Kontynuując przerwany wątek – studenci nawet gdyby mieli chęć na dokształcanie się we własnym zakresie, nie mają na to przeważnie czasu. Gdyby owi profesorowie oraz Wielce Szanowny Pan Redaktor Ziemkiewicz Rafał mieli te same doświadczenia, co studenci, którzy muszą łączyć „niezwykle nowoczesne sposoby nauczania” z pracą, pewnie nie dziwiliby się temu, że z braku czasu „studenty” (za przeproszeniem) w dupie mają ich „chopinhauery”. Choć nawet nie trzeba mieć takich doświadczeń żeby zrozumieć studentów – wystarczy mieć odrobinę wyobraźni, której RAZowi ani profesorom nieco brakuje.
Całe to narzekanie jest wynikiem (moim zdaniem rzecz jasna) przekonania, że „za moich czasów było inaczej”. Które to przekonanie czasem daje nieco absurdalne efekty. Zaczynałem studiować socjologię będąc już w wieku dość zaawansowanym jak na studenta 1. roku (25 lat). Na jednym z kursów wywiązała się dyskusja z prowadzącym – człowiekiem o 2 lata starszym ode mnie, który był zniesmaczony tym, iż teraz to ci młodzi wszystko kserują. A za jego czasów... Nieco nie trafił z argumentacją, bo w grupie zajęciowej wcale nie byłem najstarszy i nie tylko ja miałem wspomnienia związane z innymi kierunkami studiów. Tym samym jego opowieści o jego czasach „bez xero” były nieco śmieszne. Bo część ludzi te „jego czasy” doskonale pamiętało.
Tym niemniej doszedłem do jednego wniosku – (który może zostać zweryfikowany przez starszych czytelników bloga/fanpage – zachęcam do dyskusji bom ciekaw czy wnioski poprawne). Studia wcześniej (w czasach „bez xero”) były może trudniejsze, ale odnoszę wrażenie, że prowadzący nie zarzucali studentów tonami śmieci do przeczytania, no bo jak by to miało wyglądać? Niechby było stu studentów na socjologii – niechby w ramach kursi obligatoryjnego wszyscy mieli przeczytać ten sam fragment książki na kolejne zajęcia na „za tydzień”. I niechby w bibliotece było pięć egzemplarzy tej książki. W jaki sposób owa setka studentów byłaby w stanie podzielić się tymi książkami? A co z przygotowaniami do egzaminów? Są wszak ludzie, którzy uczą się do ostatniego momentu – skąd książki ? Komputery w owym czasie przypominały średniej wielkości szafy i miały moc obliczeniową dzisiejszych wyłączników światła – więc jakoś niespecjalnie można było liczyć na tekst w formie elektronicznej.
Być może studentów było mniej na konkretnych kierunkach? No ale jeśli tak było, to po cholerę krytykować studentów za xerowanie? Jakby dla każdego wystarczyło książek w bibliotece, nikt by nie musiał kserować. A że ludzi więcej? Tempus fugit.
Przejdźmy do kolejnego fragmentu wypowiedzi, którzy to fragment przeciętnemu Kowalskiemu z dyplomem podniesie ciśnienie. Tu już cytat bardziej obszerny:
Ale od pewnego czasu coraz częściej słyszę analogiczne opowieści od praktyków biznesu i menedżmentu. Oni opowiadają już nie o tym, że absolwenci szkół wyższych, nierzadko uważanych za prestiżowe, nie wiedzą nic o kulturze, historii, współczesności nawet - ale że nie mają pojęcia o swoich wąskich, wyuczonych jakoby i potwierdzonych dyplomem specjalnościach. Nie potrafią napisać oferty handlowej, nie potrafią zrobić prostej analizy, nie potrafią odpowiedzieć na najprostsze nawet pytanie, jeśli nie mają a, b i c do zakreślenia i dostępu do gugla. - Kompletni analfabeci - podsumował pewien egzekutiw, po odbyciu szeregu rozmów kwalifikacyjnych z posiadaczami stosownych dyplomów i zaświadczeń o odbytych stażach.
Pozwolę sobie „sparafrazować”
Ale od pewnego czasu coraz częściej słyszę analogiczne opowieści od ludzi szukających pracy. Oni opowiadają już nie o tym, że potencjalny szef (rekruter) sporej firmy bądź też jej filii, nie wie nic o kulturze, historii, współczesności nawet, ale że nie ma pojęcia o swoich wąskich, wyuczonych jakoby i potwierdzonych pełnionym stanowiskiem specjalnościach. Nie potrafią przeprowadzić rozmowy kwalifikacyjnej wykraczającej poza magiczne pytania „jak pan widzi siebie w naszej firmie za pięć lat”, „czemu chce pan u nas pracować?” Nie potrafią napisać ogłoszenia w sprawie pracy, które miałoby jakikolwiek związek z oferowanym stanowiskiem, nie potrafią zrozumieć innego niż ich własny punktu widzenia, gubią się, kiedy udzieli im się odpowiedzi wykraczającej poza ich wiedzę. Kompletni analfabeci, podsumował jeden znajomy po odbyciu szeregu rozmów kwalifikacyjnych z „zasiadaczami” stosownych stanowisk, rekruterami, etc.
Brzmi znajomo? Każdy człowiek ( i nie jest to nieuzasadniona generalizacja), który w miarę aktywnie szukał pracy i odbywał rozmowy kwalifikacyjne, miał do czynienia z rekruterem, prezesem, który nie miał zielonego pojęcia jak prowadzić rozmowę kwalifikacyjną. Rozmowa kwalifikacyjna prowadzona przez kogoś kogo na budowie nie oddelegowano by nawet do czyszczenia betoniarki (bo by ją zepsuł albo przez przypadek do niej wpadł uruchamiając ją uprzednio) – to jeszcze pół biedy. Bo to jeszcze da się przeżyć jakoś, gorsze jest co innego. „List motywacyjny”, którego to listu wymaga się często nawet w przypadku zajęć, które ciężko nazwać „wymarzonymi” – kasjer w markecie, hurtownik, przedstawiciel handlowy, „kolporter” ulotek (to taki co te ulotki rozdaje). Jest to o tyle poniżające dla piszącego, że te zawody to dla wielu ludzi ostateczność (każdy ma jakieś swoje marzenia co do pracy) i raczej nie są pierwszym wyborem. Nie dość, że człowiek musi się pogodzić z tym, że marzenia i plany może sobie chwilowo wsadzić w buty, to jeszcze musi się „nasładzać” jak to marzył od zawsze o pracy sprzątacza. Gwoli wyjaśnienia – nie deprecjonuję tutaj pracy fizycznej ani też ludzi fizycznie pracujących (sam kilka lat targałem worki z zaprawą i szpachlowałem ściany, miałem również z przyczyn rodzinnych kilkuletni epizod „rolniczy” – więc praca fizyczna nie jest dla mnie czymś obcym :) ) - chodzi mi o to, że wszyscy zdają sobie sprawę z „prestiżu” tych zawodów – a mimo to jakiś dzięcioł z HR (albo dzięcioł oddelegowany od „konserwacji powierzchni płaskich” do prowadzenia rozmów kwalifikacyjnych oraz rekrutacji) nadal będzie wymagał od nas listu motywacyjnego.
No chyba, że list motywacyjny może wyglądać następująco: „ja taki i taki chce u was pracować, bo lubię pieniądze, a podobno można je u Was zarobić”. Byłby to chyba najbardziej szczery list motywacyjny.
Bardzo się cieszę, że „egzekutywa”, profesorowie i Pan Rafał Ziemkiewicz mieli dużo czasu na poszerzanie horyzontów, ale mogliby uszanować tych, którzy mieli tego czasu mniej niż oni. Aby nie zostać posądzonym o stronniczość – zgadzam się z tym, że zdarzają się kandydaci idioci, którzy nie wiadomo po co przychodzą na rozmowy kwalifikacyjne, wpisują w CV bzdury i są bardzo zdziwieni, jak ktoś ich potem o te bzdury pyta. A że wszyscy chcieli na studia? Jak się polikwidowało zawodówki (kolejny genialny pomysł prawicy), a techników zostało niewiele, to nagle się wszyscy rzucili na licea. Potem się okazało, że po gołym liceum znalezienie pracy jest mniej więcej tak samo proste jak przekonanie biskupa do tego, aby poparł starania organizacji pro-choice. No to ludzie poszli na studia. Dodatkowo żyjemy w kraju, w którym do niedawna na stanowisko kopacza rowów wymagane było magisterium z geologii. Pracodawcy mogli sobie pozwolić na wybredność, bowiem ludzi szukających pracy było multum. No to się wymagało studiów wyższych na byle jakie stanowiska. Potem UE się otworzyło i ludzie powyjeżdżali – co poniektórym zmiękła więc rura. Ale nadal można przeczytać ofertę pracy „na stanowisko woźnego – wymagana umiejętność pracy w zespole, komunikatywność, etc.” (wisiało takie ogłoszenie na forum tbg). Albo „kierowca – wymagane prawo jazdy kat B., sumienność i chęć do pracy”.
W temacie staży i praktyk wypowiadać się nie zamierzam, bowiem do „wiedzy ogólnej” należy to, że trafić na naprawdę dobry staż, praktyki na których można się czegoś nauczyć, etc. – to jak trafić 5 w totka (no bo jednak 6 w totka to trochę inny rząd wielkości :) )
Problem „niepotrzebnych studiów” nawarstwiał się od dłuższego czasu. I złożyło się na to bardzo wiele czynników (demografia, niedawny upadek innego systemu, boom demograficzny roczników 81' 82', brak umiejętnej polityki kadrowej w firmach, i na tym poprzestanę – w każdym bądź razie lista ta jest długa jak krawat żyrafy). RAZ widzi tymczasem jeden problem (i tym razem wierzcie bądź nie – nie chodzi o Michnika!) – to Platforma Obywatelska. Pozwolę sobie tutaj na dłuższy cytat:
W tym stanie, do którego doprowadziły Polskę pięcioletnie rządy trampkarzy Tuska, nawet ludzie z prawdziwymi kwalifikacjami mają poważny problem ze znalezieniem godnego swych możliwości miejsca pracy. Ale oni w końcu jakoś sobie poradzą, choć będą musieli tyrać na śmieciowych umowach. A ci ze śmieciowymi dyplomami? Jakby to ująć, żeby ich nie ranić - będą się musieli obudzić.
A jak się już obudzą, to może zadadzą sobie pytanie, dlaczego się dali na te śmiecie nabrać. Odpowiedź jest oczywista - dlatego, że uwierzyli, iż wystarczy bezgranicznie gardzić "wiochą", żeby samemu przestać nią być. Uwierzyli, że byle "zabrać babci dowód" i "nie dopuścić, żeby pierwsza dama sikała do kuwety", byle głośno rechotać z "kaczorów", "moherów" i Smoleńska, byle nie odstawać od narzuconego przez media wzorca pogardy dla "starszych, gorzej wykształconych i z mniejszych miejscowości", to zawsze się dla nich znajdzie jakiś ochłap spływającego na naszą prowincję europejskiego dostatku. Bez wielkiego wysiłku będzie kredycik, posadka, spa, siłownia i kawa w kartonowym kubku.
Pytanie do czytelników – w jaki sposób PO zepsuło wszystko nie na kilka (albo i naście) lat przed swoimi rządami? Odpowiedzi proszę publikować na blogu bądź fanpage.
Poza tym pamiętacie może ten cudowny czas, kiedy rządziła koalicja PiS-LPR-SO? Kiedy wszyscy mieli pracę, wszystkie dzieci dostawały prezenty z zakładów pracy rodziców, na ulicach było bezpiecznie, wszyscy byli bardzo szczęśliwi, ludzie z zagranicy (Anglicy, Niemcy, Irlandczycy, Szkoci, Hiszpanie, Amerykanie nawet) przyjeżdżali do Polski pracować, bo nasz dobrobyt przyciągał ich wszystkich, rządzili nami prawdziwi fachowcy, nie było kolesizmu, zapanowała absolutna merytokracja, a z okien sejmowych spoglądało na nas Słońce Narodów Józef Stal…,errrr przepraszam nieco się zagalopowałem. W każdym bądź razie, pamiętacie ten dobrobyt? No właśnie – ja też nie. Ale Rafał Ziemkiewicz odwiedził chyba jakąś alternatywną rzeczywistość i to wszystko widział!
Aczkolwiek w jednym RAZ ma racje, ludzie się kiedyś obudzą. Tylko, że jeśli się obudzą to dla idoli Ziemkiewiczowskich oraz całej reszty emerytów politycznych, którym w życiu udało się tylko jedno – dorwać się do koryta - miejsca w parlamencie nie będzie.
RAZ kończy swój felieton nauczając:
Może się Państwu wydać, że pobrzmiewa w tym felietonie brzydka radość z cudzego nieszczęścia, takie zgredowskie "o dobrze wam, a nie mówiłem, że tak będzie?". Nie, nie cieszy mnie ta sytuacja. Lekcja udzielona milionowi gówniarzy, którzy okazali się tak podatni na prymitywną socjotechnikę władzy, nie była warta szkód, jakie wyrządzili Polsce Tusk i jego ferajna.
Nie wiem jak państwu, ale mnie się wydaje, że w tym felietonie pobrzmiewa absolutne niezrozumienie realiów. Dlatego też został przeze mnie zakwalifikowany do „alternatywnej rzeczywistości'. Pamiętam, jak zaczynałem studia (a raczej uczelnianą odyseję) – rok 2000, a już wtedy z robotą był straszliwy problem, a o osobach, które „zimowały” jeden rok mówiło się „no, ten to już pracy nie znajdzie...” Jednocześnie wszyscy na studia się pchali, bo znaleźć prace bez „wyższych studiów” było cholernie trudno (rzecz jasna mówimy tu o szukaniu „bez znajomości”). Nikt po liceum nie zastanawiał się nad tym, czy iść do pracy (no chyba, że ktoś miał odpowiednie koneksje), bo wiedział, że równie dobrze może próbować zawrócić Wisłę durszlakiem (wiem, wiem „kijem”, ale durszlak jest bardziej klimatyczny) – urobi się człowiek, umęczy a Wisła jak płynęła tak będzie płynąć. Jakim cudem – pytam się po raz kolejny – PO mogło coś spieprzyć na co najmniej siedem (bo bezrobociem po liceum straszono nas na długo przed rozpoczęciem studiów) lat przed wygranymi wyborami? PO nic nie „spieprzyło” – po prostu kontynuowało politykę poprzednich rządów pt.„łojezu comyzrobimy z temi bezrobotnemi, o patrz jaki ładny pieniążek leży na ziemi, chyba go podniosę! O czym to my mówiliśmy?” Można bowiem odnieść wrażenie, że polski polityk to taka odmiana jętki, która musi bardzo szybko zrobić wiele rzeczy (bo zbyt dużo czasu nie ma) z tym, że polityk zamiast robić – mówi, mówi, mówi i jeszcze raz mówi – a potem zapomina o czym mówił (pewnie pieniążek był bardzo ładny).
Zakładam, że gdyby PO nie rządziło, tylko PiS, a sytuacja byłaby dokładnie taka sama – tedy Ziemkiewicz zwalałby wszystko na Michnika i komunę.
Całe to narzekanie jest wynikiem (moim zdaniem rzecz jasna) przekonania, że „za moich czasów było inaczej”. Które to przekonanie czasem daje nieco absurdalne efekty. Zaczynałem studiować socjologię będąc już w wieku dość zaawansowanym jak na studenta 1. roku (25 lat). Na jednym z kursów wywiązała się dyskusja z prowadzącym – człowiekiem o 2 lata starszym ode mnie, który był zniesmaczony tym, iż teraz to ci młodzi wszystko kserują. A za jego czasów... Nieco nie trafił z argumentacją, bo w grupie zajęciowej wcale nie byłem najstarszy i nie tylko ja miałem wspomnienia związane z innymi kierunkami studiów. Tym samym jego opowieści o jego czasach „bez xero” były nieco śmieszne. Bo część ludzi te „jego czasy” doskonale pamiętało.
Tym niemniej doszedłem do jednego wniosku – (który może zostać zweryfikowany przez starszych czytelników bloga/fanpage – zachęcam do dyskusji bom ciekaw czy wnioski poprawne). Studia wcześniej (w czasach „bez xero”) były może trudniejsze, ale odnoszę wrażenie, że prowadzący nie zarzucali studentów tonami śmieci do przeczytania, no bo jak by to miało wyglądać? Niechby było stu studentów na socjologii – niechby w ramach kursi obligatoryjnego wszyscy mieli przeczytać ten sam fragment książki na kolejne zajęcia na „za tydzień”. I niechby w bibliotece było pięć egzemplarzy tej książki. W jaki sposób owa setka studentów byłaby w stanie podzielić się tymi książkami? A co z przygotowaniami do egzaminów? Są wszak ludzie, którzy uczą się do ostatniego momentu – skąd książki ? Komputery w owym czasie przypominały średniej wielkości szafy i miały moc obliczeniową dzisiejszych wyłączników światła – więc jakoś niespecjalnie można było liczyć na tekst w formie elektronicznej.
Być może studentów było mniej na konkretnych kierunkach? No ale jeśli tak było, to po cholerę krytykować studentów za xerowanie? Jakby dla każdego wystarczyło książek w bibliotece, nikt by nie musiał kserować. A że ludzi więcej? Tempus fugit.
Przejdźmy do kolejnego fragmentu wypowiedzi, którzy to fragment przeciętnemu Kowalskiemu z dyplomem podniesie ciśnienie. Tu już cytat bardziej obszerny:
Ale od pewnego czasu coraz częściej słyszę analogiczne opowieści od praktyków biznesu i menedżmentu. Oni opowiadają już nie o tym, że absolwenci szkół wyższych, nierzadko uważanych za prestiżowe, nie wiedzą nic o kulturze, historii, współczesności nawet - ale że nie mają pojęcia o swoich wąskich, wyuczonych jakoby i potwierdzonych dyplomem specjalnościach. Nie potrafią napisać oferty handlowej, nie potrafią zrobić prostej analizy, nie potrafią odpowiedzieć na najprostsze nawet pytanie, jeśli nie mają a, b i c do zakreślenia i dostępu do gugla. - Kompletni analfabeci - podsumował pewien egzekutiw, po odbyciu szeregu rozmów kwalifikacyjnych z posiadaczami stosownych dyplomów i zaświadczeń o odbytych stażach.
Pozwolę sobie „sparafrazować”
Ale od pewnego czasu coraz częściej słyszę analogiczne opowieści od ludzi szukających pracy. Oni opowiadają już nie o tym, że potencjalny szef (rekruter) sporej firmy bądź też jej filii, nie wie nic o kulturze, historii, współczesności nawet, ale że nie ma pojęcia o swoich wąskich, wyuczonych jakoby i potwierdzonych pełnionym stanowiskiem specjalnościach. Nie potrafią przeprowadzić rozmowy kwalifikacyjnej wykraczającej poza magiczne pytania „jak pan widzi siebie w naszej firmie za pięć lat”, „czemu chce pan u nas pracować?” Nie potrafią napisać ogłoszenia w sprawie pracy, które miałoby jakikolwiek związek z oferowanym stanowiskiem, nie potrafią zrozumieć innego niż ich własny punktu widzenia, gubią się, kiedy udzieli im się odpowiedzi wykraczającej poza ich wiedzę. Kompletni analfabeci, podsumował jeden znajomy po odbyciu szeregu rozmów kwalifikacyjnych z „zasiadaczami” stosownych stanowisk, rekruterami, etc.
Brzmi znajomo? Każdy człowiek ( i nie jest to nieuzasadniona generalizacja), który w miarę aktywnie szukał pracy i odbywał rozmowy kwalifikacyjne, miał do czynienia z rekruterem, prezesem, który nie miał zielonego pojęcia jak prowadzić rozmowę kwalifikacyjną. Rozmowa kwalifikacyjna prowadzona przez kogoś kogo na budowie nie oddelegowano by nawet do czyszczenia betoniarki (bo by ją zepsuł albo przez przypadek do niej wpadł uruchamiając ją uprzednio) – to jeszcze pół biedy. Bo to jeszcze da się przeżyć jakoś, gorsze jest co innego. „List motywacyjny”, którego to listu wymaga się często nawet w przypadku zajęć, które ciężko nazwać „wymarzonymi” – kasjer w markecie, hurtownik, przedstawiciel handlowy, „kolporter” ulotek (to taki co te ulotki rozdaje). Jest to o tyle poniżające dla piszącego, że te zawody to dla wielu ludzi ostateczność (każdy ma jakieś swoje marzenia co do pracy) i raczej nie są pierwszym wyborem. Nie dość, że człowiek musi się pogodzić z tym, że marzenia i plany może sobie chwilowo wsadzić w buty, to jeszcze musi się „nasładzać” jak to marzył od zawsze o pracy sprzątacza. Gwoli wyjaśnienia – nie deprecjonuję tutaj pracy fizycznej ani też ludzi fizycznie pracujących (sam kilka lat targałem worki z zaprawą i szpachlowałem ściany, miałem również z przyczyn rodzinnych kilkuletni epizod „rolniczy” – więc praca fizyczna nie jest dla mnie czymś obcym :) ) - chodzi mi o to, że wszyscy zdają sobie sprawę z „prestiżu” tych zawodów – a mimo to jakiś dzięcioł z HR (albo dzięcioł oddelegowany od „konserwacji powierzchni płaskich” do prowadzenia rozmów kwalifikacyjnych oraz rekrutacji) nadal będzie wymagał od nas listu motywacyjnego.
No chyba, że list motywacyjny może wyglądać następująco: „ja taki i taki chce u was pracować, bo lubię pieniądze, a podobno można je u Was zarobić”. Byłby to chyba najbardziej szczery list motywacyjny.
Bardzo się cieszę, że „egzekutywa”, profesorowie i Pan Rafał Ziemkiewicz mieli dużo czasu na poszerzanie horyzontów, ale mogliby uszanować tych, którzy mieli tego czasu mniej niż oni. Aby nie zostać posądzonym o stronniczość – zgadzam się z tym, że zdarzają się kandydaci idioci, którzy nie wiadomo po co przychodzą na rozmowy kwalifikacyjne, wpisują w CV bzdury i są bardzo zdziwieni, jak ktoś ich potem o te bzdury pyta. A że wszyscy chcieli na studia? Jak się polikwidowało zawodówki (kolejny genialny pomysł prawicy), a techników zostało niewiele, to nagle się wszyscy rzucili na licea. Potem się okazało, że po gołym liceum znalezienie pracy jest mniej więcej tak samo proste jak przekonanie biskupa do tego, aby poparł starania organizacji pro-choice. No to ludzie poszli na studia. Dodatkowo żyjemy w kraju, w którym do niedawna na stanowisko kopacza rowów wymagane było magisterium z geologii. Pracodawcy mogli sobie pozwolić na wybredność, bowiem ludzi szukających pracy było multum. No to się wymagało studiów wyższych na byle jakie stanowiska. Potem UE się otworzyło i ludzie powyjeżdżali – co poniektórym zmiękła więc rura. Ale nadal można przeczytać ofertę pracy „na stanowisko woźnego – wymagana umiejętność pracy w zespole, komunikatywność, etc.” (wisiało takie ogłoszenie na forum tbg). Albo „kierowca – wymagane prawo jazdy kat B., sumienność i chęć do pracy”.
W temacie staży i praktyk wypowiadać się nie zamierzam, bowiem do „wiedzy ogólnej” należy to, że trafić na naprawdę dobry staż, praktyki na których można się czegoś nauczyć, etc. – to jak trafić 5 w totka (no bo jednak 6 w totka to trochę inny rząd wielkości :) )
Problem „niepotrzebnych studiów” nawarstwiał się od dłuższego czasu. I złożyło się na to bardzo wiele czynników (demografia, niedawny upadek innego systemu, boom demograficzny roczników 81' 82', brak umiejętnej polityki kadrowej w firmach, i na tym poprzestanę – w każdym bądź razie lista ta jest długa jak krawat żyrafy). RAZ widzi tymczasem jeden problem (i tym razem wierzcie bądź nie – nie chodzi o Michnika!) – to Platforma Obywatelska. Pozwolę sobie tutaj na dłuższy cytat:
W tym stanie, do którego doprowadziły Polskę pięcioletnie rządy trampkarzy Tuska, nawet ludzie z prawdziwymi kwalifikacjami mają poważny problem ze znalezieniem godnego swych możliwości miejsca pracy. Ale oni w końcu jakoś sobie poradzą, choć będą musieli tyrać na śmieciowych umowach. A ci ze śmieciowymi dyplomami? Jakby to ująć, żeby ich nie ranić - będą się musieli obudzić.
A jak się już obudzą, to może zadadzą sobie pytanie, dlaczego się dali na te śmiecie nabrać. Odpowiedź jest oczywista - dlatego, że uwierzyli, iż wystarczy bezgranicznie gardzić "wiochą", żeby samemu przestać nią być. Uwierzyli, że byle "zabrać babci dowód" i "nie dopuścić, żeby pierwsza dama sikała do kuwety", byle głośno rechotać z "kaczorów", "moherów" i Smoleńska, byle nie odstawać od narzuconego przez media wzorca pogardy dla "starszych, gorzej wykształconych i z mniejszych miejscowości", to zawsze się dla nich znajdzie jakiś ochłap spływającego na naszą prowincję europejskiego dostatku. Bez wielkiego wysiłku będzie kredycik, posadka, spa, siłownia i kawa w kartonowym kubku.
Pytanie do czytelników – w jaki sposób PO zepsuło wszystko nie na kilka (albo i naście) lat przed swoimi rządami? Odpowiedzi proszę publikować na blogu bądź fanpage.
Poza tym pamiętacie może ten cudowny czas, kiedy rządziła koalicja PiS-LPR-SO? Kiedy wszyscy mieli pracę, wszystkie dzieci dostawały prezenty z zakładów pracy rodziców, na ulicach było bezpiecznie, wszyscy byli bardzo szczęśliwi, ludzie z zagranicy (Anglicy, Niemcy, Irlandczycy, Szkoci, Hiszpanie, Amerykanie nawet) przyjeżdżali do Polski pracować, bo nasz dobrobyt przyciągał ich wszystkich, rządzili nami prawdziwi fachowcy, nie było kolesizmu, zapanowała absolutna merytokracja, a z okien sejmowych spoglądało na nas Słońce Narodów Józef Stal…,errrr przepraszam nieco się zagalopowałem. W każdym bądź razie, pamiętacie ten dobrobyt? No właśnie – ja też nie. Ale Rafał Ziemkiewicz odwiedził chyba jakąś alternatywną rzeczywistość i to wszystko widział!
Aczkolwiek w jednym RAZ ma racje, ludzie się kiedyś obudzą. Tylko, że jeśli się obudzą to dla idoli Ziemkiewiczowskich oraz całej reszty emerytów politycznych, którym w życiu udało się tylko jedno – dorwać się do koryta - miejsca w parlamencie nie będzie.
RAZ kończy swój felieton nauczając:
Może się Państwu wydać, że pobrzmiewa w tym felietonie brzydka radość z cudzego nieszczęścia, takie zgredowskie "o dobrze wam, a nie mówiłem, że tak będzie?". Nie, nie cieszy mnie ta sytuacja. Lekcja udzielona milionowi gówniarzy, którzy okazali się tak podatni na prymitywną socjotechnikę władzy, nie była warta szkód, jakie wyrządzili Polsce Tusk i jego ferajna.
Nie wiem jak państwu, ale mnie się wydaje, że w tym felietonie pobrzmiewa absolutne niezrozumienie realiów. Dlatego też został przeze mnie zakwalifikowany do „alternatywnej rzeczywistości'. Pamiętam, jak zaczynałem studia (a raczej uczelnianą odyseję) – rok 2000, a już wtedy z robotą był straszliwy problem, a o osobach, które „zimowały” jeden rok mówiło się „no, ten to już pracy nie znajdzie...” Jednocześnie wszyscy na studia się pchali, bo znaleźć prace bez „wyższych studiów” było cholernie trudno (rzecz jasna mówimy tu o szukaniu „bez znajomości”). Nikt po liceum nie zastanawiał się nad tym, czy iść do pracy (no chyba, że ktoś miał odpowiednie koneksje), bo wiedział, że równie dobrze może próbować zawrócić Wisłę durszlakiem (wiem, wiem „kijem”, ale durszlak jest bardziej klimatyczny) – urobi się człowiek, umęczy a Wisła jak płynęła tak będzie płynąć. Jakim cudem – pytam się po raz kolejny – PO mogło coś spieprzyć na co najmniej siedem (bo bezrobociem po liceum straszono nas na długo przed rozpoczęciem studiów) lat przed wygranymi wyborami? PO nic nie „spieprzyło” – po prostu kontynuowało politykę poprzednich rządów pt.„łojezu comyzrobimy z temi bezrobotnemi, o patrz jaki ładny pieniążek leży na ziemi, chyba go podniosę! O czym to my mówiliśmy?” Można bowiem odnieść wrażenie, że polski polityk to taka odmiana jętki, która musi bardzo szybko zrobić wiele rzeczy (bo zbyt dużo czasu nie ma) z tym, że polityk zamiast robić – mówi, mówi, mówi i jeszcze raz mówi – a potem zapomina o czym mówił (pewnie pieniążek był bardzo ładny).
Zakładam, że gdyby PO nie rządziło, tylko PiS, a sytuacja byłaby dokładnie taka sama – tedy Ziemkiewicz zwalałby wszystko na Michnika i komunę.
A wczoraj czytałam kolejną mądrą wypowiedź pt.: "Dlaczego jest tylu bezrobotnych?", otóż jest tak dlatego, ponieważ "nie umieją pisać, czytać, ani rozwijać wypowiedzi ustnych i pisemnych, tylko kiwają głowami i mówią "tak" i "nie", a poza tym robią multum literówek w CV i listach motywacyjnych i nie używają zwrotów grzecznościowych" - ja nie robię żadnej z tych rzeczy, to czemu od dwóch miesięcy nie mogę znaleźć pracy? :[
OdpowiedzUsuńTrochę prawdy na pewno w tym było - tylko, że komu się będzie chciało dopracowywać każde CV skoro rozsyła ich np 20 dziennie i to na różne stanowiska?
UsuńA odpowiedź na Twoje pytanie jest następująca - bo nie masz znajomości.
Od trzech miesięcy? Ja szukam od trzech lat. Mam bardzo drogi, aczkolwiek nikomu nie przydatny tytuł "magistra SZTUKI". W rok po obronie dyplomu rozważam zatrudnienie się w hipermarkecie, aby dokładać w póły. Za wystawy mi nie płacą, obrazów nikt nie chce kupować, a materiały kosztują. Oczywiście, nikt mi nie kazał iść na takie studia. Problem w tym, że mi wena w dekiel (w tym przypadku głowa) biła i jakieś ujście musiałam dla niej znaleźć. I jak tu żyć, człowieku, jak żyć? Kto o kulturze myśli, jak mu głód w oczy zagląda? :(
UsuńP.S. Pozdrawiam "Piknik".
Wypraszam sobie! (niestety) - Właśnie o dziwo znajomości mam, ale albo ktoś ma jeszcze lepsze znajomości (mówię o stanowisku, o którym myślałam, że mam je jak w banku) albo skrewiłam wtedy tę rozmowę kwalifikacyjną. Poza tym mam też znajomości w różnych np. urzędach, ale na siłę dla mnie etatu nie stworzą, a teraz tam bardziej zwalniają niż przyjmują. ;)
UsuńSzukanie pracy od trzech lat... o___O
No toć właśnie napisałem, że Ziemkiewicz i cała ta czereda (jego znajomi) żyją w jakimś pięknym kraju, w którym ludzie mają pieniądze, czas na rozwój i w ogóle jest super. I nie wiadomo czego ci ludzie (co to i czas i pieniądze mają) nie chcą się rozwijać...
UsuńPolska nie jest tym krajem. I zgadzam się z tym, że jak nie ma co do gara włożyć to jako tak człowiekowi przechodzi myślenie o "kulturze wyższej".
Ja mogę powiedzieć tylko tyle - znaleźć prace bez studiów jest cholernie trudno. Ale, jak zresztą Pelle napisała wyżej - ze studiami tak samo ciężko.
OdpowiedzUsuńPracodawny tak marudzą, że mają mało inteligentnych kandydatów, samych bez zainteresowń, wiedzy ogolnej? Nigdy na żadnej rozmowie nie miałam "testu" z wiedzy ogólnej. Nikt ze mną nie rozmawiał o świecie. Tylko doświadczenie, szczegóły. Ew. hobby.
Ja mam wrażenie, że pracodawcy sami nie wiedzą, czego chcą. Ja studiów skończonych nie mam, 4 podejście żeby skończyć zaoczne (w gwoli ścisłości - poprzednie próby nie dotrwały do końca z przczynyn finansowych) ale czytac, pisać i mówić umiem. A nawet zapisywać. Większość stanowisk biurowych miała "wyższe wykształcenie, lub ba IV V roku studiów) jako wymaganie. Ale gdyby chodziło tylko o to, żeby ze swoją sekretarką można było porozmawiać to nie miałabymtakich prolemów.
W sumie jeszcze jedna kwestia nad tymi "masowymi studiami" wisi - i zapomniałem o niej wspomnieć w notce - prawda jest taka, że sporo ludzi studiuje po to żeby mieć ubezpieczenie (do 26 roku życia) i dzięki temu być bardziej atrakcyjnym dla pracodawcy.
UsuńAd meritum - Racje masz w tym, że pracodawcy nie ogarniają HRu w ogóle. Mimo, że nawet jak firma jest jednoosobowa i ktoś chce zatrudnić pracownika - to powinien choć trochę się orientować w tym jak napisać ogłoszenie i jak przeprowadzić rozmowę kwalifikacyjną.
Toteż sporo ludzi przygotowuje się do rozmowy jak to jakiejś psychicznej mordęgi. I jak się trafi pracodawca, który "chce sobie pogadać" to człek głupieje bo nieprzyzwyczajony...