czwartek, 26 października 2023

Po wyborach o wyborach #3

Jak już wspomniałem w moim poprzednim Głośnym Tekście, w tym odcinku okołowyborczych rozważań pochylę się nad tym, co się działo (i nadal się dzieje, albowiem jest to proces ciągły) już po wyborach.

Zacząć należy od tego, że partia Jarosława Kaczyńskiego była absolutnie wręcz nieprzygotowana do porażki wyborczej. Nieprzygotowana do referowania tejże porażki była również rządowa machina propagandowa. Każdy, kto włączył sobie wtedy TVP, widział konsternację wśród prowadzących (i to, że nie do końca wiedzieli, jak się zachowywać w tej nowej dla nich rzeczywistości). 

Oglądanie prawicowych SM-ów w poniedziałek sprawiło mi niewysłowioną przyjemność. Na ten przykład, Rafał Suzeren Researchu Ziemkiewicz po raz kolejny był Rafałem Ziemkiewiczem. Mniej więcej koło południa zaczął tłumaczyć swoim followersom, że w ogóle to beka jest z tych wszystkich telewizji, co to nadal jakimiś głupimi exit-pollami (i late-pollami) się emocjonują, skoro już przeliczono głosy z jakichś nastu procent obwodów i wychodzi z tego, że PiS to ponad 41% ma. Potem podbił stawkę i zaczął sobie żartować z polityków opozycyjnych/etc., albowiem jego zdaniem oni się już „witają z gąską”, a tu przecież PiS nadal prowadzi wysoko.

Zanim przejdę dalej, poczęstuję was krótką dygresją. W 2010 odbyły się wybory prezydenckie. W tychże wyborach, w drugiej turze Bronisław Komorowski zmierzył się z Jarosławem Kaczyńskim. Ja sobie w noc wyborczą co jakiś czas zaglądałem na stronę PKW i w pewnym momencie po odświeżeniu strony zobaczyłem, że Kaczyński je wygrywa. Jak się pewnie domyślacie, to był moment, w którym dowiedziałem się, że jeżeli chodzi o podliczanie głosów i „spływanie” protokołów do PKW, to najpierw wjeżdżają tam protokoły z tych Obwodowych Komisji Wyborczych, które mają mniej głosów do przeliczenia. Jakoś tak się złożyło, że mniej głosów do przeliczenia przypada na OKW w mniejszych ośrodkach, które to mniejsze ośrodki głosują chętniej na PiS (a co za tym idzie, na kandydatów na prezydentów z tejże formacji).

Generalnie rzecz ujmując, od momentu, w którym pojawiła się możliwość obserwowania zliczania głosów w czasie rzeczywistym każdy i to dosłownie każdy, kto to robił, miał świadomość tego, że PiS zawsze „dobrze zaczyna”, a potem (w miarę spływania wyników z większych ośrodków) „PiSowi spada”. Co ciekawe, część „prawego sektora” zwracała na to uwagę we wpisach pod Ziemkiewiczowskimi mądrościami, ale byli niemiłościwie flekowani przez fanatyków, którzy im tłumaczyli, że (na ten przykład) „teraz jest więcej komisji, więc nie ma różnic między dużymi i małymi ośrodkami”. Niekontrolowany rechot opanował mnie w momencie, w którym (proszę nie regulować odbiorników) Jacek Piekara zaczął Ziemkiewiczowi tłumaczyć, że nie ma szans na to, żeby przewaga PiSu się utrzymała. Ziemkiewicz odparł wtedy, że no może i to nie będzie dużo, ale PiS będzie miał jakieś 220 mandatów, tak więc to będzie zupełnie inna sytuacja, niż ta w late pollach/etc.

Widziałem również konta agitacyjne, które chcąc „wzmocnić” wydźwięk wiekopomnych wpisów Ziemkiewicza, tłumaczyły, że „pewnie opozycja by chciała, żeby przestać liczyć głosy, bo im exit poll wystarczy”. Potem w miarę, jak dane PKW zaczęły się zbliżać do wyników late-poll, jakoś tak się atmosfera popsuła. Równolegle do tego wszystkiego grzane były teorie spiskowe o setkach tysięcy młodych ludzi, którzy jeździli autokarami od komisji do komisji i głosowali za pomocą odręcznie wypełnianych zaświadczeń o prawie do głosowania. Nawiasem mówiąc, pierwsze sygnały o tym, w jaką stronę będą szły narracje pojawiły się już w dniu wyborów, bo bodajże na portalu Karnowskich (nie skopiowałem sobie linku i teraz nie mogę tego wynorać) pojawił się artykuł, w którym tłumaczono, że trzeba się zainteresować tym, skąd taka wysoka frekwencja w dużych miastach i czy aby to nie przez te środowiska finansowane z zagranicy.  No, ale to dygresja.

W „nocnych” wypowiedziach dla różnych portali politycy Zjednoczonej Prawicy tłumaczyli, że może nie będzie tak źle (ale czemu miałoby być źle, przecież na wieczorze wyborczym odtrąbiono zwycięstwo...), bo na Słowacji exit poll był inny, a wyniki wyborów były inne. 

Wcześniej wspomniałem o „momencie zawahania” w mediach rządowych i u prorządowych mediaworkerów. Moment ten trwał bardzo krótko, bo już następnego dnia koło południa prawicowi mediaworkerzy mieli przygotowane narracje. Niezmordowana Kamila Baranowska już w południe wrzuciła na swoim koncie na Eloneksie (niegdysiejszy ćwiter) link do artykułu z „Wprost”, w którym stało, że (w telegraficznym skrócie) „zwycięzcy się już kłócą”. Ów link opatrzyła komentarzem, który jest dość zabawny (jeżeli weźmiemy pod rozwagę kontekst): „Zaczyna się”.

Od tamtej pory partyjne media Zjednoczonej Prawicy (i wszyscy „zaprzyjaźnieni” mediaworkerzy) 24/7 bombardują wszystkich narracjami o tym, jak to się opozycja kłóci i że na pewno się nie dogada. Na moim ulubionym portalu (wPolityce) były nawet próby przestawienia wajchy w narracjach. Oni już tam nie pisali o „totalnej opozycji”, ale o „totalnej władzy”. 

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na to, że prawy sektor równolegle do narracji o tym, że się Koalicja Obywatelska, Trzecia Droga i Nowa Lewica nie dogadają, wrzuca również inne narracje. Jeżeli ktoś obserwował to, co działo się wśród sympatyków pewnego (byłego już) prezydenta z pomarańczową cerą, to pewnie dostrzega podobieństwa między narracjami używanymi dzisiaj przez rządowe opiniomaty, a niektórymi z tych, których używali fani wyżej wymienionego prezydenta.

Gdyby te narracje podsumować, wyszło by z nich coś w rodzaju, co prawda PiS wygrał wybory, ale ponieważ zostały sfałszowane, to je przegrał, ale to nic takiego, bo Prezes na pewno ma jakiś plan na to, żeby Zjednoczona Prawica utrzymała się przy władzy. Zacznijmy od początku. Przez jakiś czas po ogłoszeniu wyborów, rządowe konta agitacyjne wszędzie, gdzie tylko mogły, spamowały komentarzami o tym, że wszyscy dookoła kłamią z tą porażką PiSu, bo przecież PiS miał najwięcej głosów. Przyznam szczerze, że nieszczególnie mnie te narracje dziwiły, bo jak się przez 8 lat w kółko nawala propagandą sukcesu, to ciężko się nagle przestawić. Nieco zabawna była zawziętość, z którą się ci ludzie wykłócali z każdym, kto miał odmienne zdanie. Jest to zabawne o tyle, że nikt przecież nie mówił o tym, że PiS miał mniej głosów od KO, chodziło (przepraszam, ale muszę tu tą oczywistość napisać), że PiSowi te głosy nie wystarczą do rządzenia, a ma zerową zdolność koalicyjną.

Teraz przejdziemy do drugiej części, czyli do „fałszerstw wyborczych”. Zacznę od tego, że mam szczerą nadzieję na to, że te narracje nie będą ignorowane i w momencie, w którym zaczną wchodzić do mainstreamu (poprzez polityków/działaczy zwycięsko-przegranej partii) nastąpi zdecydowana reakcja. Tak się bowiem składa, że (mam świadomość tego, że nie będzie to nic odkrywczego) ta konkretna teoria spiskowa ma bardzo konkretny cel. Ci z was, którzy obserwują politykę od dłuższego czasu wiedzą, że PiS miał już w swojej historii momenty olbrzymich spadków poparcia (bywało, że ich słupki zjechały do poziomi 17%). Zapewniam was o tym, że doskonale pamięta o tym również kierownictwo PiSu. Kierownictwo pamięta również o tym, jak ważny w takich chwilach jest żelazny elektorat (który można uznać za coś w rodzaju politycznego „przetrwalnika” danej partii). Z tym żelaznym elektoratem to jest tak, że on co prawda będzie partii wierny i nie odwróci się od niej tak łatwo, jak elektoratu miarkowany, ale z drugiej strony, o ten żelazny elektorat też trzeba dbać. Dbać poprzez dostarczanie mu odpowiednich komunikatów, bodźców/etc.

Idealnym komunikatem dla żelaznego elektoratu jest opowieść o tym, że wybory zostały przegrane nie dlatego, że społeczeństwo sobie tego życzyło, ale dlatego, że (a jakże) doszło do fałszerstwa. Póki co, te narracje o fałszerstwach pojawiają się głównie na prawicowych SM-ach, ale na ten przykład (o czym już wspomniałem) wysoka frekwencja była kontestowana na moim ulubionym portalu (wPolityce). Można bezpiecznie założyć, że po tym, jak PiS zostanie odspawany od władzy, te narracje będą zataczać coraz szersze kręgi (tak, jak to wcześniej było z narracjami o „zamachu smoleńskim”, „sfałszowanych wyborach samorządowych w 2014” i wieloma innymi). Wiem, że się w tym miejscu powtórzę, ale mam nadzieję, że tym razem nie skończy się to tak, jak kończyło się wcześniej (czytaj: gdy pozwalano PiSowi na wygadywanie dowolnych bzdur i nie wyciągano z tego konsekwencji).

Teraz przejdźmy do ostatniej części narracji, czyli do tych, w myśl których „Prezes na pewno ma plan i jak go zrealizuje to będzie dobrze”. Znamienne jest to, że autorzy tych narracji praktycznie zawsze wypowiadają się w sposób cokolwiek niejednoznaczny. To jest celowy zabieg, bo przecież gdyby chcieli pisać/mówić wprost, to te narracje brzmiałyby tak: „Prezes ma plan, który pozwoli wejść w koalicję z którąś z partii będących dotychczas w opozycji”. Problem z taką prostolinijną narracją polega na tym, że wtedy mogłyby się posypać pytania o konkrety. W sytuacji, w której wpisy i wypowiedzi sprowadzają się np. do one-linerów „ale byłby numer”, odbiorca go sobie może interpretować po swojemu i nawet nie będzie pytał o szczegóły, bo nie ma żadnego punktu zaczepienia.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty

No dobrze, skoro już został poruszony temat „planu Prezesa” i doprecyzowaliśmy sobie na czym ów plan polega, to warto się nad tym pochylić i zadać sobie pytanie: czy PiS jest w stanie wejść z jakąś partią w koalicję? Zacznijmy od stwierdzenia oczywistej oczywistości, czyli tego, że to jest polska polityka i tu „impossible is nothing”, niemniej jednak ja osobiście znajduję ten scenariusz bardzo mało prawdopodobnym z przyczyn, którymi właśnie was będę spamował:


Po pierwsze, przez osiem ostatnich lat, Zjednoczona Prawica odsądzała opozycję od czci i wiary. Opozycja praktycznie zawsze była w rządowych narracjach przedstawiana jako coś w rodzaju siły nieczystej, zaś członkowie opozycji byli przedstawianie jako zdrajcy, idioci, agenci obcych państw/etc. Tę konkretną strategię komunikacyjną PiS ciągnął aż do końca kampanii, a im bliżej wyborów było, tym durniejsze i bardziej bezczelne były komentarze polityków Zjednoczonej Prawicy odnoszące się do opozycji. Owszem, rządowa machina propagandowa udowadniała wielokrotnie, że jest w stanie zrobić zwrot o 180 stopni i niczego na tym nie stracić, ale tu chodzi o coś innego. O to, że w skład opozycji wchodzą ludzie, nad którymi przez ostatnie lata pastwił się rządowy agitprop i takim ludziom jakoś tak pewnie średnio zależy na prowadzeniu rozmów z środowiskiem, które latami firmowało instytucjonalny hejt.

Po drugie, śmiem twierdzić, że PiS nie jest w żaden sposób przygotowany do prowadzenia rozmów z potencjalnymi koalicjantami. Czemu? Ano z tej prostej przyczyny, że politycy tej formacji nie są przyzwyczajeni do tego, że to oni są petentami i że to „oni dzwonią”.

Po trzecie. Choć PiSowi z łatwością przychodziło „wyciąganie” posłów i posłanek z partii opozycyjnych, to jednak poprzednie dwie kadencje różnią się od tej, która zacznie się niebawem. Chodzi mi o to, że w trakcie tych poprzednich kadencji PiS „wyciągał” posłów z „przegranych” partii. Tym razem sytuacja wygląda zgoła odmiennie, bo PiS chce (a przynajmniej deklaruje chęć) przeciągnąć na swoją stronę praktycznie jakieś całe zwycięskie ugrupowanie.

Po czwarte. Owo „wyciąganie” polityków nie zawsze się PiSowi udawało. Przykładowo, po ogłoszeniu wyniku wyborów do Senatu w 2019 (tak, to było wtedy, gdy PiSowcy chcieli „ponownie przeliczać głosy”) po prawej stronie zapanował konsensus odnośnie tego, że przecież paru senatorów to Zjednoczona Prawica bez problemu sobie kupi.  No a potem się okazało, że chyba jednak wystąpiły jakieś problemy, bo żaden z senatorów startujących w ramach paktu senackiego na stronę PiSu nie przeszedł.

Po piąte, jak się tak z zewnątrz popatrzy na to, co teraz wyrabiają działacze i politycy Zjednoczonej prawicy, to całkiem zasadnym wydaje się pytanie „czy oni faktycznie chcą tej koalicji?”. Z jednej bowiem strony mamy te zapewnienia o tym, że oni się będą starać pozyskać koalicjanta, ale z drugiej strony część działaczy zachowuje się cokolwiek dziwnie. Przykładowo. Paweł Rybicki zaczął klarować na Eloneksie, że oczywiste jest to, że PSL powinien się dogadać z PiSem, bo wtedy stanie „po dobrej stronie historii”. Zagadnięty przez rzecznika prasowego PSL (Miłosza Motykę) w kwestii swoich starszych wpisów, w których domagał się robienia pięciu gwiazdek PSL-owi, stwierdził, że PSL teraz ma szanse się zrehabilitować. To nie był odosobniony przypadek, tego rodzaju narracje pojawiały się często i gęsto wśród działaczy Zjednoczonej Prawicy. Być może nie znam się na prowadzeniu negocjacji, ale odnoszę wrażenie, że w ten sposób się tego raczej nie robi.

Po szóste i ostatnie. My tak na dobrą sprawę nie wiemy, czy jakiekolwiek rozmowy są prowadzone. Tak się bowiem składa, że ilekroć ten czy inny polityk Zjednoczonej Prawicy twierdzi, że prowadzone są rozmowy z PSL-em, tylekroć ktoś z PSL-u odpowiada, że żadnych rozmów nikt nie prowadzi. Ja nie mam zaufania do polityków jako takich, ale przyznać muszę, że politykom Zjednoczonej Prawicy nie ufam bardziej.


Dopiero po napisaniu powyższych punktów przyszła mi do głowy robocza teoria, która rzuca nieco światła na działania działaczy i polityków Zjednoczonej Prawicy. Jak tak sobie to wszystko rozpisałem, to dotarło do mnie, że to może być tak, że PiS, owszem, chce koalicji, ale nie chce mu się nic w tym temacie robić. Może inaczej; PiS chciałby, żeby ktoś do niego zagadał, bo wtedy partia Kaczyńskiego mogłaby prowadzić negocjacje z pozycji siły (to zaś oznacza, że takiemu potencjalnemu koalicjantowi można by było dać mniej niż wtedy, gdy się samemu do niego idzie „po prośbie”).

Jeżeli poczynimy takie założenie, to wtedy nagle sensu nabierają te wszystkie dziwne działania. A to Czarnek opowiadający o tym, że on to w sumie mógłby być w PSLu. A to Rybicki (i inni) opowiadający o tym, że PSL może stanąć po „dobrej stronie”. A to wrzutki z rządowych portali, w których to wrzutkach redaktorzy tłumaczą, że Tusk chce wykiwać taką albo inną partię. Jeden z redaktorów wPolityce 18 października napisał artykuł o tym, że PO razem z Trzecią Drogą chcą „wykiwać” Lewicę, a 20 października artykuł o tym, że Tusk chce „oszukać Kosiniaka Kamysza”. Cebulą na torcie są wrzutki o tym, że „szeregowi członkowie PSL” rozmawiają z politykami PiSu i im mówią, że nie mają nic przeciwko koalicji.


Ktoś może powiedzieć „no elo, to jest trochę za za bardzo naciągana teoria, bo przecież te ich działania są, eufemizując, cholernie przejrzyste”. I ja się z tym zgodzę, ale warto pamiętać o tym, że PiSowi praktycznie od ośmiu lat nie zdarzyło się, żeby działał jakoś specjalnie subtelnie. Propaganda, którą nam serwowała Zjednoczona Prawica była toporna, zaś jej działania były nieodmiennie prymitywne. Ponieważ było to skuteczne (rzecz jasna chodzi o skuteczność na „rynku wewnętrznym), nikomu w PiSie nie chciało się silić na subtelności (bo nikt tam nie widział takiej potrzeby). Teraz zaś w momencie, w którym subtelne działania by się PiSow bardzo, ale to bardzo przydały, nie ma komu takich działań planować. Nie ma komu, bo partia się przyzwyczaiła do tego, że (w praktyce) nie musiała się z nikim liczyć.

Moim zdaniem (a mogę się mylić), gdyby tam faktycznie dochodziło do zakulisowych negocjacji na wysokim szczeblu, to żaden PiSowski działacz/polityk by się na ten temat nie wypowiadał, żeby niczego nie spieprzyć. Gdyby „działy się” jakieś negocjacje zakulisowe, to po pierwsze taki Rybicki by nie napisał tego, co napisał, a gdyby nawet to napisał (bo np. byłby nawalony na smutno), to zaraz potem jego własna partia kazałaby mu zamknąć mordę (ale przed tym musiałby się publicznie pokajać i napisać długi wpis o tym, jak to utracił kontrolę nad własnym kontem).


Zabawnym znajduję to, że tym ludziom się pewnie wydaje, że oni są niezwykle subtelni i na tyle sprytni, że nikt nie jest w stanie ogarnąć (swoim maluczkim umysłem) tego, że usiłują przy pomocy prymitywnej (i to prymitywnej nawet, jeżeli weźmiemy pod rozwagę ich dotychczasową działalność w tej materii) propagandy skłonić potencjalnych koalicjantów do przystąpienia do rozmów. 

No dobrze, ale po co w takim razie ta cała ciuciubabka, udawanie, że „będzie dobrze” i przeciąganie sprawy? Primo, dzięki temu można po sobie posprzątać część rzeczy. Co prawda, nie uniemożliwi się w ten sposób następcom zrobienia czegoś w rodzaju audytu, ale można go opóźnić. Secundo, można sobie dzięki temu kupić odrobinę czasu do tego, żeby zaplanować „co dalej”. Tertio, PiS uwielbia takie „teatrum”. Nieśmiało przypominam, że to ta sama partia, która w 2013 starała się wszystkim dookoła wmówić, że odwoła Tuska i powoła Piotra Glińskiego (aka „premier z tabletu) na „premiera technicznego”. Sytuację tę należy osadzić w kontekście, którym był fakt, że PiS dysponował wtedy 138 miejscami w parlamencie. Żeby dopełnić obrazu żenady warto wspomnieć o tym, że nawet Ziobroidy (których było wtedy w Sejmie 17) nie poparły tej szopki (tylko jedna osoba od nich się wyłamała i zagłosowała za tym, ahem, „niezwykle poważnym projektem”). O tym, jak bardzo skuteczna była propaganda Zjednoczonej Prawicy, niech zaświadczy to, że pomimo takich wiekopomnych wydarzeń partii Kaczyńskiego udało się wszystkim dookoła wmówić, że ich szef jest genialnym strategiem, który zawsze jest o kilka kroków do przodu przed swoimi oponentami.


I na tym zakończę trzecią część mojej ogólnej teorii wszystkiego w temacie wyborów. W kolejnej (już ostatniej, obiecuję) skupimy się na tym „co to będzie, co to będzie”.


Źródła:


https://twitter.com/BaranowskaKam/status/1713864604911030635

https://wpolityce.pl/polityka/667081-co-dalej-o-wszystkim-zdecyduje-kilka-najblizszych-miesiecy

https://wpolityce.pl/polityka/667345-ujawniamy-po-i-trzecia-droga-chca-wykiwac-lewice

https://wpolityce.pl/polityka/667519-tylko-u-nas-kulisy-rozmow-po-td-lewica-slabiutkie-psl

https://www.salon24.pl/u/polskamasens/328231,pis-owi-w-gore-pis-owi-w-dol

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1714386299124146338

Link do głosowania w sprawie „premiera z tabletu”

https://www.sejm.gov.pl/sejm7.nsf/agent.xsp?symbol=glosowania&NrKadencji=7&NrPosiedzenia=35&NrGlosowania=14

https://trojka.polskieradio.pl/artykul/798236,projekt-glinski-zakonczony-rzad-przetrwal-dzien-proby


poniedziałek, 23 października 2023

Po wyborach o wyborach #2

Tak, jak obiecałem w poprzednim odcinku, zaczniemy niniejszą notkę od bardzo istotnej dla wyniku wyborów kwestii, którą była bardzo, ale to bardzo wysoka frekwencja. Śmiem twierdzić, że absolutnie nikt nie spodziewał się rekordu frekwencyjnego. Gdy przed wyborami temat frekwencji pojawiał się w debacie publicznej (i np. w dyskusjach w SM-ach), to praktycznie zawsze chodziło o to, że w tym czy innym sondażu frekwencja jest zawyżona. W przeważającej większości przypadków komentarze te odnosiły się do sondaży, w których prognozowana frekwencja była wyższa, niż 60%, albowiem konsensus się taki w debacie publicznej ukonstytuował, że frekwencja w wyborach parlamentarnych 2023 będzie niższa, niż ta w 2019.

Nie mam pojęcia, skąd się wziął ten konsensus, ale jak tak sobie teraz myślę o tym na spokojnie, to mógł być efekt działania rządowej machiny propagandowej. Nie twierdzę, że piszący i mówiący o tej niższej frekwencji ludzie byli „w zmowie” z PiSem. Chodzi mi o to, że to mogły być mimowolne ofiary PiSowskich narracji o „wewnętrznych sondażach i badaniach”, z których wynikało, że zdaniem suwerena opozycja się potyka o własne nogi i non stop denerwuje i zniechęca do siebie swój własny elektorat. Poza tym, dość istotną rolę w tym odegrała sama kampania, która była cholernie męcząca dla odbiorcy. Nie dziwi mnie więc to, że ktoś mógł dojść do wniosku, że efekt końcowy tych działań będzie taki, że frekwencja będzie niższa. Beneficjentem takiej obniżonej frekwencji byłaby partia Jarosława Kaczyńskiego, która z jednej strony prowadziła działania „antyfrekwencyjne” (mające na celu zniechęcenie elektoratu opozycji), a z drugiej swój przekaz kierowała do swojego żelaznego elektoratu.

A potem przyszedł dzień wyborów i praktycznie od momentu, w którym pojawiły się pierwsze dane frekwencyjne, „wyszło na to”, że frekwencja będzie rekordowa. Się wam przyznam, że mnie też to zaskoczyło. Owszem, frekwencja na marszach opozycji była bardzo wysoka, ale to wcale nie musiało się przełożyć na frekwencję wyborczą. Poza tym, miałem świadomość tego, że PiS stara się zniechęcić do głosowania elektorat opozycji i nie miałem pojęcia czy i w jakim stopniu te działania okażą się skuteczne.

Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że te wszystkie działania PiSowi szły tak doskonale, że to właśnie jemu zawdzięczamy frekwencję najwyższą od 1989 roku. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę w skrócie „jak do tego doszło” (moim zdaniem rzecz jasna). PiS w trakcie swojej drugiej kadencji (oczywiście, już po wyborach prezydenckich) traktował wszystkich z buta. Swoich oponentów wyzywał od zdrajców, wrogów ojczyzny i tak dalej, i tak dalej. Zdaniem obywateli się w najmniejszym stopniu nie przejmował (a to i tak eufemizm). Partia Kaczyńskiego nie przejmowała się również tym, że bardzo często z sondaży (nie mam tu na myśli sondaży wyborczych) wychodziło, że suweren się dość krytycznie odnosi do różnych decyzji i działań ówczesnej władzy. Tych sondaży było całkiem sporo i dotyczyły różnych tematów, ale łączyło je to, że mniej więcej stały odsetek obywateli popierał decyzje/działania PiSu (było to przeważnie trochę więcej niż 30% respondentów). Co ciekawe, praktycznie zawsze przy okazji tych sondaży w SM-ach zaczynały się dyskusje,w których pojawiała się pointa „im te 30 (z hakiem) procent wystarczy do wygrania wyborów”. Można bezpiecznie założyć, że PiSowscy spindoktorzy wychodzili z tego samego założenia.

W trakcie kampanii to „traktowanie z buta” weszło na jeszcze wyższe obroty. Do tego doszła jeszcze pełna arogancji i zarozumiałości retoryka działaczy PiSu, którzy opowiadali 24/7 o tym, że choćby nie wiadomo, co się stało, to oni i tak wygrają wybory. Ponadto (co było znamienne) PiS (przeważnie ustami Kaczyńskiegio) obiecywał zaostrzenie kursu: zaoranie sądownictwa, „repolonizację” mediów (swoją drogą, ta konkretna „obietnica” wprost idealnie zgrała się z decyzją Orlen Pressu o tym, żeby odmówić publikacji materiałów kampanijnych opozycji). Ten przekaz był wprost idealnie skrojony pod partyjny beton. Problem (PiSu) polegał na tym, że choć beton się z tego przekazu cieszył, to tam chyba nikt do końca nie przemyślał tego, jaki będzie miało wpływ to „zaostrzenie kursu” na umiarkowanego wyborcę partii Kaczyńskiego.

Nie wykluczam, że mogło być tak, że ktoś tam kalkulował w sposób następujący „skoro podniesiemy sobie frekwencję u „własnego” elektoratu, to wygramy te wybory samym betonem partyjnym”. Niezależnie od tego, jak przebiegał proces decyzyjny, PiS (na nasze szczęście) popełnił katastrofalny błąd. Z jednej bowiem strony odstraszył część umiarkowanego elektoratu PiSowskiego, a z drugiej strony, to „zaostrzenie kursu” na finiszu kampanii jeszcze bardziej zmotywowało (już i tak zmotywowany) elektorat opozycyjny.

W poprzednim tekście zasygnalizowałem, że pochylę się nad pewnym wałem, który Zjednoczona Prawica miała w zanadrzu. Ten konkretny wał był kwintesencją schyłkowej Zjednoczonej Prawicy, albowiem wszystko było przeprowadzane jak najbardziej jawnie. Chodzi mi, rzecz jasna, o zmiany w kodeksie wyborczym i o ich wpływ na głosowanie za granicą. W ramach zmian w tymże kodeksie, wszyscy członkowie komisji muszą obejrzeć głos, żeby się upewnić, że jest on ważny. No i wszystko fajnie, ale to wydłuża proces liczenia głosów, co mogło stanowić problem w komisjach zagranicznych, które mają 24 godziny na podliczenie głosów (bo jeżeli się nie wyrobią w tym terminie, to głosowanie w tych komisjach uważa się za niebyłe). W maju Senat zaproponował zmianę w tej kwestii (wydłużenie czasu), ale ówczesna większość sejmowa się tym nie przejęła. Znamienne jest to, że pod koniec marca organizacja Polonia Głosuje przeprowadziła eksperyment, z którego wynikło, że (po zmianach w kodeksie wyborczym) mogą być problemy ze zmieszczeniem się w limicie czasowym. To nie była żadna tajemnica, a większość sejmowa mogła bezproblemowo wprowadzić zmianę w kodeksie wyborczym (i chyba każdy zgodzi się z tym, że byłaby to, że tak to ujmę, „dobra zmiana”). Jednakowoż jakoś tak się złożyło, że tego nie zrobiła.

No dobrze, ale czemu tak właściwie Zjednoczonej Prawicy zależało na tym, żeby głosy z zagranicy wpadły w niszczarkę? Ano temu, że „zagranica” nie przepada za partią Kaczyńskiego. Moim skromnym zdaniem, ten konkretny wał miał zabezpieczyć Zjednoczoną Prawicę przed przegraną w przypadku, w którym głosy z zagranicy miałyby zadecydować o tym, że Zjednoczona Prawica straci większość parlamentarną (bo np. po ich przeliczeniu okazałoby się, że partii Kaczyńskiego brakło jednego, albo dwóch mandatów).

Ktoś może powiedzieć, „no dobrze, ale przecież komisje się wyrobiły z liczeniem głosów, więc nie bardzo wiadomo, czemu mają służyć te dywagacje”. A ja takiemu komuś odpowiem: owszem, komisje zagraniczne się wyrobiły, ale warto popatrzeć na to, co działo się potem. Protokoły z USA (czyli z miejsca, w którym PiS zawsze wypada lepiej od innych) zostały przyjęte, a z protokołami z innych miejsc (cóż za przypadek) był problem. Problem na tyle duży, że media się nad tym pochyliły i zaczęto grillować PKW (której członkowie nie byli w stanie sensownie odpowiedzieć na pytanie, skąd się ten problem wziął). PKW przyciśnięta do muru oznajmiła, że jeżeli komisje złożyły te protokoły (tzn. „próbowały”) w odpowiednim terminie, to głosy zostaną uwzględnione.

Moja robocza teoria jest taka, że te „problemy” z przyjęciem protokołów to było dodatkowe zabezpieczenie (na wypadek, gdyby głosy się udało przeliczyć). Jestem się w stanie założyć o bardzo wiele, że gdyby Zjednoczonej Prawicy miało braknąć (do utrzymania samodzielnej większości) jednego, bądź dwóch mandatów, to tych protokołów z zagranicy pewnie by nie przyjęto, a winę zwalonoby na zagraniczne komisje. Równolegle w rządowych mediach grana by była narracja, z której by wynikało, że była próba sfałszowania wyborów, ale na szczęście się nie powiodła. Co prawda, nie da się przewidzieć do końca reakcji społeczeństwa na coś takiego, ale z drugiej strony PiS miał już długą tradycję „przetrzymywania” protestów, tak więc mogli sobie tam kalkulować tak, że ludzie trochę poburczą, a potem się rozejdą do domów (a oni sobie w międzyczasie spróbują dobrać posłów więcej, żeby sobie większość zabezpieczyć).

Ponieważ okazało się, że różnica w mandatach jest tak duża, że te zagraniczne głosy absolutnie niczego nie zmienią, „ludzcy panowie” z PiSu zmienili zdanie i „problemy” w komisji się skończyły.  Można to wszystko rzecz jasna uznać za przypadek, ale trochę tych przypadków (w kontekście zagranicznych komisji) za dużo.


No dobrze, skoro tematy frekwencyjne mamy już za sobą, to można przejść do wyników wyborczych poszczególnych partii (rzecz jasna, w tej wyliczance pominę partię Jarosława Kaczyńskiego, bo o niej już wystarczająco dużo było).

Zaczniemy od Koalicji Obywatelskiej, która uplasowała się na drugiej pozycji. Tutaj jakoś specjalnie rozpisywać się nie trzeba. KO miała bardzo skuteczną kampanię. Rzecz jasna, wpadki się partii Tuskowej zdarzały, ale potrafiono się jakoś z nich wyplątać (w przeciwieństwie do partii, która miała pierwsze miejsce, albowiem ona udawała, że wpadki się nie wydarzyły).  Partii Tuska udało się zaangażować w kampanii bardzo dużo ludzi. Nie chodzi mi tu o działaczy partyjnych, ale o zwykłych obywateli, których aktywność w SM-ach sprawiła, że PiS był w tej kampanii w mediach społecznościowych średnio widoczny (a gdy już był, to pod wpisami polityków Zjednoczonej Prawicy nieodmiennie dochodziło do demolki w komentarzach). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, jak to po jego powrocie do polskiej polityki, część komentariatu tłumaczyła, że teraz to PiS będzie miał ułatwione zadanie, bo Tusk będzie obciążeniem dla całej opozycji. Po raz kolejny okazało się, że komentariat potrafi się spektakularnie rozminąć z rzeczywistością ze swoimi prognozami. Żeby nie przedłużać, nie jestem, nie byłem i raczej nie będę fanem Donalda Tuska, ale muszę przyznać, że jest on politykiem skutecznym.

Teraz możemy się pochylić nad Trzecią Drogą. O ile nieco dziwić może to, że TD ugrało aż tak dobry wynik, to nie dziwi mnie to, że koalicja ta weszła do Sejmu. Od bardzo wielu lat jedna rzecz w polskiej polityce się nie zmienia (uwaga, będzie capslock): PSL JEST ZAWSZE NIEDOSZACOWANY W SONDAŻACH. Ileż to już razy można było przeczytać teksty o tym, że „no teraz to PSL już na pewno nie wejdzie do Sejmu”, a oni jak wchodzili, tak wchodzą. Można domniemywać, że TD swój wynik zawdzięcza pospolitemu ruszeniu obywateli i temu, że na finiszu kampanii (w wymiarze sondażowym) to, czy wejdą do Sejmu pozostawało wielką niewiadomą. Suweren był świadom tego, co się stanie, jeżeli TD się wywali przed progiem (sam PiS o to zadbał, rozrzucając przez swoich redaktorów narracje o tym, że mają wewnętrzne sondaże, z których wynika, że TD się wywala, a oni dzięki temu mają samodzielną większość) i najwyraźniej suwerenowi się ta perspektywa nie spodobała.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty

Teraz pora na przedostatnie miejsce (rzecz jasna, chodzi mi o partie „wchodzące”). Jak już wspomniałem w poprzednim tekście, nie byłem za bardzo ukontentowany wynikiem wyborczym Nowej Lewicy. Lewica miała „momenty” (np. Anna Górska, która zdemolowała PiSowskiego wojewodę w okręgu 63), ale „zgubienie” prawie 500.000 głosów pomimo znacznie wyższej frekwencji ciężko uznać za sukces wyborczy. Kampania lewicy była bardzo nierówna (i stąd np. przeskakiwanie „lokomotyw” przez osoby z dalszych miejsc). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że od jakiegoś czasu było widać, że w NL zapieprzają głównie Razemki. Znalazło to odzwierciedlenie w zwiększeniu „stanu posiadania” przez Razemy pomimo tego, że NL jako całość miała znacznie gorszy wynik, niż w 2019. Nie mam pojęcia, co się tam „zadziało”, ale mam nadzieję, że jakieś wnioski zostaną wyciągnięte przed wyborami samorządowymi.

Teraz czas na miejsce ostatnie. Lojalnie uprzedzam, że moje wymądrzanie w tym miejscu wejdzie na wysokie obroty. Jakoś tak się złożyło, że w ciągu ostatniego tygodnia część komentariatu zaczęła się bić w piersi i tłumaczyć, że no z tymi ich przewidywaniami o konfie (o której w czasie jej „zwyżek” mówili, że jest „niedoszacowana” i że „mogą na nią zagłosować kobiety”) to nie do końca wyszło. Przyznam szczerze, że bardzo dobrze się bawię patrząc na to „bicie się w piersi”, bowiem ja akurat się w nic bić nie muszę z tej prostej przyczyny, że moje przewidywania odnośnie konfy się sprawdziły. Swój Głośny Tekst o konfie napisałem na początku kwietnia, kiedy to wszędzie panowało przekonanie o tym, że konfa to dopiero pokaże, na co ją stać. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że szef jednej z sondażowni jeszcze w czerwcu wieszczył 15% i 60 mandatów dla konfy, a szef innej jeszcze w połowie września tłumaczył, że te spadki konfy to mogą być efektem celowego działania i że jak konfa zintensyfikuje swoje działania na finiszu kampanii, to może się jeszcze odbić w sondażach. 

W owym (kwietniowym) Głośnym Tekście napisałem o tym, że nie ma szans, żeby konfa „dowiozła” zwyżki sondażowe do wyborów i wskazałem główne problemy, z którymi będzie się musiała mierzyć. Na ten przykład, zwróciłem uwagę na to, że jak na listach znajdą się szury, to konfa będzie miała problem. Odniosłem się również do tego, że konfa będzie miała problem ze względu na wcześniejszą strategię komunikacyjną (zwracanie na siebie uwagi za wszelką cenę). Kolejnym problemem, z którym konfa się miała mierzyć, był ten wynikający z faktu, że praktycznie cała komunikacja konfy z jej elektoratem odbywała się za pomocą interneto, w którym jednakowoż sporo było krytycznych komentarzy i opinii na temat tej partii. W czerwcu popełniłem drugi (równie Głośny) tekst na temat konfy i tam z kolei zwróciłem uwagę na to, że gdyby spojrzeć na konfę przez pryzmat sondaży, to można by było odnieść wrażenie, że partia ta jest praktycznie teflonowa i nic nie jest jej w stanie zaszkodzić. 

Nieco później nastąpiła „korekta sondażowa” i poparcie konfy zaczęło spadać. Jej członkowie zareagowali na to tak, jak można się było tego spodziewać i po prostu zaczęli opowiadać o tym, że z tymi sondażami to coś nie tak jest na pewno (wcześniej, gdy mieli wysokie słupki, jakoś im sondaże nie przeszkadzały). Potem zaś przyszły wybory i okazało się, że partia, która w opinii bardzo wielu osób miała być „niedoszacowana”, była przeszacowywana w praktycznie każdym przedwyborczym sondażu.

Jednej rzeczy przewidzieć mi się nie udało. Nie wiedziałem bowiem, jak zareaguje ciężka szuria na zmianę strategii komunikacyjnej konfy i zastanawiałem się nad tym, czy aby nie będzie tak, że się od konfy odwrócą. Jednakowoż okazało się, że szury były niezachwiane (w przeciwieństwie do osób, które przez jakiś czas przychylnie patrzyły na partię uśmiechniętego Pana z Tik Toka) i nawet udało im się zwiększyć reprezentację w Sejmie. Istotne jest tutaj to, że elektorat szurski stanowi mniej więcej stałą część społeczeństwa i podwyższenie frekwencji przełożyło się na to, że więcej ludzi o takich, a nie innych poglądach udało się do Komisji Wyborczych. To, w połączeniu z faktem, że Mentzenowi i JKM udało się na finiszu skutecznie odstraszyć elektorat umiarkowany (no wiecie, tych, którzy chcieli niskich podatków, dwóch samochodów grilla/etc.) sprawiło, że Braunowców teraz w Sejmie będzie więcej.

Co prawda niezbyt mnie cieszy to, że konfa ma teraz więcej posłów, niż miała w 2019 roku, ale z drugiej strony bardzo, ale to bardzo cieszy mnie to, że pomimo „sondażowej magii” wylądowała na ostatnim miejscu (choć przecież pozycjonowano ją na trzecim miejscu). Wynik ten cieszy jeszcze bardziej, gdy sobie człowiek przypomni, że „poważne sondażownie” robiły sondaże, w których (jeszcze w lipcu) wychodziło, że konfa ma ponad 15% poparcia.  


I na tym zakończymy niniejszy odcinek. W następnym poruszone zostaną już kwestie aktualne (znaczy się „powyborcze”) i będzie sobie można pozwolić na pogdybanie „co to będzie, co to będzie”. Aczkolwiek, biorąc pod rozwagę fakt, że we wtorek mają liderzy opozycji konferencję organizować, to pewnie na temat pewnych kwestii już nie trzeba będzie gdybać


Źródła:

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/04/moze-i-maja-kontrowersyjne-poglady-ale.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/06/hejterski-przeglad-sondazowy-1.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/07/hejterski-przeglad-sondazowy-2.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/08/czy-mozemy-wam-wywrocic-to-panstwo.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/08/hejterski-przeglad-sondazowy-3.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/09/hejterski-przeglad-cykliczny-90.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/09/hejterski-przeglad-cykliczny-91.html

czwartek, 19 października 2023

Po wyborach o wyborach #1

Niniejszą notkę (której tytuł jest z gatunku selfexplanatory) zacznę od tego, że jak tak sobie patrzę na wynik wyborów, to czuję, że „żyją we mnie dwa wilki”. Jeden z nich cieszy się z tego, że PiS dostał łupnia w wyborach (czytaj: stracił samodzielną większość i nawet konfa mu nie wystarczy do przeskoczenia 230 głosów). Drugi natomiast jest (eufemizując) nie do końca ukontentowany wynikiem wyborczym komitetu Nowej Lewicy. Niemniej jednak zadowolenie pierwszego wilka jest większe, niż niezadowolenie tego drugiego. A teraz pozwólcie, że rozłożymy sobie to wszystko (tzn. wybory i ich wynik) na czynniki pierwsze. Od razu zaznaczam, że notka ta (i kolejne w „serii” [bo już wiem, że mi się to rozrośnie bardzo] będą nosiły znamiona mojego przechwalania się i spamowania linkami do moich wcześniejszych Głośnych Tekstów)


Zacznę od oczywistej oczywistości. Te wybory nie były wyborami, które można by było nazwać „uczciwymi”. Rzecz jasna, mogłyby być jeszcze bardziej nieuczciwe (takie, jak np. w ukochanej przez [jeszcze przez jakiś czas] Zjednoczoną Prawicę ojczyźnie Orbana), ale z tego wcale nie wynika, że powinniśmy nad tego rodzaju rzeczami przechodzić do porządku dziennego.


Nie można określić mianem „uczciwych” wyborów, w których jedna z partii traktuje budżet kraju, jak własny budżet kampanijny i wykorzystuje w kampanii praktycznie cały aparat państwowy. Doskonałym przykładem były, na ten przykład „pikniki rodzinne”, będące najzwyklejszymi w świecie agitkami wyborczymi, które partia Kaczyńskiego organizowała za pieniądze podatników. Kolejnym przykładem było referendum, które co prawda na samym początku miało być jedynie o migracji (którą PiS starał się spiąć klamrą z opozycją), a potem (co za przypadek) idealnie wpasowało się w Strachy na Lachy, którymi PiS raczył suwerena. To referendum było elementem kampanii, w który to element można było wpompować gigantyczne pieniądze. Nie można zapominać o miliardowym budżecie mediów rządowych (tv i radio), które wiernie służyły partii. Warto wspomnieć również o końcówce kampanii, kiedy to prasa regionalna, podległa Orlen Pressowi, w ramach pluralizmu/etc. odmówiła publikacji materiałów wyborczych partii opozycyjnych.  


Mimo tego, że wybory uczciwe nie były (a w zanadrzu partia miała jeszcze jeden wał, o którym nieco później będzie) Partia je sromotnie przegrała. Tak, wiem, wybory jako takie wygrała, ale straciła samodzielną większość. Rozmiary porażki są (cytując klasyka) porażające. W 2019 na partię Kaczyńskiego zagłosowało 8.051.935 wyborców, frekwencja wyborcza wyniosła wtedy 61,74%. W 2023 na PiS zagłosowało 7.640.854. Nawet przy równej frekwencji byłby to spory spadek, a przy frekwencji wynoszącej 74.38% (ta różnica to prawie trzy miliony osób uprawnionych do głosowania) to coś, co można określić mianem (eufemizując) katastrofy.


Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że PiS był świadom zagrożenia, jakie stanowi dla niego wysoka frekwencja. O ile wcześniej utrzymywano, że PiS „podbije” Polskę przy pomocy wszelkiej maści gamechangerów (jestem tak stary, że pamiętam, jak jednym z nich miał być „Polski Ład”), które sprawią, że umiarkowany wyborca znowu będzie przychylnie zerkał na PiS (a przestał na niego tak zerkać po 2020 roku i po wyroku Trybunału Przyłębskiego). Gdyby te zabiegi się udały, PiS nie musiałby się obawiać podwyższonej frekwencji (bo po prostu przełożyłaby się ona na jego lepszy wynik wyborczy). Tyle, że te wszystkie gamechangery zawiodły (ile ich było, to chyba jedynie redaktor Kolanko i redaktor Baranowska pamiętają). W związku z powyższym PiS doszedł do wniosku, że wysoka frekwencja jednak mu nie odpowiada i zaczął srogo kombinować.


Pierwszym przejawem tych kombinacji była nowelizacja Kodeksu Wyborczego, w związku z którą to nowelizacją powstać miało sporo nowych obwodów do głosowania. Oficjalnie chodziło o zwiększenie frekwencji. Nieoficjalnie (ale była to tajemnica poliszynela) chodziło o zwiększenie frekwencji w niewielkich gminach, czyli tam, gdzie (co za przypadek) znacznie większe poparcie ma przeważnie partia Kaczyńskiego (przyznam szczerze, że nieodmiennie cieszy mnie to, że niebawem nie będzie już trzeba w stosunku do tej partii używać określenia „partia rządząca”).  


Równolegle prowadzono działania, mające na celu zdemobilizowanie elektoratu opozycyjnego. Te wszystkie sondaże-krzaki, w których pytano o to „która partia wygra wybory” (i PiS w nich zbierał 50%), nie pojawiały się przez przypadek. Tak samo, nieprzypadkowe było wrzucanie do debaty informacji o „wewnętrznych sondażach”, w których PiS miał „stabilne poparcie powyżej 40%”. Nie inaczej było w przypadku narracji, że po co głosować na opozycję, skoro te partie się nie będą w stanie dogadać (co ciekawe, ta konkretne narracja przetrwała porażkę wyborczą i PiSowskie opiniomaty nadal nią katują suwerena). Jednakowoż ze wszystkich tych działań najbardziej widoczne były te narracje, z których wynikało, że „opór jest daremny”.


Dla każdego, kto się nieco bliżej przyglądał kampanii Prawa i Sprawiedliwości oczywiste było, że jest to kampania prowadzona w sposób (eufemizując) cholernie nerwowy. Partia Kaczyńskiego skakała z tematu na temat w poszukiwaniu „politycznego złota” (robaki, Papież, komisja ds. wpływów rosyjskich, „Zielona Granica” i migracja to tylko niektóre z nich). Każdy z tych tematów był niemiłosiernie przegrzewany. Niemniej jednak zdziwiło mnie to, że panika wśród prawicowego aktywu zaczęła się w dniu wyborów na długo przed tym, jak ktokolwiek mógł mieć dostęp do wyników exit-poll. Przyczyną tej paniki były moim zdaniem pierwsze doniesienia o frekwencji, z których wynikało, że najprawdopodobniej „idziemy na rekord”. Był to bardzo zły znak dla partii, która zainwestowała bardzo dużo zasobów w działania mające na celu obniżenie „wrogiej” frekwencji  (potem widziałem trochę wpisów szeregowych dronów Zjednoczonej Prawicy, które siebie nawzajem usiłowały przekonać, że ta frekwencja to może wieczorem już nie być rekordowa, bo przecież mecz będzie ważny!)


No dobrze, ale jak to się w ogóle stało, że PiS (pomimo gargantuicznych nakładów finansowych i „roboczogodzinowych”) poniósł to zwycięstwo? Na ten temat powstanie pewnie niejedna książka, tak więc ja sobie tutaj jedynie skrótowo pozwolę na autorską ocenę. W telegraficznym skrócie i w uproszczeniu, chodzi (w głównej mierze) o absolutny wręcz brak pokory i o absolutnie niezachwiane poczucie własnej sprawczości. Wydaje mi się, że wydarzeniem, które sprawiło, że PiS przestał się czymkolwiek i kimkolwiek przejmować, była wygrana Andrzeja Dudy w 2020 roku. To była bardzo paskudna kampania (w trakcie której odbywało się rytualne szczucie i fear mongering na pełnej). W trakcie wieczoru wyborczego co prawda był moment zawahania (po ogłoszeniu exit poll sztab Dudy miał trochę niewyraźne miny), ale wszystko to poszło w niepamięć, bo w ostatecznym rozrachunku okazało się, że Duda jednak wybory wygrał.


Jego wygrana sprawiła, że łby z PiSu uznały, że w takim razie mogą zrobić wszystko, bo wystarczy, że potem ich gigantyczna machina propagandowa wejdzie na wyższe obroty, a oni wygrają, co mają wygrać. I jak się na ich późniejsze działania spojrzy z takiej perspektywy to, na ten przykład, decyzja Jarosława Kaczyńskiego (chyba nikt nie ma wątpliwości odnośnie tego, że to była jego decyzja), żeby kontrolowany przez PiS trybunał wydał w październiku 2020 taki, a nie inny wyrok, nie powinna nikogo dziwić. Piszę to z pełną świadomością tego, że mnie ta decyzja w owym czasie bardzo zdziwiła, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że nie jest to coś, nad czym Polki i Polacy przejdą do porządku dziennego.


O tym, że ta moja autorska teoria ma sens świadczy choćby to, że PiS się nie ugiął przed protestami. Nie zrobił tego, choć mógł. Tak, wiem, pojawiły się te wielce-uczone prawicowe teorie, że to sam trybunał podjął decyzję i nikt mu nie może niczego kazać, ale prawda jest taka, że gdyby PiSowi się chciało, to by znalazł sposób na to, żeby trybunał zeżarł swój własny wyrok i absolutnie nikt (poza Kają Godek) nie miałby tego PiSowi za złe. Kościół dałoby się udobruchać kolejnymi milionami (a w razie potrzeby, miliardami) i szczerą rozmową o tym, że jeżeli nic się nie zrobi, to po następnych wyborach może się okazać, że rządzić będzie ktoś znacznie mniej przychylny purpuratom.


Zamiast „ugięcia się” było nasyłanie nafuranych karków na protestujących oraz wykorzystywanie służb do pastwienia się nad protestującymi (wywożenie ich do komend daleko od miejsca zamieszkania, utrudnianie kontaktu z obrońcami, stawianie zarzutów od czapy, które potem były wyśmiewane przez sądy). Innymi słowy, zamiast cofnięcia się o krok (które się PiSowi w trakcie kadencji 2015-2019 zdarzało), było pójście na zwarcie z całkiem sporą częścią społeczeństwa. Jeżeli zaś chodzi o samo „cofanie się”, to druga kadencja pokazała, że nawet jeżeli PiS to zrobił (i np. w trakcie swojej pierwszej „samodzielnej” kadencji jednak uwalił w Sejmie ustawę autorstwa pewnego instytutu [którym, mam nadzieję, niebawem zainteresują się odpowiednie służby]), to tylko i wyłącznie po to, żeby wrócić do pomysłu po jakimś czasie. Nie udało się ustawą? To zrobimy to trybunałem. Prezydent zawetował ustawę (bo się z nim pocięliśmy)? To spróbujemy jeszcze raz (vide Lex Czarnek). PiS chciał przejąć TVN, ale dostał po łapach od USA i musiał się cofnąć? W trakcie kampanii Jarosław Kaczyński zapowiedział, że do tej kwestii powróci (rzecz jasna, nie wymienił tej stacji z nazwy, ale przecież wszyscy wiedzieli, o co chodzi).

UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty



Nie bez wpływu na wynik wyborczy było to, że PiS nie potrafił ogarnąć kampanii tak, żeby było w niej cokolwiek „świeżego”. Praktycznie cała ta kampania opierała się na narracjach, których PiS używał w trakcie poprzednich. O ile Poręba usiłował używać tych sprzed czterech lat, to Joachim Brudziński uprawiał już najzwyklejszą w świecie nekromancję i usiłował animować narracje z 2015 roku. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że nawet „za czasów” Poręby kampania (a przepraszam, „działania prekampanijne”) nie wyglądały najlepiej. No bo z jednej strony zdecydowano się na „powiew świeżości” i postanowiono wejść na Tik Toka, ale z drugiej strony ktoś uznał, że najlepiej do młodych ludzi przemówią narracje wyciągnięte żywcem z TVP Info. Gwoli ścisłości, nieodmiennie bawiło mnie to, że PiS nie był w stanie zrozumieć tego, że młodzi za nim (tu będzie kolejny eufemizm) nie przepadają nie dlatego, że przekaz partyjny do nich nie dociera, ale tenże przekaz jest jedną z przyczyn, dla których młodym z PiSem było „nie po drodze”.


W tym miejscu popełnię nieco przydługą dygresję. Ja te wszystkie PiSowskie błędy na bieżąco wyłapywałem i również w miarę na bieżąco starałem się opisywać. Niemniej jednak przyznać się wam uczciwe muszę do tego, ze byłem bardzo pesymistycznie nastawiony do tego, jak się cała ta „impreza” wyborcza skończy. Widziałem, jak bardzo PiS przeginał pałę w 2020 roku i jak bardzo nie miało to wpływu na nic. Owszem, poparcie im już na stałe spadło poniżej 40%, ale bądźmy szczerzy, poparcie w przedziale 30-39% to nadal jest cholernie dużo. Widziałem, jak potem działania PiSu doprowadziły do tego, że (pozwolę sobie „pojechać paskowym”) cała Europa zazdrościła nam liczby nadmiarowych zgonów i widziałem, że nie miało to najmniejszego wpływu na poparcie dla partii Kaczyńskiego. PiS co prawda nie był teflonowy (to skończyło się definitywnie w 2020 roku), ale z drugiej strony był praktycznie niezatapialny. Z jednej strony ludzie rozmawiali o aferach, złych decyzjach/etc. PiSu, ale z drugiej strony nie miało to praktycznie żadnego przełożenia na wysokość słupków sondażowych.


Sygnałów świadczących o tym, że obywatele mają już troszkę dosyć było i to całkiem sporo. Przykładem (i to doskonałym) będą tu marsze opozycyjne. O ile frekwencja na tym pierwszym była dla mnie lekkim zaskoczeniem (choć nie tak znowu dużym, bo widziałem, jak duża była mobilizacja), to fakt, że praktycznie tyle samo (nie wiem, czy było ich więcej, czy też mniej) osób poszło na drug marsz, który był już bardzo, ale to bardzo blisko wyborów, był zaskoczeniem całkiem sporym. O ile dla mnie to mogło być po prostu zaskoczenie, to PiSowcy musieli być tym faktem lekko zszokowani. Z ich perspektywy nie było istotne to, czy ci ludzie poszli tam „dla Tuska”, czy też dlatego, że mieli dość. Istotne było to, że jest ich tak cholernie dużo. Teraz pora na dygresję w dygresji. Mnie naprawdę fascynuje to, jak przebiegał proces decyzyjny, który doprowadził do tego, że usiłowano suwerenowi tłumaczyć, że tak naprawdę, to te marsze nie były wcale takie liczne. Jest to fascynujące szczególnie w kontekście tego, jak bardzo różniły się one pod względem frekwencji od „Marszu Papieskiego”, który cieszył się cokolwiek umiarkowanym zainteresowaniem (mimo tego Dworczyk tłumaczył, że w całej Polsce protestowały miliony osób).


Końcówka kampanii PiSowskiej to był już spadek swobodny. Pewne rzeczy się działy dlatego, że zaczęły się dziać wcześniej i nikt już nad niczym nie panował. Cebulą na torcie końcówki kampanijnej było to, co zrobił Waldemar Buda, który pojechał do Szwecji, zobaczył parę ciemnoskórych osób i opowiadał o tym, że „Sztokholm się zmienił”. Zapewne doszedł do tego wniosku dlatego, że mieszkańcy Szwecji nie przypominali Szwedów, których widział w „Potopie”. Praktycznie cały przekaz, w którego rozpowszechnianie pod koniec kampanii PiS wpompował miliony złotych (i cholera wie ile „roboczogodzin”), był skierowany do betonu. Dla umiarkowanego wyborcy PiS nie miał absolutnie żadnej oferty. Ja to wszystko wiedziałem i choć pozwalałem sobie na odrobinę optymizmu pod sam koniec (bo ten chaos kampanijny różnił się, i to znacznie od tego co PiS robił w trakcie poprzednich kampanii), to jednak obawiałem się tego, że to znowu nie będzie miało żadnego znaczenia, bo na końcu wybory wygra PiS i nadal będzie rządził. Przyrównałbym to do uczucia, które się ma oglądając po raz n-ty film, w którym właśnie ma się stać coś złego. Różnica polega na tym, że film można w każdej chwili wyłączyć.


Tą dygresją postanowiłem się podzielić dlatego, że osobiście nie przepadam za tym, jak ktoś serwuje w jakimś artykule (bądź książce) potężne dawki mądrości post factum i równolegle tłumaczy, że to czy tamto było po prostu oczywiste. Innymi słowy, choć widziałem te wszystkie błędy, które PiS popełniał (a popełniał ich mnóstwo), to przed wyborami wychodziłem z założenia, że (parafrazując pointę pewnego bardzo starego dowcipu) „nie jest dobrze”. Nie pomagała również świadomość tego, co PiS zamierzał zrobić z tą swoją trzecią kadencją (zabetonowanie układu i zadbanie o to, żeby kolejne wybory miały wymiar stricte symboliczny)


Tak po prawdzie odetchnąłem dopiero po tym, jak zobaczyłem wyniki exit-poll. Co prawda dopuszczałem taką możliwość, że IPSOS się pomyli, ale jak sobie te wyniki osadziłem w kontekście wcześniejszej paniki PiSowców, to dotarło do mnie, że chyba jednak idzie ku lepszemu.


I na tym zakończę ten odcinek mojej ogólnej teorii wszystkiego poświęconej wyborom. W kolejnym będzie jeszcze trochę o frekwencji, a potem pochylę się nad wynikami innych ugrupowań.


Źródła:

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/01/krotka-przypowiesc-o-polityce-i.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/02/jarosaw-w-krainie-tik-toka.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/03/krol-w-rzuci.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/03/suchajcie-gaby.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/03/to-byo-w-planie.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/05/przypowiesc-o-zapakanej-kuzynce.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/05/krotka-przypowiesc-o-frekwencji.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/06/niereformowalni.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/06/wojny-sztabowe.html

piątek, 13 października 2023

Chrońmy dzieci

Poniższy tekst zacznę niestandardowo, albowiem od eksperymentu myślowego.


Wyobraźmy sobie sytuacje, w której mniej więcej 60-letni mężczyzna zaczyna publicznie opowiadać o tym, że jego zdaniem 11-letnia dziewczynka może być już gotowa na bycie matką i że może się w niej „obudzić instynkt macierzyński”. Można bezpiecznie założyć, że opinia na temat takiego osobnika byłaby raczej jednoznaczna, prawda? 

A teraz sobie wyobraźmy, że ta wypowiedź nie padła w próżni, ale w kontekście konkretnej sytuacji: 11-letnia dziewczynka zaszła w ciążę w efekcie g****u (gwiazdki sponsorowane są przez algorytmy Pana Marka, które dają po łapach każdemu, kto używa pewnych słów i robią to niezależnie od kontekstu, w którym słowa owe padły), dokonanego na niej przez dwóch kuzynów. W tym przypadku reakcje byłyby w większości zbliżone (aczkolwiek wyłamaliby się tutaj pewnie najbardziej zatwardziali zygotarianie, co nikogo nie powinno dziwić).

Czemu miał służyć ten eksperyment myślowy? Zanim przejdę do meritum, pozwolę sobie na krótką dygresję. Jednym z powodów, dla którego zacząłem się bawić w blogowanie, była moja chęć doprowadzenia do tego, żeby politycy (politycy są tu akurat jedynie przykładem, ale niestety, dość dobrym) ponosili odpowiedzialność za słowa, które wypowiadają. Rzecz jasna, nie chodziło mi o to, że po tym, jak ja sobie napiszę notkę albo zrobię mema, ktoś zostanie zdeplatformowany (bo to nawet te 10 lat temu był nierealny scenariusz), ale choćby o symboliczne konsekwencje (wycofanie się ze swych słów, przeprosiny albo coś w tym rodzaju [tak wiem, teraz to jest równie nierealny scenariusz, jak wcześniej wspomniane „deplatformowanie”]).

Zakładam, że część z was (szczególnie tych, którzy interesują się polityką już od dłuższego czasu) wie, do czego zmierzam. Ten „eksperyment myślowy”, od którego zacząłem notkę, wcale nie jest eksperymentem myślowym. Słowa o możliwym „obudzeniu się instynktu macierzyńskiego” u 11-letniej ofiary g****u padły w czerwcu 2014 roku, a ich autorem był Czesław Hoc. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że pan Czesław jest 1-ką  na liście PiSu w 40 okręgu wyborczym. 

Ktoś może w tym momencie powiedzieć „no ale Pikniku, to było dawno temu, a co jeżeli pan Czesław zmienił przez te wszystkie lata zdanie?” (tak, wiem, nikt by czegoś takiego nie napisał, ale taki, a nie inny miałem zamysł na rozpoczęcie akapitu). Takiej osobie będę mógł odpowiedzieć „no nie wydaje mie się”. Tak się bowiem złożyło, że co jakiś czas przypominałem wypowiedź pana Czesława i za którymś razem (konkretnie zaś w kwietniu 2016 roku) kałszkwał zrobił się tak duży, że pan Czesław był łaskaw popełnić oświadczenie na ten temat.  W tym miejscu pora na kolejną dygresję. Ja tak trochę po łebkach to oświadczenie pamiętałem i wewnętrznie sobie zacząłem złorzeczyć za to, że go nie zarchiwizowałem, bo byłem (nie)święcie przekonany o tym, że wyżej wymieniony propagator macierzyństwa dokonał „zniknięcia” już dawno temu. Jakież było moje zdziwienie, gdy się okazało, że oświadczenie nadal wisi na jego koncie na FB (na wypadek „zniknięcia” zrobiłem sobie screeny).

No dobrze, ale co tak właściwie w tym oświadczeniu było? Samo gęste. Obstawiam, że gdyby ktoś opublikował coś takiego dzisiaj, to algorytmy Pana Marka ścięłyby mu zasięgi tak bardzo, że wpisu nie zobaczyłby nikt, z nim samym włącznie (tym samym, cytaty będą „ostrożne”, będzie streszczenie). Rzecz jasna, pan Czesław z niczego się nie wycofał.


Po pierwsze. O ile wcześniej opowiadał o tym potencjalnym „obudzeniu się instynktu macierzyńskiego”, to w oświadczeniu już po prostu nazywa ją „młodą (acz przypadkową) matką” (nie wiem, jak bardzo złym człowiekiem trzeba być, żeby w kontekście tej całej sprawy użyć określenia „przypadkową”).

Po drugie, pan Czesław zaczął tłumaczyć, że praktycznie nie jest możliwe, żeby „w naszej szerokości geograficznej” tak młoda osoba zaszła w ciążę i że jest to „superrzadkie zjawisko”. Ja się przez jakiś czas zastanawiałem nad tym, po co on w ogóle o tym wspomniał, a potem sobie przypomniałem, że to jest po prostu ulubiona dla jego środowiska technika manipulacyjna. W praktyce polega ona na tym, że (przeważnie przy okazji dyskusji nad jakimś zamordystycznym pomysłem) gdy oponenci zadają pytania o to „no dobrze, ale co w sytuacji, w której dojdzie do takie, a nie innego zdarzenia”, wjeżdża narracja „to jest bardzo mało prawdopodobne, wręcz niemożliwe, więc w ogóle nie powinniśmy na ten temat dyskutować”. Zjawiskowe jest to, że Hoc nie ogarnął, że do tego konkretnego przypadku ta technika raczej nie pasuje.

Po trzecie. Hoc użył whataboutismu. Otóż, miał on pretensję do ludzi, którzy byli oburzeniu jego wypowiedzią. Pretensje o to, że jak to jest, że oni się obrażają na niego samego, a nikogo nie obchodzi to, że „gdzie indziej” do donaszania ciąż zmuszane są jeszcze młodsze osoby. Mam niejasne przeczucie, że gdyby to oświadczenie było „mówione”, to Hoc po wygłoszeniu tego konkretnego kawałka spodziewałby się sowitych oklasków.


Po czwarte, Hoc usiłował argumentować, że skoro doszło do tej ciąży, to znaczy, że donoszenie jej nie stanowi żadnego zagrożenia (nie jest to wyrażone wprost, ale właśnie o to Hocowi chodziło, gdy zaczynał swoją quasi-medyczną tyradę). Niespecjalnie znam się na medycynie, ale w mojej skromnej opinii to jest jakaś gargantuiczna bzdura. No, ale z drugiej strony, Hoc i jego środowiska żyją w świecie idealnym, w którym ciąża nie niesie ze sobą absolutnie żadnych zagrożeń. Było jeszcze sporo na temat (nieistniejącego) zespołu poa*****nego, straszenie potencjalnymi negatywnymi skutkami medycznymi terminacji (ale pamiętajmy o tym, że sama ciąża zagrożeń żadnych ze sobą nie niesie!) i tak dalej, i tak dalej.

W pewnym momencie Hoc zabrnął tak daleko, że zaczął tłumaczyć, że przecież była alternatywa (dla terminacji, do której na całe szczęście doszło) i że można było zrobić tak, że ta „młoda przypadkowa” matka mogła mieć, na ten przykład, indywidualny tok nauczania. Gdy czytałem to oświadczenie „na świeżo”, nie dotarła do mnie skala odklejenia tego człowieka (to „odklejenie” jest naprawdę najlżejszym określeniem).


Przyznam szczerze, że zawiesiłem się na dość długi czas w tym momencie. Bo to, co mam do napisanie w dalszej części to jest, jakby to powiedział pewien Znany Prezes, cokolwiek „porażające” i potrzebowałem chwili, żeby to jakoś przelać na litery. Otóż, moi drodzy, Czesław Hoc był (i zapewne nadal jest) zdania, że 11-letnie dziecko było gotowe do wychowywania własnego dziecka (dlatego z takim zapamiętaniem używał określenia „matka” i dlatego opowiadał o tym instynkcie macierzyńskim).

Ta moja „zwiecha” wzięła się też stąd, że usiłowałem jakoś swoim lewackim rozumem ogarnąć, skąd u dojrzałego człowieka mogła się wziąć taka durna myśl. A potem mnie olśniło. To jest polski konserwatyzm (ten z gatunku „kiedyś to było”) w stanie czystym. Kto się w myśl tego ich „prawa naturalnego” zajmuje dziećmi? No przecież, że nie mężczyzna. Dziećmi (tak samo, jak całym domem/etc.) zajmują się kobiety, bo przecież tak to ma wyglądać w myśl „tradycyjnego podziału ról” (którego polscy konserwatyści z uporem godnym lepszej sprawy bronią). Na samym końcu takiego rozumowania jest wiekopomna myśl, że kobieta jest gotowa do wychowywania dzieci przez sam fakt bycia kobietą. Tutaj zaś Czeław Hoc dodał sobie dwa do dwóch i wykoncypował, że skoro mamy do czynienia z ciążą, to znaczy, że ciężarna jest również gotowa na macierzyństwo (a co za tym idzie, jest gotowa do wychowywania dziecka).

Ja się staram nie formułować jednoznacznych i ostrych osądów (czasem mi się to zdarza, ale się staram), niemniej jednak w tym wypadku zrobię wyjątek (starałem się!). Moim skromnym zdaniem żadna, ale to żadna osoba, która kiedykolwiek brała aktywny udział w procesie wychowawczym nigdy, ale to przenigdy nie wpadłaby na tak idiotyczny pomysł, jak ten, który został zwerbalizowany przez Czesława Hoca. To, że on tam napisał, że „może” do tego dojdzie, to nie ma znaczenia. Bo prawdopodobieństwo tego, że 11-letnie dziecko może w jakiś magiczny sposób być gotowe do rodzicielstwa jest równe -1 (tak, zdaję sobie sprawę z tego co napisałem). Znamienne jest to, że żadna z „dzieciatych” partyjnych koleżanek (o kolegach nie wspominam, bo oni pojęcie na temat wychowywania dzieci i ich rozwoju mają takie, jak ja na temat pisma węzełkowego) nie zareagowała (ani w 2014, ani w 2016) na mądrości Czesława Hoca.


Uwaga! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!


https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Ktoś może powiedzieć, „no ale zaraz, czy PiS to przypadkiem nie jest ta partia, która tak dużo miejsca poświęca opowiadaniu o tym, że dzieci trzeba chronić?” A ja wtedy odpowiem: ależ oczywiście, że o jest ta partia. Tyle że z tej ich postulowanej „ochrony dzieci” absolutnie nic nie wynika. Prawda jest bowiem taka, że dla tych ludzi „dziecko” to taki bardzo wygodny konstrukt, którego można używać gdy jest to potrzebne do krytykowania oponentów, a potem można o tym konstrukcie zapomnieć.

Gdy zachodzi taka potrzeba i trzeba wskazać suwerenowi wyimaginowane zagrożenie, można wyjść przed kamery i rzucić tonem nieznoszącym sprzeciwu „wara od naszych dzieci”, równolegle zupełnie ignorując całkiem realne zagrożenie, jakie dla dzieciaków stanowią pracownicy pewnego korpo, które ma bardzo długą historię tuszowania pewnych bardzo konkretnych przestępstw.


Ale to jeszcze nic. Mamy w Polsce trochę organizacji pozarządowych, które chcą edukować dzieciaki tak, żeby były one świadome zagrożeń (a zagrożeń jest teraz od cholery z czego spora część czyha na dzieciaki w ich własnych telefonach). Co robi partia chcąca „chronić dzieci”? Wyzywa tych ludzi od zbo****ców i prowadzi przeciwko nim krucjatę tłumacząc suwerenowi, że (a jakże) robi to w trosce o dobro dzieci.

Na tym się jednakowoż sprawa „ochrony dzieci” nie kończy. Doskonale pamiętam, co się działo po tym, jak Sekielscy wrzucili na YT film „Tylko nie mów nikomu”. Jak się wtedy zachował cały (sterowany przez PiS) „prawy sektor” internetowy? Ano „zachował się jak trzeba”, tzn milczał, aż do momentu, w którym pojawiły się wytyczne odnośnie tego „jak reagować”.

Potem zaś (gdy już ustalono jak reagować na coś na co zareagować potrafił każdy człowiek mający choć odrobinę przyzwoitości) żeby zatrzeć złe wrażenie i pokazać, że „coś się robi” obiecano, że powstanie komisja, która będzie miała wyjaśnić to i owo. Komisję celowo „wymyślono” tak, żeby nie była w stanie w żaden sposób skłonić Kościoła do współpracy. Komisja sobie może wnioskować o coś, a Kościół może sobie te wnioski do niszczarki wrzucić. To była jedna z bardzo wielu sytuacji, w których PiS mógł postąpić przyzwoicie, ale tego nie zrobił, bo ktoś tam w partii sobie wymyślił, że to nieopłacalne. Mogli stanąć po stronie ofiar, a stanęli po stronie oprawców.

Teraz zaś mamy do czynienia z kolejną akcją, którą (o ironio) nazwano „Chrońmy dzieci”. O co w tym chodzi? Otóż wyobraźmy sobie, że ktoś jest rodzicem i chciałby żeby jego dziecko uczęszczało na zajęcia dodatkowe, na których dziecko będzie edukowane w zakresie zagrożeń. Brzmi to całkiem sensownie i odpowiedzialnie, prawda? Otóż, zdaniem Zjednoczonej Prawicy wcale tak nie brzmi. Mało tego, te zajęcia stanowią (a jakże) zagrożenie dla dzieci. Reasumując, zagrożenie dla dzieci stanowią zajęcia, na których dzieci miałyby się uczyć jak rozpoznawać zagrożenia i jak na nie reagować. Że co? Że to nie ma sensu? To nie ma znaczenia, bo jeżeli chodzi o Zjednoczona Prawicę, to  żadne krzyki i płacze ich nie przekonają, że białe jest białe, a czarne czarne!

Gdyby nie kontekst, dość zabawne byłoby to, że pomysłodawcy akcji „Chrońmy dzieci” opowiadają o tym, że dzięki ich (genialnemu, mającemu na celu ochronę dzieci) pomysłowi, rodzice będą mieli większą kontrolę nad tym, jakie zajęcia są przeprowadzane w szkole. Ktoś może powiedzieć „ale o co w tym chodzi, przecież te zajęcia są dobrowolne i nikt nikogo nie zmusza do udziału w nich (bo przecież dzieciaki nie są takie zajęcia zapisywane automatycznie tak jak na religię [tak, to się nadal dzieje w wielu szkołach]) Dla Zjednoczonej Prawicy nie ma to znaczenia. Zjednoczona Prawica dużo mówiła o tym, że rodzic powinien mieć prawo do wychowywania dzieci zgodnie z własnym sumieniem. Potem zaś (co było najmniejszym zaskoczeniem świata) okazało się, że rodzic ma prawo do wychowywania dzieci zgodnie z sumieniem Przemysława Czarnka.

Ponieważ się rozpisałem, będę zmierzał ku wnioskom końcowym. Stopień zdegenerowania i zakłamania obecnych władz jest (znowu pozwolę sobie zacytować klasyka) porażający. Z jednej strony mordy mają pełne frazesów o tym, jak to oni chcą dbać o bezpieczeństwo dzieci. Z drugiej zaś strony robią wszystko, żeby dzieciaki miały jak najmniejszą wiedzę o zagrożeniach.  Z jednej strony wszędzie dookoła widzą zbo***ców i dew***ów, a z drugiej strony, słowem się nie zająknęli wtedy, gdy ich partyjny kolega opowiadał o instynkcie macierzyńskim u 11-letniej dziewczynki. Władza ta z jednej strony straszy Polaków wyimaginowanymi zagrożeniami, a z drugiej robi wszystko, żeby dzieci były coraz bardziej bezbronne wobec realnych zagrożeń.


Na sam koniec pozwolę sobie powrócić do tytułu niniejszej notki wystosować pewien apel: Chrońmy dzieci przed polską prawicą.



Źródła:

https://szczecin.wyborcza.pl/szczecin/7,34939,16139162,posel-hoc-dla-zgwalconej-dziewczynki-aborcja-to-kolejna-trauma.html


Oświadczenie Czesława Hoca:

https://www.facebook.com/czeslawhocprywatne/posts/pfbid02nT23eQcharp2GNKLV2xKG2FDmCxemK9JFPH99xPueboc5SJeoYZwB5A25CGeqEdfl

https://tvn24.pl/polska/tylko-nie-mow-nikomu-terlecki-w-sms-ach-zakazal-komentowania-filmu-ra937686-2303467


czwartek, 5 października 2023

Hejterski Przegląd Cykliczny #93

Pamiętacie może, jak politycy Zjednoczonej Prawicy opowiadali o tym, że w Polsce są elity, które są całkowicie bezkarne i za nic nie odpowiadają? Pamiętacie, jak ci sami ludzie opowiadali, że wszyscy powinni być równi wobec prawa (i takie tam inne rzeczy)? Gdyby nie kontekst, byłoby nawet zabawne to, że prawica jak zwykle przestrzegała wszystkich przed zagrożeniem, które stało się realne dopiero wtedy, gdy zostało stworzone przez prawicę. Nie zrozumcie mnie źle, problem z elitami, które nie do końca się musiały przejmować obowiązującym prawem, nie zmaterializował się w magiczny sposób w roku 2015. Chodzi mi jedynie o to, że to nigdy wcześniej nie była aż taka skala. Poza sprawami poważnymi (które praktycznie nigdy nie mają ciągu dalszego ze względu na działania Zbyszka Umarzatora) są sprawy błahe. Wyobraźmy sobie, że mamy kampanię, w trakcie której jeden z polityków mówi nieprawdę na temat jakiejś polityczki. Zostaje pozwany w trybie wyborczym i przegrywa. Co się dzieje w takiej sytuacji? To zależy. Jeżeli mamy do czynienia ze zwyczajnym politykiem, to po prostu przeprasza. Jeżeli zaś mamy do czynienia z członkiem Zjednoczonej Prawicy (który wcześniej bardzo dużo opowiadał o bezkarnych elitach), to taki ktoś może, na ten przykład, powiedzieć, że on się do wyroku sądu nie zastosuje, bo ten sąd do cyrk. Powyższy kawałek tekstu dedykuję Patrykowi Jakiemu, bo to właśnie o nim było.

Niedawno doszło w Polsce do zdarzenia, które dla Szeryfa Zbigniewa (i jego otoczenia) było wprost idealnym „kejsem” (Partia wielokrotnie udowadniała, że dla niej wszystko sprowadza się do kwestii wizerunkowych). Bo oto, przedstawiciel elit (no nie oszukujmy się, biedota nie jeździ takimi autami) spowodował wypadek na A1, w którym to wypadku zginęła trzyosobowa rodzina. Czyż nie był to idealny moment dla wszelkiej maści Zbyszków do tego, żeby mówić, że elity nie mogą być bezkarne/etc.? Zamiast tego mieliśmy bardzo Zachowawczego Zbyszka, który opowiadał o tym, że prokuratura to musiała działać rozważnie, bo typa stać na doskonałych prawników, a oni potem będą „podważać ustalenia prokuratury”. Gdybym był złośliwy, to bym w tym miejscu napisał, że gdyby Zbyszek skończył prawo, to wiedziałby, że „podważaniem ustaleń prokuratury” zajmują się wszyscy obrońcy, a nie tylko ci z najlepszych kancelarii. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem przypomnę jedynie, że tuzy ze Zjednoczonej Prawicy mają problemy z tym, żeby ogarnąć to, czym zajmują się adwokaci (swego czasu Błaszczak się publicznie zżymał na obrońcę kierowcy z Seicento, że ten miał czelność czepiać się prokuratury i „podważać jej ustalenia”). Skąd się więc wzięła taka zachowawczość w wypowiedziach typa, który słynie z kwiecistego stylu i stosunkowo jednoznacznych stanowisk? O to trzeba zapytać jego samego. Nawiasem mówiąc, policja od początku prowadziła tę sprawę tak, jak gdyby zależało jej na tym, żeby opinia publiczna miała jak najwięcej wątpliwości odnośnie „fachowości” policjantów (taki tam, eufemizm, bo jestem w stanie się założyć o bardzo wiele, że gdyby nie upublicznienie nagrania z wideorejestratora, na którym widać moment zderzenia, pewnie nadal udawaliby, że KIA sama z siebie wjechała w barierę energochłonną). Prokuratura również się średnio śpieszyła, w efekcie czego typ z BMW zdążył wyjechać za granicę, na szczęście został zgarnięty w Dubaju (jestem tak stary, że pamiętam wzmianki o tym, że pewnie nie wyjedzie z UE, bo ma nieważny paszport) z lewym paszportem. Gwoli ścisłości, roztrząsam w tym miejscu kwestię winy typa z BMW, bo moim skromnym zdaniem, jeżeli ktoś przekracza dozwoloną prędkość o ponad 100km/h, to sprawa jest raczej ewidentna. 

Na weekendzie odbył się marsz opozycji (propsy dla Czarzastego za wystąpienie), na którym (tak samo, jak 4 czerwca) absolutnie nikogo nie było, a ci, którzy byli, to był zwykły element wywrotowy. Nieco zaś bardziej na serio, to mnie nieodmiennie bawi to, jak Zjednoczona Prawica po straszliwej katastrofie frekwencyjnej, którą okazał się Rzułty Marsz (aka „marsz papieski”), próbuje bawić się w umniejszanie frekwencji na marszach, na których było (eufemizując) od cholery więcej ludzi. Bawi mnie to choćby dlatego, że w internetach dostępne są zdjęcia, z którymi każdy może się zapoznać i każdy może porównać Potężny Rzułty Marsz z opozycyjnym Niewypałem Frekwencyjnym. Nietrudno domyślić się tego, że na finiszu kampanii partia Jarosława Kaczyńskiego skupia się tylko i wyłącznie na betonie partyjnym, bo tylko beton wierzy (to jest bardzo adekwatne określenie, bo wiary nie da się obalić przy pomocy żadnych argumentów) w tego rodzaju przekaz.

Na tymże samym weekendzie odbył się partyjny spęd Zjednoczonej Prawicy. Pozwolę sobie na podsumowanie tematów i kwestii, które były tam poruszane. Dla zachowania klarowności tekstu, zrobię to w sposób alfabetyczny: DONALD TUSK JEST ZŁY.

Choć średnio optymistycznie podchodzę do tego, co będzie się działo 15 października (konkretnie zaś do wyników wyborów), to jednak od czasu do czasu pojawiają się promyki nadziei. Teraz będzie o takich promykach. Po pierwsze, na moim ulubionym portalu wPolityce pojawił się wywiad, który niejednego wyborcę Zjednoczonej Prawicy mógł wpędzić w srogą zadumę. Otóż, rozmówca jednego z pracowników portalu miał czelność skrytykować partyjne działania, które nazwał „antytuskizmem”. Jest to o tyle ciekawe, że w tym samym dniu, na Interii pojawił się artykuł autorstwa jednej z moich ulubionych mediaworkerek (Kamila Baranowska), w którym suwerenowi tłumaczono, że ten negatywny przekaz, to tak celowo jest robiony. Wydawać by się mogło, że to jest typowa Zjednoczono Prawicowa „wielonarracja”, ale jak się człowiek temu przyjrzy uważniej, to gdyby to było celowe działanie, to wywiad pojawiłby się na Interii (bo to tam PiS chce łowić umiarkowanych wyborców), a artykuł „wszystko pod kontrolą” powinien pojawić się na portalu wPolityce (bo ten skierowany jest wyłącznie do betonu). Znamienne jest to, że zarówno wPolityce, jak i wyżej wymieniona osoba nie „puszczą w eter” niczego bez zielonego światła kogoś z partii. Skąd więc ten dwugłos? Moim skromnym zdaniem stąd, że przekazy te pochodzą z dwóch różnych (i co istotne, skonfliktowanych ze sobą) stronnictw wewnątrz partyjnych.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Jakiś czas temu głośno było o tym, że ze sztabu Zjednoczonej Prawicy katapultował się jej szef, Tomasz Poręba. Na początku września głośno zrobiło się o tym, że ów jegomość dorabia sobie w branży luksusowych apartamentów (i jak to już bywa w przypadku polityków Zjednoczonej Prawicy, sprawa jest, eufemizując „nie do końca jasna”), ale ja nie o tym teraz chciałem. Dzień po tym, jak w mediach pojawił się „dwugłos” partyjny, o którym przed momentem wspomniałem, doszło do spięcia na linii Adam Bielan – Tomasz Poręba. Ten pierwszy powiedział w mediach, że odwołanie Poręby ze stanowiska było trudną decyzją, ale było konieczne, bo od tamtej pory widać, że Zjednoczona Prawica nabrała wiatru w żagle. Poręba skomentował to na Eloneksie (niegdysiejszy ćwiter) w sposób bardzo wyważony: nazwał go kłamcą, wspomniał o tym, że nazwanie Bielana piątą kolumną byłoby i tak zbyt delikatne i dodał, że Bielan już kilka kampanii „położył”. Spięcie to musiało się odbić szerokim echem w partyjnych strukturach, bo nieco później Bielan tłumaczył, że on nikogo nie chciał zaatakować i apelował o „uspokojenie emocji”. Chyba dla każdego oczywiste jest to, że do tego rodzaju spięć nie dochodziłoby, gdyby w partii rządzącej panowała spokojna atmosfera.

Pod koniec sierpnia bieżącego roku doszło do kolejnego brutalnego ataku na Kościół. Na plebanii (tzn. w służbowym mieszkaniu parafii) w Dąbrowie Górniczej księża urządzili sobie, że tak to ujmę (coby nie podpaść algorytmom) „imprezę” w męskim gronie, a następnie, gdy okazało się, że jeden z jej uczestników wymaga pomocy medycznej, część księży nie chciała tej pomocy do niego dopuścić (a potem w całą sprawę wmieszała się policja i prokuratura). Zrozumiałe jest więc to, że naczelni obrońcy Kościoła zaczęli cała tę sprawę przedstawiać jako „atak na Kościół”. Jednakowoż w ich narracjach zabrakło wyjaśnień w kwestii tego, na czym ten atak miałby polegać. Gwoli ścisłości, zastanawiam się czasem nad tym czy istnieje jakaś granica, po przekroczeniu której „obrońcy” uznają, że Kościół ma problemy, czy też wszystko zawsze będzie dla nich „atakiem”.

Na sam koniec zostawiłem sobie nieco dłuższy temat, który ma bardzo duży ciężar gatunkowy i będzie tematem dość poważnym. Temat ten dotyczyć będzie polskich youtuberów/influencerów, którzy ostatnio (eufemizując) mają nie najlepszą passę. Zaczęło się od Gargamela (którego filmiki zdarzało mi się oglądać sporadycznie), który okazał się przemocowym dzbanem (który zajmował się tzw. „groomingiem”). Na swoją obronę miał to, że jest alkoholikiem. Potem przyszła pora na Gonciarza (którego twórczość również jest mi znana). Ów okazał się niewiele lepszy od Gargamela (Jakub Chuptyś). Gonciarz z kolei tłumaczył, że „jest w terapii”. Obu łączy to, że zadawali się ze sporo młodszymi kobietami (aczkolwiek w przypadku Gonciarza były to przynajmniej osoby pełnoletnie). Znamienne było to, że po tym, jak Gargamel do wszystkiego się przyznał, znalazło się grono osób, które tłumaczyły, że w sumie to nie ma niczego złego w związku dorosłego mężczyzny z nastolatką (w domyśle, chodzi o osobę niepełnoletnią). Poza tym pojawiały się również głosy (powtarzam, w sytuacji, w której typ się do wszystkiego przyznał), że w sumie to może sobie ta kobieta wszystko wymyśliła.

W międzyczasie pojawiły się informacje dotyczące innych typów z YT, ale ksywy tamtych niewiele mi mówią (poza tym, że są takie osoby). Różnica polegała na tym, że w przypadku tamtych typów, to jest zupełnie inny kaliber, albowiem tam mamy do czynienia z dziećmi (z czego osoby, których dotyczył materiał doskonale zdawały sobie sprawę). Nawiasem mówiąc, trochę mnie jeży to, że media odnoszące się do tej sprawy piszą o „osobach nieletnich”, w sytuacji, w której chodzi o osoby, które nie miały skończonych 15 lat. Ja wiem, że 14-letnie dzieci są „nieletnie”, ale równie dobrze można by było tego określenia używać w stosunku do noworodków (a z jakichś przyczyn się tego nie praktykuje). 

Od czego by tu zacząć? Może od tego, że gdybym wierzył w istnienie piekła, to chciałbym, żeby istniał w nim dodatkowy krąg, w którym miejsca mogliby zagrzać (taki tam suchy wordplay) ci, którzy dosłownie zawsze bawią się w adwokata diabła i „tylko pytają” o to, „a co jeżeli ta osoba kłamie”. Tym ludziom nie przeszkadza nawet to, że sprawca może się przyznać, oni po prostu wiedzą lepiej.

Sprawa kolejna. Ci wszyscy ludzie celowo wyszukują sobie dużo młodsze partnerki. Rzecz jasna, kolejni adwokaci diabła będą tłumaczyć, że „mogli nie wiedzieć, ile ta osoba ma lat”, ale to jest bzdura. Nawiasem mówiąc, warto tutaj dygresję poczynić. Jak się patrzy na te dywagacje o „niewiedzy” w kwestii wieku, warto mieć na uwadze jedną kwestię. W tych dywagacjach nie chodzi o to, że ktoś się omylił oceniając czyjś wiek i np. uznał, że dwudziestoparoletnia kobieta ma trzydzieści lat. Tu chodzi o kwestię zupełnie inną, a mianowicie o to, żeby przekonać otoczenie (a czasami pewnie prokuraturę), że temu czy owemu wydawało się, że ta 14-latka miała skończone 15 lat. Tylko tyle i aż tyle. A teraz wróćmy do meritum. Różnice wieku w związkach się zdarzają i w przeważającej większości przypadków nie stanowi to problemu. Jednakowoż w sytuacji, w której dwudziestoparolatek spotyka się z 16-latką, to można już mówić o pewnego rodzaju „problemie”. Nie inaczej wygląda to w sytuacji, w której moi rówieśnicy „szukają” sobie kilkanaście lat młodszych partnerek.


„Szukają” jest tu bardzo adekwatnym określeniem, bo, jak wspomniałem wcześniej, to nie są jakieś przypadkowe historie (no chyba, że ktoś chce uwierzyć np. w to, że pewien hollywoodzki aktor zupełnym przypadkiem związkuje się zawsze z kobietami w ściśle określonym wieku). Nie da się poznać kogoś i „przypadkiem” nie zauważyć kilkunastoletniej różnicy wieku. Nie uwierzę w to, że mężczyźni znacznie starsi od nastolatek nie są w stanie się „zorientować”, że rozmawiają z nastolatkami. Skoro zaś się nie da, to jedynym wytłumaczeniem może być to, że to nie są „przypadki”, a szukanie kogoś znacznie młodszego jest celem samym w sobie. Aczkolwiek jeżeli ktoś chce wierzyć w to, że ci ludzie non stop „przypadkowo” poznają dużo młodsze od siebie kobiety, to ja takiej osobie stać na drodze do szczęścia nie będę.


Jak już wspomniałem, sprawa tych innych (od Gonciarza i Chuptysia) youtuberów ma zupełnie inny ciężar gatunkowy, bo tam jest po prostu wszystko. Mamy tam ekipę, z której każdy wszystko wiedział, ale nikt z tą wiedzą niczego nie zrobił (przypomina mi to trochę pewną bardzo dużą organizację, która działa w podobny sposób). Mamy tam typa, który w prywatnych wiadomkach kontestuje wiek przyzwolenia. Mamy tam victim blaming. Mamy tłumaczenia na zasadzie „wtedy to były inne czasy, a ja byłem młody i głupi”. Cała ta afera to jest po prostu jeden wielki szwedzki stół z ludzkim spierdoleniem. Nawiasem mówiąc, wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że cała ta afera dopiero zaczyna się rozkręcać.

Ponieważ sprawa tych youtuberów, którzy (rzecz jasna, zupełnym przypadkiem) mieli do czynienia z dziećmi zrobiła się bardzo głośna, pojawiły się wypowiedzi przedstawicieli władzy, którzy zaczęli przekonywać wszystkich o tym, że trzeba dbać o bezpieczeństwo dzieci/etc. I wszystko pięknie, ale chciałbym w tym miejscu nieśmiało przypomnieć, że obecna władza do tej pory tak skutecznie „chroniła dzieci”, że aż powołała do życia totalnie bezzębną komisję, która miała zajmować się walką z pedofilią. Komisja ta nie była w stanie niczego zwojować, bo władze celowo skonstruowały ją tak, że, na ten przykład, Kościół mógł z nią po prostu nie współpracować i nie ponieść z tego tytułu absolutnie żadnych konsekwencji. Mam również nadzieję, że tym razem prokuratura będzie działać nieco szybciej niż w przypadku kierowcy BMW, a Ziobro nie zacznie znowu opowiadać o tym, że to wszystko trzeba na spokojnie, bo tego, czy owego, to na dobrych prawników stać.


Źródła:


https://oko.press/na-zywo/wybory-na-zywo-oko-press/patryk-jaki-przegral-w-sadzie-nie-mam-zamiaru-sie-zastosowac

https://lodz.wyborcza.pl/lodz/7,35136,30261220,krzysztof-rutkowski-kierowca-bmw-z-wypadku-na-a1-zostal-zatrzymany.html

zestawienie fotek z marszów:

https://twitter.com/MarekTatala/status/1708527513784238414

https://wydarzenia.interia.pl/raport-wybory-parlamentarne-2023/news-show-liderow-lewicy-zdissowali-po-pokazali-ze-mamy-swoja-toz,nId,7063034

https://tvn24.pl/programy/konwencja-pis-w-katowickim-spodku-7372139

https://wpolityce.pl/polityka/664890-nasz-wywiad-prof-jablonski-antytuskizm-pis-u-to-blad?fbclid=IwAR0TN3Lib6ZpnsI4YaKN68882X1C3w4zzmegd5nTzY-MZ4UbZxwtQAycWBg

https://tvn24.pl/polska/kampania-wyborcza-tomasz-poreba-kontra-adam-bielan-spiecie-i-wymiana-krytycznych-slow-7372773

https://www.eska.pl/slaskie/orgia-w-dabrowie-gorniczej-jest-nagranie-z-dyspozytorem-112-kolega-sie-majgnal-ona-ma-27-lat-umrze-aa-Z7jf-7kYu-qpq4.html

https://natemat.pl/514615,gargamel-gonciarz-i-pandora-gate-kogo-oskarzono-w-youtube-owym-metoo