Uprzedzam, że notka
pisana przeze mnie „na weekendzie” jest bardziej obszerna niż
poprzednie – you have been warned ;)
W ramach prasówki (lub,
jak niektórzy to określą, szukania materiału do hejtingu)
natrafiłem na artykuł pt. „Biskupi zaniepokojeni sytuacją
rodzin”. Ponieważ tego rodzaju doniesienia prasowe zawsze
przykuwają moją uwagę – poczytałem. W skrócie chodziło ten
fragment:
„W sytuacji kryzysu
kulturowego i ideowego niepokój budzą wszystkie ataki na rodzinę -
piszą biskupi w liście czytanym w niedzielę w polskich kościołach.
Podkreślają, że na nowo pojawiają się próby podważania prawdy
o rodzinie i wprowadzenia związków partnerskich.”
Być może wykażę się
prostactwem, ale mnie „ataki rodzinę” kojarzą się z czymś,
co owej rodzinie szkodzi w sposób dostrzegalny. Gdyby np.
wprowadzono państwowy zakaz ślubów kościelnych, bądź też nakaz
rozwodów (unieważniania małżeństwa/whatever) – zaniepokojenie
biskupów byłoby zrozumiałe.
„Według biskupów przejawem kryzysu rodziny jest
osłabienie więzi, przeróżne patologie rodzinne, rozwody, luźne
związki praktykowane już od młodości oraz brak otwarcia małżonków
na dar życia. (…) Obserwujemy także coraz większe przyzwolenie
społeczne na te niewłaściwe zjawiska i często brak jakiejkolwiek
reakcji ze strony bliskich osób" - głosi list Episkopatu.”
Tematyka niechęci
kościoła do związków „niemałżeńskich” zawsze mnie po
trosze fascynowała. Bowiem jest ona (niechęć) dowodem na to, iż
coś takiego jak „szczęście” jednostki liczy się dla kościoła
jedynie wtedy, gdy jednostka całkowicie się kościołowi i jego
postanowieniom podporządkuje. Przesadzam? No to może kilka słów o
tym, jak według kościoła powinien wyglądać „związek”. Po
pierwsze – młodzi nie powinni ze sobą mieszkać przed ślubem
(jak rozumiem to jedna z patologii). Po drugie – póki nie są
małżeństwem, nie powinni uprawiać seksu (kolejna patologia). A
przed ślubem – gwoli czepiania się – dla kościoła każdy
„poważny” związek nie będący małżeństwem ani też „stanem
narzeczeństwa” jest czymś złym (no bo to luźny związek).
Następnie młodym (przeważnie) ludziom ogłasza się, że są mężem
i żoną i że ich związek jest nierozerwalny.
Teraz krótki eksperyment
myślowy – odśwież swoją pamięć, Czytelniku. Przypomnij sobie
swój pierwszy związek. Potem postaraj się ogarnąć myślą swoje
otoczenie i spróbuj oszacować ile ze związków w Twoim otoczeniu
się rozpadło? Mam tu na myśli zwyczajne, „niemałżeńskie”
związki.
Jak już sobie,
Czytelniku, pomyślałeś – wyobraź sobie, że nadal tkwisz w swym
pierwszym związku, a żaden z „rozpadniętych” związków w
Twoim otoczeniu się nie rozpadł. Czemu? Bowiem pierwszy ze związków
(Twój i Twoich znajomych) został ustanowiony związkiem
nierozerwalnym. Nieco przerażająca perspektywa, czyż nie?
Chciałbym wierzyć w to,
że kościół małżeństwo ustanowił „nierozerwalnym” po to,
aby zawierali je ludzie, którzy są „mocno” zdecydowani. Osoby,
które poznały swoich partnerów w stopniu umożliwiającym podjęcie
takiej,ostatecznej w sumie decyzji. Chciałbym w to wierzyć, ale nie
wierzę.
Gdyby bowiem tak było
(„poznajcie się zanim weźmiecie ślub”), nikt nie powiedziałby
złego słowa młodym ludziom, którzy zaczynają ze sobą mieszkać
„przed ślubem” i (o zgrozo) uprawiają seks. Czemu? Bo to
przynajmniej potencjalnie pozwoliłoby się tym ludziom poznać zanim
zrzuci się na nich „nierozerwalny” związek. Że co? Że można
poznać kogoś nie mieszkając z nim? Bardzo pięknie to brzmi, ale
to niestety bajka. Niedowiarków zachęcam do zapoznania się z
działem psychologii społecznej, jakim jest „autoprezentacja” -
udawanie czegokolwiek podczas „spotkań” jest bardzo łatwe –
po zamieszkaniu ze sobą jest to już niemalże niemożliwe (a już
na pewno baaardzo trudne).
Gwoli ścisłości, nawet
na naukach przedmałżeńskich czasem wyrwie się jakiemuś
prowadzącemu, że jeśli para się rozstanie w trakcie nauk, to
dobrze, bo przynajmniej nie będą nieszczęśliwi. Ale czy
przypadkiem takie rozstawanie to nie propagowanie „luźnych
związków”? Jeśli biskupom chodziło o luźny związek jako
uprawianie seksu każdego z każdym, to bardzo mi przykro, ale
stosunek seksualny nie jest tożsamy ze związkiem.
Czasem podnoszony jest
argument, iż rozwody są złe – ze względu na dzieci. Jest to, z
punktu widzenia psychologii, bzdura. Dzieciaki od małego są bardzo,
ale to bardzo wyczulone na komunikacje niewerbalną. Do tego stopnia,
że jeśli ktoś zamierza się do dziecka uśmiechnąć nieszczerze,
lepiej niech tego nie robi, bo będzie dzieciakowi mieszać w głowie.
Te same dzieciaki o wiele lepiej będą czuły się w sytuacji, w
której mamusia i tatuś są na siebie źli i najchętniej by się
pozabijali, ale robią dobrą minę do złej gry. Dzieci, jak wiemy,
w ogóle nie zwracają na takie drobnostki uwagi.
Reasumując - kościół
chce, aby dwoje obcych sobie w zasadzie ludzi zgodziło się
dobrowolnie na zawarcie NIEROZERWALNEGO związku. No i nie byłoby w
tym fakcie nic zdrożnego, gdyby nie ekspansywność kościoła w tej
materii. Gdyby te przykazy ograniczały się jedynie do katolików,
byłaby to ich wewnętrzna sprawa. Ale kościół stara się poprzez
wpływ na ustawodawstwo, uniemożliwić innym ludziom życie według
ich własnych - hm - „zaleceń”.
Czemu kościół jest tak
ekspansywny? Za to, co napiszę za moment, ryzykuję oberwanie
wiadrem pomyj, ale z „godnościom to przyjmne”. Z tego samego
powodu, dla którego ekspansywny był socjalizm. Żaden ustrój,
żadna filozofia etc., które wymagają od większości członków
(społeczeństwa, wierzących,etc) jakichkolwiek wyrzeczeń w zamian
za późniejszą nagrodę, nie może współistnieć i być równie
atrakcyjny jak ustroje (religie), które tych wyrzeczeń nie
oczekują. Religia katolicka obiecuje zbawienie – socjalizm
obiecywał całkowite wyrównanie różnic społecznych i ogólny
dobrobyt, a wszystkie problemy były problemami „przejściowymi”.
Te same problemy przejściowe to wyrzeczenia w religii katolickiej. Z
tą różnicą, że socjaliści obiecywali ogólny dobrobyt już za
życia (jak się skończyło – wiadomo).
Paradoksalnie – kościół
katolicki miał się najlepiej (z punktu widzenia propagowania
ideologii i wiarygodności) w czasach PRL. Mało kto wyjeżdżał za
granicę, wszędzie panowała cenzura, ludzie w większości nie
wiedzieli, że można żyć inaczej. Tzn. podejrzewali, ale różnica
pomiędzy zobaczeniem czegoś na własne oczy, a słuchaniem o tym
jest jednak gigantyczna. Potem PRL się skończył, ludzie zaczęli
wyjeżdżać i okazało się, że gdzie indziej żyje się inaczej.
Kościół tego nie
dostrzegł (albo zajmował się czym innym) i tkwi przy swoich
nakazach. Że co? Że kościół od zawsze stał na tym samym
stanowisku? Kościół zmieniał się wraz ze zmieniającymi się
czasami. Teraz albo się zmieni, albo będzie od siebie odpychał
coraz więcej wiernych. A jeśli dodamy do tego wewnętrzne problemy
kościoła, które z racji „umediowienia” są bardzo widoczne –
wiarygodność kościoła spada coraz bardziej.
Poza tym kościół
zamiast łączyć – albo omyłkowo albo celowo - dzieli ludzi na
lepszych i gorszych.
„Trzeba bezzwłocznie
poszukać prawdziwych przyczyn wspomnianego kryzysu i znaleźć
odpowiednie rozwiązanie problemu. Nasze działania powinna cechować
mądrość i dalekosiężna perspektywa. Potrzebne jest szanujące i
wspierające rodzinę, szczególnie wielodzietną, ustawodawstwo oraz
pomoc samorządów lokalnych"
Hierarchowie zachęcają
w nim również do wsparcia Fundacji "Dzieło Nowego
Tysiąclecia", która wspiera materialnie i duchowo ponad 2500
stypendystów z całej Polski, głównie z rodzin wielodzietnych.”
Wychodzi na to, że w
oczach hierarchów prawdziwa rodzina to rodzina wielodzietna. Z tego
rodzaju argumentacją spotkałem się już w trakcie wielu dyskusji z
ludźmi o mocno prawicowych i konserwatywnych poglądach. Czemu
należy wspierać rodzinę wielodzietną? Czy rodzina z jednym
dzieckiem bądź z dwoma jest w czymś gorsza? Rozumiem, że chodzi
o przyrost naturalny, ale jeśli nie będzie się w pierwszej
kolejności wspierać rodzin „niewielodzietnych”, to może dojść
do karykaturalnej sytuacji, w której rodziny będą dzieliły się
na bezdzietne (większość) i wielodzietne (mniejszość). Bo już
teraz ludzie boją się mieć dzieci - nie wiedząc, czy będą je w
stanie utrzymać - a żaden trzeźwo myślący człowiek nie „narobi
sobie dzieci” opierając się na wsparciu państwa, bo rządy mogą
się zmienić, a co za tym idzie „wsparcie” również może
zostać cofnięte. Zwłaszcza, że takie wsparcie potrzebne by było
rodzinie wielodzietnej na przestrzeni mniej więcej 25 lat (przy
założeniu 7 dzieci [rok w rok] i pomocy państwa do momentu
ukończenia 18 roku życia przez najmłodsze). Przez ten czas wiele
może się zmienić.
Powracając na sam koniec
do myśli przewodniej – w jaki sposób uprawomocnienie związków
partnerskich może zaszkodzić przyrostowi naturalnemu? Ja związku
przyczynowo skutkowego nie widzę. Widzę natomiast próby stosowania
inżynierii społecznej w oparciu o dogmaty wiary. Był w historii
ktoś kto podchodził do ustroju propagowanego przez siebie w sposób
dogmatyczny i w oparciu o to stosował inżynierię społeczną, ale
nie wymienię jego imienia i nazwiska, bo wystarczająco się już tą
notką naraziłem.
Materiał źródłowy
Bo kościelna mondrość jest najmondrzejsza i oni w ogóle wiedzą wszystko najlepiej! Tak jak wiedzieli, kiedy palili Giordano Bruno. Oh, wait. Albo kiedy aresztowali i skazali na dożywotni areszt Galileusza. Oh, wait. Albo kiedy uważali, że sekcje zwłok = bezczeszczenie ich, a transplantacje są niemoralne etc. OH WAIT.
OdpowiedzUsuńPodpisuje się pod tą pania ^^
UsuńOtóż to, dziewczyny ;)
UsuńM.
Kościół to instytucja , która jak i każda inna instytucja chce dla siebie jak najlepiej ;D oto jeden z przykładów :)
OdpowiedzUsuńświetna notka, szkoda ze taka krótka ....
Genialna notka oby takich więcej .... ale jak siostra pisze troszkę krótka bo jako ze to temat morze ...
OdpowiedzUsuńObawiam się, że jak zacznę pisać dłuższe - wygonią mnie z bloggera - za dużo literek - może im serwy przeciążyć... ;)
OdpowiedzUsuńZawsze możesz pisać w dwoch notkach na raz :>
UsuńWole dzielić na odcinki i kończyć cliffhangerami ;]
Usuń