sobota, 30 listopada 2013

Sztuka kreatywnego (nie)przepraszania

Każdemu człowiekowi zdarza się zrobić lub powiedzieć coś, za co powinien przeprosić. To, czy przeprosiny są szczere czy też nie, pełni tu rolę drugoplanową – istotny jest sam fakt przeprosin. Ponieważ w naszym kraju nic nie może być tak, jak gdzie indziej (wszak nawet socjalizm się u nas nie udał), tedy z przepraszaniem u nas też jest „inaczej”. Osoby publiczne (politycy, celebryci etc.) generalnie nie przepraszają za swoje zachowanie (wszak duży może więcej). Przeważnie słyszymy, iż czyjeś słowa zostały „wyrwane z kontekstu” i takie tam różne. Jednakże czasem do przeprosin dochodzi. W wykonaniu osób publicznych są one przeważnie popisem skrajnego buractwa. Buractwa, które w każdym normalnym kraju zostałoby napiętnowane i za które trzeba by po raz kolejny przepraszać odbiorców. Ujmując rzecz innymi słowy – Polacy „publiczni” opanowali do perfekcji umiejętność obraźliwego przepraszania.

Niniejszy tekst będzie dotyczył w głównej mierze zachowania rzecznika TVP. Został on wywołany do tablicy po wyskoku bezmyślnego dziennikarza-hieny, który uznał, że podsuwanie mikrofonu (i kamery) pod nos ofiary napaści seksualnej to świetny pomysł. Rzecznik ów „przeprosił” za to, co się stało. Cytować całego tekstu nie będę (pod koniec tej notki znajduje się treść „przeprosin”). Gdyby usunąć z wypowiedzi pana rzecznika wszystkie „upiększacze” i przełożyć ją na bardzo prosty język, owe „przeprosiny” brzmiały by tak:

„Zrobiliśmy wszystko, jak trzeba, nie mamy do siebie pretensji, ale jeśli ktoś się obraził, no to sorry”.

Na tym się jednakże sprawa nie zakończyła. Dziennikarze pomęczyli trochę pana rzecznika, który w końcu uznał, że trzeba jeszcze parę spraw wyjaśnić. Poniżej kilka cytatów:

(...)Wczoraj TVP przeprosiła za materiał.

-
Nie przeprosiła za materiał jako taki, tylko za fakt, że ktoś poczuć mógł się nim urażony. Nie lekceważę tych osób, chcę jednak zwrócić uwagę, że protestuje ich tysiąc, a prawie cztery miliony innych - nie. Czy to miałoby znaczyć, że te 4 miliony to głupcy bez serca?”

Pan rzecznik na wstępie zaznaczył, że TVP nie przeprosiła za materiał (bo ten, jak mniemam, był - zdaniem naczalstwa TVP – zupełnie w porządku), a jedynie te osoby, które się poczuły dotknięte. Potem pozwolił sobie na piękną manipulację za pomocą liczb. Bo skoro kilka milionów oglądało ten materiał, a tylko tysiąc zaprotestowało, to przecież gołym okiem widać, że coś nie w porządku jest nie tyle z materiałem, co z tym tysiącem protestujących.

W dodatku z prostej analizy atakujących nas wpisów w portalu "GW" jasno wynika, że znaczna część krytyków inkryminowanego fragmentu materiału nie widziała na oczy. Wystarczyło im, że nas publicznie skrytykowano, żeby wyrazić swoją wobec TVP niechęć, oburzenie, a najczęściej - niestety - wyjątkowo agresywną nienawiść.”

Pan rzecznik poszedł o krok dalej. Uznał on bowiem że ofiarą w tym wszystkim nie jest kobieta, którą hiena dziennikarska napadła z mikrofonem. O nie! Ofiarą w tym wszystkim (i to ofiarą „wyjątkowo agresywnej nienawiści) jest nie kto inny, jak TVP! Żenujący jest również zarzut o „nieoglądaniu materiału”. Zapewne część ludzi, którzy komentowali, to były zwykłe trolle, które lubią shitstormy. Jednak śmiem twierdzić, że większość z protestujących ów materiał widziała. Na pewno zaś ja go widziałem i uważam, że był on po prostu wstrząsający.

Dość trudno prowadzić spór z osobami, które nie widziały materiału, a uważają, że cała telewizja, albo tylko TVP, jest jednym wielkim szambem.”

To, w jaki sposób pan rzecznik odniósł się wcześniej do protestujących (miliony nie protestowały, protestowało tylko tysiąc etc.), sugeruje, że rozmawiać z tymi, którzy widzieli materiał też by nie za bardzo chciał. Ponadto – gdyby pan rzecznik miał jakiekolwiek kwalifikacje do bycia rzecznikiem (czyli np. znajomość podstawowych mechanizmów public relations), wiedziałby, że nawet wizerunek olbrzymiej organizacji może legnąć w gruzach z przyczyny tak (pozornie) błahej, jak zachowanie pojedynczego jej pracownika. Czy pan rzecznik tego chce, czy nie – ten materiał był nakręcony przez pracowników TVP, a potem puszczony (również przez TVP) w czasie największej oglądalności. Jeśli te fakty w opinii pana rzecznika w ogóle nie rzutują na wizerunek tej stacji, to radziłbym mu wybrać się na jakiś kurs – np. „public relations nie tylko dla orłów”, a dopiero potem zabierać głos w sprawach, o których w dniu dzisiejszym nie ma najmniejszego pojęcia.

Nie rozumiem też zarzutu, iż felieton telewizyjny pokazujący, jak wygląda nocne życie Warszawy i ciężka praca policji, jest "materiałem komercyjnym". Wręcz przeciwnie: to był materiał o ważnym problemie społecznym.”

W mojej opinii ów materiał, owszem, dotyczył ważnego problemu społecznego. Problemem jednak są tutaj dziennikarze, którzy nie mają w sobie ani krzty przyzwoitości. Jeśli tacy właśnie ludzie mają realizować „misję” TVP, to wcale się nie dziwię temu, że mało kto chce płacić abonament. Wydawanie pieniędzy na sponsorowanie hien dziennikarskich nie wszystkim musi się podobać.

Skupiłem się na wyczynach pana rzecznika, bowiem jest to piękny przykład tego, jak nisko upadła w naszym kraju debata publiczna. Tu już nie chodzi o menelski język rodem z jakiejś mordowni, który zagościł w naszych telewizorach za sprawą Stefana Niesiołowskiego i ludzi o zbliżonej kondycji intelektualnej (z dowolnych partii). Tu chodzi o traktowanie obywateli naszego kraju, którzy starają się poprawić poziom debaty publicznej (głównie za pomocą protestów, bo niestety inaczej się nie da), jak kretynów. Kretynów, którzy co prawda protestują, ale sami nie wiedzą dlaczego. Skoro zaś nie wiedzą dlaczego, to nawet jeśli trzeba ich przeprosić, najlepiej zrobić to tak, żeby ich przy okazji obrazić (no, bo to tępe ludzie są i pewnie nawet nie zrozumieją tego, że się ich obraża).

W tej całej tyradzie pana rzecznika, w tym całym marudzeniu na niski budżet (tak jak gdyby wyższy budżet gwarantował to, że hieny nie będą pracowały w TVP) pan rzecznik zapomniał o jednym. Zapomniał o ofierze napaści seksualnej, której jego koledzy z TVP zafundowali dodatkową traumę. Pan rzecznik ani razu o niej nie wspomniał w swoich wywodach (jak widać – uznał, że nie warto). Aczkolwiek, może ja nie wszystko rozumiem, może właśnie na tym (na traumatyzowaniu ofiar przestępstw) polega „misja” TVP?

Źródło:

czwartek, 28 listopada 2013

Taki mały, taki duży może hieną być!

Zdjęcie pochodzi ze strony www.tvn24.pl
O tym, że aby zmierzyć poziom polskiego dziennikarstwa, należałoby go wpierw wykopać (śmiem twierdzić, że potrzebna by była podróż do wnętrza Ziemi), nikogo nie trzeba przekonywać. Owszem, dziennikarzy sensownych też mamy sporo. Tym niemniej, ci niesensowni potrafią „przykryć” wszystkich innych swoją działalnością. Nie mam już kilkunastu lat. Z młodzieńczego idealizmu wyrosłem i zdaję sobie sprawę z tego, iż rzetelność dziennikarska niemalże nie istnieje. Jednak to, jak postępują niektórzy reporterzy, potrafi wpędzić mnie w zadumę. Zadumę nad tym, jak bardzo okrutni i bezmyślni zarazem (to nie jest czczy dramatyzm) potrafią być dziennikarze.

Chodzi mi o materiał z Wiadomości (19:30) z dnia 25 listopada. Zanim przejdę do meritum – uwaga natury ogólnej: w przypadku tego tekstu wyjątkowo nie podaję linku źródłowego. Czemu? Odpowiedź w dalszej części tekstu. Ekipa Wiadomości chciała pokazać to, jak wiele problemów ma policja na warszawskim śródmieściu. W zamierzeniu – pomysł bardzo dobry, wszak nie ma co udawać, że „złe rzeczy się nie dzieją”. Pomysł dobry, ale oglądając ów materiał, odniosłem wrażenie, że dziennikarzowi prowadzącemu zależało jedynie na tym, żeby zszokować widzów. I mu się to udało.

Materiał zaczął się od interwencji policji w jednym z bloków, w którym to młodzieńcy imprezujący na osiemnastce kolegi byli nieco głośni. Sąsiedzi wezwali policję, młodzieńcy zaś przywitali ją uprzejmie: „***dolone psy” i takie tam. Ta część materiału nie budzi zastrzeżeń. No, może nieco żenująco wypadł dziennikarz, który usiłował przeprowadzić wywiad z zapakowanymi do radiowozu młodzieńcami, mającymi (według słów samego dziennikarza) po 2 promile alkoholu we krwi. Ta część materiału była niespecjalnie szokująca i niespecjalnie odkrywcza. Głośne imprezy to problem znany większości mieszkańców bloku. Gwoli wyjaśnienia – w mojej opinii głośną imprezą nie jest sytuacja, w której dwóch ludzi słuchając muzyki z laptopa gra w karty (a do takiej „głośnej imprezy” jeden z sąsiadów mojego kumpla wezwał kiedyś policję).

Kolejna interwencja. Dziennikarz głosem wypranym z jakichkolwiek emocji mówi o tym, że teraz sprawa jest poważniejsza, bo na dworcu doszło do próby gwałtu. W tym momencie zapaliła mi się lampka alarmowa w głowie. Pomyślałem sobie – po cholerę z policjantami jedzie tam dziennikarz? No, bo chyba nie po to, żeby przeprowadzać wywiad z niedoszłą ofiarą gwałtu? Szybko odegnałem tę niedorzeczną myśl, bo uznałem, że przecież nikt nie będzie na tyle bezmyślny. I muszę przyznać, że ciąg dalszy materiału sprawił, że na moment zaniemówiłem. Jak już mi przeszło, pierwszą myślą, która kołatała mi się po głowie było „co to ma ku*wa być?”

W następnym bowiem ujęciu zobaczyłem kobietę (której zamazano jedynie oczy) z krwawym otarciem i potężnym guzem na czole, która rozmawia z policjantem. Zbliżenie na twarz było na tyle duże, że owo otarcie zajmowało większą część ekranu. Kobieta jest najprawdopodobniej w szoku (jej głos raczej nie pozostawia wątpliwości w tej kwestii). Ujęcie się oddala i widać, że obok policjanta, który rozmawia z ofiarą napaści, stoi sobie pan dziennikarz i podtyka im obojgu niemalże pod nosy mikrofon z logiem TVP.

Trochę pretensji można mieć do policjantów za to, że nie poprosili pana dziennikarza o to, żeby sobie na moment poszedł być głupim gdzie indziej. Ponadto odnoszę wrażenie, że obstawa „dziennikarska” jakoś niespecjalnie pasuje mi do rozmów ze zszokowaną kobietą. Aczkolwiek – może było tak, że policmajstry dostały prikaz z góry, że choćby skały srały, mają obchodzić się z dziennikarzem jak z jajkiem – żeby przypadkiem nie nakręcił czegoś, czego nie powinien. Tyle moich pretensji do policji.

Nie wiem natomiast, jakimi ścieżkami chadzają myśli pana dziennikarza, który uznał, że jego (i kamerzysty) obecność jest niezbędna w tym wypadku. Czy pan dziennikarz nie zdawał sobie sprawy z tego, że poturbowanej kobiecie może się nieszczególnie chcieć rozmawiać z policją w jego (ich) obecności? Warto sobie również postawić jedno pytanie: czy od dzisiaj każda ofiara przemocy/gwałtu/etc. musi się liczyć z tym, że jej rozmowy z policją będą nagrywane, a potem puszczane w telewizji w czasie największej oglądalności? To nie jest tylko moje gdybanie – ten materiał widziało kilka milionów ludzi. Kobieta, która obejrzy to, w jaki sposób dziennikarze się zachowują, może się nieco obawiać wezwania policji w podobnej sytuacji. W teorii ofiara na pewno mogłaby im powiedzieć, żeby sobie tę kamerę wsadzili w dupę, tylko że jej stan psychiczny w takiej sytuacji raczej temu (stanowczości) nie sprzyjał. Nawet, jeśli kobieta wyraziła zgodę na nagrywanie (w co wątpię), to i tak dziennikarz przed rozpoczęciem nagrywania powinien się zastanowić nad tym, czy ona na pewno wie co robi.

Zastanawiam się również nad tym, o czym myśleli ludzie, którzy podjęli decyzję, żeby ten materiał wrzucić w Wiadomości. O czym myśleli ludzie, którzy ofiarę mieli tak bardzo w dupie, że nawet nie zadbali o to, żeby była faktycznie anonimowa (mała podpowiedź dla dziennikarzy – zamazana twarz nie wystarczy, bo znajomi bez problemu ją zidentyfikują). Dlatego też nie linkowałem materiału źródłowego (bo im więcej ludzi zobaczy ten materiał, tym większa szansa na to, że ktoś tę kobietę zidentyfikuje) Media jak dotąd specjalizowały się w rozmowach z rodzinami ofiar wypadków, napadów etc. Najlepiej, gdy taka osoba jest zapłakana - to zwiększa oglądalność. Tym niemniej, te wszystkie rozmowy miały miejsce już po interwencji policji. Ja przynajmniej nie widziałem relacji, w której dziennikarz rozmawiałby z kimś zaklinowanym w samochodzie i mówił np. „wie pan, jeśli pana nie wytną szybko z tego auta, być może zapali się paliwo i zginie pan w płomieniach – jak się pan z tym czuje?”


Jak widać wszystko przed nami. Szanownemu Panu Dziennikarzowi i całej jego redakcji życzę tytułu Hieny Roku 2013. W pełni na ten tytuł zasłużył.

Follow up

TVP wydało następujące oświadczenie (wrzucam fragment, który był na Wyborczej, bo na stronie TVP nie mogłem znaleźć):

Głos ofiary został na etapie montażu materiału zmieniony, w sposób uniemożliwiający jego rozpoznanie. Podkreślamy też, że mając świadomość, iż anonimowość kobiety jest sprawą bezwzględnie ważną, zastąpiliśmy zwykłe w telewizji zasłonięcie oczu kobiety elektronicznym zamazaniem całej jej twarzy

Za każdym razem staramy się myśleć o konsekwencjach, jakimi dla bohaterów naszych materiałów może być pokazanie ich historii w 'Wiadomościach' i wszystkich innych programach informacyjnych i reporterskich w Telewizji Polskiej. Rozumiemy, że nasze działania mogą czasem być traktowane jako niewystarczające w tej konkretnej sytuacji. Dlatego wszystkie osoby, które mogły poczuć się urażone fragmentem tego materiału poświęconym interwencji policji na rzecz kobiety zaatakowanej na dworcu Warszawa-Powiśle przez nieznanego sprawcę, przepraszamy.”

Po pierwsze: Bullshit. Skoro twarz tej kobiety była tak doskonale „elektronicznie zamazana”, to dlaczego tak widoczna była jej rana na czole?

Po drugie: Przeprosić TVP powinno nie „osoby, które się poczuły urażone”, a tę kobietę.

Po trzecie: Zero konsekwencji względem dziennikarza, który nie miał choćby na tyle przyzwoitości, żeby odpieprzyć się od ofiary przemocy i nie pchać jej pod twarz mikrofonu.

Reasumując – rzecznik TVP powinien zamiast tego oświadczenia wysłać do wszystkich link do YT z piosenką T-Love pt. „Jest super”. Refren tej piosenki bardzo dobrze oddaje to, jak zachowało się TVP w tej sprawie: „Jest super. Jest super. Więc o co ci chodzi?”



Źródło: 







wtorek, 26 listopada 2013

Śpieszmy się bronić księży...



Kominkowego bloga ani twórczości nie śledzę (z przyczyn różnych), jednakże czasami jest tak, że człowiek może by i nie chciał, ale po którymś z rzędu linku od znajomych zerknie i poczyta. Tym razem natknąłem się na tekst pt.„Ilu skopanych księży potrzebujesz, aby poczuć się lepiej?”. Tekst dotyczy tzw. „nagonki na kler”. Ponieważ w pewnym sensie odnosi się również do mnie i do tego, co robię na FP, poczułem się wywołany do tablicy. Jestem w stanie bez problemu odpowiedzieć na pytanie będące tytułem artykułu Kominka – nie potrzebuję skopanych księży do tego, aby poczuć się lepiej, ale bardzo nie lubię, jak się ze mnie robi debila. Odnosi się to zarówno do kościelnej retoryki, jak i do tekstu Kominka.

Wszystkim tym, którzy utrzymują, że w chwili obecnej Kościół faktycznie padł ofiarą nagonki (w kontekście pedofilii), chciałbym przypomnieć, że jakiś czas temu mieliśmy do czynienia z podobną sytuacją. Dokładnie nie pamiętam, kiedy to było (wydaje mi się, że gdzieś tak z 10 lat temu), ale w pamięć zapadło mi to, że media niemalże codziennie donosiły, że gdzieś złapano jakiegoś pedofila. W pewnym momencie doszło do sytuacji, w której człowiek sięgając po gazetę, wchodząc na portal etc., był pewien, że na pewno zostanie w tymże medium opisany kolejny przypadek pedofilii. Czy to źle, że o tym pisano? Nikt wtedy nie narzekał. Nikt nie twierdził, że to nagonka na pedofilów. Czemu tak się działo? Śmiem twierdzić, że powodem było to, iż rozpisywano się wtedy w temacie zwykłych (tzn. świeckich) pedofilów. Czemu teraz się nagle okazuje, że pedofil pedofilowi nierówny? Na świeckich można było robić „nagonki”, a na nieświeckich nie można? Trochę to przypomina sytuację, w której Kościół do pewnego momentu popierał lustrację. Tym „pewnym momentem” były dwie sprawy: ojca Hejmo i abp Wielgusa. Wtedy okazało się, że „dzika lustracja” jest zła, bo może komuś zniszczyć życie.

Jeszcze jedna kwestia jest dość istotna. W trakcie „nagonki na świeckich pedofilów” nikt ich nie bronił publicznie. Nikt nie twierdził, że to wszystko wina dzieci, że dzieci same im wchodziły do łóżek (sprawa Romana Polańskiego „wybuchła” w Polsce nieco później). Nikt nie pisał artykułów pt. „ilu skopanych pedofilów potrzebujesz, aby poczuć się lepiej?”

Ktoś może powiedzieć „no tak, ale wtedy nikt nie robił nagonki na inżynierów, nauczycieli etc (czyli na konkretne grupy zawodowe)., a teraz media skupiły się na księżach!”. Z tego właśnie powodu przytoczyłem przykład z „teczkami”. Zrozumiałe dla wszystkich chyba było to, że skoro się pisało na temat świeckich pedofilów, to media wreszcie dojdą do nieświeckich. Kościół miał kupę czasu na to, żeby jakoś się do tego przygotować. I gdyby tego czasu nie zmarnował, to teraz nie mielibyśmy do czynienia z takim wysypem „lapsusów językowych”, a Kominek nie musiałby pisać swojego artykułu.

Nie jest żadną sztuką znaleźć naiwnego księdza, który powie, że część winy ponoszą durni rodzice, głupie dzieci i jeszcze głupsi wychowawcy. Po co się cytuje takie wypowiedzi?”

Pozwolę sobie na parafrazę: po co się mówi takie debilizmy? Jeśli ktoś nie orientuje się w temacie, to mógłby łaskawie (za przeproszeniem) zamknąć mordę i powiedzieć „bez komentarza, proszę się zwrócić z tym pytaniem do kurii”. Jeśli ktoś jest na tyle durny, że pcha się do mediów bez przygotowania, to nie powinien mieć pretensji do tychże mediów o to, że go potem cytują. A Kominek jako człowiek, który ma bardzo dobre rozeznanie w świecie mediów, powinien być tego świadom jak mało kto.

Dzisiaj złapali kolejnego. Jakiś ksiądz z Piotrkowa Trybunalskiego. Przeciętnemu internaucie bliżej nieznany. Powiedział parę słów za dużo o dzieciach, wchodzących do łóżek dorosłych. Jak to się mogło skończyć?”

Ten ksiądz to nie był jakiś przygłupi Jasiu Zielone Ucho, tylko ks. doktor, będący jednocześnie rektorem kościoła akademickiego. Nie było więc tak, że media „dopadły” jakiegoś durnia ze wsi liczącej 15 osób (wraz z księdzem), oderwały do od pługa (granatem), ogłuszonego (granatem) zapytano co sądzi o pedofilii, a ten sobie coś ubzdurał w głowie i „powiedział parę słów za dużo”. Kominkowi powinno dać do myślenia to, że nawet nadworni obrońcy Kościoła nie próbowali reinterpretować słów ks. Bochyńskiego. T. Terlikowski wprost powiedział, że argumenty Bochyńskiego to argumenty, którymi bronią się pedofile.

Są takie sytuacje, które sprzyjają pożądliwemu patrzeniu na niewinne dzieci”. To cytat kolejnego księdza. Też nieznanego. Zgłębiam temat, szukam pełnej wypowiedzi i po chwili już wiem, że to zdanie po chamsku wycięto z kontekstu, bo jak mało który ksiądz, akurat ten (Stanisław Tasiemski)  wypowiedział się bardzo rozsądnie.”

To ja może sięgnę po cały fragment, który został „po chamsku wycięty z kontekstu”.

Kościół żyje w tym społeczeństwie i na przykład, no są takie sytuacje, które sprzyjają tej kulturze, czy banalizacji seksualności ludzkiej, czy właśnie takiemu patrzeniu pożądliwemu, nawet na niewinne dzieci.”

No i okazuje się, że w tym momencie argument „media manipulujo” można sobie wsadzić w dupę (za przeproszeniem).

Absurdem jest szukanie wypowiedzi księży po wioskach, łapanie ich za słówka(...)”

Jako, że na moim fanpage wypowiedzi księży komentujących temat pedofilii pojawiają się często, pozwolę sobie na krótką listę nazwisk.

Biskup Pieronek – profesor kanonicznego prawa procesowego, były przewodniczący Komisji Episkopatu Polski. Domagał się szacunku dla arcybiskupa Wesołowskiego, nawet jeśli ów jest pedofilem.

Arcybiskup Michalik - przewodniczący KEP. Zasłynął już (i to nie tylko w Polsce) lapsusem językowym. Poza tym bezczelnością było to, że od przewodniczącego KEP (który to KEP akurat obradował w temacie pedofilii w Kościele) sępy medialne domagały się komentarza w sprawie pedofilii w Kościele...

Ksiądz Sikorski (który powiedział dokładnie to samo co abp Michalik, używając innych słów). Nie wiem, czy jest to jakiś ksiądz z wioski, ale to Fronda z nim rozmawiała, a nie „mejnstrim”.

Ks. dr Bochyński (wiadomo za co). Wywiad z Bochyńskim nie został przeprowadzony przez mejnstrim (i te sępy z mikrofonami!), tylko przez dziennikarkę regionalnego „Tygodnia Trybunalskiego”. Co prawda potem media mainstreamowe się nad tym pochyliły, ale tym co zainicjowało zainteresowanie mediów - był wywiad z prasy regionalnej.

Ksiądz Tasiemski - wiceszef Katolickiej Agencji Informacyjnej.

W kontekście powyższej listy „gości”, chciałbym zadać jedno pytanie. Co to za pieprzenie z tym „szukaniem księży po wioskach”? Czy to, choćby na pierwszy rzut oka, wygląda jak lista (za przeproszeniem mieszkańców wsi) „wsiowych księży”?

Powróćmy na moment do pytania Kominkowego: „po co się takie wypowiedzi cytuje?” A czemu mielibyśmy ich nie cytować? Mamy udawać, że takich słów nigdy nikt nie wypowiedział? Gdyby słowa o 10-letnich dzieciach wchodzących do łóżek dorosłym padły z ust człowieka sprzedającego ludzi do niemieckich burdeli, wtedy (biorąc pod rozwagę osobę, która je wypowiedziała) nie byłyby one jakoś specjalnie szokujące. Od księdza (nawet z małej wsi) moglibyśmy chyba oczekiwać i wymagać czegoś więcej? No chyba, że nie możemy...

Tak na zakończenie. Ja się w jednym z Kominkiem zgadzam. Polskie masowe media (zresztą, pewnie nie tylko polskie ale i insze) traktują nas (odbiorców) jak debili. Specjalnie układa się tytuły tak, żeby generowały wejścia na stronę (często okazuje się, że tytuł ma niewiele wspólnego z treścią artykułu – no, ale jak się już wejdzie, to kliknięcie zostało naliczone). I tak dalej, i tak dalej. Tyle, że pisząc artykuł dotyczący manipulacji medialnej, wypadałoby zrobić research jakiś w temacie. No chyba, że chce się łajać media mainstreamowe za to, że manipulują – i to łajać za pomocą manipulacji właśnie. Aczkolwiek może być też tak, że w opinii Kominka jego manipulacja była ok, bo cel był ok (obrona księży).


Źródło:



sobota, 9 listopada 2013

Ksiądz przeprasza Kościół za pedofilię

Dzisiejszy tekst będzie stosunkowo krótki i oparty głównie na cytatach.

Najpierw (słynny już) cytat z ks. dr Ireneusza Bochyńskiego:

 „Nie wiem, o jakim czasie bycia dzieckiem mówimy. Bo jeżeli mówimy o dziecku 3-letnim (bo i takie przypadki pedofilii miały miejsce), to dotyczyły one rodzin, bo pod ich ścisłą opieką znajduje się wtedy dziecko. Ale mamy i dzieci 10-letnie, trochę starsze i znam przypadki, gdzie ich życie intymne potrzebowało wcześniejszego zaspokojenia. Same dzieci “wchodziły” do łóżek dorosłych, chcąc być spełnionym. I to był wybór dziecka - tłumaczył duchowny.”

Wyjaśniając swoje słowa, ks. Bochyński dodał, że "globalnie" 10-latki nie są gotowe na współżycie, „natomiast w pojedynczych przypadkach świadomość niektórych dzieci może być bardzo dorosła, dojrzała”.”

Słowa te wywołały (słuszne w mojej opinii) oburzenie. I to oburzenie „obustronne”. Chyba nawet najzagorzalsi obrońcy kleru nie próbowali tych słów reinterpretować. Rzecz jasna, tego rodzaju wypowiedź musiała się spotkać z reakcją właściwych władz kościelnych. Na reakcję tę nie trzeba było długo czekać. Zacytuję ją w całości:

Oświadczenie Kurii Metropolitalnej Łódzkiej w sprawie wywiadu, jakiego udzielił ksiądz Ireneusz Bochyński, rektor kościoła akademickiego Panien Dominikanek w Piotrkowie Trybunalskim.

Kuria Metropolitalna Łódzka informuje, że ksiądz Ireneusz Bochyński udzielił wywiadu bez zgody swoich przełożonych, czym złamał Normy Konferencji Episkopatu Polski dotyczące występowania duchownych i osób zakonnych oraz przekazywania nauki chrześcijańskiej w audycjach radiowych i telewizyjnych.

Kuria jednocześnie oświadcza, że w sprawie pedofilii kieruje się następującymi dokumentami Konferencji Episkopatu Polski:

- Wytyczne dotyczące wstępnego dochodzenia kanonicznego w przypadku oskarżeń duchownych o czyny przeciwko szóstemu przykazaniu Dekalogu z osobą niepełnoletnią poniżej osiemnastego roku życia wraz z Aneksami;
 

- Prewencja nadużyć seksualnych wobec dzieci i młodzieży i osób niepełnosprawnych w pracy duszpasterskiej i wychowawczej Kościoła w Polsce.
Ks. Zbigniew Tracz
Kanclerz Kurii Metropolitalnej Łódzkiej”


Co wynika z powyższego oświadczenia? Na dobrą sprawę tylko tyle, że Bochyński jest zły, bo udzielił wywiadu bez zgody przełożonych. No i wszystko fajnie by było, tylko że przeciętnego Kowalskiego to, że Bochyński udzielił wywiadu bez zgody, jakoś specjalnie nie obchodzi. Obchodzi natomiast fakt, że ksiądz wprost powiedział, że czasem jak się 10-letnie dziecko pcha dorosłemu do łóżka, to jak dorosły owo dziecko wykorzysta, nic strasznego się nie dzieje, bo to była decyzja dziecka (a w ogóle, to pewnie jest już dojrzałe). Tym samym – Kowalski czekał na jakieś wyraźne stanowisko kurii. A czego się doczekał? Lakonicznego stwierdzenia, że „on tak sam z siebie”. Czy tak bardzo zabolałoby pracowników kurii dopisanie do tego: „te słowa nie powinny paść, uważamy tę wypowiedź za skandaliczną i dołożymy wszelkich starań, aby taka sytuacja się już nie powtórzyła”? Kuria pewnie dziękowała swojemu bogu za to, że tym razem to nie abp Michalik i że tym razem można się odciąć od niego (bowiem zasugerowanie, że Michalik udzielił wywiadu bez zgody kurii, byłoby nieco śmieszne).

Ktoś może powiedzieć – no ok, poczekajmy na to, co powie ksiądz Bochyński. Może chociaż on przeprosi? A i owszem, przeprosił (uprzedzam co wrażliwszych, że może im się podnieść ciśnienie):

Przepraszam za zło wyrządzone Kościołowi moim nieodpowiedzialnym zachowaniem. Co do wypełnianych funkcji podporządkuję się decyzjom Księdza Arcybiskupa Metropolity Łódzkiego.”

Mógł przeprosić ofiary pedofilii, które w swojej wypowiedzi oskarżył, że są winne tego, iż padają ofiarą gwałtów. Mógł powiedzieć, że żałuje wypowiedzianych słów. Mógł powiedzieć, że wypowiedziane przez niego słowa nie powinny paść z jego, ani z niczyich innych ust. Mógł po prostu przeprosić wszystkich, którzy poczuli się dotknięci jego wypowiedzią.

Zamiast tego przeprosił Kościół.

Uprośćmy to, co się stało:

Ksiądz: Dzieci same wchodzą do łóżka dorosłym!
Kuria: Ksiądz powiedział to, co powiedział bez naszej zgody!
Ksiądz: Sorry, chłopaki, za to, że wam nabruździłem!

Kilka godzin po tym jak skończyłem pisać niniejszy tekst kuria podjęła decyzję w sprawie ks Bochyńskiego. Został on zwolniony z funkcji rektora kościoła akademickiego i dostał zakaz nauczania religii. Dodano również, że:

"od samego początku sprawy wypełniane są Wytyczne Konferencji Episkopatu Polski dotyczące wstępnego dochodzenia kanonicznego w przypadku oskarżeń duchownych o czyny przeciwko szóstemu przykazaniu Dekalogu z osobą niepełnoletnią poniżej osiemnastego roku życia."

Kuria uznała, że słowa księdza mogą być podstawą do wszczęcia postępowania. Chwała tejże kurii za to (bo mogli wszystko zrzucić na "lapsus językowy"). Dziwne jest jednakże (w kontekście decyzji o wszczęciu postępowania) to, że za te słowa nikt nie zechciał ludzi przeprosić. Ten sam Kościół, który bezlitośnie potępia "ideologię gender" (oraz całe mnóstwo swoich wydumanych wrogów), nie chciał publicznie potępić "swojego" człowieka. Jak widać "naszyzm" zawsze wygra z moralnością.



Źródła






środa, 6 listopada 2013

Kto zhakował Przemysława Holochera?

Na początku września opinia publiczna mogła poznać głębię przemyśleń jednego z wodzów Ruchu Narodowego. W efekcie wódz stał się ex-wodzem (abdykował). Gdyby tego nie zrobił sam, to by go pewnie wywalono, bo choć inne „szefy” RN zarzekały się, że to wszystko manipulacja, to jednak nie mogli tolerować, że pan H., brzydko mówiąc, narobił im na głowy (i to niejednokrotnie) swoimi wypowiedziami. Na wyjątkowe uznanie zasługuje to, jak tłumaczył się sam pan Przemysław Holocher, który oświadczył, że:

Część materiałów nosi znamiona prawdziwych korespondencji prowadzonych pomiędzy mną, członkami mojej rodziny i współpracownikami. Nie ulega jednak wątpliwości, że część danych mogła być i jest fabrykowana.”

Szczególnie mi się spodobało owo „mogła być i jest”. No, ale to tylko dygresja. Ponieważ RN stara się światu zewnętrznemu prezentować jako monolit, szefowie starali się to wszystko przyjąć „na klatę”. Oddajmy głos Robertowi Winnickiemu:

Za publikacją stoją lewacy, ale, zważywszy na, trwającą od co najmniej dwóch lat, wzmożoną akcję służb specjalnych wobec nas, nie mam cienia wątpliwości, że posłużyli jedynie za „pożytecznych idiotów".

Od kilku miesięcy systemowi politycy wzywają do otwartej rozprawy z narodowcami i kierują do tego celu cały aparat „bezpieczeństwa". Aparat wkracza do akcji na różnych obszarach

Trzeba mieć świadomość, że najróżniejsze ciosy spadną na nas jeszcze nie raz. A próby zdyskredytowania czy rozbicia środowiska, dotychczasowe nękanie w
najróżniejszy sposób przez służby.”

Teraz FP „Ruch Narodowy”:

Metoda dokonanego ataku nie tylko ma charakter kryminalny, ale jest także charakterystyczna dla działań służb specjalnych.”

Już na pierwszy rzut oka widać, że Robert Winnicki chciał upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Usiłował dowalić służbom specjalnym (jestem się w stanie założyć o sporo, że 100% sympatyków łyknęło ten tekst bez popicia) i przy okazji dokopać lewakom. Miało być fajnie, a wyszła z tego komedia. Pierwsza sprawa – skąd pewność, że „lewacy stoją za publikacją”? Czy RW dysponuje jakimiś informacjami na ten temat? Gdyby chociaż łaskawie napisał „najprawdopodobniej” na początku zdania... Ale nie! On to po prostu wie! Skąd? Objawienia zapewne doznał. Zostawmy już tych nieszczęsnych lewaków (z tego miejsca pragnąłbym zapewnić Roberta Winnickiego, że choć jestem lewakiem, nie jestem odpowiedzialny za wspomnianą publikację). Przejdźmy do tego, czym cały Ruch Narodowy się był za przeproszeniem „samozadowalał”. Chodzi, rzecz jasna, o „służby specjalne”.

Śmiem twierdzić, że dla wielu z tych ludzi sama myśl o tym, że służby specjalne ich zaatakowały to powód do dumy. Czemu? „Jesteśmy tak bardzo ważni, że aż nas służby specjalne hakują!” Rzecz jasna, Bardzo Ważni Członkowie Ruchu Narodowego nawet przez moment nie pomyśleli o tym, że ktoś się mógł po prostu włamać do Holochera i z czystej złośliwości wrzucić na WikiLeaks to, co ukradł. Nie twierdzę, że tak było (bo niby skąd mam to wiedzieć?). Sugeruję jedynie, że to się mogło zdarzyć. Tym niemniej, zarozumiałość członków RN sprawiła, że taki scenariusz nawet im przez myśl nie przemknął.

Odłóżmy jednak na bok złośliwość i zastanówmy się nad tym, że może członkowie RN mają rację? Może faktycznie służby specjalne się nad nimi pochyliły? Zgodnie z tym, co napisano na „narodowych” profilach, interesowały się nimi od dwóch lat (w to, że służby ich obserwują, akurat wierzę i nawet notkę temu poświęcę). I nagle – SRU – włamują się na FB Przemysława Holochera i publikują na WikiLeaks to, co mu ukradli. Świetnie. Tylko czy ktoś może mi odpowiedzieć na następujące pytanie – po co to zrobili?

„Żeby rozbić jedność Ruchu Narodowego”

No to jest faktycznie argument nie do zbicia. Tyle, że służby specjalne nie składają się z jakichś leśnych dziadków, którzy najpierw coś robią, a dopiero potem myślą nad tym, jakie będą efekty. Ci ludzie musieliby przewidzieć to, że organizacja, która tak usilnie stara się przekonać wszystkich do tego, że jest „monolitem”, nie załamie się od publikacji prywatnych rozmów jednego z szefów. Jedynym „zyskiem” z takiej akcji jest to, że sporo ludzi mogło się przekonać o tym, jakimi tytanami intelektu są członkowie Ruchu Narodowego i jak bardzo skonfliktowane jest to środowisko. Tyle, że na to skonfliktowanie wewnętrzne prawie nikt nie zwrócił uwagi. Skupiono się na „mordowaniu lewaków”. Czy jakikolwiek myślący człowiek uważa za realistyczny taki scenariusz: służby przez dwa lata obserwują RN (a taka obserwacja kosztuje sporo) i po dwóch latach decydują się na „atak”. Atakiem jest opublikowanie prywatnych rozmów jednego z szefów, który to szef nie jest modelowym okazem intelektualisty. Wisienką na torcie była zapowiedź „dalszych działań”, którą na WikiLeaks można było przeczytać. Efektem tego „ataku” jest jeszcze większy poziom paranoi w szeregach RN (zapewne chłopaki mają teraz po kilka numerów telefonu, a szuflady ich biurek przypominają szufladę Saula Goodmana z Breaking Bad). Tak, to ma sens...

Gdyby służby postanowiły rozwalić RN, rozmowy Holochera nie ujrzałyby tak szybko światła dziennego. Owszem, włamano by się do niego, ale nie po to, żeby 5 minut później wrzucić rozmowy na WikiLeaks, tylko po to, żeby go obserwować. Włamano by się również do innych szefów (Winnicki, Bosak, Zawisza itd.). Zhakowano by również „underbossów”. Tyle, że nikt nie poprzestałby na ściągnięciu jedynie rozmów z FB. Ściągnięto by zawartości dysków twardych tych ludzi, włamano by się im na tablety/smartfony (cokolwiek, co ma system operacyjny). Zwykły telefon komórkowy też się ponoć da zhakować (i wcale wtedy nie słychać trzasków w trakcie rozmowy). Poobserwowano by RN bardzo dokładnie i po jakimś czasie internet zalałyby prywatne rozmowy, zdjęcia, smsy etc. wszystkich ważnych osób z RN. Na pewno byłoby tam mnóstwo perełek. Usunięcie raz wrzuconej do netu informacji jest nierealne. Po czymś takim Robert Winnicki nie napisałby: „dostaliśmy po gębie, ale stoimy, wypluwamy krew i więcej po pysku się bić nie damy”, bo zamiast wypluwać krew, zbierałby własne flaki porozwieszane po okolicznych drzewach. Taki atak miałby sens. Wymagałby co prawda sporych nakładów finansowych i czasowych, ale byłby jak najbardziej wykonalny. Gdyby „republika okrągłego stołu” faktycznie traktowała RN jako wielkie zagrożenie, to tak właśnie by się stało.

Aczkolwiek nie trzeba by włamywać się do wszystkich. Nawet z informacji wyciągniętych od Holochera można było skorzystać. Wszak podano tam personalia gwałciciela z jednej z organizacji „narodowych”. Służbom (ponoć obserwującym Ruch) nie zajęłoby zbyt dużo czasu namierzenie takiego człowieka. A po namierzeniu daje się mu wybór - albo z nami współpracujesz, albo zamkniemy cię na kilka nocy w celi z ludźmi, którzy bardzo, ale to bardzo nie lubią gwałcicieli. Poza tym – można było skorzystać z dostępu do holocherowego komputera (nawet, jeśli ktoś uzyskał dostęp jedynie do jego konta FB) i obserwować przygotowania do Marszu Niepodległości 2013. Można było te informacje wykorzystać na tysiąc sposobów. Ale nie – służby specjalne zdecydowały się na to, żeby je upublicznić i pokazać, że je mają (tym samym „paląc” źródło, jakim był Holocher i potencjalnego współpracownika, jakim byłby gwałciciel). Mało tego, jestem przekonany o tym, że upublicznienie prywatnej korespondencji Holochera sprawiło, że działacze Ruchu Narodowego wyczyścili archiwa swoich komunikatorów, chatów etc. (co, rzecz jasna, wcale i w ogóle nie utrudniłoby pracy służbom).

Czy ktokolwiek wierzy, że to służby specjalne były odpowiedzialne za Holochergate? Rzecz jasna, ktokolwiek prócz członków/działaczy Ruchu Narodowego, którym fakt, że „służby im zhakowali Pszemka” dodaje +10 do lansu. Jak to już napisałem – służby na pewno przyglądają się Ruchowi Narodowemu, ale szczerze wątpię w to, żeby to one najpierw włamały się na Facebooka holocherowego, a zaraz potem ogłosiły to światu. Jakoś niespecjalnie mnie przekonuje to, co napisali narodowcy, czyli „metoda ta jest charakterystyczna dla służb specjalnych”. Nie – ta metoda (włam i błyskawiczne ujawnienie uzyskanych informacji) sugeruje, że zrobił to ktoś, kto nie zamierzał nawet się pochylać nad informacjami, które uzyskał. Nie jest to metoda charakterystyczna dla służb, których głównym zadaniem jest zbieranie informacji i ich analiza. Gdyby członkowie Ruchu Narodowego przez moment zastanowili się nad tym, co się stało, doszliby do tych samych wniosków. I być może nie wygadywaliby publicznie idiotyzmów o tym, jak to ich służby specjalne napadły przez internet.

Ja wiem, że członkowie RN mają bardzo wysokie mniemanie, jak duże zagrożenie stanowią dla „establishmentu”, ale być może pora zejść na ziemię i zastanowić się nad czymś, co można nazwać „poziomem własnej istotności”. W chwili obecnej ów poziom jest ( z punktu widzenia rządzących) niemalże zerowy. Dlaczego? Ano choćby dlatego, że o wiele większym zagrożeniem dla rządu jest teraz PiS i jego rosnące słupki.

niedziela, 3 listopada 2013

„Normalni” gwałciciele

Pisanie artykułów na temat gwałtów stanowi dla konserwatystów spory problem. Z uporem godnym lepszej sprawy poruszają oni tematy, które ich przerastają. Zamiast skupić się na analizie przyczyn katastrofy (tzn. zamachu) smoleńskiej, na której to tematyce zna się literalnie każdy „niepokorny” prawicowy/konserwatywny publicysta, dzielą się ze społeczeństwem swymi wiekopomnymi myślami. Teksty, które na temat gwałtu piszą konserwatyści można podzielić na mniej durne, bardziej durne i skrajnie idiotyczne. W niniejszej notce zajmę się tekstem skrajnie idiotycznym, który to tekst uważam za obraźliwy dla normalnych mężczyzn. Tego rodzaju wartościowanie staram się przeważnie zostawiać na sam koniec tekstu, ale w tym przypadku nie mam na to ochoty. Przyczyna jest prosta – jeśli zajmiemy się opisem cech odchodów ludzkich, to nie ma znaczenia fakt czy cechę „śmierdzą” umieścimy na samym początku, czy też na końcu listy (bo śmierdzieć i tak będą). Tak, ten tekst jest aż tak zły – zostaliście uprzedzeni.

Niejaki Piotr Strzembosz przy okazji Marszu Szmat postanowił podzielić się z czytelnikami portalu Wpolityce swoimi przemyśleniami w temacie gwałtów. Choć jak się będziecie mogli przekonać, słowo „przemyślenia” w kontekście jego tekstu może nosić znamiona nadużycia semantycznego.

Kazimiera Szczuka publicznie głosi, że niektórzy mężczyźni gwałcą kobiety bez względu na ich wygląd, ubiór, wiek, atrakcyjność i zachowanie oraz analogicznie, że kobieta może wyglądać i zachowywać się w dowolny sposób nie narażając się na jakiekolwiek niepożądane zachowanie ze strony mężczyzn.

Nie jestem wielkim fanem Kazimiery Szczuki, ale z tym podziałem się całkowicie zgadzam. Są mężczyźni, którzy mają predyspozycje do bycia gwałcicielami (uwaga natury ogólnej - posiadanie penisa nie jest taką predyspozycją). Są również mężczyźni, którzy takowych predyspozycji nie posiadają. Co na ten temat ma do powiedzenia pan Piotr?

Słowem – według Szczuki - mężczyźni dzielą się na dwie grupy: gwałcicieli, którzy bez względu na wygląd, wiek i zachowanie napotkanej kobiety gwałcą ją, oraz świętoszków nie tykających cudzych lub niechętnych im kobiet nawet wtedy, gdy jest ona naga, wyuzdana, prowokująca.

I tutaj już widać konserwatyzm w pełnej krasie. Po pierwsze „cudzych kobiet” (no bo wiadomo, „swoją” to można zawsze tknąć, co nie?) Po drugie okazuje się, że człowiek, który „nie tyka niechętnych kobiet” jest świętoszkowaty. No jak świat światem nie wpadł bym na coś takiego. W mojej skromnej lewackiej opinii - normalni mężczyźni nie tykają niechętnych im kobiet. Ze świętoszkowatością ma to bardzo niewiele wspólnego. Po trzecie, jeśli kobieta jest „naga, wyuzdana i prowokująca”, to trzeba ją tknąć, bo chyba po coś jest „naga, wyuzdana i prowokująca”! Tak przynajmniej rozumiem ten fragment wypowiedzi. Wniosek z tego płynie taki, że jak się biedny konserwatysta napatrzy na plaży na prawie nagie kobiety, to potem ma prawo je tknąć (bo skoro były prawie nagie, to na pewno były prowokujące i wyuzdane).

Więcej. Według Kazimiery Szczuki kobieta nigdy, ani świadomie, ani nieświadomie, nie jest seksualnie prowokująca w stosunku do mężczyzny.

Parafrazując pana Piotra „kobieta musi być zawsze świadoma tego, że zawsze może być prowokująca dla kogoś, a nuż jakiś zboczeniec się napatoczy”

Wyznawcy takich „postępowych” teorii zapewne zgodzą się ze mną, że jeśli gwałcą jedynie gwałciciele, i kobiece zachowanie, ubiór lub jego brak, poza, gest, wypowiedziane przez kobietę słowa, nie stanowią dla mężczyzny prowokacji, zachęty czy przyzwolenia do stosunku seksualnego, to analogicznie jest w innych dziedzinach życia, gdzie ludzkie czyny odzwierciedlają ludzką naturę.

Nie, nie zgodzą się. A nie zgodzą się dlatego, że sfera seksualna jest unikalna i porównywanie jej do innych sfer życia jest pomysłem lekko chybionym. Porównywanie sfery seksualnej do innych sfer życia jest lekko idiotyczne.

Tak więc mając obok siebie złodzieja jesteśmy narażeni na kradzież, a jeśli w pobliżu złodzieja nie ma, to możemy spokojnie zostawić coś cennego i nikt tego nie skradnie (…)

O tym właśnie pisałem. Tam pisaliśmy o gwałcicielach – tutaj o złodziejach. I jedni i drudzy są przestępcami, ale wydaje mi się, że mowa tu o nieco innych przestępstwach.

I tak by było, gdyby ludzie dzielili się na dwie hermetyczne grupy: złodziei i nie złodziei; gwałcicieli i nie gwałcicieli. Ale tak nie jest.

Bzdura. Właśnie tak jest. Ludzie albo mają predyspozycje do złodziejstwa albo ich nie mają. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że niektórzy robią wielomilionowe przekręty, okradają ludzi, okradają mieszkania, kradną samochody etc., a inni tego nie robią? Lękiem przed „nieuchronną karą” raczej tego nie wytłumaczymy, bo ciężko w naszym kraju mówić o nieuchronności kary.

Warto w tym miejscu na moment się zatrzymać. Pan Piotr, jak przystało na typowego przedstawiciela konserwatywnej inteligencji, zagalopował się w swej argumentacji tak bardzo, że nie miałby się jak cofnąć (gdyby uznał to za stosowne rzecz jasna). Ów podział jest hermetyczny. Jeśli ktoś coś ukradnie – jest złodziejem. Jeśli ktoś kogoś zgwałci – jest gwałcicielem. Koniec kropka.

Jeśli zostawię otwarty samochód z kluczykami w stacyjce, to może obok przechodzić zawodowy złodziej samochodów, który bez wątpienia skorzysta z okazji i go skradnie, ale znane są przypadki, że kradnie ktoś inny, na przykład grupka podpitych nastolatków, których kusi perspektywa darmowej przejażdżki luksusowym autem. Podobnie jest z gwałtem.

Nie, Panie Piotrze, „zawodowy złodziej” raczej nie skradnie takiego auta, bo będzie się bał policyjnej prowokacji. Poza tym bardzo pięknie zestawienie. Autor bez mrugnięcia okiem porównał „perspektywę darmowej przejażdżki luksusowym autem” (skąd pomysł, że otwarte auto musi być luksusowe? Może to 20-letni polonez?) do gwałtu.

Oczywiście ludzka natura determinuje ludzkie zachowanie i są osobnicy, którzy szukają okazji do kradzieży czy gwałtu. Ale są też mężczyźni, którzy nie są gwałcicielami, ale są zwykłymi facetami, czyli takimi, którzy reagują na bodźce, na przykład na nagie piersi, gołe pośladki, wyuzdaną pozę czy gest, przymilne słowa czy przytulenie.

Przyznaje, że po przeczytaniu tego fragmentu zacząłem kląć. Autorowi w jakiś magiczny sposób udało się dowieść, że normalny facet też może być gwałcicielem. Czemu? Bo reaguje na bodźce. Wielce Szanowny Panie Piotrze – powiedziałbym Panu, żeby mnie pan pocałował w dupę, ale mogło by to zostać przez Pana uznane jako „wyuzdany gest”. Ja wiem, że są różne rodzaje prawdy, ale ta „prawda”, którą Pan tu napisał, to gówno prawda. Ja jestem normalnym facetem, reaguję na bodźce, ale nie znaczy to, że jestem potencjalnym gwałcicielem. Owszem, podobają mi się kobiety i jeśli widzę kobietę w miniówce i wydekoltowanej bluzce to nie odwracam wzroku (ale chyba jestem świętoszkowaty, bo nie gapie się na nią i nie ślinie się), ale to również nie znaczy że jestem potencjalnym gwałcicielem.

Naprawdę nie wiem jak można napisać coś tak idiotycznego. Idźmy dalej tym tokiem rozumowania –„normalny facet” w opinii pana Piotra to taki, który reaguje na bodźce (czyli taki, któremu zdarza się od czasu do czasu zgwałcić jakąś wyuzdanie prowokacyjną kobietę). Wychodzi więc na to, że jeśli któremuś mężczyźnie (a takich jest na szczęście większość) nie zdarza się gwałcenie kobiet – to znaczy, że nie jest normalny.

Jeśli w męskiej populacji występowaliby jedynie „gwałciciele” i „nie gwałciciele”, to musiałaby istnieć jednoznaczna i nie podlegająca dyskusji granica między gwałtem a „zwykłym” seksem z przygodnie poznanym partnerem, ale tak nie jest, bowiem gwałcą, „dobierają się” lub po prostu uwodzą kobiety mężczyźni, którzy nie są zdeterminowanymi gwałcicielami, a jedynie – podobnie jak Kazimiera Szczuka – zwolennikami „wolnej miłości” bez zobowiązań.

Pan Piotr się nieco zamotał we własnym wywodzie. Przed momentem pisał coś na temat tego, że gwałt to niemalże normalna reakcja na bodziec (wyuzdaną, nagą kobietę). Teraz z kolei okazuje się, że gwałcą jedynie lewaki, bo tylko oni są zwolennikami wolnej miłości, żaden konserwatysta nigdy nikogo nie zgwałcił przecież! Nie wspominając już o tym, że konserwatyści nikogo nie uwodzą (Czemu? O to trzeba zapytać pana Piotra).

Ponadto – jeśli pan Piotr nie widzi różnicy pomiędzy „zwykłym seksem” a gwałtem – to chyba jest z nim coś bardzo nie w porządku. Panie Piotrze, to że kobieta ma ochotę na seks z przygodnym partnerem, nie oznacza, że ma ochotę na gwałt zbiorowy. Wydaje mi się, że to łatwo zrozumieć, nawet jeśli jest się konserwatystą.

Te bodźce mogą być również wysyłane nieświadomie, ale czy wtedy nie wywołają podobnego efektu, który w skrajnym przypadku może doprowadzić do chęci odbycia stosunku seksualnego mimo braku akceptacji jednej ze stron?

Teraz to się już pogubiłem. Wcześniej pan Piotr twierdził, że normalny mężczyźni reagują na bodźce (i gwałcą), teraz zaś twierdzi, że w skrajnych przypadkach wysyłanie bodźców może doprowadzić do odbycia stosunku seksualnego. Nawiasem mówiąc, dla niektórych osobników wypowiedź w rodzaju „przepraszam, mógłby mi pan powiedzieć, która jest godzina” są elementem gry wstępnej i mogą być bodźcem, który w skrajnym przypadku może doprowadzić...

Na koniec pan Piotr stawia bardzo istotne pytanie:

Mam na koniec pytanie do Kazimiery Szczuki: Dlaczego kobieta w filmie pornograficznym może stanowić bodziec seksualny dla mężczyzny, a kobieta na ulicy w Warszawie już nie?

No właśnie! Dlaczego ktoś (pana Piotra nie posądzam o to), kto obejrzał sobie film porno, na którym para uprawia seks oralny, nie może uprawiać seksu oralnego z jakąś nieznajomą kobietą (która nie ma na to ochoty), na ulicy w Warszawie? Przecież to nie jest zabronione! A nie, czekajcie. To się chyba gwałt nazywa...

Źródło: