poniedziałek, 29 lipca 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #54

Pod koniec czerwca bardzo głośno zrobiło się o pracowniku, który został zwolniony z IKEI. Za co został zwolniony? Oddajmy głos pani Magdalenie Korzekwie-Kaliszuk (nigdy nie mam pewności, czy dobrze odmieniam podwójne nazwiska), współpracowniczce Ordo Iuris: „Pan Tomasz, wieloletni pracownik IKEA został zwolniony z pracy ponieważ sprzeciwił się zmuszaniu pracowników do udziału w akcji promującej ruch LGBT, a jako argument zacytował Biblię. Nie ma bardziej nietolerancyjnej grupy niż lewica rzekomo walcząca o tolerancję.” Potem narracja się rozgałęziła, bo z jednej strony zwolniono go za „sprzeciw”, a z drugiej za to, że „cytował Biblię”. Momentalnie ustalono, że chodziło o cytaty z Księgi Kapłańskiej. Nie będę ich cytował, żeby nie spaść z rowerka, ale w skrócie chodziło o te, w których tłumaczy się ludziom, że jeżeli ktoś sieje zgorszenie, to warto by było go utopić przy użyciu morza i kamienia młyńskiego i o potrzebie mordowania mężczyzn, którzy obcują z mężczyznami, jak z kobietami (i że to, że zostaną zabici, to ich wina). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że prawicowa narracja, w myśl której „straszliwe lobby LGBT zwalnia za cytowanie Biblii”, nie jest nowym wynalazkiem. Mniej więcej dwa lata temu tygodnik „Do Rzeczy” uraczył wszystkich okładką, na której widnieli Tomasz Terlikowski i Jan Pospieszalski. Okładka była z gatunku tych, które powodują chęć wydłubania sobie oczu, albowiem obaj panowie zostali wfotoszopowani w, ekhm, „strojo-pancerze”. O ile Terlikowski miał być ewidentnie jakimś klonem Iron Mana, to w przypadku Pospieszalskiego ciężko wyczuć, co autor miał na myśli. Na okładce widniał olbrzymi napis „Polska kontra homoimperium”. Okładkowym artykułem był tekst Terlikowskiego, w którym mogliśmy przeczytać łamiącą historię lekarza, którego złe lobby zwolniło z pracy za to, że: „zaprotestował przeciwko agresywnej promocji LGBTQ na terenie szpitala, a podczas spotkania z lekarzami przytoczył argumenty medyczne i moralne, które pokazywały jak szkodliwe są czyny homoseksualne.”. Rzecz jasna, wystarczyła chwila guglowania, żeby ustalić, że to, co napisał Terlikowski, było piramidalną bzdurą albo, jak kto woli, fake newsem (jeżeli kogoś interesuje mój grill na tym tekście, to w źródłach znajdzie link do notki). W telegraficznym skrócie, szpital użerał się z lekarzem-homofobem przez 11 lat i dawał mu pierdylion szans na ogarnięcie się, z których to szans lekarz, rzecz jasna nie skorzystał. W trakcie researchowania znalazłem sobie jedną ze stron zajmujących się bashowaniem mniejszości seksualnych i tamże wyczytałem, że ów lekarz został zwolniony między innymi za (a jakże) „cytowanie Biblii”. Tym razem padło na Księgę Kapłańską i List do Rzymian, cytaty były mniej hardkorowe od tych Pana-Tomaszowych, ale za to były obraźliwe. Oczywiście na wyżej wymienionej stronie nikt nie zacytował tych fragmentów (wspomniano jedynie, o które chodzi). Polska prawica rozbudowała tę strategię. Po pierwsze, próżno szukać u prawicowych influencerów/mediaworkerów wpisów, w których cytowaliby fragmenty Bibli, którymi posłużył się Pan Tomasz. Tzn. da się je znaleźć u „skrajniaków”, bo oni się nie kryją ze swoją nienawiścią do mniejszości seksualnych i im ten cytaty nie przeszkadzają, ale u tych, którzy starają się budować wizerunek „umiarkowanych”, cytaty się praktycznie nie pojawiały. Po drugie, prawy sektor praktycznie nie wspomina o tym, o które fragmenty chodzi. Po trzecie, w momencie, w którym w internecie cytaty Pana Tomasza zaczęły trendować, prawy sektor przeszedł do kontrataku, stosując sprawdzone metody. Pan Jerzy z Ordo Iuris napisał na ćwitrze: „Twierdzenie, że Stary Testament nawołuje do przemocy wobec LGBT to jakby uznać, że Homer nawołuje do rozlewu krwi Trojańczykow, a Szekspir Francuzów... Pomniki kultury czytamy kontekstowo S. Testament wskazuje na potępienie czynów homoseksualnych (a nie osób) w chrześcijaństwie”; tak więc widzicie nie można „wyrywać z kontekstu” cytatów z Biblii. Pani Magdalena Korzekwa-Kaliszuk tłumaczyła zaś, że: „Odczytywanie dosłownie wielu cytatów ze Starego Testamentu to absurd. Trzeba złej woli żeby tak interpretować słowa zwolnionego pracownika.” oraz: „Interpretowanie wpisu zwolnionego pracownika IKEA jako wezwania do agresji, czy sugestii że homoseksualistów powinna spotkać śmierć, to kompletny absurd. Czy naprawdę tyle osób ma problem ze zrozumieniem, że nie wszystko ze Starego Testamentu odczytuje się dosłownie?”. Tym razem więc chodziło o to, że nie powinno się interpretować dosłownie ST, ale jednocześnie pani Magdalena napisała, że część rzeczy powinniśmy odczytywać dosłownie (i stąd „nie wszystko”). Zacznę od końca. Biblia już dawno osiągnęła stan kwantowy. Tzn. o tym, czy konkretne fragmenty należy odczytywać dosłownie, czy też nie, decyduje prawica spod znaku krzyża, w oparciu o reakcje, które wywołuje dany fragment. Jeżeli zaś chodzi o Pana Jerzeg z Ordo Iuris, to ciekawym, czy w młodości nie był korwinistą, bo argumentum ad „wyrane z kontekstu”, to running joke elektoratu Korwina. Mógłbym co prawda napisać coś o tym, że wszystko fajnie z tym „czytaniem kontekstowym”, ale może warto by było się zastanowić nad tym, w jakim kontekście te konkretne fragmenty Biblii zostały zacytowane. Ćwitów o tym, że w interpretacji Biblii istotny jest „kontekst kulturowy” Pan Jerzy popełnił przynajmniej kilka. Widać było, że pisał je raczej taśmowo (żeby sobie zasięgi porobić na ćwitrze), bo jeden z nich zakończył w sposób raczej nieprzemyślany: „IKEA nie może dyktować, które fragmenty Biblii są „dopuszczalne”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że prawy sektor (w tym część mediów rządowych) poszedł również w stronę narracji „IKEA cenzuruje Biblię”. Muszę przyznać, że przytyki o „cenzurowaniu Biblii” i wybieraniu „dopuszczalnych fragmentów” znajduję zabawnymi dlatego, że padają one ze strony prawego sektora, który jak ognia unikał cytowania fragmentów, za które wywalono z IKEI pana Tomasza. Gdybym był złośliwy (a nie jestem) to napisałbym, że prawica cenzuruje Biblię i próbuje decydować o tym, które fragmenty są dopuszczalne... W temacie zaś samej sprawy, którą Ordo Iurki w imieniu pana Tomasza wytoczyły IKEI. Rozmawiałem sobie ze znajomym prawnikiem, który mnie oświecił, że jeżeli wypowiedzenie jest bardzo ogólne (a jest), to sprawa może się skończyć tak, że Ordo Iurki ją wygrają. Nie dlatego, że cytaty były w porządku, ale dlatego, że tak to ujmę, ktoś dał dupy na płaszczyźnie formalnej i np. nie wspomniał w wypowiedzeniu o tym, że inni pracownicy skarżyli się na wpisy pana Tomasza/etc.


Pora na odrobinkę archeologii. W trakcie warszawskiej Parady Równości doszło do kolejnego naruszenia uczuć prawicowych. Tym razem prawica oburzała się nagraniu, na którym: „Szymon Niemiec (były biskup Zjednoczonego Ekumenicznego Kościoła Katolickiego w Polsce) odprawia nabożeństwo ekumeniczne podczas Parady Równości w Warszawie”. Nie będę się w tym miejscu pochylał nad późniejszą dyskusją, w trakcie której prawica usiłowała klarować, że ich religia jest mniej wymyślona od tej, którą reprezentował Szymon Niemiec, więc to, co on robił to bluźnierstwo. Zamiast tego pozwolę sobie na zgrillowanie Joachima Brudzińskiego, który w ten oto sposób skomentował całe zajście: ”Czy politycy, komentatorzy, publicyści którzy się dziś zachwycają lub relatywizują tę obrazoburczą i bluźnierczą parodie Eucharystii, z udziałem (w mojej opinii)pajaców i durniów z durszlakiem bądź w tęczowych ornatach, poproszą ich o spowiedź jak przyjdzie kres ich żywota? Czy jak nie daj Boże, zachoruje ich dziecko, Mama,Tato, żona, mąż, czy poproszą w szpitalu o wsparcie i modlitwę „ekumenicznego biskupa” albo „pajaca” z durszlakiem na głowie?Czy jak przyjdzie im odprowadzić na cmentarz kogoś bliskiego,czy poproszą o modlitwę tęczowych heppenerów?”. Widać, że Brudziński się bardzo przejął, bo poświęcił sprawie aż dwa ćwity. No, ale to tylko dygresja. Przejdźmy do grillowania. Nie podejrzewam Joachima Brudzińskiego o to, że jest specjalnie ostrym ołówkiem, więc można z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczać, że to, co napisał, jest zgodne z jego poziomem wiedzy i jego „zakotwiczeniem” w rzeczywistości. Z tego, co napisał Brudziński wynika, że absolutnie nie wierzy on w istnienie niewierzących Polaków oraz w instytucję pogrzebu świeckiego. Ja sobie doskonale zdaje sprawę z tego, że spora część prawego sektora uważa, że pod koniec życia to każden niewierzący się nawróci, a poza tym „jak trwoga to do boga”/etc., ale to jest idiotyzm. Nie twierdzę, że tego rodzaju sytuacje się nie zdarzają, ale już samo to, że w Polsce odbywają się świeckie pogrzeby sugeruje, że cześć ludzi ma konsekwentnie wyjebane na religię. W mediach co jakiś czas pojawiają się informacje o tym, że rośnie liczba świeckich pogrzebów, ale nie udało mi się wynorać żadnych danych, więc nie wiem, jak się te wiadomości mają do rzeczywistości. Aczkolwiek biorąc pod rozwagę to, co wyczynia Kościół jest to dość prawdopodobne. Ciekawym, jak wielu ludzi w Polsce ma dokładnie takie samo zdanie, co Brudziński. Tzn. ilu ludzi jest przekonanych o tym, że prędzej czy później każden jeden zacznie wierzyć. Prawda jest bowiem taka, że tego rodzaju zapatrywania wykluczają szanse na prowadzenie jakiejkolwiek dyskusji z tego rodzaju osobami, bo wykluczają one istnienie jakiegokolwiek innego światopoglądu, poza ich własnym. Ja wiem, że poświęcam temu znacznie więcej czasu niż trzeba, ale to jest ten rodzaj jednowymiarowości, którego pojawienie się na filmie/w książce sprawia, że ludzie zaczynają się wkurwiać na to, że twórca  był leniwy i nie chciało się mu rozwijać osobowości bohaterów.


Uwaga! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


W jednym z poprzednich Przeglądów poruszyłem temat Kacpra Płażyńskiego, który zrezygnował z bardzo dobrze płatnej pracy ze względu na start w wyborach prezydenckich w Gdańsku, a po jakimś czasie starał się (skutecznie) o dofinansowanie na działalność gospodarczą. Of korz, chodziło o rodzaj dofinansowania na aktywizację zawodową dla osób mających problem ze znalezieniem pracy. Nie mam pojęcia, czy ja coś wtedy pominąłem, czy też media o tym nie wspominały, ale dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się o tym, że Płażyński zrezygnował z pracy w Enerdze (która, jest Spółką Skarbu Państwa). Konkretnie zaś dowiedziałem się tego w momencie, w którym media opisywały to, że pracownicy Spółek Skarbu Państwa sponsorowali kampanię PiSu (w tym również Kacpra Płażyńskiego). Tym samym historia „człowieka, który miał problemy ze znalezieniem pracy” została uzupełniona o fakt, że ów człowiek miał tak olbrzymie problemy, że aż pracował dla Spółki Skarbu Państwa (zarabiał prawie 14 koła brutto miesięcznie [i miał 69 tysięcy PLNów oszczędności]). Ja jestem wielkim fanem głowologii, ale nie mam pojęcia, jakimi, kurwa, kategoriami myśli człowiek, który mając na tyle silne plecy, żeby mieć tak dobrze płatną robotę – decyduje się na składanie podania o dofinansowanie. Można bezpiecznie założyć, że od momentu, w którym Płażyński wpadł na pomysł złożenia wniosku o dofinansowanie, do momentu pozytywnego rozpatrzenia go, upłynęło tyle czasu, że gdyby ów, jakże przemiły jegomość nie udawał „mającego problemy ze znalezieniem pracy”, to zarobiłby więcej niż 20 tysięcy. Rzecz jasna można argumentować, że „no ale wtedy nie siedziałby na dupie i musiałby sobie na te 20 tysi zapracować”, ale ten argument jest bezsensowny, bo ludzie obdarowani stołkami w SSP raczej się nie przepracowują (ergo, i tak by siedział na dupie). Nie chciałbym być źle zrozumiany, w SSP są dwa rodzaje pracowników. Jedni zapierdalają, a na drugich jest zapierdalane. Kacper Płażyński należy do tej drugiej kategorii. Drugą kwestią, którą trzeba poruszyć w tym wątku, jest kwestia szych ze SSP, które wpłacają pieniądze na kampanie wyborcze. Otóż I'm Jack's complete lack of surprise, bo ten mechanizm (ktoś dostaje stołek od partii/włodarza miejskiego/etc., a potem się rewanżuje sponsorowaniem kampanii) to nie jest wynalazek PiSu. Opowiem wam bajkę o pewnym mieście, w którego okolicach znajduje się akwen (nie, już nigdy, kurwa, nie napiszę „akwenem wodnym”). Dawno, dawno temu, dwóch panów dostało od ówczesnego włodarza Bardzo Dobrze Płatne Stołki. Jak dobrze? Wyobraźmy sobie stołek, na którym można było zarobić ponad ćwierć bańki i jeszcze dostać prawie 1/4 tej kwoty za dobre sprawowanie. Do tego dochodziły jeszcze pieniążki związane z tym, że „zakład pracy” ulegał przekształceniu i ktoś, komu jeden BDPS zamienił się (automatycznie) w inny BDPS dostał odprawę i odszkodowanie (warte 2 nagrody z hakiem). Piękna baśń skończyła się w momencie, w którym włodarz przepierdolił wybory samorządowe. Po jakimś czasie od tychże wyborów, słyszano jednego z panów, który wcześniej zasiadał na BDPS, jak utyskiwał, że, kurwa, przejebane, bo niby dobrze zarabiał, ale co z tego, skoro cała nagroda (i jakieś tam jeszcze drobne) poszła na kampanię. Ktoś mógłby w tym miejscu powiedzieć, że no ale jak to, przecież jest limit wpłat na konto komitetu, a ja takiej osobie odpowiem, że jest pierdylion sposobów obejścia tegoż. Na ten przykład tzw. „działanie prekampanijne”, które prowadzi się na długo przed powstaniem „oficjalnych” komitetów wyborczych, a które przecież same z siebie za darmo się nie zrobią. Wracając do wątku przewodniego. Jak już wspomniałem wcześniej, mechanizm obdarowywania stołkami ludzi, którzy potem odwdzięczają się partii/włodarzom/etc. finansowo działa u nas od dawna. Można się na to wkurwiać, ale nie da się tego w żaden sposób ukrócić. Ok, załóżmy, że któraś partia wprowadzi ustawowy zakaz wpłacania kasy na komitety wyborcze dla ludzi, którzy pracują w SSP, w spółkach miejskich/etc. W teorii to załatwia sprawę, ale w praktyce nic z tych rzeczy, bo taki typ z SSP będzie mógł spokojnie wspierać swoich dobrodziejów w trakcie „działań prekampanijnych”. Jeżeli zaś typ z SSP będzie się brzydził takimi działaniami, to może to załatwić przy pomocy darowizny (obdarowany dokona wpłaty). Nawet jeżeli „obdarowany” nie zalicza się do tzw. „grupy 0” (mam nadzieję, że niczego nie pojebałem) i musi odprowadzić podatek od tejże darowizny, to przeca zarówno on, jak i typ z SSP będą mieli to w dupie, bo kasa i tak idzie na kampanię, więc „nie jest ich”. Być może komuś kiedyś uda się to uregulować prawnie, ale wydaje mi się to, niestety, mało realne. 


Jakiś czas temu polskie władze udowodniły, że Poland bardzo Stronk. Pozwolę sobie streścić cała historię przy pomocy wypowiedzi Ryszarda Czarneckiego, albowiem jest to osoba, która z wdziękiem właściwym swej kondycji intelektualnej realizuje Przekazy Dnia niemalże słowo w słowo. Dzięki temu można mieć pewność, że jego wypowiedzi w tego rodzaju sytuacjach, są „przedłużeniem woli partii”. Zaczęło się bardzo pięknie od wpisu na ćwitrze: „Timmermans out ! (w tym miejscu była emotka z flagą Polski) pokazała moc sprawczą ! Wniosek: nikt,kto podnosi rękę na nasza Ojczyzna nie zrobi kariery międzynarodowej !”. (zachowałem oryginalną pisownie). W tym przypadku nie trzeba zbyt wiele tłumaczyć (może poza uwielbieniem Czarneckiego do stawiania spacji przed wykrzyknikiem, ale od razu nadmieniam, że nie podejmę się próby tłumaczenia tego fenomenu), Polska ma olbrzymią moc sprawczą i kto nie z Mieciem, tego zmieciem i w ogóle duma z uwalenia kandydatury Timmermansa na szefa Komisji Europejskiej. A potem do drzwi Prawa i Sprawiedliwości zapukało słowo o nazwie „konsekwencje”. Oddajmy głos Ryszardowi Czarneckiemu: „Zapłaciliśmy cenę za zablokowanie Fransa Timmermansa, za sprzeciw Polski i krajów, które zorganizowaliśmy wokół nas, wobec pewnego dyktatu personalnego – powiedział europoseł PiS Ryszard Czarnecki, komentując odrzucenie w głosowaniu kandydatury Zdzisława Krasnodębskiego na wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego.” Potem okazało się, że: „To akt politycznej zemsty; taka mała vendetta małych ludzi, którzy mają w ustach pełno demokracji, ale jej nie przestrzegają - powiedział dziennikarzom europoseł Ryszard Czarnecki (PiS) po odrzuceniu kandydatury Beaty Szydło na stanowisko szefowej komisji zatrudnienia PE.” W tym miejscu warto zaznaczyć, że w przypadku Poprzedniczki Premiera Tysiąclecia winny jest również Robert Biedroń. Jak to możliwe? Ano: „Robert Biedroń z delegacji Wiosny w PE wezwał wczoraj członków swojej grupy politycznej - S&D (Socjalistów i Demokratów – red.) do głosowania przeciwko kandydatom z PiSu. Wyjątkowo głupia, podszyta polit. ideologią zemsta, która nie pomaga Polsce i jej interesom w PE. To kontynuacja szkodliwych działań Platformy”. Gdybym był złośliwy (a nie jestem), to bym napisał, że z tego by wynikało, że Robert Biedroń pokazał większą moc sprawczą od Polski. Jednakowoż z powodu nie bycia złośliwym, napiszę jedynie, że jeżeli mam być, kurwa, szczery, to Polska absolutnie nic nie straciła na utrąceniu tych dwóch kandydatur. Krasnodębski to eurosceptyk, który jakiś czas temu klarował, że: „jeśli politycy EU nadal będą działać z takim taktem politycznym i znajomością rzeczy, wkrótce i w Polsce staniemy przed koniecznością referendum.”. Ponieważ zaczął być jebany na funty za ten wpis, „doprecyzował”, że: „osobom mające trudności ze zrozumieniem polecam sprawdzenie w słowniku frazeologicznym, co oznacza zwrot "stanąć przed koniecznością", zaś chwilę później doprecyzował jeszcze bardziej: „i jeszcze jedno: "staniemy" oznacza w tym wypadku "my, Polacy". Jeżeli ktoś sobie w tym momencie zaczął zadawać pytanie, „ale o chuj chodzi z tym doprecyzowaniem?”, to całkowicie się z taką osobą utożsamiam. Nie ma bowiem w polskim ustawodawstwie wzmianki o tym, że jak „my Polacy staniemy przed koniecznością referendum”, to owo referendum się nagle zmaterializuje. Aczkolwiek być może Krasnodębskiemu chodziło o to, że, jeżeli „staniemy przed koniecznością”, bo jego partyjni koledzy takie referendum zmontują. Reasumując, nie widzę powodu, dla którego Polska miałaby stracić cokolwiek na tym, że Krasnodębski nie został wiceprzewodniczącym PE. Przejdźmy do drugiej wielkiej przegranej, czyli Poprzedniczki Premiera Tysiąclecia. To, że miała bardzo dobry wynik, nie powinno nikomu przysłaniać faktu, że została oddelegowana do PE dlatego, że nikt nie miał pomysłu na to, w jaki sposób odpowiadać na pytania dziennikarzy o to, czym tak właściwie się zajmuje Poprzedniczka Premiera Tysiąclecia. Co konkretnie Polska straciła na utrąceniu tej konkretnej kandydatury? To, że szefowa Komisji Zatrudnienia nie będzie opowiadać pierdoletów o tym, że Europa powinna wstać z kolan, oraz to, że  Genialny Strateg z Żoliborza nie będzie nią bezpośrednio sterował. Wydaje mi się, że Polska to jakoś przetrwa, ale pewności nie mam.


Mariusz Max Kolonko założył partię. Z rzeczy równie mało istotnych, Ryszard Petru ogłosił, że rezygnuje z polityki. (dawno nie było onelinerów w Przeglądzie).


Równie dawno nie było niczego o Rafale Wosiu, prawda? Otóż, w ferworze dyskusji internetowej, ów przedstawiciel arystokracji rozumu napisał był: „A co jeśli cały antydemokratyzm PiSu i rzekoma "homofobia" są tylko politycznym spinem ich zatwardziałych wrogów. Bo ja dymiącej broni nie widziałem..” Pierdylion zasłużonych wiader z pomyjami później, oznajmił, że: „Dziekuje za szereg przykładów dotyczących homofobii. Wiele z nich daje do myślenia. Będę o nich pamiętał w przyszłości.”  Ja pierdole, kurwa, serio? Kampania do PE upłynęła PiSowi na hejtach na mniejszości seksualne, ministrowie rządu PiS zasrywają ćwiter fejkami o gejach gwałcących dzieci (nie, Joachim Brudziński nadal nie usunął tego wpisu), Kaczyński usłyszawszy o tym, że ktoś ma czelność sugerować, że jednopłciowe pary powinny mieć prawo do adopcji dzieci drze ryj „wara od naszych dzieci”, media narodowe pierdolą o „terrorze LGBT”, część rządowych mediaworkerów jara się tym, co Putin odpierdala z mniejszościami seksualnymi w Rosji, ale Woś, kurwa, nie widział „dymiącego pistoletu”. To jest jeszcze większy idiotyzm niż utyskiwania Wosia nad tym, że kibice są „uciskani”. W tamtym przypadku teza Wosia mogła wynikać z tego, że upierdolił sobie w głowie, że kibolem zostaje się z „biedy”. Of korz, teza ta jest idiotyczna, bo bryś, który wydaje w chuj szekli miesięcznie na odżywki i sterydy, raczej biedny nie jest, no ale – przynajmniej dało się jakoś prześledzić proces bezmyślowy redaktora Wosia. Niestety, choćby chuj na chuju stawał, nie da się tegoż procesu prześledzić w przypadku jego tezy o „rzekomej homofobii”. To już jest ten rodzaju oderwania od rzeczywistości, że Kwestor z Niewidocznego Uniwersytetu uznałby to za przesadę. Obawiam się również tego, że zalecana dawka tabletek z suszonej żaby w przypadku Wosia musiałaby być liczona w megatonach.


W ramach braku homofobii, jedno z rządowych mediów, Gazeta Polska wydaliła z siebie wlepkę hejtującą mniejszości seksualne, którą to wlepkę można przyrównać jedynie do napisów „white only”, względnie „Nur für Deutsche”. Nie, w tym konkretnym przypadku Prawo Godwina ulega zawieszeniu. Nie można bowiem udawać, że napierdalanie strefami wolnymi od ludzi, których samo istnienie wywołuje agresje prawicowych zjebów, różni się czymkolwiek od stref „tylko dla Niemców”. Co zrozumiałe, wyczuleni na nieistniejące prześladowania katolików w Polsce influencerzy zaczęli bronić tej wlepki. Tłumaczyli, że, rozumicie, tu nie chodzi o to, że ktoś nie lubi gejów i lesbijek! Nic z tych rzeczy! My jedynie nie lubimy „ideologii LGBT”!  Tylko że, kurwa mać, ta ideologia nie istnieje – to są żywi ludzie. O skali spierdolenia niech zaświadczy fakt, że Tomasz Terlikowski uznał, że te nalepki to jednak pojebany pomysł. Tak, ten sam, który był autorem homofobicznego artykułu opartego na fejkach oraz autorem pierdyliona innych homofobicznych wpisów/wypowiedzi napisał, że: „Wyobraźcie sobie, co by było gdyby jakieś liberalne medium wypuściło naklejki dla usługodawców z napisem: „Strefa wolna od katolików/katolicyzmu”. Jaki byłby szum, jakie protesty, jakbyśmy byli oburzeni niedopuszczalną dyskryminacją. Słusznie byśmy byli”. Nie wiem, na ile przez Terlikowskiego przemawia troska o hejtowane mniejszości seksualne, a na ile obawa, że tego rodzaju postępowanie może w pewnym momencie wywołać reakcję, o której wspominał w swoim wpisie, ale to jest sprawa drugorzędna, bo liczy się sam fakt, że popełnił taki, a nie inny wpis. O ile partia rządząca (bez której zgody absolutnie nikt nie odważyłby się na wydrukowanie czegokolwiek w „Gazecie Polskiej”) może mieć w dupie wypowiedź Terlika, to już wypowiedzi ambasadorki USA, która na napisała na swoim ćwitrze, że: "Jestem rozczarowana i zaniepokojona tym, że pewne grupy wykorzystują naklejki do promowania nienawiści i nietolerancji. Szanujemy wolność słowa, ale musimy wspólnie stać po stronie takich wartości jak różnorodność i tolerancja. #WszyscyJesteśmyRówni” musiała wywołać raczej nerwową atmosferę w polskim MSZ. Sprawa tych zasranych wlepek miała ciąg dalszy, bowiem Empik i BP uznały, że jeżeli GazPol doda do gazety tę wlepke, to oni wycofają ten numer ze sprzedaży (jeżeli jakaś jeszcze firma się z tym ogłosiła, to mi to umknęło). Najmniejszym zaskoczeniem świata było to, że prawy sektor, który chwilę temu zakochał się w „klauzuli sumienia dla przedsiębiorców” po deklaracji Empiku i BP dokonał aktu zesrania się ze złości, acz wartym nadmienienia jest fakt, że Pan Jerzy z Ordo Iuris oznajmił, że w sumie to cieszy się z tego, że dzięki Ordo Iuris Empik może korzystać z wolności gospodarczej i odmówić sprzedaży GazPola bez narażania się na sankcje karne. Aczkolwiek była to wyjątkowa reakcja, bo praktycznie cały prawy sektor pogrążył się w lamencie nad lewacką cenzurą. Całemu prawemu sektorowi dedykuje moje najszczersze nawet mi was, kurwa, nie żal, dzbany.


Skoro zaś poruszony został temat „lewackiej cenzury” wróćmy na moment do pani Magdy (tej od Ordo Iuris), która na swoim ćwitrze opublikowała kolejną łamiącą wiadomość: „Choć tyle słyszymy od lewicy jak to jej chodzi wyłącznie o to, by kobiety miały "wybór", to jak ktoś przychodzi do kliniki aborcyjnej oferując kobietom pomoc i przedstawiając inne opcje niż aborcję, to kończy jak dwójka Franciszkanów, która kolejny raz została aresztowana.”. Wpis był opatrzony zdjęciem zglebowanego typa, którego właśnie skuwał policjant. Temat dość szybko podchwyciły mendia narodowe i na portalu TVP Info można było przeczytać artykuł pt. „Rozdawali róże i oferowali wsparcie. Zakonnicy aresztowani w klinice aborcyjnej”. Zarówno pani Magda, jak i mendia narodowe całkowicie pomijają kontekst całej sprawy. Tym kontekstem jest fakt, że zygotarianie w USA (rzecz jasna nie tylko tam, ale ten konkretny „atak lewackiej nietolerancji” miał miejsce w Stanach Zjednoczonych) mają długą historię czegoś co nosi nazwę „anti-abortion violence”. Amerykańscy zygotarianie w ramach walki o życie dokonywali zabójstw, porwań, podpaleń, zamachów bombowych, napadów i tak dalej i tak dalej. „Walka o życie” osiągnęła taką skalę, że Departament Sprawiedliwości w USA uznał ją za terroryzm. W 1994 w USA weszła w życie ustawa (czy jak się to tam u nich nazywa) o nazwie „Freedom of Access to Clinic Entrances Act” (nie będę próbował tego tłumaczyć), która to ustawa regulowała między innymi to, co wolno, a czego nie wolno zygotarianom. W telegraficznym skrócie, wolno im protestować na zewnątrz klinik, nie wolno im blokować wejścia do klinik/etc. Pogrzebałem trochę w internetach i (co za brak szoku) okazało się, że zygotarianie zostali aresztowani w oparciu o przepisy zawarte w wyżej wymienionym dokumencie. Potem wyczytałem również, że zarzuty uchylono, bo oskarżenie nie dotrzymało jakiegoś tam terminu (ponieważ się nie znam, to się nie będę wypowiadał). Nie zmienia to faktu, że aresztowanie tych konkretnych zygotarian nie ma, kurwa, nic wspólnego z „lewacko nietolerancjo” tylko z obowiązującymi w USA przepisami. Wartym nadmienienia jest fakt, że wprowadzenie tych przepisów przełożyło się na spadek liczby aktów przemocy dokonywanych przez zygotarian w ramach „ochrony życia”.


W zeszłym tygodniu w Białymstoku odbył się pierwszy Marsz Równości, w trakcie którego doszło do ataków na uczestników Marszu. Reakcje prawego sektora osiągnęły taki poziom, że po raz kolejny wyjebało skalę. Zaczęło się od tego, że jeden z mediaworkerów z TVP, Daniel Liszkiewicz, dowodził, że na filmiku, na którym Sebixy obijają jednego z uczestników Marszu wcale nie widać obijania, ale wręcz ustawkę. Pod jego wpisem wyrzygała się cała masa domorosłych specjalistów ds. analizowania filmików, na których ktoś kogoś napierdala, którzy komentowali, że „hoho, panie, jakby ten kopniak był na serio, to by kopniętemu głowę urwało” (to praktycznie dosłowny cytat) i tak dalej i tak dalej. Tym samym narracja szła w stronę „nic się nie stało, bo prowokacja”. Ponieważ policja zaczęła zatrzymywać Sebixów i widać było, że narracja się raczej nie utrzyma, prawy sektor przestawił wajchę i zaczęło się pierdolenie o tym, że no może ktoś tam kogoś pobił, ale przecież mniejszościom seksualnym to już dawno chodzi o to, żeby je ktoś bił, więc chcącemu nie dzieje się krzywda i #WinaLGBT. Nie będę w tym kawałku Przeglądu cytował tych spierdolonych cytatów, bo sama lektura tychże mnie po prostu wkurwia mimo tego, że mam sporo lat doświadczenia w obcowaniu z prawicowym pierdoleniem. W trakcie rozmowy z jednym ze znajomych lewaków zdałem sobie sprawę z czegoś, co jest raczej oczywistą oczywistością, ale mimo tego mi to po prostu umykało. To nie jest tak, że ludzie, którzy wysrywają z siebie takie, a nie inne komentarze („hehe, ustawka, hehe, zmyj se ketchup z twarzy”etc.) robią to ze względu na różnice światopoglądowe. To są po prostu źli ludzie. Gdyby urodzili się w czasach PRL-u i dorwaliby się wtedy do koryt, tłumaczyliby, że nie ma czegoś takiego jak opozycja, są tylko opłaceni przez Zachód prowokatorzy. Protestujących nazywaliby wywrotowcami. To jest ten sam stan umysłu, który kazał aktywowi partyjnemu tłumaczyć ludziom, że to nie tak, że kogoś tam pobito na śmierć, nic z tych rzeczy, on po prostu spadł ze schodów. Mam niejasne przeczucie, że większość członków PZPR brzydziłoby się tym, co odpieralają teraz „antykomuniści”, którzy „walczą z komuną” pierdylion lat po tym, jak PRL odszedł w niebyt. Szczerze mnie zadziwia absolutny wręcz brak refleksji dzisiejszej prawicy, która potrafi pierdolić o tym, że „Partia Razem to neoleniniści” (tzn. w sumie każdy, kto nie z Mieciem, ten komuch, acz partii Razem obrywa się chyba najbardziej), a jednocześnie nie dostrzega własnych zachowań, które sugerują, że bardzo dobrze odnaleźliby się po stronie partyjnego betonu przed 1989. Tak okołotematowo, czasem w rozmowach na temat tego konkretnego Marszu przewija się taka myśl, że w sumie to wiadomo, że Białystok jest specyficzny i po co oni tam poszli, skoro wiedzieli, co się tam będzie działo. Tylko widzicie, myślenie takimi kategoriami to godzenie się na to, że prawie 300-tysięczne miasto w Polsce jest strefą „no-go” dla części społeczeństwa. Insza inszość to fakt, że z części okopów antyPiSu od jakiegoś czasu dochodzą głosy w myśl których mniejszości seksualne powinny sobie dać na wstrzymanie, bo najważniejsze jest (a jakże) odsunięcie PiSu od władzy, a oni swoimi „ekscesami” przykładają rękę do kolejnej kadencji PiSu. Of korz, ekscesem jest wszystko, począwszy od tego, że mniejszości seksualne upominają się o swoje prawa, a na „Waginie Na Kiju” kończąc. Do tych ludzi nie dociera, że w swoim dążeniu do „odsunięcia PiSu od władzy” zaczynają ten PiS przypominać. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Lech Kaczyński zakazując Parady Równości w Warszawie motywował swoją decyzję „względami bezpieczeństwa”. Kończąc ten wątek odniosę się do kolejnej odmiany prawackiego spierdolenia, która przypomniała mi się w momencie, w którym wspomniałem o „Waginie Na Kiju”. Otóż po tym, co się działo w Białymstoku, mogliśmy się dowiedzieć, że w sumie to chujowo, że Sebixy biły ludzi, ale nie możemy zapominać o tym, że wcześniej ludzie sobie żartowali z uczuć katolików. Śmiem twierdzić, że żadna z osób, które pierdoliły takie głupoty nigdy nie padła ofiarą pobicia, bo każdy, kto miał styczność z jakąkolwiek formą przemocy fizycznej bez problemu wskaże różnice między obrazą uczuć jakichkolwiek a pobiciem.


Parę dni temu, Tomasz Sakiewicz opublikował na swoim ćwitrze następujący wpis: „Napaść na biuro Klubów „Gazety Polskiej”. Nieznani sprawcy oblepili drzwi wlepkami LGBT”. Zapytałem go o to, czy któraś z organizacji terrorystycznych już się przyznała do zamachu, ale do tej pory nie doczekałem się odpowiedzi. Domyślam się, że to dlatego, iż Sakiewicz siedzi w bunkrze z obawy przed kolejnym zamachem wlepkowych terrorystów.


Źródła:




https://twitter.com/jerzKwasniewski/status/1144882620620267521



wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114883,24945822,ordo-iuris-kontra-ikea-tomasz-k-w-wiadomosciach-ziobro.html


https://twitter.com/jbrudzinski/status/1138085234950496256


http://www.tokfm.pl/Tokfm/7,103087,24943475,ludzie-z-energi-wplacali-na-kampanie-pis-w-tym-na-kacpra-plazynskiego.html

https://twitter.com/r_czarnecki/status/1146078648765747201







https://twitter.com/RafalWos/status/1148913794300678145



https://twitter.com/MagdaKorzekwa/status/1150663193137745920



https://en.wikipedia.org/wiki/Freedom_of_Access_to_Clinic_Entrances_Act

Uwaga natury ogólnej, sprawą aresztowanych zygotarian zajmowały się jedynie zygotariańskie portale. Miejcie to na uwadze, zanim klikniecie w poniższy link:

https://www.liveaction.org/news/dc-judge-dismisses-priest-activist-abortion-center/

Nie wrzucam do źródeł żadnych linków do wypowiedzi prawicowych idiotów, którzy nabijali się z ofiar aktów przemocy dokonywanych przez Sebixów w Białymstoku, ponieważ niech ich autorzy spierdalają. 

https://twitter.com/TomaszSakiewicz/status/1154677513358061568











poniedziałek, 8 lipca 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #53

Rok temu (z hakiem) dość głośno zrobiło się o tym, że Kaja Godek (aka Kafar Episkopatu) dostała fuchę w radzie nadzorczej Warszawskich Zakładów Mechanicznych, które to zakłady, of korz, kontroluje Skarb Państwa. Główna zainteresowana broniła się w sposób właściwy swej kondycji intelektualnej. Na pytania o to: „Jakie ma pani kompetencje w branży elementów wtryskowych do silników wysokoprężnych?” odpowiadała: „A pyta pan o to tylko mnie czy też innych? Proszę spytać także pozostałych członków Rady Nadzorczej i Zarządu (...)”. Całą sprawę, of korz, uznała za „element nagonki”, no bo się ludzie czepiają, że „pracuje w jakiejś firmie”. W ramach kreowania swojego wizerunku męczennicy opublikowała ćwit, z którego wynikało, że prowadząc zygotariańską fundację: „ryzykuję utratę pracy. Ale tacy ludzie nigdy tego nie zrozumieją.” (ćwit był odpowiedzią na wpis kogoś, kto zarzucał, że PiS rozdając stołki „państwowe” kupuje obywatelskie projekty ustaw).  Jasna sprawa. Przecież PiS, który w 2013 i 2015 popierał projekty zygotariańskich ustaw firmowane nazwiskiem Kai Godek, nie miał najmniejszego pojęcia o tym, czym się zajmuje pani Kaja Godek, prawda? Gdyby to, że Kaja Godek jest ikoną polskiego zygotariańskiego betonu miało jej w czymkolwiek zaszkodzić, to nigdy nie dostałaby tej roboty. Ktoś może powiedzieć, no dobrze, rozumiem, że Piknik se lubi w archeologię, ale po co odkopał tą konkretną skamielinę? Ano, odkopałem te wypowiedzi albowiem, Kaja Godek została wywalona z rady nadzorczej WZM-u i muszę przyznać, że ciekawi mnie to, jak do tego doszło. Na pewno nie miało to absokurwalutnie nic wspólnego z jej zygotariańską działalnością, bo gdyby tak było, to wyleciałaby znacznie wcześniej. Na ten przykład wtedy, gdy składała kolejny projekt ustawy antyaborcyjnej (30-11-2017), albo wtedy gdy zaczęła inbić do Julii Przylębskiej (17-11-2018) o to, gdzie jej RiGCz i żeby wreszcie zbanowała aborcję (uznając, że możliwość przerywania ciąży w przypadku stwierdzenia nieodwracalnego uszkodzenia płodu jest niezgodna z Konstytucją). Najprawdopodobniej wykopanie KG ze stołka miało związek z jej zaangażowaniem politycznym w Konfederację. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że na pewno nie chodziło o to, że po prostu się do tej partii przyłączyła i że zamierza wystartować w wyborach do PE, bo gdyby tak było, to wyleciała by z WZMu na początku lutego (info o tym, że Królowa Zygotarian przyłącza się do Konfederacji pojawiło się pod koniec stycznia). Of korz, można argumentować, że nie chcieli jej wyrzucić po tym, jak oznajmiła, że będzie startować z list nacjo-sebixów, żeby nie robić z niej męczennicy, ale jest to raczej mało prawdopodobne. Choćby dlatego, że gdyby wyleciała na początku lutego, to PiSowscy spindoktorzy mieliby praktycznie 4 miesiące na to, żeby ją przeczołgać i pokazać suwerenowi „jej prawdziwe oblicze” („ujawnić kulisy” i tak dalej i tak dalej). Czemu więc wyleciała z roboty osiem dni po wyborach? Mam taki zwyczaj, że nie kolportuję plotek (bo nie jestem Ziemkiewiczem), jednakowoż tym razem zrobię wyjątek. Zaraz po wyborach do PE, pojawiły się plotki o tym, że PiS będzie próbował „wyciągać” działaczy z Konfederacji. PiS ma długą historię wyciągania działaczy z różnych miejsc (a to Nowoczesna [tak, była kiedyś taka partia], a to PSL, a to KUKIZ'15), więc nietrudno w taką plotkę uwierzyć. Gdybym miał gdybać, to napisałbym, że PiS mógł zacząć działać dwutorowo. Po pierwsze, spróbować wyciągnąć jakichś działaczy i równolegle zasugerować innym, żeby sobie po prostu dali spokój z Konfederacją. Tak mogło być z Kają Godek, bo PiSowscy spindoktorzy doskonale sobie zdają sprawę z tego, jakim obciążeniem wizerunkowym byłaby Królowa Zygotarian na ich listach. Z drugiej zaś strony fajnie by było (z punktu widzenia partii rządzącej) gdyby Kaja Godek dała sobie spokój z Konfederacją. Szczególnie w kontekście tego, że najprawdopodobniej ogarnia tam logistykę (wszak rozsyłanie ludzi, żeby podpisy zbierali, to dla niej chleb powszedni). Osobną kwestią jest to, że w sytuacji, w której Konfederacja znajduje się w okolicach progu wyborczego – wyciągnięcie którejkolwiek cegiełki może się skończyć tym, że jednak się owo ugrupowanie wyjebie przed progiem (na tym zaś zyskuje zwycięzca wyborów). Jak wspomniałem wcześniej, to tylko moje gdybanie jest. Tym, co mnie w tej sprawie niewymownie bawi jest bierność prawicy, w szczególności zaś – Ordo Iuris. Domyślam się, że gdyby dało się pod zwolnienie Kai Godek podciągnąć jakąś osobę LGBT (względnie, kogoś o poglądach antyzygotariańskich), to od miesiąca oglądalibyśmy biegunkę argumentacyjna pt. „cywilizacja śmierci mści się na Kai Godek za jej niezłomną coś tam coś tam”, względnie „zemsta homolobby”. Ponieważ zaś Królowa Zygotarian dostała kopa od „swoich”, Ordo Iuris&co milczy.


W lutym (2019) mogliśmy się (po raz pierdylionowy) przekonać o tym, jak bardzo fachowe są kadry dobrej zmiany. Otóż „Cenzin - spółka córka PGZ - dała się nabrać na internetowe oszustwo. Na niewłaściwe konto przelano prawdopodobnie aż 4 miliony złotych.” O ile mnie pamięć nie myli (a mnie nie myli), wspominałem o tym w jednym z Przeglądów. W połowie czerwca okazało się, że LOT powiedział „Państwowa Grupo Zbrojeniowa – potrzymaj mnie piwo”, bowiem: „2,6 mln zł raty za nowe samoloty LOT-u trafiło na konto oszustów - dowiedziały się "Wydarzenia". Wszystko przez podrobioną fakturę ze zmienionym numerem konta. Przelane pieniądze najpierw trafiły do banku na Cyprze, później błyskawicznie zostały przetransferowane przez oszustów do jednego z państw Azji.” Łupem oszustów: „padło 700 tys. dolarów, czyli - po obecnym kursie - ponad 2,6 mln zł. Ze skradzionych pieniędzy udało się odzyskać jedynie 200 tys. dolarów, czyli nieco ponad 750 tys. zł.”. O tym, jak bardzo „zjebano”, niech zaświadczy wypowiedź fachmanów, których poproszono o komentarz: „Jak podkreślają specjaliści, płatności w takich firmach, jak LOT, powinny być weryfikowane na czterech etapach: inna osoba sprawdza numer konta bankowego, inna przygotowuje fakturę, dodatkowo autoryzuje się dane odbiorcy i samą płatność. (…) to ewidentny brak procedur i przestrzegania tych procedur”. Widzicie, jakem się pastwił poprzednim razem nad wyczynem Cenzinu, to nie chciało mi się szperać za bardzo w internetach, bo wyczyn sam w sobie był z gatunku bardzo idiotycznych. Teraz (sprawdzić, czy nie Ryszard Petru) sobie pomyślałem, że jednak poszperam. Jakiż był mój brak zdziwienia, gdy się okazało, że PGZ nie był prekursorem w wysyłaniu kasy na „zmienione konto”. W 2013 roku wyjeleniło się w ten sposób Warszawskie Metro (560 koła), a w 2015 Podlaski Zarząd Dróg Wojewódzkich (3,7 miliona). Jaki z tego płynie wniosek? Ano taki, że mimo tego, że sposób „na zmianę numeru konta” jest znany – nikt z PGZ/LOT nie wpadł na to, żeby przeszkolić pracowników w zakresie „jak nie dać się zrobić w chuja”. O tym, że nikt nie wpadł na wprowadzenie jakichś procedur bezpieczeństwa świadczy to, że nikt nie został zwolniony. Z LOTu co prawda odszedł jeden z wiceprezesów, ale z tego nie wynika, że w firmie doszło do złamania procedur. Gdyby bowiem procedury zostały złamane, to ze stołków poleciałoby więcej osób. Podejście  „nie widziałeś procedur, bo ich tam nie było”, jest o wiele bezpieczniejsze dla wszystkich zainteresowanych. Jeżeli bowiem procedur nie ma, to nawet jeżeli dojdzie do fuckupu, to nikt z tego tytułu nie poniesie konsekwencji. Jakby to powiedział klasyk: „urocze”.


Ostatnimi czasu przez media zwykłe i społecznościowe przetacza się fala konserwatywnego pierdolenia o tym, że kiedyś to, panie, było lepiej jeżeli chodzi o wychowywanie dzieci, a tera to już nie ma czasów. Lojalnie więc uprzedzam, że spora część Przeglądu będzie poświęconych temuż właśnie pierdoleniu. Zacznijmy od Stanisława Janeckiego, który był łaskaw podzielić się z czytelnikami mojego ukochanego portalu „w Polityce” swoimi wynurzeniami odnośnie tego, że „kiedyś było lepiej”. Pozwolę sobie wybrać kilka najlepszych kawałków i odnieść się do nich zbiorczo (wszystkich koneserów konserwatywnego pierdolenia gorąco zachęcam do zapoznania się z całym artykułem). Tytuł artykułu jest z gatunku self explanatory „Kiedyś wychowywaliśmy się „na dziko”, dziś dzieci są pod kloszem i pełną kontrolą. I to jest nieszczęście”. Potem jest już tylko lepiej: „Gdy wspominam dzieciństwo i rozmawiam z kolegami, z którymi przeżywaliśmy wtedy przygody, dochodzimy do wniosku, że nasze pokolenie wychowywało się „na dziko”. Głównie na podwórkach” (…) Wielokrotnie mieliśmy pozdzierane do krwi kolana i podrapane wszystko, co wystawało spod ubrania. Nikt nas wtedy co chwila nie dezynfekował, nie przylepiał plastrów na zadrapania i nie owijał bandażami zranionych rąk i nóg. (…) Doświadczeń było dużo i z czasem bardzo sprawnie sobie radziliśmy z pierwszą pomocą, która zwykle wystarczała. (…) Z punktu widzenia doświadczeń mojego dzieciństwa wydaje się, że obecnie dzieci żyją i wychowują się w jakimś sztucznym świecie, z wieloma protezami, które mają im życie ułatwiać, a ich bezpieczeństwo zwiększać, tylko efekt jest całkowicie przeciwny od zamierzonego.” I tak dalej i tak dalej. Od czego by tu zacząć. Może od tego, jak to się dzieci teraz pod kloszem wychowuje, a kiedyś się nie wychowywało. Mój świętej pamięci ojciec (się na wsi wychowywał) opowiadał mi o tym, jak to się u nich w szkole podstawowej remonty robiło uczniami. Nikogo to w owym czasie nie dziwiło specjalnie (bowiem dzieciaki na wsi zapierdalały odkąd mogły). Kiedyś w trakcie takiego remontowania – uczniowie kopali rowy. Kopali se te rowy i kopali i nagle ktoś sobie przypomniał, że partyzanci dokładnie w tym samym miejscu to kiedyś zakopali w chuj broni i amunicji (i znowuż – po wojnie na wsi tamtejszej sporo broni ludzie pozakopywali w różnych miejscach „na wszelki wypadek”). Of korz, jak se już ktoś przypomniał, to przyjechali tam saperzy i się zajęli wszystkim, a było czym, bo w tym zakopanym składzie było, między innymi, kilkaset granatów. Nietrudno sobie wyobrazić sytuacje, w której cały ten arsenał, wraz z kopiącą rowy dzieciarnią (i kawałkiem pobliskiej szkoły) zostałby wyjebany w powietrze. Domyślam się, że Janecki (który wychowywał się w tym samym czasie) uznałby bycie wyjebanym w powietrze za nielichą przygodę. Innym razem opowiadał mi historię o tym, jak to będąc w ósmej klasie musiał dokończyć dach na stodole, bo dziadek (chłoporobotnik) zapierdalał gdzieś na wyjeździe, a dekarz, który miał dach dokończyć był łaskaw się nawalić jak bombowiec i nie był w stanie się nawet czołgać. Domyślam się, że ryzyko spierdolenia się ze stodoły (która, jak na stodołę przystało była wysoka) Janecki uznałby za „przygodę”. Jeżeli chodzi o czasy bardziej współczesne, to mogę opisać kilka swoich „przygód”. Jedna była wynikiem tego, że jeździłem na rowerze bez kasku (bo były one w owym czasie raczej niedostępne). Jechałem sobie na swoim „Reksiu” i w pewnym momencie wydarzyły się dwie rzeczy. Obróciłem głowę dosłownie na chwilkę zaś w międzyczasie kierownicą zawadziłem o jakieś gałązki. W efekcie czego rower skręcił, a ja zdążyłem obrócić głowę żeby przyjebać nią w betonową rurę, obok której przejeżdżałem. Gdybym miał kask – skończyłoby się to na tym, że pewnie potrzebowałbym nowego. Ponieważ kasku nie miałem, skończyło się na szyciu głowy. Zanim mnie pozszywali, spotkała mnie i moją matkę (która wiozła mnie na pogotowie) kolejna przygoda, albowiem okazało się, że sąsiad, który nas wiózł swoim Dużym Fiatem – był trochę nietrzeźwy i prawie pobił typa, który się ociągał z podniesieniem szlabanu przed szpitalem. Innym razem wpadliśmy z kolegami na pomysł, żeby pozjeżdżać rowerami z górki (jeżeli ktoś jest z Tarnobrzega, podpowiem, że chodziło o „Górkę Sandomierską”). W trakcie zjeżdżania wjechałem w jakiś dołek, wyrwało mi kierownicę z rąk i rączka tejże wbiła mi się w splot słoneczny. Będąc w drugiej klasie szkoły podstawowej – bawiłem się (na przerwie) z kolegami w ganianego na budowie obok szkoły. Ta konkretna przygoda skończyła się pęknięciem dwóch kości prawej ręki i sześcioma tygodniami „gipsu”. Inna przygoda przydarzyła się jednemu z kolegów na podwórku. Polegała ona na tym, że kilku chłopaków podniosło pokrywę od kanału, a ten kolega się oparł o krawędź. Ponieważ pokrywa była ciężka, chłopaki jej nie utrzymały i ten, który się oparł stracił końcówki palców. I na tym przerwę wyliczankę. Chciałbym w tym miejscu oświadczyć, że ja bym, kurwa, te przygody z chęcią wymienił na „życie pod kloszem”. Nie mam już kontaktu z kolegą „od palców”, ale domyślam się, że raczej podzieliłby on moją opinię. W tym konserwatywnym pierdoleniu, wkurwia mnie niesamowicie to, że dzbany wygłaszające opinie pt. „kiedyś to było”, nie są w stanie docenić tego, że rodzice starają się, aby ich dzieci miały bezpieczniejsze dzieciństwo. Acz w sumie chuj z docenianiem. Oni tłumaczą, że rodzice dbający o bezpieczeństwo dzieci, robią tym dzieciom krzywdę. Zastanawia mnie to, czy te dzbany są przekonane o tym, że faktycznie miały zajebiste dzieciństwo, czy też ich wypowiedzi biorą się z czystej zazdrości. Innymi słowy, czy chodzi o to, że sobie myślą „miałem dobre dzieciństwo, każdy powinien takie mieć”, czy też „miałem chujowe dzieciństwo, każdy powinien takie mieć”. Inną kwestią, która mnie nurtuje jest to, czy istnieje granica „chujowatości” dzieciństwa, po przekroczeniu której absolutnie nikt z danego pokolenia nie będzie mówił, że „on miał dobre dzieciństwo”. Chodzi mi o to, czy  pokolenie wojenne miało swoich Janeckich. Czy ktoś utyskiwał nad tym, że ludzie urodzeni po wojnie byli wychowywani pod kloszem, bo w trakcie wojny to była przygoda, można było zdechnąć z głodu, zostać zastrzelonym, wejść na minę przeciwpiechotną, zostać zabitym przez bombę zrzuconą z samolotu. Właśnie sobie zdałem sprawę z tego, że podobny rodzaj zdzbanienia (o ile nie identyczny) można zaobserwować u antyszczepionkowców. Oni też twierdzą, że „przeszli choroby i nic im się nie stało” i że „każdy powinien je przejść, bo to go tylko wzmocni”.


Skoro zaś jesteśmy przy „wzmacnianiu” i wychowywaniu, trzeba będzie poruszyć temat stosowania przemocy w ramach „wychowywania” (cudzysłów użyty z rozmysłem). Ten temat wraca jak bumerang co jakiś czas. Tym razem (o ile czegoś nie pomyliłem), zainaugurował go Rzecznik Praw Dziecka ( aka Rzecznik Praw Chuj Wie Kogo), który w wywiadzie dla DGP podzielił się z dziennikarką „trafnymi” spostrzeżeniami. RPCHWK sam sprowadził wywiad na temat przemocy:

-(...)„Każdego dnia w Polsce dzieje się coś na szkodę dzieci. Zaniedbania, pobicia, znęcanie się. Do szpitali trafiają maluchy, które „miały wypaść z łóżeczka”, lekarz w przychodni zauważa siniaki, wielki ślad ręki na plecach dziecka.”

-Może to był tylko klaps. Pan jest za klapsem?

-Klaps nie zostawia wielkiego śladu.

-Skąd pan wie? A jaki ślad zostawia?

-Trzeba rozróżnić, czym jest klaps, a czym jest bicie.”

Potem padło z jego strony: „Absolutnie nie wolno bić dzieci. I to jest bezwzględne. Koniec pieśni.” zaś jeszcze bardziej potem jarał się (nie jestem dumny z tej gry słów, ale nie mogłem się powstrzymać) tym, że dostał w tyłek od ojca, bo oblał bratu nogę denaturatem i podpalił. Co zrozumiałe, mądrości RPCHWK spotkały się z gigantycznym backlashem, który, jeżeli mam być szczery, mnie w chuj cieszy, bo oznacza on ni mniej ni więcej tyle, że konserwatywna urawniłowka ma coraz mniejszą siłę oddziaływania. Rzecznik tłumaczył potem, że (a jakże) jego wypowiedzi zostały zmanipulowane, bo on sam przecież wyraźnie powiedział, że nie wolno bić dzieci. To pokazuje, jak bardzo przemyślana była ta wypowiedź. Bo widzicie, RPCHWK, owszem, powiedział, że bić nie wolno, ale chwilę wcześniej apelował o odróżnienie klapsów od bicia. Wniosek z tego płynie taki, że klaps, to nie to samo co bicie (bo nie zostawia śladów [a co za tym idzie, na obdukcji nic nie wyjdzie]). Swoją drogą, w przypadku tego wywiadu mieliśmy do czynienia ze skrajną portalozą. Otóż, portale cytowały fragmenty wypowiedzi RPCHWK, ale pomijały fragment o znęcaniu się nad dziećmi (i śladach ręki na plecach). Moim zdaniem, jeżeli się osadzi te wynurzenia o klapsach w kontekście tego, że Rzecznik zdaje sobie sprawę z tego, czym się może kończyć stosowanie przemocy wobec dzieci, to te wynurzenia będą jeszcze bardziej przejebane. Ponieważ o Rzeczniku zrobiło się głośno, politycy partii rządzącej (i usłużni mediaworkerzy) postanowili się za nim wstawić. Jednym z usłużnych był Rafał „Król Researchu” Ziemkiewicz, który na swoim ćwitrze napisał, że: „Trudno wszakże nie zauważyć, że, statystycznie, chuliganiące i dokonujące rozbojów dzieci trafiają się częściej w sferach głoszących pogląd, że rodzicielski klaps to niedopuszczalna zbrodnia”. Ponieważ Rafał Ziemkiewicz dba o swój wizerunek, również tym razem nie podał absolutnie żadnych danych, na których oparł swoje mądrości (złośliwi twierdzą, że dane pochodziły z Instytutu Danych z Dupy). Co się zaś tyczy samej wypowiedzi, domyślam się, że zdaniem Ziemkiewicza kibolstwo jest brutalne dlatego, że w dzieciństwie nie dostawało klapsów od rodziców. Nie wiem, jak was, ale mnie to przekonuje. Nieco później do dyskusji włączył się Tadeusz Cymański, który w jednym z wywiadów powiedział, że: „Bezczelnością jest mówienie, że ktoś, kto broni klapsa, jest za biciem dzieci. Gdyby ojciec z grobu wstał, to bym mu rękę, którą dawał klapsy, pocałował”, a potem dodał, że: „ Kiedyś przewijałem dziecko, wierzgało, mówiłem mu, żeby przestał, nerwy puściły, dałem klapsa. Niemowlę zaniosło się płaczem (…)." Wydaje mi się, że najlepszy komentarz odnoszący się do Cymańskiego padł na ćwitrze (niestety, nie zlinkowałem go sobie) „ten niemowlak na pewno wszystko zrozumiał”. Wypowiedź Cymańskiego jest o tyle spektakularna, że broniąc przemocy jako metody wychowawczej przyznaje wprost, że uderzył niemowlę, bo go (ujmując rzecz prostymi słowy) wkurwiło. Skalę spierdolenia wywala jednakowoż to, że Cymański w ciągu jednej wypowiedzi wychwala swojego ojca za to, że ten go tłukł, a potem chwali się tym, że uderzył niemowlę. Trzeba być wybitną jednostką, żeby nie połączyć kropek w tym przypadku. Na deser zostawiłem sobie Zbigniewa Ziobrę, który lakonicznie stwierdził, że jego ojciec to go co prawda bił pasem, ale nie ma do niego o to pretensji, bo na dobre mu to wyszło. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że mam odmienne zdanie na ten temat. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że praktycznie, kurwa, każdy apologeta stosowania przemocy twierdzi, że był bity i „wyszedł na ludzi”. Teraz pozwolę sobie na odrobinę głowologii przemocy w wykonaniu blogera z Podkarpacia. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że jedną z przyczyn , dla których rodzice decydują się na stosowanie przemocy wobec dzieci, jest świadomość tego, że (ujmując rzecz kolokwialnie) „dziecko nie odda”, a nawet jeżeli by „oddało”, to nie jest w stanie wyrządzić dorosłemu żadnej krzywdy. Wszelkie argumenty w rodzaju „no nie dało się w tej sytuacji zrobić nic innego”, albo „inaczej by się nie dało wytłumaczyć”/etc. sugerujące, że przemoc była po prostu jedynym logicznym wyjściem z sytuacji, można włożyć między bajki. Proponuję eksperyment myślowy. Jak myślicie, czy osoba, która uderzyła dziecko „bo nie było innego wyjścia” uderzyłaby (w analogicznej sytuacji), kogoś, kto jest od tej osoby znacznie silniejszy? Mówimy tu o przewadze fizycznej rzędu: „zachowujący się niegrzecznie mógłby tę osobę podnieść nad głowę jedną ręką i jebnąć nią o glebę”. Można bezpiecznie założyć, że w tej sytuacji, poza osobami, którym na pewnym poziomie „wkurwienia” wyłącza się instynkt samozachowawczy, nikt nie zdecydowałby się na uderzenie kogoś znacznie silniejszego od siebie. Można również bezpiecznie założyć, że nagle by się, kurwa, okazało, że przemoc wcale nie jest „jedynym wyjściem z sytuacji” i równie nagle by się okazało, że można tych wyjść wymyślić pierdylion. Na sam koniec niniejszego wywodu zapodam wam anecdatę z mojej szkoły średniej. Otóż był sobie w niej nauczyciel od matematyki, będący wrednym kutasem, który miał w zwyczaju werbalne gnojenie uczniów. Jego ulubiona technika polegała na tym, że kiedy widział, że ktoś jest przy tablicy i się denerwuje – robił wszystko, żeby taka osoba denerwowała się jeszcze bardziej, bo wtedy było mniejsze prawdopodobieństwo poprawnego rozwiązania zadania i można było komuś jebnąć ndst. Heheszki z nazwisk były na porządku dziennym. Jego szczytowym osiągnięciem była próba wyjebania ucznia z matury (mowa o starej maturze), która skończyła się spacyfikowaniem tegoż nauczyciela przez innych pedagogów (według świadków doszło wtedy do ożywionej dyskusji z użyciem wielu wulgaryzmów). W pewnym momencie (w czwartej klasie liceum) razem z innymi uczniami dostrzegliśmy pewną prawidłowość. Okazało się, że kiedy do tablicy szedł jeden z naszych kolegów (nieco starszy, bo drugoroczny), złośliwe docinki, próby wyprowadzenia z równowagi i żarty z nazwisk się kończyły momentalnie. Czy będzie dla was zaskoczeniem to, że nasz kolega był masywniejszy od matematyka i był dość impulsywny? Nadal nie mam pojęcia, jak to się stało, że ten typ w ogóle został zatrudniony w tej szkole, bo poza paroma wyjątkami, praktycznie cała kadra pedagogiczna była na bardzo wysokim poziomie. I tą anecdatą kończę niniejszy kawałek Przeglądu.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Idźmy dalej. O tym, jak wrażliwe potrafią być uczucia religijne, wiedzą chyba wszyscy. Jednakowoż, raczej mało osób wie, że „katolik nie może umyślnie obrazić uczuć religijnych innego katolika”. Jeżeli zadajecie sobie w tym momencie pytanie „CTKJ”, już odpowiadam, w ten sposób: „prokuratura uzasadniła odmowę wszczęcia postępowania w sprawie Grobu Pańskiego w kościele w Płocku.” Wszystko zaczęło się od tego, że: „zawiadomienie złożył mieszkaniec Gdańska urażony tym, że tamtejszy proboszcz stworzył instalację ostrzegającą przed LGBT i gender, zestawiając te hasła z grzechami. Prokuratura nie doszukała się czynu zabronionego, jak czytamy w uzasadnieniu - proboszcz wyraził tylko swoje stanowisko.” Ciekawym, czy prokurator, który to wymyślił, zdaje sobie sprawę z tego, co zrobił (poza uniknięciem reprymendy od Zbyszka). Mam niejasne przeczucie, że to uzasadnienie może zrobić karierę medialną. Zdziwiłbym się bowiem, gdyby przy okazji następnego pozwu o „zranienie uczuć religijnych” obrońcy nie wypróbowali metody „na katolika”. Jeżeli się okaże, że broniona osoba nie zdążyła się poddać apostazji/etc. – obrońca może argumentować, że przecież katolik nie może umyślnie zranić uczuć religijnych innego katolika, oraz „było to tylko wyrażenie swojego stanowiska”. Osobną kwestią jest to, że jeżeli obrońcy faktycznie będą sięgali po ten argument (co, rzecz jasna, nie gwarantuje wygranej), to Ordo Iuris momentalnie stworzy definicję katolika, z której będzie wynikało, że katolikiem (tak więc osobą, która nie może zranić uczuć religijnych innego katolika) może być tylko osoba wskazana przez Ordo Iuris. Jeżeli mam być szczery, to jestem wdzięczny prokuraturze, za takie, a nie inne uzasadnienie. Jest ono bowiem dowodem na to, jak bardzo idiotyczny jest ten konkretny paragraf. W praktyce nie służy on bowiem ochronie jakichkolwiek uczuć. Zamiast tego używa się go praktycznie wyłącznie w charakterze lansu politycznego (pozdrowienia dla Joachima Brudzińskiego, Ordo Iuris i całej reszty fundamentalistów religijnych). Nie wiem, jaką motywację miał człowiek, który złożył to konkretne doniesienie, ale nawet jeżeli chciał po prostu „zrobić komuś na złość”, to nieśmiało przypominam, że ten idiotyczny paragraf jest stosowany praktycznie wyłącznie w tym celu. Gwoli ścisłości, niespecjalnie dziwie się temu, że prokuratura dostała prikaz, żeby upierdolić tę sprawę. Sytuacja, w której ksiądz wylądowałby na sali sądowej w charakterze oskarżonego o obrazę uczuć religijnych, byłaby zajebiście groźnym dla kleru precedensem. Polscy sukienkowi słyną bowiem z happeningów takich, jak ten nieszczęsny „Grób Pański” i z ziejących nienawiścią wypowiedzi, za które do tej pory praktycznie nie ponoszą konsekwencji (poza pustoszejącymi ławami w kościołach, ale dopóki hajs się zgadza, duchowni będą mieli w dupie frekwencje na mszach). Gdyby okazało się, że piszącego idiotyzmy kapelana Twittera da się „trafić” paragrafem „obraza uczuć religijnych”, duchowni bardzo szybko musieliby spuścić z tonu. Do tego zaś, partia, która część swojego poparcia zawdzięcza Kościołowi, dopuścić nie może.


Teraz przejdziemy do części Przeglądu, które będą poświęcone opisowi „państwa z tektury”. Zaczniemy od mniej hardkorowej rzeczy. Na początku czerwca rzucił mi się w oczy artykuł z „Rzeczypospolitej” o wiele mówiącym tytule: „Co drugie policyjne BMW jest już rozbite”. Tytuł był wsparty leadem: „Ze 140 policyjnych BMW serii 330i xDrive połowa z nich brała udział w kolizjach i wypadkach. (...)” . W artykule mogliśmy przeczytać, że: „jak podał portal tvn24.pl w ubiegłym roku nieoznakowane radiowozy miały aż 49 kolizji i wypadków. W tym roku, do maja już 26". Komenda Główna Policji nie chce podawać szczegółowych informacji w tym temacie. Według ich danych: ”na 49 ubiegłorocznych zdarzeń drogowych policjanci nie byli winni aż w 31 przypadkach. W tym roku wina leżała po stronie policjantów tylko w pięciu zdarzeniach na 26 wszystkich.”. Uwielbiam pijarozę w dowolnym wydaniu, więc zakochałem się we fragmencie „na 49 ubiegłorocznych zdarzeń drogowych policjanci nie byli winni aż w 31 przypadkach.”. Jeżeli bowiem uspokoić miało mnie to, że na 49 wypadków kolizji, policjanci spowodowali „jedynie” 18, to muszę przyznać, że policyjny spindoktor zrobił kawał dobrej roboty. W artykule stało również, że: „W policji brakuje kursów i szkoleń jazdy. Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport, z którego wynika, że w 2015 roku tylko 153 policjantów przeszło szkolenia doskonalące technikę jazdy, a w 2016 raptem 240.” Znajdowała się tam również wzmianka o tym, że za kółkiem tych aut siadają młodzi, niedoświadczeni kierowcy. Ja doskonale pamiętam, jak po zrobieniu prawka, przesiadłem się z Punto 2 na Vectrę (tu powinien się pojawić suchar „sprzedam opla”, ale uznałem, że nie będę was wprowadzać w błąd, bo już wieki temu sprzedałem). Różnica w mocy silnika była spora i odruchy (wachlowanie biegami) z „punciaka”, trzeba było zastąpić nowymi. Jak już trochę pojeździłem, to znajomy kupił Mitsubishi Eclipse ze 150 konnym silnikiem. Miałem już trochę doświadczenia za kółkiem, ale znowu trzeba było się auta uczyć, bo w porównaniu do opla, to była po prostu rakieta. Wspominam o tym dlatego, że jak sobie poczytałem, że te policyjne auta mają po 250 koni mechanicznych to się zadumałem nad tym, jakim kretynem trzeba być, żeby wsadzić za kółko takiego auta „zielony listek”. Nie, przełożonych tych „zielonych listków” nie tłumaczy to, że mało policjantów przechodzi kursy doszkalające. Obowiązkiem przełożonego było zasygnalizowanie swoim przełożonym, że brakuje mu ludzi do „obsadzenia” tych aut. Aczkolwiek sam fakt, że te auta zostały kupione mimo, że nie miał nimi kto jeździć (chodzi, rzecz jasna, o osoby o odpowiednich skilach), jasno pokazuje, że nie istnieją żadne procedury/przepisy, które traktowałyby o tym, który policjant powinien siedzieć za kółkiem 250-konnego auta. Już mi się, kurwa, nawet nie chce wspominać o tym, jak bardzo idiotyczna jest sytuacja, w której państwo wydaje kupę kasy na auta, ale nie chce zapłacić za szkolenia policjantów, którzy będą nimi jeździć. Ciekawym, czy podobnie będzie z samolotami F-35. Tzn. czy polskie władze wpadną na to, że powinniśmy mieć odpowiednio przeszkolonych pilotów, czy też uznają, że „jakoś to będzie”.


Mniej więcej w połowie czerwca w Pabianicach doszło do dość pojebanego zdarzenia: „W ubiegły czwartek w Zespole Szkół numer 3 w Pabianicach przeprowadzono realistyczne szkolenie z udziałem grupy antyterrorystów (gdzie indziej przeczytałem, że byłych antyterrorystów)- informuje lokalny portal "Życie Pabianic", który nagłośnił sprawę. Grupa uzbrojonych mężczyzn z kominiarkami na głowach i z pistoletami maszynowymi w rękach wtargnęła do jednej z sal. W tym czasie obradowała w niej rada pedagogiczna, w której brało udział około trzydziestu nauczycieli.” Of korz, nauczyciele nie byli wcześniej poinformowani o tym, że tego rodzaju „ćwiczenia” zostaną przeprowadzone, bo, jak tłumaczyła dyrektorka szkoły (która z kolei dostała polecenie przeprowadzenia takiego „szkolenia” od kuratorium oświaty), szkolenie przewidywało element zaskoczenia. Efekt był taki, że kilkoro nauczycieli wpadło w panikę (czemu trudno się dziwić), a jedna osoba straciła przytomność. Rzecz jasna, „szkolenie” było przeprowadzone na tyle fachowo, że nikt nie pomyślał o tym, żeby na miejscu był jakiś lekarz, albo karetka. Jednakże na tym się kartonowość nie skończyła: „W chwili ataku jeden z robotników, który pracował w drugim budynku szkoły, zadzwonił na policje i zgłosił podejrzenie ataku terrorystycznego. Policjanci przyjęli zgłoszenie, bo nie zostali wcześniej poinformowano o tym, że atak na szkołę jest pozorowany.”. Niestety nikt nie dopytywał organizatorów „szkolenia” (cudzysłów użyty z rozmysłem) czemu nie poinformowali policji o tym, że zamierzają to „szkolenie” zorganizować. Być może chodziło o to, że ktoś chciał zaskoczyć również policję? To jest, swoją drogą, strasznie pojebane. Jeżeli nawet organizatorzy nie wpadli na to, że warto by było poinformować policję, to powinni to zrobić ateciaki, bo nawet emerytowany ateciak powinien doskonale wiedzieć, jakie ryzyko może nieść ze sobą chujowa organizacja tego rodzaju eventów. Ujmując rzecz innymi słowy, w szkole mogło dojść do strzelaniny pomiędzy policjantami. Nie wiadomo, czy ateciaki miały ostrą amunicję (gdyby mieli, to raczej nie strzelaliby w sufit w pokoju pełnym ludzi, ze względu na ryzyko oberwania przez kogoś rykoszetem), ale to by mogło mieć drugorzędne znaczenie, bo gdyby policjant zobaczył kloca w kominiarce, który trzyma w ręku broń automatyczną, to mógłby nie czekać na wyjaśnienia w rodzaju „ej, nie strzelaj do mnie, jestem byłym antyterrorystą, a w tej broni są ślepaki”. Szczęśliwie, nikt, kurwa, nie zginął, ale, co zrozumiałe, wszyscy zaangażowani w organizację tego idiotycznego „szkolenia”, twierdzą, że wszystko odbyło się tak, jak należy. Ja mam tylko jedno pytanie. O chuj chodziło w tym „szkoleniu”? O to, żeby się nauczyciele przeszkolili, jak to jest zostać napadniętym przez bandę koksów z bronią automatyczną? Czego, kurwa, ci nauczyciele mieli się niby nauczyć? Z ciekawości sobie poguglałem o tym, jak wygląda szkolenie z ewakuacji budynku szkoły (link w Źródłach znajdziecie). Sam konspekt z tego szkolenia jest dość długi, zaś samo szkolenie opiera się na wykładach + dyskusji. Jeżeli po takim „wstępie” teoretycznym w szkole zostanie przeprowadzona próbna ewakuacja, to można bezpiecznie założyć, że większość ludzi będzie wiedziała co ma robić. Teraz zaś wyobraźmy sobie sytuacje, w której w szkole nagle się odzywają jakieś sygnały alarmowe i nikt nie ma pojęcia o chuj chodzi, bo nikt nie został przeszkolony w zakresie tego, jak reagować na takie sygnały. Albo wyobraźmy sobie sytuacje, w której przeprowadzona jest próbna ewakuacja (o której nikt nie wie, że jest próbna), zaś w szkole nikt nie ogarnął schematu dróg ewakuacyjnych. Ciekawe ilu uczniów zostałoby stratowanych w trakcie takiego „szkolenia”. Wiem, że się powtarzam, nie mam, kurwa, pojęcia, co mieli „przećwiczyć” nauczyciele. Prędkość padania na glebę? Umiejętność synchronicznego wpadania w panikę?


Jak się pewnie domyślacie, teraz pochylimy się nad przykładem znacznie bardziej przejebanym. Wielokrotnie wspominałem w Przeglądach o tym, co polskie władze odpierdalały w kontekście Fundacji Otwarty Dialog. Zacznę od zacytowania dość długiego wstępu z artykułu  DGP: „DGP dysponuje pełną wersją raportu mołdawskiej komisji śledczej w sprawie Fundacji Otwarty Dialog. Z dokumentu wynika, że Polska mogła współpracować w sprawie FOD z – kontrolowanymi przez oligarchę Vladimira Plahotniuca – służbami specjalnymi w tym kraju. Sprawa wyszła na jaw po tym, jak władzę w Mołdawii przejęła przed dwoma tygodniami – popierana przez Unię Europejską i USA – opozycja. Premierem została Maia Sandu, a wicepremierem Andrei Năstase, którzy znają Kozłowską i obok niej byli głównymi celami ataku komisji śledczej”. W artykule możemy także przeczytać o tym, że Kozłowska zostanie usunięta z systemu SIS. Napisano tam również, że kontrola skarbowa nie wykazała nieprawidłowości finansowych w FOD (o których dezinformowały polskie społeczeństwo rządowe media). Nieszczęsny raport mołdawskiej „komisji śledczej” (którym jarał się Joachim Brudziński) został uznany za niewiarygodny przez wszystkich, poza polskimi władzami i polskimi służbami. Pod koniec artykułu na DGP zamieszczono „telegraficzny skrót” tego, co się działo z FOD przy zachowaniu chronologii zdarzeń. Wynika z tego, że Polskie władze wrzuciły Kozłowską do SIS na podstawie informacji pochodzących z Instytutu Danych z Dupy, potem zaś mołdawski oligarcha, który w owym czasie sterował Mołdawią (nie, w tym miejscu nie pojawi się dość oczywisty suchar, proszę się rozejść) uznał, że dzięki temu może sflekować FOD. W efekcie czego powstał wcześniej wymieniony „raport komisji śledczej” (który został napisany pod dyktando mołdawskiego oligarchy). W tym „telegraficznym skrócie”, brakuje jednego wydarzenia. Po tym, jak Vladimir Plahotniuc (tak się zwie ten mołdawski oligarcha) wykorzystał wrzucenie Kozłowskiej do SIS i kampanię hejtów rozkręconą przez polskie władze, jako podstawę do powołania tej „komisji śledczej” - doszło do spotkania polskiego Ambasadora z liderką PAS (jedna z opozycyjnych partii, w którą Plahotniuc chciał uderzyć wykorzystując do tego problemy FOD), Maią Sandu (mam nadzieję, że w miarę poprawnie do odmieniam). Z jej relacji wynika, że „Bartłomiej Zdaniuk miał wyrazić żal, że media i politycy bliscy Plahotniucowi wykorzystali działania polskiego państwa, aby uderzyć w opozycję”. Ponieważ dla nikogo nie jest tajemnicą to, w jaki sposób działa rząd Prawa i Sprawiedliwości, można mieć pewność, że to o czym ambasador rozmawiał z liderką PAS, to nie była jego „samowola” tylko „wytyczne z centrali”. Z tego z kolei wynika, że polskie władze były świadome, że „komisja śledcza” będzie chciała rozjechać opozycję (i FOD), a jej ustalenia będą skrojone pod odpowiednią tezę. Gdyby bowiem polskie władze wychodziły z założenia, że w Mołdawii wszystko jest ok (i „komisja śledcza”, będzie zwykłą komisją śledczą), to nie wysłałyby do nikogo ambasadora z przeprosinami. Świadomość chujowatości działań Plahotniuca i tego, że raport będzie napisany tak, jak on sobie tego zażyczy – polskie władze bez mrugnięcia okiem opierały się na tym raporcie w trakcie medialnej napierdalanki w FOD. Do momentu, w którym nie przeczytałem o tym spotkaniu, zastanawiałem się nad tym, czy po prostu ABW i polskie władze zostały ograne przez Plahotniuca. Teraz mam pewność, że nikt tam nikogo nie ograł, a polskie władze świadomie rozpowszechniały nieprawdziwe informacje (a zaraz za nimi, rządowe media). Ponieważ żyjemy w państwie z tektury – absolutnie nikt nie poniesie za to żadnych konsekwencji.


Cebulą na torcie (rzecz jasna, torcie z tektury) jest to, co się odjebało pod koniec czerwca za sprawą Trybunały Przyłębskiego. W telegraficznym skrócie, Trybunał Przyłębski (wcześniej znany pod nazwą „Trybunał Konstytucyjny”) wprowadził w Polsce „klauzulę sumienia” dla każdego. Wszystko zaczęło się od pewnego drukarza, który pewnego razu odpisał swoim niedoszłym klientom: „odmawiam wykonania roll up’u z otrzymanej grafiki. Nie przyczyniamy się do promocji ruchów LGBT naszą pracą”. Sprawa trafiła do sądu, który orzekł, że drukarz złamał prawo. Sąd drugiej instancji podtrzymał wyrok. Wtedy do akcji wkroczył Zbigniew Ziobro, który złożył do Sądu Najwyższego wniosek (mam nadzieję, że to się nazywa wniosek, a nie petycja, albo chuj wieco) o kasację wyroku, ale SN go olał. Nieco wcześniej Zbigniew Ziobro najprawdopodobniej uznał, że (jeszcze) niezależne sądownictwo może się nie sprawdzić i na wszelki wypadek zwrócił się do wcześniej wymienionego Trybunału (bo ten, udowodnił już nie raz, że potrafi wiernie wypełniać polecenia partyjne). Najmniejszym zaskoczeniem świata jest to, że ów Trybunał uznał, że antydyskryminacyjny przepis jest chujowy, bo „nie można nikogo zmuszać do świadczenia usług”. Sam Ziobro opowiadał potem o tym, że: „Nie chodziło o to, kto, tylko o to, co jest zamawiane. O treść materiałów, które były zamawiane - zaznaczył. - Fakty są takie, że drukarz odmówił wykonania usługi dopiero wtedy, gdy przekonał się, że treści, które miałby propagować poprzez pracę w swojej drukarni, są w oczywistej sprzeczności z jego wartościami, naruszają jego wolność sumienia i wyznania, które przecież jako wartość nienaruszalną gwarantuje mu konstytucja”. Co w praktyce oznacza wyrok Trybunału? To, że teraz każdy będzie mógł odmówić wykonania dowolnej usługi powołując się na to, że wykonanie tejże usługi „stoi w oczywistej sprzeczności z jego wartościami i narusza jego wolność sumienia i wyznania, które przecież jako wartość nienaruszalną gwarantuje mu konstytucja”. Jeżeli komuś wydaje się, że to co napisał drukarz (w „odmowie”) jest neutralne, bo on przecież nie chciał promować, to niech sobie w tej odmowie zamieni te „ruchy LGBT”, np. na Polaków albo Żydów, albo „niebiałych”. Na uwagę zasługuje też to, że w większość komentarzy (z którymi się zetknąłem), których autorzy usiłowali bronić wyroku Trybunału, proponowany był eksperyment myślowy. Chodziło o wyobrażenie sobie sytuacji, w której ktoś przychodzi do jakiegoś drukarza i np. chce żeby mu ten wydrukował plakaty promujące koncert neonazistowskich kapel albo jakieś antysemicki hasła/etc./etc. Wszystkie te „eksperymenty” miały jedną cechę wspólną (acz autorzy mogli być tego nie do końca świadomi). Otóż tym, co umykało ich autorom był fakt, że zestawili plakat LGBT z nielegalnymi w Polsce treściami (antysemityzm podpada pod art. 257 KK, a propagowanie totalitaryzmów pod art. 256). W trakcie jednej z dyskusji doszło do interesującej wymiany zdań z jednym Panem Prawnikiem z Ordo Iuris. Jeden z ćwiternautów zadał pytanie: „Jestem drukarzem o lewicowych poglądach. Przychodzi do mnie paru łysych ze zleceniem na druk plakatów informujących o festiwalu neonaziolskich zespołów. Oczywiście spuszczam ich w kiblu. Podają mnie do sądu o dyskryminację. I co teraz?”, na które Pan Prawnik (aka Bartosz Lewandowski) odpowiedział: „Po wyroku TK nic Panu nie grozi ze strony państwa. Jeśli czują się obrażeni mogą skierować do Sądu pozew cywilny i dowodzić swoich racji” (jeżeli kogoś interesuje ciąg dalszy, to w Źródłach link zapodam). Proszę nie regulować odbiorników, Pan Prawnik z Ordo Iuris na serio napisał, że jeżeli ktoś odmówiłby druku NIELEGALNYCH TREŚCI, to zlecający taki druk może skierować do sądu pozew cywilny. Usiłowałem mu wytłumaczyć, że nawet przed wyrokiem Trybunału, drukarz mógłby spuścić ze schodów kogoś takiego, ale nie dotarło. Zamiast zwyczajowej pointy pozwolę sobie złożyć życzenia wszystkim, którzy popierają wyrok Trybunału: mam nadzieję, że będziecie się mogli przekonać o tym, jak to jest „odbić się” od tej waszej zasranej „klauzuli sumienia”, łączę wyrazy braku szacunku, Wasz Piknik.


Na zakończenie niniejszego Przeglądu zostawiłem sobie sprawę o najcięższym kalibrze. 13 czerwca w mediach pojawiły się pierwsze doniesienia o zabójstwie 10 letniej Kristiny: „Znaleziono zwłoki 10-letniej dziewczynki. Ciało było częściowo roznegliżowane”. Sprawa była więc z gatunku tych, które momentalnie wywołują wrzenie w społeczeństwie (czemu się nikt nie powinien specjalnie dziwić). Wydawać by się mogło, że w podobnych sytuacjach organy ścigania powinny się zachowywać co najmniej ostrożnie (żeby nie powiększać wkurwu). Wszyscy wiemy co było dalej. Momentalnie po zatrzymaniu Jakuba A. w mediach pojawiły się jego zdjęcia (równie szybko do internetów wyciekły jego dane). Potem zaś odezwał się Rzecznik Praw Obywatelskich. W telegraficznym skrócie, przypomniał on, że powinno się pamiętać o tym, że zatrzymany ma prawa i dodał, że nie powinno się budować atmosfery linczu. Reakcja obozu władzy (który, delikatnie rzecz ujmując, szczerze, kurwa, nienawidzi obecnego RPO) była łatwa do przewidzenia. Przeciwko RPO odpalono całą rządową machinę propagandową, a politycy, których polityczna egzystencja opiera się w głównej mierze na internetowych hejtach (pozdrowienia dla nowego europosła pochodzącego „z biedniejszej rodziny”), hejtowali go praktycznie 24/7. Żeby nie przedłużać, moim zdaniem RPO miał 100% racji. Zacznijmy od takiej oczywistości, jak to, że zatrzymany ma prawa. Widzicie, bardzo łatwo jest zapomnieć o tym fakcie, kiedy okazuje się, że zatrzymanym jest podejrzany (mnie się bardzo nie chce w prawniczy żargon, więc jakbym coś pomylił to proszę nie rzucać we mnie kodeksami) o brutalne zabójstwo 10-letniego dziecka (media donosiły o częściowym roznegliżowaniu zwłok, co sugerowało jeszcze motyw seksualny). Jestem się w stanie założyć o wiele, że gdyby świeżo po zatrzymaniu Jakuba A. ktoś przeprowadził sondaż, to wynikło by z niego, że znaczna większość społeczeństwa domaga się wrzucenia Jakuba A. do dołu z wapnem. Na nikim więc wrażenia nie zrobiło to, że wszędzie pojawiły się zdjęcia zatrzymanego (ujawniono jego dane/etc./etc.), szczególnie jeżeli się to porówna do tego, co sam zrobił (tzn. o zrobienie czego jest podejrzewany). Tylko że w myśleniu tymi kategoriami kryje się pewna pułapka. Jeżeli bowiem uznamy, jako społeczeństwo, że pewne jednostki nie posiadają żadnych praw i można z nimi robić dosłownie wszystko, nie czekając na wyrok, to potem odbieranie praw kolejnym jednostkom będzie już tylko kwestią czasu. I nie, to nie jest erystyczny chwyt pt. „fabrykowanie konsekwencji”.Albo zgadzamy się na to, żeby każdy miał prawa, albo musimy się liczyć z „przesuwaniem kredensu” i „dopisywaniem” kolejnych osób/grup do listy tych, które praw nie posiadają. Jeżeli kogoś to nie przekonuje, to nieśmiało przypominam o histerii, którą prawica (i rosyjskie drony internetowe) wywołała w 2015 na tle uchodźców. W opinii wielu osób, prawa człowieka, które mieli uchodźcy ograniczały się do tego, że mieli oni prawo utonąć spierdalając przed wojną. O tym, że część polskiego społeczeństwa od dłuższego czasu walczy o swoje prawa i odbija się od ściany, wspominać chyba nie trzeba. Teraz pochylmy się nad atmosferą linczu. Dziwi mnie szczerze to, że policja wzięła udział w podgrzewaniu atmosfery. Dziwi mnie to dlatego, że policja powinna doskonale pamiętać o tym, czym się mogą skończyć tego rodzaju, w chuj nierozważne, działania. Żeby w pełni zrozumieć bezmyśl polskich władz i organów ścigania, musimy się cofnąć do roku 1998. Pozwolę sobie na zacytowanie paru fragmentów artykułu pt. „Dni gniewu. Zamieszki w Słupsku”: „10 stycznia 1998r. Do tragicznego zdarzenia doszło w okolicach hali "Gryfii" po drugoligowym meczu koszykówki AZS Zagaz Koszalin - Alkpol Czarni Słupsk. (…) Ok. godz. 19.45 na skrzyżowaniu ulic Szczecińskiej i Sobieskiego kibice zaczęli przechodzić na zielonym świetle i szli dalej, mimo iż zapaliło się czerwone. Wtedy w końcówkę pochodu wjechał policyjny polonez. Ze strony szalikowców posypały się okrzyki prowokujące policję. Jeden z funkcjonariuszy - Dariusz W. - wyskoczył z radiowozu i udał się w pościg za uciekającymi na jego widok kibicami. Drugi policjant- Robert K. - został w samochodzie i obserwował zajście. Sympatycy "Czarnych" Słupsk szybko rozpierzchli się na różne strony. W tyle pozostał drobny chłopiec, 13-letni Przemek Czaja. Według świadków zdarzenia, to jego Dariusz W. dogonił i uderzył kilkakrotnie pałką policyjną w okolice głowy i szyi. Chwilę później świadkowie widzieli leżącego na trawniku chłopca. Po kilkunastu minutach poszkodowany zmarł.” Być może wszystko skończyłoby się inaczej, gdyby nie to, że organy ścigania usiłowały (w opinii wielu ludzi) zatuszować sprawę: „Według wstępnych ustaleń prokuratury, zgon chłopca mógł nastąpić w wyniku ciosu zadanego policyjną pałką bądź też  uciekając przed funkcjonariuszami Przemek uderzył głową w słup trakcji trolejbusowej.”. Jaki był efekt tych działań? W Słupsku doszło do kilkudniowych zamieszek, w których rannych zostało 72 policjantów. Aresztowano 239 osób. W trakcie zamieszek zdemolowano 22 radiowozy, zaś w stronę policjantów leciały butelki z benzyną. W artykule możemy przeczytać również fragment, który organy ścigania powinny sobie, kurwa, wbić do łbów. Otóż „Dodatkowo atmosferę zaostrzyła jedna z lokalnych radiostacji, ujawniając   tożsamość i adres policjanta, który uczestniczył w śmiertelnym zajściu. (…) Pojawiły się ulotki żądające śmierci dla policjanta, którego świadkowie tragicznych zdarzeń obciążali winą za pobicie Przemka Cz.  W mieszkaniu funkcjonariusza wybito szyby.” W artykule tego nie ma, ale o ile mnie pamięć nie myli (sprawa była wtedy relacjonowana w głównych programach informacyjnych) rodzina funkcjonariusza została ewakuowana z mieszkania (co mnie nieszczególnie dziwi). Do tego właśnie może doprowadzić budowanie atmosfery linczu i policja powinna o tym doskonale wiedzieć. Jeżeli zaś o tym nie wiedziała, to funkcjonariusze powinni podziękować RPO za to, że zwrócił im na to uwagę. Zamiast tego były deklaracje, że (a jakże) policja nie ma sobie nic do zarzucenia. Ciekawym, czy gdyby zapytać funkcjonariuszy co sądzą na temat ujawnienia danych policjanta ze Słupska, to czy ich opinia byłaby podobna. Tzn., czy uznaliby, że osoba, która ujawniła te dane, nie powinna mieć sobie nic do zarzucenia. Aczkolwiek może ja się nie znam i może doszliby do wniosku, że rodzina funkcjonariusza zasługiwała na to, żeby ktoś im wyjebał okna w mieszkaniu, bo skoro funkcjonariusz zrobił to, co zrobił, to jego rodzina nie zasługiwała na to, żeby się nią ktokolwiek przejmował.


Źródła:


https://wiadomosci.wp.pl/fundacja-kai-godek-apeluje-do-julii-przylebskiej-trybunal-konstytucyjny-ma-zajac-sie-aborcja-6318006434629761a


https://www.pch24.pl/kaja-godek-dolaczyla-do-koalicji-narodowo-wolnosciowej--nie-zmarnujcie-swojego-glosu-na-aborterow,65773,i.html






https://niebezpiecznik.pl/post/560-000-pln-wyludzono-od-warszawskiego-metra/


https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/450982-kiedys-wychowywalismy-sie-na-dzikodzis-dzieci-pod-kloszem

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,24916049,rzecznik-praw-dziecka-trzeba-rozroznic-klapsa-od-bicia-z-estyma.html




http://www.tokfm.pl/Tokfm/7,103085,24909815,prokuratura-w-sprawie-grobu-panskiego-w-plocku-katolik-nie.html

https://moto.rp.pl/tu-i-teraz/27243-co-drugie-policyjne-bmw-jest-juz-rozbite




https://szkolnictwo.pl/index.php?id=PU6764

https://www.rp.pl/Prawo-karne/190629570-Trybunal-ws-drukarz-vs-LGBT-nie-mozna-nikogo-zmuszac-do-swiadczenia-uslug.html
https://www.rpo.gov.pl/pl/content/oswiadczenie-rpo-adama-bodnara


https://pl.wikipedia.org/wiki/Zamieszki_w_S%C5%82upsku