piątek, 9 marca 2018

Hejterski Przegląd Cykliczny #25/#26

Zanim przejdę do właściwych hejtów, chciałbym napisać kilka słów o powodach, dla których niniejszy przegląd miał delikatny (niczym muśnięcie stepowego motyla) poślizg. Chyba każdy miał do czynienia ze zjawiskiem, jakim jest „fuckup w pracy”. Niestety, nie mogę się podzielić szczegółami tego, który mi zafundowano, ale postaram się wam przybliżyć jego skalę. Tak więc wyobraźcie sobie, że dzwonią do Was „z pracy” i informują, że właśnie wyjebało w powietrze pół budynku, w którym pracujecie, bo prezes nacisnął olbrzymi przycisk z napisem „naciśnięcie skończy się wyjebaniem w powietrze połowy budynku” (o tym, że ów napis został na przycisku umieszczony przez tegoż samego prezesa, nie warto wspominać) i że fajnie by było, gdybyście coś na to poradzili. Myślicie sobie „nic to, zawsze mogło być gorzej, bo została jeszcze druga połowa” i zbieracie się do roboty, wymyślając sposoby na poskładanie do kupy tej rozjebanej połowy. Idąc do pracy, mijacie Czterech Jeźdźców Apokalipsy, którzy oznajmiają Wam, że przed momentem byli u Was w robocie i usiłowali zmierzyć poziom fuckupu (bo myśleli, że to może być początek Armageddonu), ale zabrakło im skali, więc profilaktycznie wolą się w to nie mieszać. W tym momencie zdajecie sobie sprawę z tego, że być może będziecie mieli do czynienia z czymś znacznie gorszym od Festiwalu Piosenki Smoleńskiej, bądź też „Toksyny” autorstwa Sławomira Jastrzębowskiego. Kiedy już docieracie na miejsce i próbujecie pozbierać tę rozjebaną połowę, słyszycie rumor, bo oto okazuje się, że jeden z przybocznych prezesa, mając do wyboru dwa przyciski – jeden z napisem „może pomóc, a już na pewno nie zaszkodzi” oraz drugi, z napisem „wciśnięcie grozi rozjebaniem wszystkiego do reszty”, wcisnął ten drugi. Przyboczny prezesa przez dłuższy czas wpatrywał się w gruzowisko intensywnie, niczym Antoni Macierewicz w brzozę, po czym powiedział „odnoszę wrażenie, że nie mam odpowiednich kwalifikacji, lepiej będzie, jak ktoś mnie zastąpi”. W momencie, w którym zaczyna się Wam wydawać, że najgorsze już minęło, nagle ktoś mówi „potrzymaj mi piwo”. Tyle tytułem wstępu, ponieważ zaś przerwa była dość długa – niech Was nie dziwi to, że część „newsów” będzie dość mało newsowa.

Zazwyczaj staram się w hejtowaniu zachować chronologię, jednakże tym razem zrobię wyjątek, bo w przeciwnym wypadku pół Przeglądu będzie zajebane nowelizacją ustawy o IPN. Ponieważ zaś o tej nowelizacji (jej efektach/etc.) można by było napisać książkę, ograniczę się do trzech najbardziej spektakularnych spraw. Po pierwsze, urzekająca była narracja rządu i rządowych mediów, z której wynikało, że w sumie to nie wiadomo czemu się „zagranica” czepia tej ustawy, bo przeca wcześniej nikt się tym nie interesował. Po jakimś czasie okazało się, że w sumie to zagranica interesowała się tą ustawą i nawet odbyło się w tej sprawie spotkanie, które zostało podsumowane w notatce. Co się stało z tą notatką? Ugrzęzła w MSZ. Po drugie, Reduta Dobrego Imienia (jeżeli nie wiecie, co to za twór, to szczerze Wam zazdroszczę), podpierając się nowelizacją (która miała być „zamrożona” do momentu, w którym Trybunał Przyłębski się do niej nie odniesie), pozwała jeden z argentyńskich portali za to, że ”artykuł o zabijaniu przez polskich sąsiadów polskich Żydów w Jedwabnem 10 lipca 1941 roku zilustrował zdjęciem zabitych przez UB „wyklętych” zrobionym w 1950 roku” (jeżeli kogoś interesują szczegóły, to podrzucam w źródłach link do Oko Press). Efekt pozwu był następujący: „Media argentyńskie wyrażają solidarność z portalem „Pagina 12” i publikują na swych niedzielnych portalach artykuł zamieszczony przez „Pagina 12” w dniu 18 grudnia 2017 wraz ze zdjęciem.” Po trzecie, przysłowiową cebulą na torcie było to, co rządzący (wspierani przez rządowe media) odjebali w przeciągu ostatnich dni. Przedwczoraj (Przegląd zacząłem pisać 8-go) na Onecie pojawił się artykuł, w którym stało, że w MSZ jest notatka o tym, że (upraszczając) USA sugeruje Polskiemu rządowi, żeby się, kurwa, ogarnął. Reakcja rządu i rządowych mediów (oraz „niezależnych internautów”, którzy „demaskowali fejka Onetu”) była łatwa do przewidzenia: „gówno prawda, to fejk nius!”. Onet się wkurwił i ujawnił fragment tej „nieistniejącej notatki”. W tym momencie wchodzi MSZ, cały na biało, i oznajmia, że ktoś tu chyba będzie miał problemy prawne, bo „Dokument opisany przez Onet.pl ma charakter niejawny”. Gdybym był złośliwy (a nie jestem) to napisałbym, że dziennikarze Onetu mogą mieć problemy z powodu ujawnienia nieistniejącego dokumentu. Podsumowując tę (nie bójmy się tego słowa) gównokalipsę: Rząd Prawa i Sprawiedliwości doprowadził do konfliktu dyplomatycznego ze Stanami Zjednoczonymi, forsując ustawę, którą w najlepszym wypadku można określić mianem „chujowej”, o czym może zaświadczyć pierwsza próba przywalenia tą ustawą argentyńskiemu portalowi. Tak zupełnie bez związku z całą sprawą, ktoś może wie, jak po rosyjsku będzie „wstawanie z kolan”?

Oskarżany o korupcję senator Stanisław Kogut „wpłacił na konto prokuratury w Katowicach milion złotych kaucji. Część pieniędzy zebrano od anonimowych darczyńców, którzy chcieli wspomóc Koguta”. Mam nadzieję, że wyżej wymienieni darczyńcy nie byli bezdomni, bo może się to dla nich źle skończyć...

Założona przez Tomasza Sakiewicza Fundacja Niezależne Media (doskonały żart, który można porównać chyba jedynie z paskiem „Samuel Pereira – dziennikarz”) miała otrzymać 6 baniek z UE na projekt o nazwie „puszcza.tv” (chodziło o portal). We wcześniejszym zdaniu kluczowe jest słowo „miała”, albowiem okazało się, że jednak nie dostanie. Wszystko bowiem szło dobrze (tzn. Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska  klepnął wniosek) do momentu, w którym kasa została zablokowana przez Europejski urząd ds. Zwalczania Nadużyć Finansowych. Jedno wszczęte przez NFOŚ dochodzenie później, Niezależne Media wycofały wniosek o dofinansowanie. Sytuacja ta jasno pokazuje, że bycie niepokornym nie popłaca... Nawiasem mówiąc, dziwi mnie to, że ministerstwo (pod wodzą ministra Szyszki) zgodziło się na to, żeby portal miał nazwę „puszcza.tv”. Po Szyszce spodziewałbym się promowania nazwy „wycinka.tv” i domagania się tego, żeby na portalu zamieścić symulator Harvestera. 

Mimo zapewnień rządu Prawa i Sprawiedliwości, że Polacy nie ucierpią na Brexicie, są już pierwsze jego ofiary. W Guardianie pojawił się artykuł, w którym (w skrócie) stało, że Rafał Ziemkiewicz może nie zostać wpuszczony na teren Wielkiej Brytanii. Ziemkiewicz zareagował na to w sposób, którego można się było spodziewać po atencjuszu o bardzo wrażliwym ego, czyli zapadł na biegunkę słowną. No bo, co prawda, Ziemkiewicz twierdzi, że każde państwo powinno móc kontrolować to, kto do tego państwa wjeżdża, ale mechanizm ten, co zrozumiałe, nie powinien dotyczyć Ziemkiewicza. W trakcie swojej biegunki, Ziemkiewicz oburzył się na brytyjską posłankę za to, że nazwała go skrajnie prawicowym mówcą (w oryginale było „far right speaker”) i odćwierknął „jak śmiesz mnie tak nazywać” („How dare You call me like that?”). Potem przeszedł do kontrataku i napisał „list do Guardiana” (acz nie wiem, czy ten „list” wysłał, czy też ograniczył się do opublikowania go na swoim koncie na FB), w którym to (trzymajcie się czegoś) hejtował Guardiana za to, że nikt tam nie zrobił poprawnego riserczu o nim, bo jak oni mogą pisać, że jest „far-right”, skoro napisał dużo książek i niektóre z nich się bardzo dobrze sprzedają. Później nastąpił foch i Ziemkiewicz oznajmił, że odwołuje swoją wizytę na Wyspach (po czym nastąpiło jeszcze kilka artykułów o jego moralnym zwycięstwie). Jeden z drugoplanowych bohaterów „Czasu apokalipsy” twierdził, że „uwielbia zapach napalmu o poranku”, ja zaś lubię obserwować naszych rodzimych królów bajeru/mistrzów autokreacji, którym zdarza się przypierdolić w ścianę z napisem „rzeczywistość”. Ujmujące jest to, że Ziemkiewicz chyba na serio uważa, że w jego wpisach/wypowiedziach nie można znaleźć nic, co sugerowałoby jego przynależność do skrajnej prawicy. Kronikarski obowiązek każe mi w tym miejscu wspomnieć, że moim zdaniem Ziemkiewicz nie ma absolutnie żadnych poglądów. Robi to, co robi, bo trafił mu się taki a nie inny segment rynku (przygłupia prawica). Gdyby okazało się, że na byciu lewakiem można zarobić więcej kasy, to Ziemkiewicz próbowałby się zapisać do partii Razem i zacząłby chodzić na manifestacje antyfaszystowskie (zaś swoich dotychczasowych „kolegów po poglądach” zacząłby nazywać chorymi zjebami).

Mniej więcej w połowie lutego zmarło się reżyserowi Antoniemu Krauze. Nie wspominałbym o tym, gdyby nie to, że w sprawie tej wypowiedział się Wielki Filmoznawca, Jarosław Kaczyński: „Jestem przekonany, że to jest jeden z tych ludzi, którzy odeszli przedwcześnie - a mogliby żyć może wiele lat - właśnie dlatego, że byli przedmiotem ataku, dyfamacji, (...) hejtu”. Rzecz jasna, Wielki Filmoznawca miał na myśli to, że nie wszystkim podobał się „Smoleńsk”. Parafrazując klasyka, jestem przekonany, że gdyby „Smoleńsk”, nie był propagandowym gniotem, który był tak chujowo nakręcony, że nawet Tommy Wiseau, stwierdziłby, że to przesada, to mało kto by ten film (a co za tym idzie, jego reżysera) hejtował. Tak nieco bardziej na poważnie, ja „Smoleńsk” obejrzałem (albowiem, jak już wcześniej wspominałem, jestem koneserem chujni). To, że film był źle nakręcony (zagrany/etc.), to jedno. Tym, co nieco mnie osłabiło, była propaganda. Wyobraźcie sobie, że ktoś Wam wrzuca do mieszkania cegłę (razem z szybą okienną, ma się rozumieć) owiniętą w kartkę z napisem „W Smoleńsku był zamach, ty tępy chuju”. „Smoleńsk” był znacznie mniej subtelny.

Bardzo możliwe, że wypowiedzi Kaczyńskiego (o Krauze) były sprostowaniem wypowiedzi rzeczniczki rządu, która tego samego dnia powiedziała, że jeżeli chodzi o katastrofę smoleńską to: „Mówimy o śmierci 96 osób i ja nie znajduję tu miejsca na politykę, na upolitycznienie”. Rzeczniczka powinna się mieć na baczności. Poprzedniczce Premiera Tysiąclecia, której nazwisko zaginęło w pomroce spinów i narracji (albowiem na niebie nie mogą świecić dwa słońca), zdarzyło się powiedzieć, że „nie widzi potrzeby rekonstrukcji rządu”. Wiadomo, jak się to potem dla niej skończyło... 

Wicepremier Jarosław Gowin (jedna z największych zagadek współczesnej ortopedii) nie krył oburzenia decyzją sądu, który odmówił zarejestrowania partii „Porozumienie” (sąd uznał, że nazwa jest zbyt podobna do już istniejącego „Porozumienia Polskiego”). Muszę przyznać, że mnie też oburza postawa sądu. Gdzie w tym wszystkim miejsce na konstruktywną krytykę? Czemu sędzia nie zaproponował innej, bardziej adekwatnej nazwy? Przecież gdyby sędzia zaproponował Gowinowi nazwę taką, jak „rotacyjność”, to Gowin na pewno by się na to zgodził. Zwłaszcza, że mógłby taką partię zarejestrować pod „pełniejszą” nazwą: Rotacyjność Jarosława Gowina.

Minister Joachim Brudziński zwrócił się z prośbą do premiera o powołanie Międzyresortowego Zespołu do Spraw Przeciwdziałania Propagowaniu Faszyzmu i Innych Ustrojów Totalitarnych oraz Przestępstwom Inspirowanym Nienawiścią na Tle Różnic Narodowościowych, Etnicznych, Rasowych, Wyznaniowych albo ze względu na Bezwyznaniowość.
Pewnie nie uwierzycie, ale wystarczy w tej nazwie zmienić kilka liter i wyjdzie „kurwa, chyba trochę przesadziliśmy ze szczuciem Polaków na uchodźców i teraz musimy jakoś z tego wybrnąć wizerunkowo, mam nadzieję, że Tarczyński i Pięta nie dowiedzą się o istnieniu tego zespołu, bo mnie zwyzywają od lewaków i powiedzą, że roznoszę choroby”.
 
Jeden z prezydenckich doradców, Andrzej Zybertowicz, znalazł sposób na poprawę wizerunku Polski: „Podobnie jak wydajemy miliardy na modernizację wojska, trzeba wydawać nie miliony, ale setki milionów na ochronę naszego wizerunku”. Biorąc pod rozwagę dotychczasowe dokonania Dobrej Zmiany w zakresie „ochrony wizerunku Polski”, lepiej byłoby ograniczyć im budżet „wizerunkowy” do zera. Choćby dlatego, że mało komu chciałoby się robić taki rozpierdol w polityce zagranicznej w czynie społecznym.

W tym miejscu będzie kawałek na poważnie, więc jeżeli ktoś się nie chce wkurwiać, to niech przeskoczy do kolejnego akapitu, bo niniejszy kawałek może go striggerować. Ordo Iuris jest tworem na tyle rozpoznawalnym, że nie trzeba go nikomu przedstawiać. Przywykłem do tego, że członkowie tej organizacji jarają się konserwatywnymi idiotyzmami, ale muszę przyznać, że jeden z ich tweetów, wpędził mnie w nielichą zadumę. Otóż jakiś dr hab. chuj wie kto, z uczelni chuj wie gdzie, był łaskaw powiedzieć „Jeszcze w latach 60 i 70, dla każdego było oczywiste jak pielęgnować niemowlę – dziś rodzice studiują poradniki i przeżywają udrękę „czy ja dobrze to robię?”. Niepewność w relacji do świata jest charakterystyczna dla ponowoczesności”. Większość prawicowo-konserwatywnych narracji(które sprowadzają się głównie do hejtowania osób homoseksualnych, in vitro, aborcji, związków partnerskich/etc./etc.) to narracje, które jakoś tam się ze sobą wzajemnie łączą. Tzn. czasem łączą się tylko w głowach prawicowych-konserwatystów,  ale jeżeli ktoś się postara (i nie obawia się nabywania kolejnych Punktów Obłędu), to jest w stanie prześledzić to, w jaki sposób, na ten przykład, dzielna konserwa połączyła in vitro z aborcją. Wziąwszy to pod rozwagę, nie mam, kurwa, pojęcia, co trzeba mieć w głowie, żeby hejtować rodziców, którzy martwią się o to, czy dbają o swoje dziecko tak, jak powinni. W teorii mógłbym to jeszcze jakoś skomentować, ale w praktyce nie chciałbym wyczerpać limitu wulgaryzmów przed końcem Przeglądu.

Zdobywanie wiedzy nie zawsze odbywa się bezboleśnie. Tzn. może inaczej, czasem dowiedzenie się czegoś sprawia, że macie ochotę wydłubać sobie ten kawałek mózgu, w którym owa informacja została zapisana. Podobnie było ze mną, kiedy dowiedziałem się o tym, że Sławomir Jastrzębowski (aka „Triceps dla Wyklętych”) napisał książkę. Książką tą zachwycił się Rafał Ziemkiewicz i był łaskaw napisać o niej na swoim FB. Pozwolę sobie zacytować fragment: „Trochę się obawiam, że dla przeciętnego czytelnika ta książka może okazać się zbyt literacka, zbyt elitarna i wysublimowana - a wielka szkoda, bo jest w niej wiele głębokiej prawdy o naszej żmudnej, dziennikarskiej robocie.”  (linkuję całość recenzji, bo jest jeszcze bardziej wartościowa niż cytaty z „Toksyny”, wrzucone przez „Asz Dziennik”). Zacznę od tego, że doceniam upór Ziemkiewicza, który uznał, że to, że nauczył się w dzieciństwie pisać, oznacza, że wszyscy powinni go uważać za dziennikarza. Co prawda, to trochę tak, jakbym ja chciał, żeby ludzie uważali mnie za żołnierza jednostki GROM, tylko dlatego, że kiedyś miałem wojskowe buty, ale nie czepiajmy się szczegółów. Urzekło mnie natomiast to, co Ziemkiewicz napisał o przyczynach, dla których książka może się ludziom nie spodobać. Urzekło mnie to na tyle, że prawie się spierdoliłem z krzesła ze śmiechu (mam nadzieję, że powyższy opis jest wystarczająco literacki, elitarny i wysublimowany). Nieco zaś bardziej na serio, nieodmiennie bawi mnie u Ziemkiewicza to, że z jednej strony gardzi on „salonem” i „elitami”, z drugiej zaś potrafi się tak zagalopować w swoich tyradach, że nawet te „elity” uznałyby go za snoba. Ziemkiewicz nie mógł poprzestać na tym, że książka się mu podobała. Musiał jeszcze dodać, że suweren może być zbyt głupi, żeby ją zrozumieć. Z niecierpliwością czekam na moment, w którym w jednym z tekstów RAZ-a padnie „być może nie zrozumieliście tej książki/wypowiedzi/etc., ale to nie wasza wina, nie wszyscy mogą być Ziemkiewiczami.

Pod koniec lutego okazało się, że poprzedniczka Premiera Tysiąclecia (nie pamiętam, czy była to Beata Morawiecka, czy też Mateusz Szydło?) przyznała sobie nagrodę w wysokości 65 tysięcy złotych. Biorąc pod rozwagę to, jak skończyło się jej premierowanie, te 65 tysięcy można spokojnie uznać za nagrodę pocieszenia. 

Dzień po newsie o nagrodzie dla poprzedniczki Morawieckiego (obiecuję, że przed następnym przeglądem zrobię risercz i postaram się ustalić jej imię i nazwisko) Jarosław Gowin postanowił podzielić się ze społeczeństwem swoją traumą związaną z ubóstwem. Okazało się, że w czasach, w których był on ministrem sprawiedliwości, zarabiał tak mało (w przybliżeniu 17 tysięcy miesięcznie), że nie starczało mu do pierwszego. Niestety, wypowiedź ta nie spotkała się ze zrozumieniem i do traumy związanej z ubóstwem, Gowinowi doszła jeszcze trauma związana z przepraszaniem za ubóstwo. Nawiasem mówiąc, swego czasu zastanawiałem się nad tym, czemu Gowin poświęcał tyle uwagi zarodkom. Wydaje mi się, że znalazłem odpowiedź na to pytanie i tą odpowiedzią jest dysleksja. Dyslektykom (do których zalicza się niżej niepodpisany) zdarza się czasem pomylić litery w środku wyrazu. Najprawdopodobniej tak właśnie było z Gowiniem, który dawno temu usłyszał krzyk zamrażanych zarobków, a potem wstyd mu się było przyznać do pomyłki. W tym miejscu pozwolę sobie na napisanie czegoś „na serio”. Wkurwia mnie okrutnie utyskiwanie na to, że „ministrowie i wiceministrowie zarabiają niewiele”. Jeszcze bardziej zaś wkurwia mnie tłumaczenie, że na tych ludziach spoczywa olbrzymia odpowiedzialność i to powinno mieć jakieś odzwierciedlenie w zarobkach. Może ujmę to inaczej, gdyby ministrami i wiceministrami zostawali fachowcy, to ja bym się do tej retoryki przychylił. Tyle że w sytuacji, w której ministrami/wiceministrami zostają „fachowcy” w rodzaju Gowina (który mógłby być ministrem czegokolwiek), Ziobry, Jakiego, Szyszki, Waszczykowskiego, Kownackiego etc. etc., to całe to gadanie o „fachowcach” jest po prostu idiotyczne. Jeżeli komukolwiek należałyby się podwyżki, to szeregowym pracownikom ministerstw, którzy pchają wszystko do przodu pomimo tego, że ich szefami są wyżej wymienieni.

Zdzisław Krasnodębski został Pełniącym Obowiązki Ryszarda Czarneckiego w Parlamencie Europejskim. Lepszej osoby do tej roboty nie dałoby się znaleźć, albowiem swego czasu Krasnodębski klarował na swoim koncie Twitterowym, że „Jeśli politycy EU nadal będą działać z takim taktem politycznym i znajomością rzeczy,wkrótce i w Polsce staniemy przed koniecznością referendum”. W tym miejscu znowu muszę napisać coś „na serio”. Świeżo upieczony wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego oświadczył, że „Gdyby nie sygnały i wiadomości płynące z Polski, oczerniające nasz kraj, to nigdy by nie doszło do takiej sytuacji jak uruchomienie art. 7”. Na pierwszy rzut oka ta wypowiedź jest dość standardowa, jak na przedstawiciela Dojnej Zmiany. Według narracji budowanej przez rząd i rządowe mendia, cały problem z EU (KE i tak dalej) wziął się stąd, że „określone środowiska donoszą na Polskę”. Innymi słowy, ta wypowiedź jest typowym przekazem dnia. Tylko, że to, niestety, nie jest przekaz dnia. Ci ludzie wierzą w to, co mówią i to jest, kurwa, trochę straszne. W olbrzymim uproszczeniu, kontakty między państwami wyglądają tak, że z jednej strony władze państw wysyłają sobie „oficjalne przekazy” (takim „oficjalnym przekazem” mogą być również nieformalne kontakty, o których opinia publiczna nie jest informowana). Z drugiej strony te same władze mają ludzi, którzy starają się ustalić, czy ten „oficjalny przekaz” ma jakieś pokrycie w rzeczywistości, czy też jest to blef/ściema. I nie chodzi tu nawet o kwestie wywiadowcze (choć to też jest dość istotny element), ale o analizowanie ogólnodostępnych informacji. W tym miejscu jakiś zabłąkany DobroZmianowicz może zakrzyknąć „ha!, a więc jednak winna jest „Wyborcza” i jej artykuły!”. No więc niezupełnie. To nie jest tak, że „Wyborcza” napisze artykuł, a rozgrzana Komisja Europejska momentalnie zaczyna glanować Polski Rząd. Ów artykuł jest analizowany i ci sami ludzie, którzy przebijają się przez „oficjalne przekazy”, starają się ustalić, czy mamy do czynienia z histerią redaktora, czy też redaktor opisuje stan faktyczny. W przypadku zmian w sądownictwie weryfikacja była dość prosta, bo wystarczyło przeanalizować konkretne ustawy i ich potencjalny wpływ na sądownictwo w Polsce. A teraz sobie wyobraźcie, jak „oficjalny przekaz” polskich władz „nic się nie dzieje, suweren nas wybrał, wprowadzamy zmiany, które uzdrowią sądownictwo” był odbierany przez władze, po tym, jak analitycy z tych państw przekopali się przez te wszystkie ustawy. Zapewne mniej więcej tak: „władze Polski robią nas w chuja”. No to teraz sobie wyobraźcie, że w EU jest państwo, którego władze mają w dupie „przebijanie się przez oficjalne przekazy”, zaś informacje o innych państwach czerpią z mediów. Na swoje nieszczęście, czerpią je z mediów, którymi sterują. Jak się zapewne domyślacie, tym krajem jest Polska. I nie, to nie jest tak, że przeczytałem wpis Krasnodębskiego i wyciągnąłem swoje wnioski z przysłowiowej dupy. Pod koniec grudnia zeszłego roku, ówczesny szef MSZ był łaskaw powiedzieć: „Chcemy docierać do poszczególnych państw członkowskich Unii Europejskiej, by otrzymywały informację na temat Polski z pierwszej ręki, a nie tylko za pośrednictwem Komisji Europejskiej”. Coś takiego mógł powiedzieć człowiek, który nie zdaje sobie sprawy z tego, że państwa mają swoje własne metody pozyskiwania informacji i niekoniecznie muszą się sugerować opinią Komisji Europejskiej. Jeżeli ten człowiek jest szefem Ministerstwa Spraw Zagranicznych, to zasadne byłoby zacytowanie fragmentu „Seksmisji”: „Ciemność, widzę ciemność”, bo to oznacza, że jesteśmy w czarnej dupie.

Adam Bielan postanowił pójść w ślady Jarosława Gowina: „Piątkowym gościem Konrada Piaseckiego był Adam Bielan, który został zapytany wprost o swoje zarobki. Polityk zdradził, że "na rękę" zarabia około 10 tys. złotych. Jego zdaniem są to dobre pieniądze, lecz - jak mówi - gdyby żona nie zarabiała, przy dwójce dzieci byłoby już gorzej, w Warszawie, bo koszty życia w Warszawie są większe(...).  Puentą do tej wypowiedzi niech będzie fragment oświadczenia majątkowego Adama Bielana (za rok 2016): Środki pieniężne zgromadzone w polskiej walucie 760 tysięcy PLN. Papiery wartościowe: fundusze inwestycyjne i obligacje na kwotę 600 tysięcy PLN.

Źródła:















https://www.wprost.pl/kraj/10107229/premie-dla-beaty-szydlo-przyznala-beata-szydlo-pseudonagrody-wyplacono-na-gebe.html



https://twitter.com/zdzkrasnodebski/status/720293817652391936