piątek, 27 września 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #57

Niniejszy Przegląd zacznę od tematu, który mnie wpędził w zadumę nielichą. W połowie września OKO.press wrzuciło u siebie wyniki sondażu. Czego dotyczył sondaż? Pozwolę sobie zacytować kawałek leadu: „Sondaż OKO.press. Największym zagrożeniem dla Polski w XXI w. jest kryzys klimatyczny. Ale nie dla mężczyzn przed czterdziestką - bardziej boją się Gender i LGBT; kobiety - raczej katastrofy w ochronie zdrowia.”. Jeżeli kogoś interesują szczegóły, to link w Źródłach znajdzie, ale tak w telegraficznym skrócie: 31% mężczyzn w przedziale wiekowym 18-39 za największe zagrożenie uznaje gender i LGBT, 28% mężczyzn (ten sam przedział wiekowy) obawia się katastrofy klimatycznej (tak więc jest jeszcze dla nich jakakolwiek nadzieja), 26% mężczyzn (ten sam przedział) obawia się kryzysu demograficznego/starzenia się społeczeństwa (w porównaniu do 9% kobiet w tym samym przedziale wiekowym). Jeżeli chodzi o kobiety w przedziale wiekowym 18-39, to 38% obawia się katastrofy klimatycznej, 27% katastrofy służby zdrowia (dla porównania, w tym samym przedziale wiekowym jedynie 9% mężczyzn obawia się jebnięcia w służbie zdrowia), 25% nasilenia ruchów nacjonalistycznych, a 25% wyjścia Polski z UE. Słupków było więcej, ale poprzestanę na tych. Co z tego wynika? Ano to, że kobiety obawiają się realnych zagrożeń, a mężczyźni głównie tego, czym się ich straszy. Zupełnie bez związku z cała sprawą chciałbym tu przytoczyć mit, w myśl którego mężczyźni „działają logicznie”, a kobiety nie, bo są za bardzo emocjonalne. Mam niejasne przeczucie, że mężczyźni, którzy wierzą w wyżej opisany mit, to ci sami, którzy boją się genderu i mniejszości seksualnych. W tym miejscu sobie pozwolę na dygresję. Ciekawym, czy respondenci zwracali uwagę badaczy na to, że na liście zagrożeń (która miała charakter zamknięty) brakuje terroryzmu, uchodźców i islamizacji Polski. Domyślam się, że gdyby ktoś przeprowadził taki sondaż w 2015 i nie uwzględnił w nim Tamtych Straszliwych Zagrożeń, to prawicowe (potem zaś rządowe) media odsądziłyby taki sondaż od czci i wiary. Ten zaś uznały za bardzo dobry. Przykładowo mój ukochany portal „wPolityce” opublikował tekst o wiele mówiącym tytule: „SONDAŻ. Polacy za jedno z najważniejszych zagrożeń dla Polski uważają ruchy LGBT.”. Większość komentatorów skupia się na tych różnicach, ale praktycznie nikt się nie zastanawia nad tym, skąd się te różnice wzięły. Co prawda w OKO.press pojawiają się próby wyjaśnienia (poprzez odniesienia do innych sondaży), ale IMHO, te wyjaśnienia są, delikatnie rzecz ujmując, niewystarczające (macie racje, za moment będę się wymądrzał i teoretyzował na pełnej kurwie). O ile bowiem, nawiązując do badań, z których wynikało, że polscy mężczyźni znacznie częściej jarają się patriarchalnym podejściem do rodziny („rolą mężczyzny jest praca i utrzymanie rodziny”/etc.), to da się załatwić tylko jeden słupek, którym jest „zagrożenie genderem”. W tekście pojawiły się odniesienia do analiz GUSu, z których wynikało, że w Polsce jest olbrzymia dysproporcja jeżeli chodzi o singli: „wg danych GUS w całej populacji w Polsce 2018 roku jest 9 mln 24 tys. singli, ale z ogromną przewagą kawalerów (5 mln 86 tys.) nad pannami (3 mln 938 tys. ).”. Tą różnicą tłumaczono agresję mężczyzn (+ hejtowanie mniejszości seksualnych [acz tutaj tłumaczenie było mocno karkołomne]). Nikomu nie chciało się pochylić nad różnicami w słupkach odnoszących się do kryzysu demograficznego i obawy przed jebnięciem w służbie zdrowia. Jest to o tyle dziwne, że słupki „kryzysu demograficznego” spinają się idealnie z „genderem i LGBT” (+ z danymi odnoszącymi się do liczby singli). Jestem się w stanie założyć o wiele, że jakaś część respondentów płci męskiej wskazywało kryzys demograficzny (jako zagrożenie), nie dlatego, że wiedzą, że niebawem mała liczba pracujących będzie utrzymywała znacznie większą liczbę ludzi na emeryturach/etc., ale dlatego, że są singlami (ponieważ zaś są singlami, nie mają dzieci/etc.). Kto jest winny temu, że mężczyzna jest singlem? No oczywiście, że gender, bo przez ten gender „kobiety wolą pracować niż mieć dzieci”/etc. (a co za tym idzie, „nie chcą się wiązać”). W tym momencie będę sobie teoretyzował, ale wydaje mi się, że ten niski odsetek kobiet w przedziale wiekowym 18-39 przy słupku „kryzys demograficzny” wynika z tego, że respondentki zdawały sobie sprawę z tego, że „walka z kryzysem demograficznym” sprowadzałaby się do tego, że musiałyby rodzić więcej dzieci (+ wiązać się „na siłę” [idol inceli opowiadał o „enforced monogamy”]). Trudno się więc dziwić, że większość kobiet miała do tego konkretnego „zagrożenia” stosunek raczej letni. Jest to o tyle ciekawe, że 22% kobiet w przedziale wiekowym 18-39 deklaruje poglądy prawicowe (9% deklarowało centroprawicowe). Tak więc, nawet kobiety o prawicowych poglądach mają wyjebane na problem kryzysu demograficznego (najprawdopodobniej dlatego, że doskonale sobie zdają sprawę z tego, z czym by się wiązała „walka” z kryzysem). Na sam koniec rozkmin słupkowych zostawiłem sobie różnice w słupkach „służba zdrowia jebnie”. Przyznam się wam, że nie mam, kurwa, pojęcia skąd się biorą tak duże różnice. Dyskutowaliśmy sobie o tym z Ahmedem Goldsteinem, który twierdził, że kobiety się tym bardziej przejmują, bo częściej chodzą z dziećmi do lekarzy/czekają w kolejkach z rodzicami/etc. Nie zamierzam podważać tego faktu (bo każdy wie, jak wygląda „skład demograficzny” poczekalni u lekarzy), ale moim zdaniem nie da się w ten sposób wyjaśnić tych różnic. Chodzi mi o to, że przedział wiekowy jest na tyle długi, że nawet jeżeli mężczyzna ma wyjebane na najbliższych (i nie chce się mu stać w kolejkach), to jednak musi być świadomy tego, że te kolejki istnieją. O ile 20-latek ( jeśli ma szczęście) może faktycznie nie ogarniać, że z lekarzami jest problem (bo sam nie choruje, a jego rodzina jeszcze się nie zdążyła załapać na jakieś poważniejsze choróbska, które z wiekiem przychodzą), to w przypadku 30-parolatka tego rodzaju sytuacja jest nierealna. Tu już nawet nie chodzi o to, że ci ludzie powinni się bać katastrofy, ale mieć świadomość tego, że od dłuższego czasu mamy do czynienia z katastrofą w służbie zdrowia (która z roku na rok robi się coraz bardziej przejebana). Wziąwszy to wszystko pod rozwagę, nie wiem, kurwa, co trzeba mieć w głowie, żeby uznać, że „gender” jest większym zagrożeniem niż, na ten przykład, czekanie 6 miesięcy na rehabilitacje po jakimś zabiegu (która to rehabilitacja po tych 6 miesiącach nie będzie miała najmniejszego sensu) albo odmowa refundacji chemioterapii przez NFZ, ze względu na to, że zdaniem tegoż funduszu, chemia już i tak nic nie zmieni/etc. Ok, właśnie do mnie dotarło, że nawet jeżeli ktoś miałby to szczęście, że absokurwalutnie nikt z jego rodziny by na nic nie chorował, to pierdyliony zbiórek internetowych, które docierają do absolutnie każdego (niezależnie od tego, w którym bąblu ktoś siedzi), to coś, czego raczej trudno nie zauważyć. Ktoś może powiedzieć, że przypuszczalnie (mimo wszystko) mężczyźni w tym przedziale wiekowym po prostu „nie zauważają” tych kolejek/etc. No ale skoro zauważają, że z klimatem się dzieje niezbyt dobrze, to zauważyliby również to, że babcia czeka dwa lata w kolejce na operację zaćmy. Ciekawym, czy te badania będą miały jakiś follow up (bądź też, czy będą „pogłębiane”). Nie da się bowiem ukryć, że te wyniki są dość ciekawe. Co prawda, nikt takich badań nie robił w 2015 (chodzi o badania „czego się boicie” z podziałem respondentów ze względu na płeć), ale jestem się w stanie założyć, że w szczytowym momencie antyuchodźczej histerii wywołanej przez PiS (którego politycy bardzo chętnie rozrzucali wszędzie rosyjskie wrzutki), terroryzmu obawiała się kupa ludzi niezależnie od płci. Teraz, kiedy partia rządząca straszy nas LGBT (+ wskrzeszonym genderem), bardziej podatni na prawicową propagandę okazują się mężczyźni. Warto by było (przynajmniej moim zdaniem) ustalić przyczyny, dla których tak się dzieje. Tzn., ja se tu mogę teoretyzować, ale przy całej mej zarozumiałości dopuszczam możliwość taką, że moje teoretyzowanie może się rozjechać ze stanem faktycznym, jednakowoż ten stan faktyczny bym chciał poznać. Na sam koniec niniejszych rozważań warto poruszyć kwestię tego, kto jako pierwszy zareagował na te badania. No oczywiście, że Prawo i Sprawiedliwość i (rządowe mendia). Tak się bowiem złożyło, że w artykule na Oko.press były również słupki odnoszące się do tego, który elektorat się czego boi. Okazało się (co za szok), że jeżeli chodzi o elektorat Prawa i Sprawiedliwości, to gęgeru i elżebete obawia się 54% respondentów. To jest, moi drodzy, w chuj, i trudno się dziwić temu, że rządowi spindoktorzy momentalnie podchwycili temat i podkręcili hejty. Przykładem niech będzie łamiąca wrzutka na portalu TVP Info: „Lider listy KO za prawem homoseksualistów do adopcji dzieci. „Co przeszkadza?”. Dwa dni wcześniej Człowiek, Który Wyklikał Sobie Fuchę Na Ćwitrze (aka Samuel Pereira) pokazał, że nie jest mu obce dziennikarstwo śledcze: „Krzysztof Śmiszek za adopcją dzieci przez pary jednopłciowe. Wpis już skasowany.”. Tak sobie myślę, że może warto byłoby pogłębiać takie kwestie zanim, jako społeczeństwo, zostaniemy propagandowo zajebani przez szczujnie partii rządzącej, ale co ja się tam znam.


Uwaga! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Rafała Ziemkiewicza (aka „cesarz researchu”) niestety nie trzeba nikomu przedstawiać. Tak sobie myślę, że gdyby Ziemkiewicz urodził się nieco później, to karierę robiłby w programach takich jak „Warsaw Shore”, względnie „Ex na plaży. Ponieważ jednak urodził się wtedy, gdy się urodził, jesteśmy skazani na jego, ekhm, „publicystykę”, która sprowadza się do obrażania wszystkich dookoła i opowiadaniu o tym, że (w skrócie), jak się komuś coś nie podoba, to ten ktoś może go pozwać. Ostatnio okazało się, że z tymi pozwami to jednak nie tak fajnie, albowiem: „Sąd Apelacyjny w Warszawie postanowił mnie właśnie zrujnować na rzecz koncernu Ringer Axel Springer (...)”.. Jeżeli ktoś nie wie, o którą sprawę chodzi, to już tłumaczę. Otóż w ferworze bycia Ziemkiewiczem, Cesarz Researchu był łaskaw z siebie wydalić, że Dryjańska jest „zdeformowana” (+ dorzucił jeszcze kilka innych inwektyw). Tak więc sprawa była prosta jak budowa cepa. Of korz, nie dla Ziemkiewicza, który po przejebaniu procesu zaczął wszystko tłumaczyć po swojemu. W jego oświadczeniu (którym był wpis na FB) było pełno szczerego złota, ale zacytuję tylko kilka fragmentów. Widać było, że Ziemkiewiczowi puściły uszczelki, bo pozwolił sobie na kilka słów szczerości. Na ten przykład, oznajmił: „że sąd chce mnie zmusić do przepraszania, gdy nie ma powodu i zwracania powódce tzw. kosztów – machnąłbym ręką, taki jest fach dziennikarza, raz się wygrywa, raz się przegrywa, czytelnik i tak wie swoje”. Tutaj idealnie widać mechanizm, w oparciu o który działa Ziemkiewicz. Otóż liczy się on, (a jakże) z pozwami, bo wie, że jego wyznawcy i tak będą mieli wyjebane na to, że będzie musiał kogoś przeprosić, zaś ludzie, którzy się tymi przeprosinami przejmą nie są jego „targetem”. Owszem, może i będzie musiał zapłacić jakieś grosze, ale chuj go to boli. Tylko, że tym razem wyrok był o wiele bardziej dotkliwy. Ziemkiewicz wyliczył, że sama publikacja przeprosin to koszt rzędu „kilkudziesięciu, jeśli nie stu kilkudziesięciu tysięcy złotych.” Po raz kolejny przyszło mi pochylić głowę przed jego skillami researcherskimi. Ten człowiek ma tak bardzo wyjebane na research, że nie robi go nawet wtedy, gdy sprawa, w której się wypowiada, dotyczy jego samego (tak więc, trzyma się chłopina swoich zasad, to mu trzeba przyznać). Czemu Ziemkiewicz przejebał? Nie, nie dlatego, że kogokolwiek obraził, ale dlatego, że: „Ten horrendalny wyrok wpisuje się w cały ciąg orzeczeń, jakie w ostatnich miesiącach wydał warszawski Sąd Apelacyjny przeciwko dziennikarzom kojarzonym z obozem rządzącym(...)”. W tym miejscu każdy rozsądnie myślący człek się na moment zaduma i sobie pomyśli „no, kurwa, typie. Obrażasz ludzi, a swoje przejebywanie w sądzie zwalasz na upolitycznienie sądów?”. Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale taka prosta. Tzn. owszem, jest to jedna część narracji Ziemkiewiczowskiej. Jednakowoż równie istotna jest druga część, która sprowadza się do tego, że Ziemkiewicz (w swojej opinii) został do tych wypowiedzi (a jakże) „sprowokowany” i że padły one, w określonych okolicznościach/etc./etc. To tłumaczenie to kwintesencja „debaty” publicznej w wykonaniu prawicy. Debata ta wygląda tak, że rzyga się na każdego, z kim się prawicowiec nie zgadza, a kiedy zaczyna mieć z tego tytułu problemy, to się okazuje, że ważny jest „kontekst”, bądź też „był to element szerszej dyskusji”, albo „może i obraził, ale bronił ważnej sprawy”. Znamienne jest to, że nie zdarzają się sytuacje, w których prawak powie „tak, powiedziałem to i to! Mam wyjebane na konsekwencje” i nie będzie się tłumaczył. Rzecz jasna, nie ujmowałoby to dzbanowatości takiemu typowi, ale przynajmniej jego zachowanie nosiłoby znamiona szczątkowej odwagi cywilnej. Co zrozumiałe, Ziemkiewicz, jako typowe prawicowe naczynie gospodarcze o szerokim zastosowaniu, zwykle służące do przenoszenia (przechowywania) płynów lub drobnoziarnistych materiałów sypkich, nie ma pojęcia o tym, co to jest odwaga cywilna, tak więc pozostaje mu kontekstoza. Jeżeli mógłbym w tym miejscu sobie trochę popsychologizować, to wydaje mi się, że mamy w tym konkretnym przypadku do czynienia z jakimś mechanizmem obronnym (nie pamiętam już ile było metod redukcji dysonansu poznawczego, ale pewnie chodzi o jedną z nich). No bo tak. Zapewne bardzo trudno jest stanąć przed lustrem i przyznać, że się przejebało kilkadziesiąt (albo sto kilkadziesiąt) tysi tylko i wyłącznie dlatego, że się nie powstrzymało przed napisaniem/powiedzeniem czegoś głupiego. O wiele łatwiej jest sobie powiedzieć, że się po prostu miało pecha, że ktoś się uwziął. Było to o tyle kuszące, że do tej pory Ziemkiewiczowi się udawało uniknąć dotkliwych konsekwencji finansowych, skoro więc „tym razem się nie udało”, to pewnie winny był jakiś spisek. Czy wyrok nie był aby zbyt dotkliwy? Jak to mawiają starzy górale: ni chuja. Wyrok był adekwatny. Świadczy o tym ta wstawka, w której Ziemkiewicz tłumaczył, że on rozumie decyzje sądu, o ile sąd się do niego nie przypierdala za bardzo, bo wtedy może mieć to w dupie. Ja wiem, że sąd go nie „wychowa”, bo on wie lepiej, ale może, po którymś wyroku trochę, kurwa, przystopuje z wyzywaniem ludzi od bladzi, skurwysynów/etc. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że po tym, jak Ziemkiewicz walnął w jednym ćwicie skurwysynami, to of korz, że tłumaczył na ćwitrze (przy pomocy cytatu jakiegoś), że to wcale nie oznacza, że czyjąś matkę obraził/etc. Jak to mawiają za wielką wodą – he had it coming. 


Farma trolli w Ministerstwie Szczucia (wcześniej znane jako Ministerstwo Sprawiedliwości) to był, oczywiście, jednostkowy przypadek i absolutnie nie ma mowy o tym, żeby gdziekolwiek indziej się powt... no oczywiście, że nie. Porozmawiajmy o Żandarmerii Wojskowej: „Sieć fejkowych kont na Twitterze, powiązanych z rzecznikiem prasowym i wysokimi rangą oficerami Żandarmerii Wojskowej, prowadziła zmasowany hejt przeciwko ofiarom mobbingu i molestowania w tej instytucji. Hejterzy ujawniali m.in. wrażliwe dane medyczne oraz niejawne informacje z toczących się śledztw. Sprawą zajmują się dwie prokuratury i Rzecznik Praw Obywatelskich.”. Mechanizm był praktycznie identyczny. Ktoś podpadł? To zaczniemy na niego srać w internecie, wywleczemy mu życie prywatne, napiszemy o jego chorobach/etc. To zaś było twórcze rozwinięcie metody „na teczkę”, w której chodziło o to, żeby znaleźć czyjąś teczkę, bądź też (jeżeli ktoś zbyt młody) znaleźć teczkę na kogoś z jego rodziny. Tak było w trakcie kampanii prezydenckiej w Warszawie, kiedy to rządowe media wysrały z siebie news: „Matka Rafała Trzaskowskiego, kandydata PO i Nowoczesnej na prezydenta Warszawy, była tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie "Justyna" – pisze "Gazeta Polska".” O tym, jak bardzo wyrywne są rządowe mendia jeżeli chodzi o teczki, niech zaświadczy ten oto cytat z portalu „Do Rzeczy”: „DoRzeczy.pl opublikowało informacje dotyczące przeszłości dyrektora TVP, Stanisława Bortkiewicza, które zostały zamieszczone na Twitterze przez użytkownika "John Bingham”, znanego z ujawniania tajnych współpracowników służb PRL”. Bo wiecie, zwykły internauta sobie chodził po IPNie i wrzucał w internety skany teczek, a rządowe mendia tak bardzo mu ufały, że robiły z tego wrzutki bez mrugnięcia okiem. Kronikarski obowiązek (po raz kolejny) każe wspomnieć o tym, że konto „John Bingham” zniknęło zaraz po akcji z teczką Borkiewicza (najwyraźniej doszło do próby sił, w której plecy Bortkiewicza okazały się mocniejsze od pleców Johna Binghama [kimkolwiek by on, kurwa, nie był]). Przysłowiowy chuj wie, ile tego rodzaju osób (Johnów Binghamów, Małych Emi) działa w internetach, ale wnioskując po tym, co już teraz wiemy, można bezpiecznie założyć, że jest ich od cholery. Jeżeli komuś się wydaje, że tych metod nasza władza używa jedynie w starciu z jakimiś „elitami” (sędziowie i te sprawy), to chciałbym nieśmiało przypomnieć o tym, co TVP robiło w trakcie strajku rezydentów. Prawda jest taka, że każdy może wpaść pod walec Dobrej Zmiany. Nie ma znaczenia to, czy jest sędzią, lekarzem-rezydentem, nauczycielem, dziennikarzem, czy też kimś, kto ma czelność domagać się prawa do zawarcia związku małżeńskiego z osobą tej samej płci. Jeżeli PiS będzie miał samodzielną większość parlamentarną w przyszłej kadencji (a trzeba przyznać, że Koalicja Obywatelska robi wszystko, żeby do tego doszło), to walec Dobrej Zmiany będzie jechał dalej.


Skoro zaś już jesteśmy przy wyborach, to pewnie nie wiecie, ale niedawno była bardzo wartościowa akcja profrekwencyjna, w której chodziło o to, że, no wiecie, nie świrujcie (tu wstaw Pszoniaka, który „zagrał” zaburzoną osobę) i idźcie na wybory! Czasem się poważnie zastanawiam nad tym, co trzeba mieć pod garem, żeby wpaść na taki pomysł i uznać, że jest na tyle dobry, że warto z tego akcję zrobić. Przecież ta „akcja” musiała przejść przez pierdylion osób i absolutnie żadna z nich nie pomyślała przez moment „nie no, to jest chyba jednak trochę chujowe”, względnie „ok, nam się podoba, ale czy aby na pewno spodoba się innym?”. Co zrozumiałe, akcja wywołała wkurw (tak, wiem, części ludzi się podobało, ale mam na to wyjebane). A potem wydarzył się cud. Otóż, okazało się, że prawicy ta akcja bardzo przeszkadza. Przeszkadzała ona, między innymi, Rafałowi Ziemkiewiczowi. Temu samemu, który protest osób z niepełnosprawnościami nazwał „ciamajdanem na wózkach”. Innym oburzonym był marszałek Karczewski, który nie tak dawno temu opowiadał o tym, że barierki przed sejmem stoją po to, żeby: „ świry tam się nie dostawały i żeby nie szkodziły”. Lista nazwisk „oburzonych”, którzy nagle sobie przypomnieli o swojej wrażliwości była znacznie dłuższa, ale rozrzutnik do gnoju mi się zaciął, więc nie dam rady więcej cytatów wrzucić. Wrażliwość prawicy nie przetrwała tygodnia. Jak do tego doszło? Otóż Greta Thunberg miała przemówienie na szczycie klimatycznym ONZ. Ponieważ mówiła rzeczy, które się naszej prawicy nie podobają (no bo wiecie, nie ma żadnych zmian klimatu, bo jak wyszedłem wczoraj z domu, to było zimno, więc lewaki, dupa, cicho). Ponieważ się nie podobały, trzeba było się jakoś przypierdolić. Ponieważ nie mieli teczki jej rodziców, przekazem dnia (kolportowanym przez drony dobrej zmiany) było to, że Greta to „niezrównoważone dziecko” (niektórzy rozpędzili się tak bardzo, że wrzucali na ćwitra litanie przypadłości), które jest „wykorzystywany przez środowiska/korporacje/etc.”. Mniej hardkorowe drony (między innymi założyciel akcji z 2015 roku „weź długopis na wybory”, Paweł Rybicki) skupiali się na tym, że „ktoś dziecku robi krzywdę” [ale kontekst był raczej zrozumiały]). Innych komentarzy „wrażliwej prawej strony” nie będę przytaczał (rozrzutnik nadal zepsuty), ale sprowadzały się one głównie do tego, za autorzy tych komentarzy krytykowali autorów akcji o nieświrowaniu. 


Greta Thunberg wywołuje tak duży ból dupy prawicy, że do zwalczania jej zastosowano jedną z ulubionych technik obecnej władzy, czyli napierdalanie wielonarracyjne. Jedną z takich narracji jest, co zrozumiałe, czepianie się młodego wieku. Skoro bowiem Greta ma 16 lat, to NA PEWNO nie pisze sobie sama przemówień, jest niesamodzielna/etc./etc. (czyli „sterują nią!”). Ciekaw jestem, co robili w wieku lat 16 ludzie, którzy twierdzą, że mając tyle lat „nie da się nic samemu”. Ja pamiętam, na ten przykład, że byłem wkurwiony na otaczającą mnie rzeczywistość do tego stopnia, że wpadłem na pomysł prowadzenia (jednoosobowego) naściennej gazetki szkolnej. Napisałem nawet pierwszy numer i już go chciałem rozlepiać, ale wpierw dałem do przeczytania mojemu najlepszemu szkolnemu ziomowi. Spodobało mu się bardzo, ale od razu powiedział, że szkoła niewielka i że raczej od razu się nauczyciele domyślą, kto to napisał i że będę miał srogo przejebane. Czasem zastanawiam się nad tym, co by było gdybym to wtedy rozwiesił i czy przypadkiem mój ziom nie sprawił, że w ogóle skończyłem szkołę średnią (nie zostawszy z niej wyjebany). Zanim ktoś pierdolnie na zawał, nie, nie porównuje się do Grety. Chodzi mi jedynie o to, że 16 lat to wiek, w którym młodzi ludzie robią w chuj rzeczy samodzielnie i wydaje mi się, że wstępne napisanie wystąpienia (jeżeli ktoś ma do tego talent) to żaden problem. No, ale to tylko dygresja. Wracajmy do meritum. Tak więc, jedną z narracji jest „no głupia gówniara, co ona tam wie”. No oczywiście, że ta sama prawica przyjebała z drugiej mańki. Mój ukochany portal „w Polityce” opublikował łamiący ćwit, który zaczynał się od: „Greta Thunberg bez ściągi nie była w stanie wydusić słowa”. Dobrze widzicie, rządowe mendia jarają się tym, że ktoś zadał 16-latce PYTANIE, NA KTÓRE NIE BYŁA W STANIE ODPOWIEDZIEĆ. Nie wiem jak u was, ale u mnie wyjebało skalę. Warto wspomnieć o  tym, że tą wrzutką wPolityce dokonało spektakularnego zaorania narracji „ona jest niesamodzielna, wszystko za nią przygotowują”. Prawda jest bowiem taka, że gdyby ją przygotowały jakieś agencje PR, to przed wystąpieniem dostałaby obszerną listę pytań, które ktoś jej może zadać, aka „ściąga” (im lepsza agencja, tym większa szansa na to, że na konfie padną pytania z listy, a przypominam, że tu ponoć mowa o osobie, za którą stoją GIGANTYCZNE pieniądze). Ponieważ zaś najprawdopodobniej sporo rzeczy ogarnia sama, nie miała takowej listy i miała problem z odpowiedzią na pytanie.


Przedostatnim wątkiem będzie kwestia „Pancernego Mariana”, czyli szefa Najwyższej Izby Kontroli, w którego kamienicy działała agencja towarzyska. Rzecz jasna, działała tak, że „Pancerny” nic o tym nie wiedział. Nie wiedziały o tym również służby, które powinny prześwietlić kandydata na szefa NIK (a wcześniej kandydata ma ministra/etc.). Domyślam się, że gdyby machina propagandowa rozwinęła skrzydła w pełni, to dowiedzielibyśmy się również o tym, że o agencji nie wiedział również typ, który ją prowadził. Ponieważ media jeszcze nie zostały uPRL-owione (a przepraszam „zrepolonizowane” [tak se myślę, że w pierwszej kolejności trzeba by było zrepolonizować Telewizję Polską]), zaczęły się pojawiać dość „trudne pytania”, o to czy służby wiedziały o „pokojach na godziny”, czy też nie wiedziały. Problem z tym pytaniem polega na tym, że nie ma na to dobrej odpowiedzi. Jeżeli nie wiedziały, to są chujowe. Jeżeli wiedziały, ale nic z tym nie zrobiły, to też są chujowe (acz z innych przyczyn). Obrona „Pancernego Mariana” idzie wielotorowo (bo i sprawa poważna). Z jednej strony zastępca rzecznika PiS wypowiedział się w tonie takim, że: „sytuacja nie jest w stu procentach jasna i partia czeka na wyjaśnienia". "Na ten moment nie można nic zarzucić prezesowi NIK"- mówił zastępca rzecznika PiS, zaznaczył jednocześnie, że nie będzie pobłażania dla kogoś, kto łamie prawo.” Z drugiej strony Prezes Polski powiedział, że: „wrogowie Banasia mogą się daleko posunąć, by go skompromitować”. Z trzeciej strony, Marek Suski napisał na ćwitrze, że: „Odnośnie Mariana Banasia powiem tyle: Nie mam pełnego zaufania do służb. Ani wtedy, ani dzisiaj. Dlatego że tam jest jeszcze mnóstwo ludzi z poprzedniej ekipy.”. W tym miejscu pozwolę sobie na dygresje. Markowi Suskiemu można zarzucić wiele, ale nie to, że sam wymyślił tego ćwita. Gdyby sprawa była czysta, to narracja byłaby jedna: Odjebcie się od niego. Tutaj co prawda zaczęło się od tego, że „Marian Banaś jest człowiekiem kryształowym” (autorem tych słów był Stanisław Karczewski), ale potem, w miarę rozwoju sytuacji, spuszczono z tonu deczko. Tym niemniej, nie można wykluczyć, że jeżeli sprawa się będzie wyjaśniać długo, a PiS wygra wysoko, to Dobra Zmiana nie uzna, że ma wyjebane. Wtedy przed kamery wyjdzie Szefernaker (albo jakaś jego odmiana) i powie, że jaki to ma wpływ na życie Polaków, że w kamienicy jakiegoś idioty działała agencja towarzyska?


Ostatni wątek będzie jednym z najbardziej absurdalnych, które dane mi było napisać. Chwilę temu okazało się, że być może ziomki z WOT dostaną Javeliny, albowiem: „Polska planuje kupić 180 przeciwpancernych pocisków w ich najnowszej wersji FGM-148F Javelin oraz 60 wyrzutni.”. Momentalnie zaczęto zadawać pytania o to, czemu, do kurwy nędzy, dostaną je WOT-owcy zamiast żołnierzy? Przeca żołnierze zrobiliby z tego sprzętu znacznie lepszy użytek niż WOTowcy (choć, jak wiadomo, jak będzie trzeba, to zatrzymają specnaz). To, że wyrzutnie dostaną WOT-owcy zamiast żołnierzy, nie ma żadnego sensownego uzasadnienia. Tak więc, pora na uzasadnienie bezsensowne. W maju 2017 roku pozwoliłem sobie na wyśmianie wypowiedzi ówczesnego szefa MON, który stwierdził, że: „Wojska obrony terytorialnej są fundamentem polskiej armii”. Bardzo szybko przyplątał się na ćwitrze jakiś dron, który zaczął mi tłumaczyć, że się nie znam i że w ogóle to WOT zajebisty. Dron się trochę zaperzył i w pewnym momencie zaczął klarować, że: „pocisk przeciwpancerny TOW albo coś nowszego obsłuży pastuch z Syrii - a to wystarczy żeby wyeliminować każdy ruski czołg”. Potem jeszcze dodał, że Rosjanie będą urządzali szarże czołgami (bez żadnej osłony te czołgi of korz puszczą, bo jej im nie wystarczy na wszystkie), a na końcu dorzucił, że rosyjski żołnierz jest i tak źle wyszkolony. I wszystko byłoby spoko, gdyby nie to, że ta wrzutka o TOWach była totalnie z dupy (bo była odpowiedzią na to, że wyśmiałem wypowiedź Macierewicza o tym, że WOT sobie ma poradzić ze specnazem). Teraz zaś okazuje się, że WOT dostaje „coś nowszego” od TOW-ów. Ktoś może w tym momencie powiedzieć „no elo, Mordo, Ty tak na serio?” I odpowiedź będzie twierdząca. Już nawet nie chodzi o to, że ten konkretny dron ma wśród (dość niewielu) followersów Mariusza Błaszczaka (bo, ów followuje sporo kont, więc to żadna poszlaka). Przejrzałem sobie to konto teraz i widać, że typ miał srogiego pierdolca na punkcie wyrzutni pocisków ds. „niszczenia ruskich czołgów” i obrony „dobrego imienia WOT”. Potem mu przeszło, ale równie dobrze mogło chodzić o to, że konto zmieniło „zasiadacza”. Ponadto typ miał bardzo dobre rozeznanie w zakresie tego, gdzie należy przechowywać te wyrzutnie, kto je dowiezie terytorialsom (w razie czego)/etc./etc. Biorąc pod rozwagę wszystkie te Johny Binghamy, Małe Emi i i inne trolle z Żandarmerii Wojskowej, nie wydaje mi się, kurwa, żeby to był przypadek. Nie, nie chodzi o to, że Błaszczak zobaczył wpis jakiegoś czopka i wpadł na pomysł zakupienia Javelinów dla WOT. Moim zdaniem ówczesny zasiadacz konta-drona, był po prostu jednym z „mózgów” odpowiedzialnych za wymyślanie tego, co można zrobić z WOTem (typ miał naprawdę sporą wiedzę, która wykraczała poza ówczesne pro-WOTowskie przekazy dnia) i razem z innymi „mózgami” (Małymi Emi i Johnami Binghamami) wpadł na pomysł, że jak WOT-owcy dostaną wyrzutnie (TOW, Spike, albo Javeliny), to wszyscy się ich będą bali. Potem zaś szef MON nie bardzo wiedział na co wydać pieniądze, więc „mózgi” go przekonały do swojej koncepcji.  Aczkolwiek, może było i tak, że Błaszczak kupił te wyrzutnie dla WOT bez żadnego trybu (bo np. nie lubi żołnierzy zawodowych i lubi ich wkurwiać). 

 Źródło:


https://twitter.com/tvp_info/status/1176074026206277632



https://dorzeczy.pl/kraj/45606/John-Bingham-odpowiada-Bortkiewiczowi.html

Tutaj wrzucam linki do prawicowego szamba hejtującego Gretę. Klikacie na własną odpowiedzialność:

https://twitter.com/PetrosTovmasyan/status/1176232933826453504





Rozmowa z przypadkowym internautą, który zupełnym przypadkiem wiedział w chuj rzeczy o WOT i wyrzutniach.

https://twitter.com/niegrzeczny_zen/status/867027639164383232

środa, 11 września 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #56

Ponieważ do wyborów jeszcze trochę ponad miesiąc, a większość ludzi już pomału zaczyna rzygać kampanią wyborczą, of korz, że zacznę od tematu ogólnego o wyborach właśnie. Dzięki tytanicznym wysiłkom opozycji przed wyborami 2019 większość ludzi zainteresowanych polityką zastanawia się nad tym, „jak bardzo” wybory wygra Prawo i Sprawiedliwość, bo rozważania na temat tego, „kto je wygra”, są cokolwiek bezsensowne. Owszem, polska polityka bywa w chuj nieprzewidywalna (vide wybory prezydenckie 2015), ale ciężko sobie wyobrazić scenariusz, w którym „coś się dzieje” i przez to „coś” PiS przegrywa wybory. Machina propagandowa dobrej zmiany jest w stanie zespinować praktycznie wszystko. Ponieważ pracownicy rządowej telewizji są zesrani (i to zesranie ma wymiar absolutny) perspektywą utraty władzy przez PiS, pracują na najwyższych obrotach. Z drugiej zaś strony KO pracuje na najwyższych obrotach, żeby te wybory nie tylko przejebać, ale zrobić to spektakularnie. Przykład? Kilka dni temu Prezes Polski zapowiadał podwyższenie płacy minimalnej. Reakcją KO było opowiadanie o tym, że oni na pewno będą przeciwko temu, bo jebać nierobów. Wydaje mi się, że raczej nietrudno zgadnąć, która z tych narracji bardziej spodoba się suwerenowi. No dobrze, ale czy z tego wynika, że narracje PiSu są niewywracalne i że nie należy ich krytykować? Nic z tych rzeczy, ale może pasowałoby to robić z głową? Czyli, na ten przykład, dyskusję o podwyższaniu minimalnej płacy zacząć od dość istotnej kwestii, którą jest to, ilu pracowników budżetówki zarabia mniej od tej zapowiadanej „nowej-minimalnej” i skąd rząd zamierza wziąć pieniądze na te podwyżki. I nie, to nie jest pierdolololo „rzont nie ma swoih piniendzy hurr durr”. Po prostu chodzi mi o to, że, do kurwy nędzy, kiedy rezydenci powiedzieli „hej, może by tak więcej pieniędzy na służbę zdrowia i żeby ludzie pracujący w tejże nieco lepiej zarabiali”, to zaczęło się pierdolenie „hurr durr, nieroby jedzo kanapki z kawiorem, wypierdalać, nie ma pieniędzy”. Kiedy zastrajkowali nauczyciele – rząd zastosował tę samą narrację (z tym, że zamiast kanapek z kawiorem było „nieroby mają wakacje i mało pracują, a  poza tym, nie ma pieniędzy, bo kosztowałoby to tyle, a tyle”). Opiekunowie osób z niepełnosprawnościami odbili się od tej samej ściany. W tym ostatnim przypadku, Jacek Sasin się wypowiedział i rzekł był: „nie będzie żywej gotówki dla protestujących. Ci, którzy mówią, abyśmy dali te pieniądze, niech powiedzą komu mamy zabrać". Rzecz jasna, na miesiąc (z hakiem) przed wyborami, okazuje się, że pieniądze się znajdą na wszystko i of korz, nikt nie podaje żadnych wyliczeń. Biorąc pod rozwagę narrację, którą rządowe mendia klepią od jakiegoś czasu, z której to narracji wynika, że samorządy to chuje, bo kradną i nie potrafią gospodarować pieniędzmi, nietrudno zgadnąć, w jaki sposób rząd będzie próbował finansować część swoich pomysłów. Jeżeli chodzi o samorządy, to jeszcze taka malutka dygresja. PiSowi zbyt dobrze wybory samorządowe nie poszły (nie chodzi o sejmiki, ale o włodarzy miejskich). Wcześniej PiS sobie wymyślił 5-letnią kadencję i z tego by wynikało, że trzeba będzie cierpliwie poczekać do kolejnych wyborów, prawda? Nic z tych rzeczy. Jeżeli bowiem rząd zacznie kombinować z dofinansowywaniem samorządów (np. zacznie obcinać subwencje/etc.), to część z nich może mieć (eufemizując) problemy z płynnością finansową. A co się robi w przypadku, w którym jakieś miasto się za bardzo zadłuży i nie jest w stanie się wykaraskać samodzielnie? Zgadliście, wtedy do akcji wkracza zarząd komisaryczny i zupełnym przypadkiem komisarzy powołuje opcja, która trzyma łapę na Sejmie. No, ale to tylko dygresja. Wracajmy do „dużych” wyborów. Moim skromnym zdaniem, partią, która trzęsie się nad wynikiem wyborczym jest partia rządząca. No bo ok, zwycięstwa są pewni, ale prawda jest taka, że dla obecnej partii rządzącej zwycięstwo, które nie skończy się ugraniem samodzielnej większości parlamentarnej, może się okazać zwycięstwem zajebiście pyrrusowym. Pogdybajmy sobie przez moment. Załóżmy, że PiS wygrywa wybory i do większości parlamentarnej brakuje mu koalicjanta (tzn. nie wystarczy sobie dokupić posłów, którzy dostali się z list innych partii). Załóżmy, że udało się tego koalicjanta znaleźć. Na pierwszy rzut oka, wszystko ok, bo udało się utrzymać władzę. Tylko, że nie bardzo, bowiem taki koalicjant musi coś dostać. Stołek wicepremiera, jakieś ministerstwa, być może któryś wojewoda (w latach 2005-2007 PiS, o ile mnie pamięć nie myli, nie oddał żadnego stołka wojewody koalicjantom, ale to jeszcze o niczym nie świadczy). Nie wspominając o pierdylionie pomniejszych stołków w ministerstwach (bo przecież koalicyjny minister pozatrudnia sobie tam „swoich”), w Urzędach Wojewódzkich/etc./etc. Warto mieć na uwadze fakt, że to już nie jest rok 2005, w którym PiS oddawał Samoobronie i Lidze Polskich Rodzin stołki „odziedziczone” po SLD. Tym razem trzeba by było oddać „swoje”, a co za tym idzie – wyjebać z roboty sporą część aktywu partyjnego. Chyba nikt nie ma wątpliwości co do tego, że wypierdalany z roboty aktyw partyjny nie byłby zbytnio zadowolony. Większość niezadowolonych ograniczy się pewnie do cichego burczenia i będzie czekało na to, że partia ich jednak nie porzuci i obdaruje jakimś stołkiem. Jednakowoż część z nich może się np. zemścić na swoich dotychczasowych chlebodawcach i zrobić to, co zrobiła „Mała Emi”. Osobną kwestią jest to, że to, co się odjebywało w Ministerstwie Szczucia (wcześniej znanym pod nazwą Ministerstwo Sprawiedliwości) dzieje się pewnie we wszystkich ministerstwach, bo jeżeli ktokolwiek skrytykuje dowolne ministerstwo, to momentalnie obsiadają go drony dobrej zmiany, które przeważnie (dziwnym trafem) dysponują pokaźnym arsenałem informacji na temat osoby mającej czelność skrytykować tego, czy innego dobrozmianowego ministra/wiceministra. Poza tym, można bezpiecznie założyć, że gnój w ministerstwach nie ogranicza się jedynie do farm trolli; co za tym idzie, każda osoba „z zewnątrz”, która przejmie ministerstwo – może być potencjalnym zagrożeniem. Of korz, to są tylko i wyłącznie moje dywagacje, ale obstawiam, że to właśnie lęk przed utratą samodzielnej większości parlamentarnej sprawia, że PiS prowadzi taką, a nie inną kampanię. Już po napisaniu całego Przeglądu w mediach objawiła się Małgorzata Kidawa-Błońska, która powiedziała, że podwyższanie płacy minimalnej jest chujowe, bo tak było w socjalizmie. Co znamienne, Kidawa-Błońska przyjebała po paru dniach od momentu, w którym PiS złożył takie, a nie inne obietnice można więc domniemywać, że te konkretne autograbie były efektem pracy sztabu, który przez parę dni szlifował przekaz. Wspominam o tym dlatego, żebyście wiedzieli, że mam świadomość tego, że moje rozważania na temat tego „co by było gdyby PiS nie miał samodzielnej większości parlamentarnej”, to rozważania, które mają charakter, że tak to ujmę po inteligencku, w chuj teoretyczny.


Ja wiem, że punktowanie rządowych mediów to chodzenie „na skróty”, a znęcanie się nad „Wiadomościami”, to coś w rodzaju używania teleportera, ale jeden z ostatnich ćwitów (pochodzący z konta „Wiadomości”) jest na tyle spektakularny, że muszę się nim z wami podzielić. Otóż, gdybyście nie wiedzieli, to PiS walczy z wykluczeniem komunikacyjnym. W jakiż to sposób walczy? Ano w taki: „Walka z wykluczeniem komunikacyjnym nabiera tempa. We wschodniej Polsce ruszyła budowa dwóch ważnych odcinków Via Carpatii. Inwestycja będzie ulgą dla mieszkańców Janowa Lubelskiego. Wsparcie otrzymali też mieszkańcy Stalowej Woli.” Bo wiecie, hehehe, wykluczenie komunikacyjne jest wtedy, jak macie auto, ale drogi są chujowe, co nie? Domyślam się, że ludziom, którzy usiłują się przemieszczać zbiorkomem między pomniejszymi zadupiami na pewno się taka walka z wykluczeniem komunikacyjnym spodoba. Może i busów jest mało, może kursują tak, że potrafią odjechać z przystanku 20 minut przed czasem, ale powstają nowe drogi, więc jest spoko. Tak okołotematowo, to ciekawi mnie jedna sprawa, którą jest „zwijanie się” PKS-ów. Zaczynało się ono likwidacją części linii, a często kończyło na sprzedaży dworca (wraz z rdzewiejącym taborem). Jest to interesujące o tyle, że jak się np. człowiek buja po dworcach w większych miastach, to widać tam od zajebania prywatnych przewoźników. Tak więc, to nie było tak, że ludzie przestali chcieć się przemieszczać zbiorkomem z punktu A do punktu B, tylko po prostu państwo zrejterowało. Wiem, że się powtarzam, ale wydaje mi się, że budowa nowych dróg jakoś niespecjalnie w tej materii cokolwiek zmieni.


Gdzieś tak na początku sierpnia Beata Mazurek najprawdopodobniej dostała polecenie, żeby trochę postraszyć suwerena straszliwym multikulturalizmem i na swoim ćwitrze opublikowała łamiący wpis: „Zamachy,wzrost przestępczości, gwałty, strach i strefy szariatu.Takie są konsekwencje multikulturalizmu i otwartych drzwi dla imigrantów.Szwedzi uciekają ze swojego kraju,aby w Polsce znaleźć spokój i normalność. A jeszcze nie tak dawno PO chciała ich przyjąć każdą ilość -zgroza”. Beacie Mazurek bardzo szybko odpowiedział  szwedzki Minister Sprawiedliwości: „ To kompletna bzdura. Ruch migracyjny idzie obecnie w zupełnie innym kierunku. W latach 2017-2018 ponad 8 tys. Polaków wyemigrowało do Szwecji. To ponad trzy razy więcej niż ogólna liczba Szwedów, którzy żyją w Polsce”, potem dodał jeszcze coś o polskich gangach, które dokonują włamań w Szwecji. Na reakcję Beaty Mazurek nie trzeba było długo czekać. Najpierw napisała ona na ćwitrze, że (w uproszczeniu), wypad, pajacu, a jak sobie nie radzisz z przestępczością, to wypad, pajacu. Potem zaś „podparła się” linkiem do strony, co do której można mieć pewność, że jest elementem rosyjskiej wojny informacyjnej prowadzonej z Zachodem. Do rewelacji Beaty Mazurek (odnośnie Szwedów uciekających do Polski) odniosła się również Ambasada Szwecji i opublikowała kilka ćwitów. Pozwolę sobie zacytować jeden z nich: „W polskim Urzędzie ds. Cudzoziemców w sprawie Szwedów ubiegających się o azyl w Polsce ambasada uzyskała następujące dane na lata 2017-2019: w 2018 o azyl ubiegał się 1 obywatel Szwecji. W latach 2017 i 2019: 0 obywateli.” Widać więc gołym okiem, że mamy do czynienia z kolejnym Potopem Szwedzkim. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Beata Mazurek nie odniosła się w żaden sposób do wpisów Ambasady Szwecji. Obstawiam, że dostała odgórny zakaz, bo jej przełożeni zdają sobie sprawę z tego, że gdyby zrobiła to, co w przypadku szwedzkiego szefa MS (czytaj – kazała ambasadzie spierdalać), to mogłoby się to skończyć lekkim skandalem dyplomatycznym. Muszę przyznać, że dysonans poznawczy mi się przydarzył w związku z tą sprawą. Z jednej bowiem strony, bardzo dobrze się dzieje, że ktoś prostuje idiotyzmy produkowane taśmowo przez polityków z łbami przeżartymi rosyjskim dezinfo. Z drugiej jednakowoż strony, to, że prostowaniem takich idiotyzmów muszą zajmować się ambasady obcych krajów pokazuje, że nasze media są w cokolwiek czarnej dupie jeżeli chodzi o walkę z dezinformacjami. Rzecz jasna, to nie jest tak, że media mają obowiązek prostować każdy (eufemizując) prawacki wysryw, ale jeżeli już cytują jakiś wpis, to mogłyby sprawdzić, jak się ów wpis ma do rzeczywistości. 


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Skoro zaś już jesteśmy przy temacie prawackich wysrywów (zaraz się przekonacie, że w kontekście omawianego zagadnienia, określenie to będzie się jawić jako ta subtelna gra słów), to niestety będziemy musieli poświęcić chwilę na to, co się odjebało na wykładzie organizowanym przez IPN w Centrum Edukacyjnym Instytutu Pamięci Narodowej im. Janusza Kurtyki „Przystanek historia”. Otóż, pojawił się tam profesor Chuj Wie Kto (aka Marek Chodakiewicz) i w ramach gay-bashingu opowiedział o tym, że jak jego dziewczyna pracowała w jednym ze szpitali, to musieli usuwać jednemu facetowi chomika z odbytnicy. Potem rozkręcił się, jak ksiądz Oko opowiadający o dziecięcej masturbacji (chciałbym móc napisać, że to z tym księdzem Oko, to taki żart głupi niegodny lewackiego blogera, ale doskonale pamiętam, jak ów jegomość z błyskiem w oku opowiadał o masturbujących się dzieciach), kontynuował, że takiego chomika to trzeba najpierw ogolić, usunąć zęby i pazury posmarować olejem i (resztę sobie dopowiedzcie sami). Każdemu, kto w tym momencie sobie pomyślał „ja pierdole, co żem ja przeczytał/a” przypominam, że event ten odbył się w (niestety, muszę CAPSa) CENTRUM EDUKACYJNYM INSTYTUTU PAMIĘCI NARODOWEJ IM. JANUSZA KURTYKI. W tym momencie pora na jeden ze stałych elementów gry, czyli „co by było gdyby”. Wyobraźmy sobie, co by było gdyby jakaś lewicowa organizacja (nie oszukujmy się IPN nie jest „państwowy”, tylko prawicowy, sowicie obdarzany groszem publicznym (tak, wiem, brzmi to jak kiepski dowcip) organizował sobie wykłady. Teraz zaś sobie wyobraźmy, że na jednym z takich wykładów, prof. J.H. Taboryta opowiedziałby historię o tym, jak to księża katoliccy urządzili sobie ligę (z punktami/etc.), której zwycięzcą zostaje duchowny, który zgwałci największą liczbę dzieci. Źródłem historii, byłoby „świadectwo” kogoś, kto opowiedział ją dawno temu. A teraz wyobraźmy sobie reakcję polskiej prawicy. Domyślam się, że mielibyśmy do czynienia z gównoantycyklonem o roboczej nazwie „Wielka Brązowa Plama”. Co zrozumiałe, prawica się ni chuja nie odniosła do „wykładu”. Czemu? Bo jak się hejtuje mniejszości seksualne (bądź też dowolną inną grupę, która podpada prawicy swoim istnieniem) to można wygadywać dowolne idiotyzmy. Prawica zaś jest za bardzo zajęta waginami na kiju, żeby zwrócić uwagę na to, że IPN organizuje „wykłady”, w ramach których ktoś po prostu bredzi. Na tym jednakże nie koniec. Znalazł się bowiem jeden odważny lewak i odpalił guglarkę (link w Źródłach [swoją drogą szacun, bo ja bym się bał szukać tej historii w guglach]) i wynorał, że cały ten wysryw opiera się na anglojęzycznym urbanledżendzie: „Źródłem tej "informacji" nie są jakieś badania nad seksualnością tylko artykuł w gazecie na temat miejskich legend.”, w którym to artykule stało, że to Urban Legend, bo w szpitalu, w którym miało się odbywać wyciąganie myszoskoczka [tak, w oryginale był „Gerbill”], nikt nie potwierdził tej historii, tak więc równie dobrze profesor Chuj Wie Kto mógł opowiadać o tym, że w trakcie II wojny światowej jednemu facetowi wyciągnięto z odbytu działo kolejowe Ciężki Gustaw (zapewne część prawicy by w to uwierzyła bez mrugnięcia okiem) i opowieść ta miałaby dokładnie tyle samo wspólnego z rzeczywistością, co historia o chomiku. Odważny Lewak swój wątek spointował w następujący sposób: „Zakończę ten wątek tak: zajęło mi to wszystko kwadrans z google. Dłużej pisałem te wszystkie tłity niż robiłem "badanie". Nie dołożyć choć tyle staranności to nie jest przypadek. To celowe działanie.” I niech to wystarczy za pointę. 


W poprzednim Przeglądzie poświęciłem trochę liter polskim publicystom, którzy jakiś czas temu stracili kontakt z bazą. Co zrozumiałe, prym wśród tych, którym odjechał peron wiodą prawicowcy.  IBRIS sprawdził (sondażowo), na kogo głosują widzowie poszczególnych serwisów informacyjnych (porównywano „Wiadomości TVP”, „Wydarzenia Polsatu” i „Fakty TVN”). Ze słupków wyszło, że 80,1% widzów „Wiadomości” głosuje na PiS, tak samo głosuje 49,5% widzów „Wydarzeń Polsatu” i 33,7% Widzów „Faktów TVN”. I w tym momencie wchodzi Dawid Wildstein (syn znanego ojca): „Taka ciekawostka. Z badań ibris wynika, że wyborcy PiS oglądają różne telewizje. Wyborcy PO de facto skupiają się tylko na TVN. Niby wiadome od dawna ale znów widać, kto tak naprawdę ma mentalność- jeden wódz, jedna partia, jedna telewizja. I żadnej akceptacji dla innych opinii”. Kurwa, to jest na serio niesamowite. Typ widzi badania, z których wynika, że serwis informacyjny z jego firmy oglądają praktycznie tylko i wyłącznie wyborcy jednej partii i wyciąga z tego wniosek, że ci wyborcy są spoko, bo oglądają inne serwisy informacyjne. I tak się zastanawiam, czy typ po prostu bredzi, czy też ściemnia, bo alternatywna interpretacja danych sprawia, że jest cokolwiek zesrany. Ta alternatywna interpretacja (która, moim nieskromnym zdaniem, ma znacznie więcej wspólnego z rzeczywistością) jest taka, że spora część wyborców Prawa i Sprawiedliwości rzyga „Wiadomościami” i szuka sensownych alternatyw. Niespecjalnie mnie to dziwi, bo „Wiadomościom” udało się przeskoczyć poziom, który do niedawna prezentowały takie media, jak Telewizja Republika, bądź też portal „Fronda”. Osobną kwestią jest to, że wyniki tego konkretnego sondażu pokazują, że nie ma, kurwa, absolutnie żadnej symetrii między „Wiadomościami” i „Faktami”, jeżeli chodzi o „biasy”. Jeszcze bardziej osobną kwestią jest to, że te wyniki to wyraźny, kurwa, sygnał dla części mędrców, którzy tłumaczą, że kto głosuje na partię rządzącą jest głupim kutasem i niech spierdala, bo widać wyraźnie, że (co za szok), na partię rządzącą głosują też tzw. „normalsi”. Obstawiam, że głosują na PiS dlatego, że uznali tę partię za „mniejsze zło”. Ktoś może powiedzieć „no dobrze, ale dlaczego Dawid Wildstein miałby się zesrać z tego powodu, że serwis informacyjny TVP oglądają głównie wyborcy PiS? Przecież o to chyba chodzi?”. No trochę nie bardzo. Tzn. na pierwszy rzut oka, wszystko jest spoko, bo telewizja narodowa (czy jak jej tam) ma być ulotką wyborczą PiSu działającą 24/7. Tylko że drugi rzut oka pokazuje, że gdyby PiS się „potknął” w wyborach, to TVP będzie można zaorać i nikt, poza tzw. betonowym elektoratem, nie zapłacze bo mediaworkerach wywalanych z roboty. Może inaczej, kiedy PiS zmieniał media publiczne w swoją ulotkę wyborczą, ludzie się niespecjalnie przejęli. Kiedy następcy będą przeorywać TVP, sporo ludzi będzie biło brawo, zaś „bycie niepokornym” (tzn. udawanie bezstronnego i wspieranie konkretnej opcji politycznej) raczej już nie wypali.


Jeżeli chodzi o ciekawostki z gatunku fringe prawicy. Konfederacji nie trzeba nikomu przedstawiać? Jest to twór polityczny z gatunku tych skrajnie hardkorowych. Wydawać by się mogło, że nikt nie jest zbyt hardkorowy dla tej partii, prawda? Najwyraźniej Kaja Godek o tym nie wiedziała, bo ją stamtąd wyjebali. Potem chciała iść do wyborów z Markiem Jurkiem. Nieco później tam też doszło do jakiejś dramy, bo okazało się, że Kaja Godek jednak dołączyła do „Skutecznych Piotra Liroya-Marca”. Nie mam pojęcia, czy ostatecznie wystartuje z tych list, bo „Skuteczni” nie ogarnęli zbierania podpisów i wystawią kandydatów jedynie w pięciu okręgach. Nie udało mi się wyguglać, czy Kaja Godek się załapała na któryś z tych okręgów, czy też odpadła w przedbiegach. Wydaje mi się, że w tym konkretnym przypadku (bycie zbyt hardkorowym dla Konfederacji [i być może dla Marka Jurka]), pointa jest raczej zbędna.


Ponieważ głośno zrobiło się o farmie trolli z Ministerstwa Szczucia, rządowe mendia przyjebały spinem A BREJZA MIAŁ FARMĘ TROLLI W INOWROCŁAWIU. Potem zaś politycy partii rządzącej zaczęli budować narrację, w myśl której Onet odpalił aferę z farmą trolli w Ministerstwie Szczucia, bo chciał przykryć sprawę Brejzy. Zazwyczaj w takich sytuacjach cytuję, że tak to ujmę, wszystkie strony, ale w tym konkretnym przypadku mam na to wyjebane z dwóch przyczyn. Po pierwsze, cała sprawa zaczęła się od tego, że „Stary Brejza” sieknął wnioskiem do prokuratury, bo część urzędników robiła wały wystawiając lewe faktury. Sprawa bardzo długo nie ruszała z miejsca bo, co za przypadek, główną „zainteresowaną” była polityczka Zjednoczonej Prawicy. Po tym, jak Onet przypierdolił „farmą trolli” nagle okazało się, że tam w tym Inowrocławiu nie chodziło o żadne faktury, ale o farmę trolli właśnie. Mam niejasne przeczucie, że lwia część „informacji” pochodzi od ludzi, którzy mają na głowie prokuraturę i z racji tego, że są podejrzanymi – mogą mówić co im się, kurwa, tylko podoba, bo nic im nie grozi za ściemnianie. Jeżeli ktoś ma skojarzenia z „urodzinami Hitlera” i typem, który w ramach składania wyjaśnień powiedział, że dostał 20 tysięcy zeta w reklamówce na organizację urodzin, to skojarzenia są słuszne. Choćby dlatego, że sprawa lewych faktur nie ruszyła z miejsca, zamiast tego prokuratura zajmuje się pierdołami. Jednakowoż tym, co sprawia, że absokurwalutnie nie wierzę w to, że sprawa wygląda tak, jak ją przedstawiają media rządowe (poza tym, że swoim nazwiskiem firmuje to Pereira) jest to, że gdybyśmy uprościli tę sprawę, to wyszło by na to, że Ryszard Brejza złożył doniesienie do prokuratury na swojego syna i swoją żonę. Nie wiem, jak wam, ale mnie się, kurwa, średnio chce w to wierzyć. Czy z tego wynika, że w Urzędzie Miejskim w Inowrocławiu nie działała żadna „komórka”, która zajmowała się pisaniem komentarzy w necie? Jakby wam to powiedzieć, zdziwiłbym się, gdyby nie działało tam coś takiego. Posłużę się anecdatą. Wyobraźmy sobie miasto nad akwenem.  Wyobraźmy sobie, że w mieście nad akwenem przewodniczący rady miejskiej wkurwiał wszystkich do tego stopnia, że radni się zmówili i złożono wniosek o odwołanie go. W mieście śmiga kilka portali lokalnych, ale tylko jeden z nich relacjonuje (na żywo) wszystkie sesje. Tak samo było w tej naszej wyobrażonej sytuacji. Przed sesją pojawiło się tylko kilka komentarzy (których autorzy wątpili w to, że przewodniczącego uda się odwołać). Wyobraźmy sobie, że w trakcie sesji przewodniczący został odwołany, i ani jeden fuck nie został dany w komentarzach pod relacją. A teraz wyobraźmy sobie swój całkowity brak zdziwienia faktem, że masowe spamowanie komentarzami zaczęło się pi razy oko pół godziny po tym, jak się sesja rady miejskiej skończyła (tak więc radni zdążyli się w międzyczasie dotaśtać do domów). Jeżeli takie rzeczy potrafią się dziać w wyimaginowanym mieście nad akwenem, to można bezpiecznie założyć, że podobnie rzecz się ma w innych (większych) miastach. Czy tego rodzaju działania są niezgodne z prawem? Co prawda nie jestem prawnikiem, ale się wypowiem: śmiem w to, kurwa, wątpić. Namawianie do głosowania na kogoś z sondzie internetowej (bo takie łamiące informacje „ujawniło” TVP) nie podpada pod żadne paragrafy. Warto również wspomnieć o tym, że spin rządowych mediów wypierdala się na tym, że to, co działo się w Ministerstwie Szczucia, podpadało pod paragrafy (co przyznawali, z bólem, symetryści). Szczytem, kurwa, wszystkiego było to, że w sprawie Inowrocławia wypowiedział się nie kto inny, jak Zbigniew Ziobro, który był niemożebnie oburzony tym, że: „Wykonujący te zadania byli opłacani z pieniędzy podatników”. Niech ktoś zatrzyma tę karuzelę, bo się porzygam. No chyba, że czegoś nie ogarniam i, na ten przykład, wyjebany wiceminister (ten od „małej Emi”) był wiceministrem w czynie społecznym i nie pobierał za to kasy. Jeżeli bowiem nie pracował za darmo, to coś mi, kurwa, mówi, że „wykonujący te zadania był opłacany z pieniędzy podatników”.


24 sierpnia w Zabrzu miał się odbyć „Marsz Równości”. Cudzysłów użyty z rozmysłem, albowiem była to prowokacja. Zacznę od końca, czyli od cytatu z artykułu traktującego o tym „Marszu”: „Marsz Równości w Zabrzu. Przyszedł sam organizator, wokół niego kilkudziesięciu policjantów
Na pochodzie pojawiło się też dwustu kiboli. Manifestacja budziła emocje już przed rozpoczęciem. Wszystko przez osobę organizatora, od którego odcięli się inicjatorzy Parady Równości w Warszawie.”. Nie pamiętam już, kiedy pojawiły się pierwsze informacje o tym, że w Zabrzu m się odbyć jakiś Marsz, ale bardzo szybko zaczęły się od niego odcinać polskie organizacje LGBT. Wieść o tym, że event w Zabrzu ma być prowokacją rozniosła się bardzo szybko. Efekt końcowy był taki, że pojawił się tam jedynie organizator i (co za całkowity brak niespodzianki) dwustu kiboli (którzy nawet skandowali hejty na organizatora). Wydawać by się mogło, że nikt nie ma wątpliwości odnośnie tego, że z tym eventem było coś nie tak, prawda? Dzień dobry, tu portal „Do rzeczy”: „Klapa Marszu Równości w Zabrzu. Media: Pojawił się jeden uczestnik” oraz: „Środowisko LGBT nie zmobilizowało się?”. Bycie prawicowcem to zajebista fucha (poza tym, że człowiek musi się przyzwyczaić do bycia chujem). Gdyby prowokacja w Zabrzu się udała i kibole zrobiliby zadymę, można by napisać o tym, że „ZNOWU ZADYMY NA MARSZU RÓWNOŚCI”. Prowokacja się nie udała, bo nikt nie przyszedł? Nic straconego, napiszemy, że to była frekwencyjna klapa, bo się środowiska LGBT nie zmobilizowały i chuj z tym, że o mobilizacji środowisk świadczy fakt, że nikt się tam, kurwa, nie pojawił, bo wszyscy wiedzieli, że to lipa. Pozwolę sobie zacytować kawałek wpisu Odważnego Lewaka, który bronił dobrego imienia Boo (Minsc będzie mu za to dozgonnie wdzięczny): „Nie dołożyć choć tyle staranności to nie jest przypadek. To celowe działanie.” Wydaje mi się, że tu nie chodziło o żaden Risercz Ziemkiewiczowski (choć przyznaję, że, dla zasady, wręczyłem „Do Rzeczy” Karnego Ziemkiewicza za chujowy research). Ziomki z „Do Rzeczy” doskonale wiedziały, że ten „Marsz” to lipa, ale przecież nikt nie płaci im za pisanie prawdy, nieprawdaż?


Niestety musimy się tu na momencik pochylić nad funkcjonariuszem Jędraszewskim (bardzo, ale to bardzo, kurwa, dużo kosztowało mnie powstrzymanie się od umieszczeniem imienia „Heinrich” przed jego nazwiskiem), który był łaskaw znowu się zrzygać. Tym razem, tłumacząc się ze swojej wypowiedzi o zarazie zadał następujące pytanie: „Jeśli ktoś walczy z zarazą, np. z epidemią dżumy czy cholery, to czy tym samym jest wrogiem tych, którzy na te choroby chorują i znajdują się w niebezpieczeństwie życia? Oczywiście, że nie”. Mam nadzieję, że Jędraszewski, który nie jest już najmłodszym człowiekiem, będzie żył długo. Na tyle długo, żeby mógł zobaczyć, czym dla Kościoła skończy się agitacja polityczna i stosowanie nazistowskiej retoryki. Nie, Prawo Godwina nie ma zastosowania w przypadku, w którym ktoś porównuje ludzi do dżumy. Owszem, polski Kościół to potężna instytucja, ale wiernych jej ostatnio nie przybywa, a to, co odpierdalają biskupi, raczej mało kogo (poza Sebix-prawicą) nie zachęci do uczestnictwa „we wspólnocie”. W pewnym momencie może się okazać, że część ludzi przestanie przymykać oczy na to, co się dzieje („no bo przecież nie wszyscy księża są chujami, są też dobrzy/etc./etc.”  i uzna, że nie chce mieć nic wspólnego z Kościołem w obecnym kształcie. Żeby nie przedłużać, mam nadzieje, że Jędraszewski i ci, którzy go bronią, dożyją momentu, w którym pierwsze zadłużone kościoły pójdą pod młotek, amen.


Nie przepadam za autocytatami (bo choć jestem zarozumiałym chujem, to jednak wolę zachowywać pozory), ale tym razem muszę. W poprzednim Przeglądzie: „w trakcie kampanii w Wawie, kiedy okazywało się, że któryś z wywiadów poszedł nie po myśli człowieka z „biedniejszej rodziny”, to zawsze się znalazł jakiś uczynny internauta, który wyciągnął z całego wywiadu ten jeden fragment, w którym Jaki prezentował się dobrze i wrzucił go u siebie z odpowiednim komentarzem (zaś główny zainteresowany momentalnie to u siebie udostępniał).”  Dosłownie dzień po opublikowaniu tego Przeglądu, zadziałał dokładnie ten sam mechanizm. Patryk Jaki, który poszedł do TVN24 i usiłował kręcić spin „hurr durr farma trolli w Inowrocławiu”, wyjebał się tam, jak Konfederacja przed progiem wyborczym w trakcie wyborów do PE. Co było dalej? Pozwólcie, że oddam głos mojemu ukochanemu portalowi „wPolityce”, który uraczył me oczy artykułem o następującym tytule: „"Pozamiatał"; "Gratulacje za cierpliwość". Gorące KOMENTARZE po występie Jakiego w TVN24. Internauci krytykują Anitę Werner”. Teraz przygotujcie się na najmniejsze zdziwienie w swoim życiu, czyli na krótką listę internautów, którzy postanowili bronić Jakiego. Było tam influencerskie konto o nazwie „Arkadiusz Czerepach”, które w trakcie kampanii samorządowej zajmowało się robieniem (gigantyczych) zasięgów Jakiemu (cytując jakieś „hajlajty” z wywiadów i tłumacząc, że „zaorał”). Kolejne konto należało do Macieja Szoty (nie wiem, czy poprawnie odmieniłem nazwisko „Szota”), który w trakcie kampanii samorządowej (nie zgadniecie) wspierał Patryka Jakiego, w lipcu zaś został „akredytowanym asystentem parlamentarnym Patryka Jakiego”. Żeby zostać asystentem Jakiego, Szota musiał zrezygnować z zasiadania w Radzie Miejskiej Inowrocławia. Na stołku radnego zastąpił go pan, który się zwie Damian Polak. Czemu o nim wspominam? Bo on również był jednym z „internautów”, którzy bronili Jakiego po wpierdolu, który ów dostał w TVN24. Jedziemy dalej. Cytowano również wpis Katarzyny Stróżyk, która w trakcie kampanii robiła zasięgi Jakiemu, jako „niezależna internautka”, a potem (co za przypadek) wystartowała z list PiSu w wyborach do RM w Warszawie. Zacytowano również Oliwiera Kubickiego. Kim jest Pan Kubicki? Pozwolę sobie zacytować Wirtualne Media: „Były rzecznik komisji weryfikacyjnej i szef kampanii Patryka Jakiego zatrudniony w Banku Pekao”. Kolejny cytat pochodzi z trollkonta założonego w styczniu 2018, które bardzo szybko dorobiło się followa od Patryka Jakiego i Sebastiana Kalety (i wcale, ale to wcale nie wspierało Jakiego w trakcie kampanii wyborczej). Zaraz po publikacji artykułu, można było w nim przeczytać ćwit z troll konta „Immanuela Kant” (znane trollkonto z farmy Jenota [aka Dominik Tarczyński]), potem nastąpiła aktualizacja i ćwit Immanueli zniknął (ale nadal wisi tam screen ćwita). Po tym, jak wywalono wpis z tego konkretnego konta, wszystkie pozostałe cytaty „internautów” pochodzą od ludzi związanych z Patrykiem Jakim. Brawo wy!


Na deser zostawiłem wypowiedź Jędraszewskiego, który tym razem postanowił przypierdolić się do antypedofilskich standardów w edukacji seksualnej WHO. Bo wiecie, generalnie edukacja seksualna jest zła, albowiem: „w ten sposób próbuje się niszczyć małe, jeszcze przedszkolne dzieci. Odbierając im prostotę spojrzenia, czystość ich oczu i tę piękną postawę niewinności, która nas, starszych, tak często wzrusza”. Primo, gdybym był wierzący, to bym napisał „spłoń w piekle”. Ponieważ wierzący nie jestem, to secundo, WARA OD NASZYCH DZIECI. Tertio, ja wiem, że pewnie to już pisałem pierdylion razy, ale jeżeli ktoś (nadal) miał wątpliwości odnośnie tego, czemu Kościół tak bardzo się zaczął przypierdalać do mniejszości seksualnych, to hejty na WHO, powinny rozwiać te wątpliwości. Quatro: Ilekroć widzę/słyszę wypowiedzi, które sławią „niewinność”, „prostotę spojrzenia” (czasem bywa to „naturalna bariera wstydu”) tylekroć chce mi się rzygać, bo dokładnie te „mechanizmy” są pierwszą linią ochrony pedofilów. Czasem bowiem bywa tak, że dziecko nie powie nikomu o tym, że ktoś je wykorzystał, bo co prawda wie, że spotkała je krzywda, ale wstydzi się („naturalna bariera wstydu”) o tym komukolwiek powiedzieć. W innych przypadkach dziecko (szczególnie małe) po prostu nie wie, co się stało („niewinność” + „prostota spojrzenia”). I na tym poprzestanę, albowiem muszę iść po miednicę.


Źródła:


https://wpolityce.pl/polityka/394968-jacek-sasin-stanowczo-nie-bedzie-zywej-gotowki-dla-protestujacych-ci-ktorzy-mowia-abysmy-dali-te-pieniadze-niech-powiedza-komu-mamy-zabrac



https://wpolityce.pl/polityka/458681-szwedzki-minister-oskarza-polakow-odpowiada-beata-mazurek





https://dorzeczy.pl/kraj/112992/Co-trzeci-widz-TVN24-to-wyborca-PiS-To-badanie-moze-zaskoczyc.html





https://www.tvp.info/44308256/ziobro-o-farmie-trolli-w-inowroclawiu-wykonujacy-te-zadania-byli-oplacani-z-pieniedzy-podatnikow

https://wiadomosci.wp.pl/marsz-rownosci-w-zabrzu-przyszedl-sam-organizator-wokol-niego-kilkudziesieciu-policjantow-6417065883076737a