ponieważ suweren się zbiesił i nie zapałał miłością do tego pomysłu, w ostatecznej wersji wyglądało to tak, że te kadencje będą się liczyć dopiero od 2018. Jeżeli ktoś chce wierzyć w to, że PiS sobie to wszystko rozplanował tak, żeby ten ich „limit” wjechał dopiero w 2028 roku, to ja takiej osobie na drodze do szczęścia nie będę stał. Nawiasem mówiąc, ja nie mam zdania w kwestii tego ograniczenia kadencyjności. No bo z jednej strony prowadzi to do takich sytuacji, jakie są w Krakowie (tl;dr obecne władze zachowują się tam tak, jak gdyby wiedziały, że przed kolejnymi wyborami w Ziemię uderzy asteroida i im już nie zależy), ale z drugiej strony, to nie jest tak, że oni tak sami z siebie tam siedzą w tych urzędach miejskich, bo przecież zostali wybrani. Z trzeciej zaś strony, w Mieście Nad Akwenem mieliśmy przez kilka kadencji takiego zasiedziałego prezydenta, który w pewnym momencie tak bardzo podpadł mieszkańcom, że sromotnie przegrał wybory. Z czwartej strony, Miasto Nad Akwenem jest znacznie mniejsze od takiego Krakowa i z tego, że w moim rodzinnym mieście doszło do „odspawania” od stołka wcale nie wynika, że w Krakowie też by się to mogło udać. Z piątej strony (spokojnie to już ostatni punkt) ograniczenie kadencyjności nie wyrówna szans: w większych ośrodkach nadal liczyć się będą kandydaci, którzy mają odpowiednie środki (i zaplecze) do tego, żeby prowadzić kampanię.


No dobrze, trzeba zawracać od tej dygresji kadencyjnej. Po tym, jak (po raz kolejny) sławiono geniusz PiSu, który to PiS jednym sprytnym ruchem miał „zwalczyć patologię”, u sławiących tenże geniusz wystąpił incydent kałowy. Jak do tego doszło? Ano tak, że gdy o tym pomyśle PiSu zrobiło się głośno, ktoś wspomniał o tym, że jeżeli ta „wielokadencyjność” to aż taka patologia, to może trzeba by ją było wprowadzić w Sejmie. Jak się pewnie domyślacie, ten pomysł (który był moim zdaniem raczej przejawem trollingu) jakoś tak nie przypadł symetrystom do gustu. Dziwnym trafem argumenty, których sami używali nieco wcześniej, ich zdaniem nie miały żadnego zastosowania w przypadku posłów. Jeszcze bardziej się oburzono na to, że ktoś miał czelność zwrócić uwagę, że kadencyjność w samorządach zachwalał Kaczyński, który już siódmą kadencję był posłem.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!


https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Ktoś może jeszcze pamięta, jak to PiS zapowiadał w 2015, że on nie będzie działał jak PO i że za ich rządów obywatelskie projektu ustaw nie będą odrzucane w pierwszym czytaniu? Ja pamiętam doskonale. Pamiętam również, co się stało z projektami „Ratujmy Kobiety”. Oba projekty przepadły w pierwszym czytaniu, bo ogromna większość posłów PiSu zagłosowała za ich odrzuceniem. W tym miejscu warto wspomnieć o tym, że PiS wtedy głosował tak, a nie inaczej, bo chciał zrzucić winę za odrzucenie tych projektów na opozycję. Gwoli ścisłości, te głosowania można zaliczyć do fuckupów opozycji. W telegraficznym skrócie (jeżeli ktoś chce nieletegraficznyn opis, to w źródłach będą linki do notek): PiS na pierwszym głosowaniu kombinował z liczbą głosów, żeby winę za odrzucenie projektu móc zrzucić na opozycję. Za pierwszym razem się nie udało, bo sobie źle policzyli ile głosów im potrzeba. Za drugim razem się bardziej przyłożyli do roboty i całe internety były wysmarowane symetrystami, którzy opowiadali o tym, że gdyby opozycja zagłosowała inaczej, to projekt by nie przepadł. O tym, że bardzo duża liczba PiSowców głosowała za odrzuceniem obu projektów (wbrew obietnicom wyborczym), symetryści nie wspomnieli.


I na tym tę wyliczankę przerwę, choć przykładów na to, jak bardzo „symetryzm”  jest „asymetryczny” wystarczyłoby do napisania kilku książek. Przejdę teraz do tego, co mnie skłoniło do napisania niniejszej notki (i nie odkładania jej „na potem”). Pewnie się domyślacie, że ma to związek z pewną komisją. Nie miałem złudzeń odnośnie tego, że część symetrystów się nie podda i będzie trwać przy swojej ukochanej partii. Jakiż był mój brak zdziwienia, gdy zobaczyłem, argumenty, z których wynikało, że skoro kiedyś była komisja badająca tzw. „Aferę Rywina”, to teraz może być taka komisja. Rzecz jasna, autorzy tych argumentów na delikatne sugestie, że to nie jest komisja śledcza, tak więc te porównania są cokolwiek żenujące, nie reagowali.


To porównanie (do „komisji Rywina”) jest tak durne, że trzeba się nad tym na chwilę pochylić. Czym miała się zajmować tamta komisja? Głównie SLD. Kto ją powołał do życia? Głównie SLD. Ujmując rzecz innymi słowy: to trochę tak, jak gdyby PiS powołał do życia komisie śledczą, która miałaby się zająć np. kwestią zakupu respiratorów od handlarza bronią albo kwestią organizacji wyborów kopertowych (ze szczególnym uwzględnieniem tego, czemu zamówiono 3 miliony kart do głosowania więcej, niż trzeba), albo dowolną inną aferą Zjednoczonej Prawicy. W tym miejscu (zupełnie bez związku z całą sytuacją) chciałbym napisać, że teraz afery kończą się tak, że podległa Zbyszkowi prokuratura stwierdza, że „nic się nie stało”, tak więc jakiekolwiek komisje śledcze są całkowicie zbędne.


No dobrze, ale może ta komisja (uwaga, przygotować płyny, bo to będą straszliwe suchary) będzie badała wpływy rosyjskie bez zwracania uwagi na barwy partyjne? Tak, oczywiście. Jestem przekonany o tym, że ta komisja pochyli się nad działalnością Macierewicza (ze szczególnym uwzględnieniem tego, że konfliktował nas z krajami NATOwskimi). Jestem równie pewny, że pochyli się ona nad tym, że ogromna większość polityków prawicy rozpowszechniała w latach 2015/2016 rosyjskie narracje, z których wynikało, że kraje zachodnie są na tyle bezradne (w tym w wymiarze militarnym), że nie są w stanie zapewnić własnym obywatelom bezpieczeństwa (tak, wiem, potem też się tym zajmowano, ale na znacznie mniejszą skalę). Jestem również przekonany o tym, że pochyli się nad tym, że część członków rządu i polityków partii rządzącej w trakcie pandemii rozpowszechniało rosyjskie dezinfo (na tyle skutecznie, że potem upasła się na tym Konfederacja). Że ta komisja zbada, dlaczego polski rząd zapraszał do Polski proputinowskich polityków już po tym, jak dowiedział się, że Rosja zaatakuje Ukrainę jest pewne.  


Skoro sobie pożartowaliśmy (pamiętajcie o nawodnieniu), to teraz do rzeczy. Od początku było wiadomo czemu ma służyć ta komisja. Ale jeżeli ktoś ma jakieś wątpliwości: ma służyć do walki z opozycją. Ja wiem, że mimo tego, że mamy 8 rok rządów PiSu, nadal sporej części osób się wydaje, że „oni tego nie zrobią”, ale to jest myślenie życzeniowe. No bo tak po prawdzie, to niby czemu mieliby „tego nie zrobić”? Bo może im to zaszkodzić w wymiarze politycznym? Gdyby ci ludzie wychodzili z założenia, że to im w jakikolwiek sposób zaszkodzi, to by tej komisji nie powołali. Innymi słowy: owszem, może być tak, że im to zaszkodzi, ale nieśmiało przypominam, że zaszkodzić im już miało bardzo wiele rzeczy i póki co słowo się ciałem nie stało.


Druga sprawa to taka, że w wielu Zjednoczono Prawicowych narracjach pojawiała się wzmianka o tym, że „pewne dokumenty trzeba będzie odtajnić”. Biorąc pod rozwagę wybitnie wybiórcze podejście Zjednoczonej Prawicy do rzeczywistości jako takiej, można bezpiecznie założyć, że równie wybiórczo partia rządząca podejdzie do odtajniania tych dokumentów. I w tym tkwi gigantyczna przewaga tego, kto trzyma te wszystkie dokumenty. No bo taki ktoś może sobie powybierać, co chce ujawnić. Może sobie to powybierać tak, żeby z tego wynikało, że ta, czy inna osoba jest niemalże ruskim agentem. Co w takiej sytuacji może zrobić taki „agent”? Nic. Może co prawda zacząć mówić o tym, że „z innych dokumentów wynika coś zupełnie innego”, ale przecież nie będzie mógł podać żadnych szczegółów, bo jemu odtajniać dokumentów nie wolno. Biorąc pod rozwagę to, co do tej pory robiły rządowe media (publikowanie „po kawałku” nagrań z „Sowy”, dzielenie się szczegółami śledztw/etc.) jest to bardzo prawdopodobny scenariusz.


Nawiasem mówiąc, Zjednoczonej Prawicy tak bardzo nie chce się udawać, że z tą komisją to chodzi o coś innego, niż się ludziom wydaje, że Sebstian Kaleta był łaskaw powiedzieć, że jeżeli chodzi o wstępny raport, to komisja to może w miesiąc przygotować. Wiecie, wstępny raport z działań komisji, która ma (w teorii) analizować to, co się działo przez kilkanaście lat. Szkoda, że nie dodał, że jak się komisja spręży, to ostateczny raport uda się opublikować w trakcie ciszy wyborczej.


No dobrze, bo mi się notka za bardzo rozrosła (i pewnie znowu FB po łapach da za to zasięgiem). Nie mam najmniejszych złudzeń odnośnie tego, że jeżeli ktoś do tej pory był symetrystą (powtarzam, nie chodzi o osoby, które krytykują opozycję [bo wtedy sam bym siebie musiał uznać za symetrystę], ale o osoby, które upierają się przy tym, że między tym „co kiedyś było”, a tym co „jest teraz” istnieje jakaś symetria), to powołanie tej komisji niczego nie zmieni. Ci ludzie nadal będą się upierać przy tym, że PiS robi po prostu to, co wcześniej „robili wszyscy inni”. I nie ma tu znaczenia to, czy są po prostu pożytecznymi idiotami, czy też łączy ich z PiSem taka sama relacja, jak Karnowskich, Sakiewicza/etc.


Między tym, co teraz robi PiS, a poprzednimi rządami nie ma żadnej symetrii (tylko proszę mi tu bez sucharów, że przecież PiS też już rządził, więc, hehehe, jak to nie ma symetrii). Nie ma symetrii, są tylko niewielkie podobieństwa. Niemniej jednak, nawet wtedy, gdy PiS „robi to co inni”, to robi to tak bardzo po swojemu, że obserwatorom wywala skalę. Przykładowo, do 2015 wszystkim się wydawało, że to właśnie PSL jest synonimem nepotyzmu. A potem przyszła „Dobra Zmiana” i okazało się, że PSL był w swoich działaniach bardzo, ale to bardzo subtelny.  


Nie chciałbym być źle zrozumiany. Ja nikogo nie chce zmuszać do tego, żeby nagle zapałał miłością do Platformy Obywatelskiej i PSL-u (czemu akurat te partie? Bo najczęściej do ich działań starają się nawiązywać symetryści). Sam nie przepadam za tymi partiami, choćby dlatego, że to właśnie ich rządom zawdzięczamy to, co mamy teraz (PSLowi zaś zawdzięczamy drugą kadencję Kukiza w Sejmie). Tyle, że moja niechęć do „tego, co było” nie przesłania mi tego, co jest teraz. Działań PiSu nie da się przyrównać do żadnych rządów po 89 roku. Tak, wiem, za czasów Wałęsy była „falandyzacja prawa”, za czasów SLD czasami ukręcano łeb różnym sprawom (cebulą na torcie jest to, że krytykował ich za to obecny Wielki Umorzyciel, Zbigniew Ziobro) i robiono różne wały i tak dalej i tak dalej. Tyle, że żadna partia do tej pory nie robiła tego wszystkiego naraz i to w skali, w której robi to PiS.


Żeby nie przedłużać. Symetrii między tym, co teraz robi PiS, a tym co robiły wcześniejsze rządy nie ma. Są tylko osoby, które za wszelką cenę starają się bronić Zjednoczonej Prawicy, naginając rzeczywistość.


Źródła:

Miało nie być, ale pomyślałem, że jako ciekawostkę wrzucę linki do dwóch notek, w których będziecie mogli przeczytać, jak bardzo opozycja w trakcie poprzedniej kadencji dawała się ogrywać PiSowi (na przykładzie projektów "Ratujmy Kobiety":

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2016/09/nieudany-gambit-pis-u.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2018/01/404-opozycja-not-found.html