wtorek, 26 czerwca 2018

Hejterski Przegląd Cykliczny #32

Ryszard Czarnecki uchylił rąbka tajemnicy w temacie tego, w jaki sposób polskie władze chcą udoskonalać wolność  mediów: „Nie chodzi o to, by zabierać komukolwiek jego własność. Ale zagraniczni wydawcy muszą dostosować się do reguł. W grę wchodzi odkupienie od tych wydawców ich mediów. Ale nie może być to po jakichś kosmicznych cenach. Gazety przeżywają przecież kryzys”. Ciekaw jestem, jak zareagowałby na pomysł, w myśl którego partia rządząca przegłosowuje ustawę, na mocy której Czarnecki będzie miał obowiązek odsprzedać państwu swoje nieruchomości, ale nie po jakichś kosmicznych cenach, tylko za tyle, ile państwo będzie gotowe zapłacić, bo przecież rynek nieruchomości przeżywa teraz kryzys. Nieco zaś bardziej na serio, Czarnecki po raz kolejny udowodnił, że PiS-owscy spindoktorzy powinni skasować jego adres z list mailingowych, które wykorzystują do rozsyłania przekazów dnia. Śmiem twierdzić, że tak wyglądał ów przekaz dnia „w stanie surowym”. Sam pomysł uPRLowienia mediów nieszczególnie mnie dziwi, bo obecne władze wpadają w histerię, ilekroć media dokopią się do czegoś, do czego nie powinny (na ten przykład, nieistniejąca notatka MSZ o amerykańskim wkurwie, za której to ujawnienie straszono Onet konsekwencjami prawnymi). Ponieważ PiS nie jest w stanie „uszczelnić” sam siebie i partia ta woli doprowadzić do sytuacji, w której, po pierwsze, żadne duże medium nie będzie szukało przecieków (no chyba, że w ramach walki frakcyjnej w PiS), a po drugie, nawet jeżeli jakiś przeciek się zdarzy, to żadne duże medium się nad nim nie pochyli (chyba że w ramach walki frakcyjnej w PiS). Tym, co zupełnie umyka naszym orełom jest fakt, że wprowadzenie takiej ustawy może mieć dość spektakularne konsekwencje. Jakie? Ano takie, że po tym, jak PiS wejdzie cały na biało i zmusi zagraniczne podmioty do odsprzedania mediów (udziałów w tychże/etc.) przy pomocy ustawy (of korz, odsprzedania za grosze, bo pozycja negocjacyjna tych podmiotów [które MUSZĄ sprzedać udziały] będzie żadna), mało który podmiot zagraniczny będzie chciał w cokolwiek w Polsce inwestować. Bo jaką gwarancję będzie miał taki inwestor, że w pewnym momencie rządowi znowu nie odpierdoli i nie zrobi kolejnej „ustawy polonizacyjnej”, która zmusi go do sprzedania firmy za przysłowiowy psi chuj? Czy ktokolwiek z partii rządzącej pomyślał (taki tam żarcik) o tym, że upierdolenie zagranicznych podmiotów w Polsce może mieć negatywny wpływ na to, jak polskie firmy są traktowane „zagranico”? O to, czy ktokolwiek skupił się na tym, że „dekoncentracja” może bardzo źle wpłynąć na naszą i tak już chujową pozycję na arenie międzynarodowej, pytać nie zamierzam, bo nasze władze mają totalnie wypierdolone na politykę zagraniczną (tak więc odpowiedź na to pytanie byłaby raczej oczywista: „tzo?”). Po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że wkurw zagranicy to coś, na co nasze oreły liczą. No bo jak się zagranica wkurwi, to PiS-owscy spindoktorzy rach-ciach ułożą narrację pt. „Słyszycie jak wyją? To dlatego, że już nie będą mogli wami manipulować, a polskie media so wreszcie wolne od obcych wpływów!”


A teraz opowiem Wam bajkę o dobrej wolności słowa i złej wolności słowa. W rolach głównych Instytut Na Rzecz Dostarczania Lolcontentu - Ordo Iuris: „Organizacja Ordo Iuris złożyła skargę ws. jednego z odcinków popularnej bajki "Harmidom". W kreskówce występuje jednopłciowa para z dzieckiem”. Nieco później to samo Ordo Iuris wystosowało petycję, w której możemy przeczytać, że: „W niemal każdym tygodniu trafiają do nas informacje, że treści patriotyczne, konserwatywne i chrześcijańskie usuwane są z portali społecznościowych bez ostrzeżenia i bez realnej możliwości odwołania się przez ich autorów. Właściciele tych stron uzurpują sobie prawo do swobodnego interpretowania swoich regulaminów, często łamiąc przepisy o ochronie konsumentów oraz naruszając prawne gwarancje wolności słowa”. Dobra wolność słowa jest wtedy, gdy trzeba bronić rasizmu, antysemityzmu/etc. (bądźmy, kurwa, poważni, prawackie fanpejdże nie spadały z rowerka za to, że pisano na nich „jestem zaniepokojony kryzysem migracyjnym”, bądź też „jestem zaniepokojony reakcją Izraela na nowelizację ustawy o IPN”). Zła wolność słowa (z którą trzeba walczyć) jest wtedy, gdy geje.


Najbardziej rozpoznawalny Wnuk Wyklęty, Dominik Tarczyński, oznajmił jakiś czas temu, że nie jest posłem zawodowym i nie pobiera uposażenia poselskiego. Kiedy zwrócono mu uwagę na to, że w oświadczeniu majątkowym za 2017r. stoi, że jednak pobierał, stwierdził, że owszem, ale w 2018r. przestał. W związku z powyższym, portal Wp.pl zgłosił się do Centrum Informacji Sejmowej z zapytaniem, jak to jest z tym Tarczyńskim. Okazało się, że (co za szok) Tarczyński nadal pobiera uposażenie. Kiedy Wnuka Wyklętego zapytano o tą drobną nieścisłość, ów odpowiedział „Zasada posłów niezawodowych jest taka, że jeśli mają przychody [poza tymi wynikającymi ze sprawowania mandatu posła - przyp. red.], ich uposażenie jest umniejszane o te przychody lub po uzyskaniu poziomu uposażenia [poselskiego] nie jest wypłacane. Ja do tej pory takiego poziomu przychodów nie uzyskałem, więc uposażenie jest mi wypłacane”. Innymi słowy: co prawda biorę kasę, ale nie kłamałem kiedy powiedziałem, że nie biorę, bo jak biorę to się z tego nie cieszę.


Gwiazdor prorządowego mediaworkingu, Krzysztof Ziemiec, spotkał się ze studentami i rozmawiał z nimi o dziennikarstwie. W pewnym momencie powiedział, że „Jeśli jest to stacja komercyjna, prywatna, to też szef ma jakąś linię, ma jakieś interesy, które są do załatwienia "na plus" i do załatwienia "na minus". Więc nie ma dziś niezależnego dziennikarstwa”. W trakcie tego samego spotkania powiedział również, że „pracujący w TVP dziennikarze mają różne poglądy, inaczej jest w przypadku prywatnych telewizji, gdzie szefowie redakcji narzucają linie.”. Rzecz jasna, ta druga wypowiedź miała na celu sprawdzenie czujności widowni, bo w TVP nie pracują żadni dziennikarze. Again, musimy na poważnie, bo i tematyka mało, kurwa, śmieszna. To, że wszystkie media mają jakąś „linię programową”, jest proste jak budowa cepa. Tyle, że jeżeli porównamy TVN z TVP, to ci pierwsi mają „linię programową”, a ci drudzy mają pierdoloną linię frontu, za którą stoją komisarze ludowi. Zgodzę się z Ziemcem w tym, że dziś już praktycznie nie ma niezależnego dziennikarstwa. Tyle że, w przeciwieństwie do Ziemca, mnie to akurat wkurwia straszliwie. Bo w takim układzie najbardziej przejebane mają zwykli obywatele, którzy z założenia nie powinni wierzyć jakimkurwakolwiek mediom/dziennikarzom (a już w szczególności tym, które podkreślają na każdym kroku, jak to one piszą prawdę i jakie to one są, kurwa, niezależne). Ziemcowi bym dał jedną radę. Jak będzie chciał się ponownie udzielać na spotkaniu ze studentami, to niechże powie wprost „ok, robimy was w chuja, ale inni też, więc nie powinniście mieć do nas pretensji”.  


Polskie Radio było łaskawe zrobić „sondę” z pytaniem: „Czy sąsiedzi homoseksualiści mi przeszkadzają?”. Wydaje mi się, że ktoś powinien zrobić sondę z zapytaniem: „Czy przeszkadzają mi sąsiedzi, będący pracownikami Polskiego Radia?”. Kronikarski obowiązek każe mi w tym miejscu napisać dwie rzeczy. Primo, porównanie osób homoseksualnych do pracowników Polskiego Radia może zostać źle odebrane, bo w przeciwieństwie do tych drugich, ci pierwsi nie robią nic złego (chyba, że, np., są pracownikami Polskiego Radia). Secundo, za sformułowanie „pytania badawczego” w sposób, w jaki zrobiło to Polskie Radio, opierdol dostałby student pierwszego roku socjologii, albowiem pytanie jest obarczone błędem metodologicznym (ma sugerującą treść).


Prezydent RP od dawna planował swoje referendum i mniej więcej w połowie czerwca ogłosił (no bo przeca nie „ujawnił”) 15 (słownie PIĘTNAŚCIE) pytań referendalnych. Moim zdaniem pytań jest stanowczo za mało. Powinno być ich 100, albowiem w tym roku mamy setną rocznicę odzyskania niepodległości. W teorii mógłbym to jakoś na poważnie skomentować, ale lektura pytań w rodzaju „Czy jest pan/pani za uchwaleniem nowej konstytucji RP, bądź zmian w obowiązującej konstytucji?” sprawia, że czuję jak umierają mi szare komórki. No bo, kurwa, jeżeli organizujesz referendum, w którym pytasz o to, czy suweren chce, żeby w konstytucji znalazły się takie a takie NOWE zapisy, to po chuj pytasz, czy chcą tę konstytucję zmieniać? Jeżeli chcą, to odpowiedzą „tak” na pytania o zapisy, jeżeli nie chcą, to odpowiedzą „nie”. No chyba, że to pytanie będzie „pytaniem filtrującym”, ale jeżeli tak, to należałoby tam dodać „jeżeli Twoja odpowiedź jest przecząca, to odłóż kartkę i spierdalaj do domu”. Aczkolwiek może chodzi o to, ze jak Gajowy przepierdolił ileś tam baniek na referendum JOW-owe, to obecny prezydent nie chce być gorszy.


Arcybiskup Hoser podzielił się swoimi przemyśleniami na temat antykoncepcji (które to „swoje przemyślenia” wyczytał w czyjejś tam encyklice) i powiedział, że jej stosowanie „otworzy szeroką i łatwą drogę zarówno niewierności małżeńskiej, jak i ogólnemu upadkowi obyczajów”. W ramach komentarza chciałbym przypomnieć scenę z jednego z polskich filmów, pt. „Demony wojny według Goi”. W scenie tej żołnierz, grany przez Bogusława Lindę, rozmawia z prokuratorem wojskowym, granym przez Olafa Lubaszenkę. Panowie przerzucają się argumentami i w pewnym momencie Linda zaczyna grać Lindę: „Panie prokuratorze, niech pan spierdala”


Chwilę temu słychać było potężną erupcję „po prawej”, albowiem Sąd Najwyższy oddalił kasację Zbigniewa Ziobry w sprawie drukarza (tego, który uznał, że ludzie gorszej kategorii nie zasługują na to, żeby móc skorzystać z jego usług). Chwilę później erupcja nastąpiła również w innym miejscu, albowiem Grzegorz Sroczyński (to trochę inna odmiana redaktora Wosia) zaczął bić na alarm: „Zły wyrok na drukarza. Czy jesteśmy gotowi drukować antysemickie treści?”. Równie dobrze redaktor Sroczyński mógłby zadać pytanie: „Czy jesteśmy gotowi drukować treści propagujące ustroje totalitarne?”. Odpowiedź na oba te pytania brzmi: Kodeks karny. Żaden „liberalny drukarz” nie musi być „gotowy do drukowania antysemickich treści”, bo propagowanie tychże jest (póki co) nielegalne (aczkolwiek różnie bywa ze ściganiem, bo przeca sarkazm, ironia i symbol szczęścia i pomyślności) . Czemu więc redaktor Sroczyński zrównał drukowanie „antysemickich ulotek” z drukowaniem materiałów promocyjnych organizacji LGBT? Bo chciał się trochę powymądrzać. Gdyby na serio zależało mu na dyskusji, to zadałby pytanie: „czy fani drukarza są gotowi na to, że jakiś przedsiębiorca ich pogoni, ze względu na ich poglądy/wyznanie/orientację seksualną?”. Pytanie to mógłby skierować bezpośrednio do Ordo Iuris, które lansuje się na tej całej sprawie i non stop nawija o „klauzuli sumienia”. Śmiem twierdzić, że gdyby ktoś pogonił Ordo Iuris i stwierdził, że nie wydrukuje im tego i tego, bo są organizacją religijną, to 5 minut po „pogonieniu” prokuratura zostałaby poinformowana o możliwości popełnienia przestępstwa, bo „obraza uczuć religijnych”, a prawicowy internet wyłby wniebogłosy, bo „atakujo wolność słowa!”. Cały tekst Sroczyńskiego polecam jedynie ludziom o mocnych nerwach, a tutaj się popastwię nad dwoma fragmentami: „Po pierwsze, wiem, jaki ten wyrok będzie miał psychologiczny efekt: drukarz poczuje się potraktowany niesprawiedliwe przez „lobby gejowskie i sądy” i w swoich poglądach stanie się jeszcze bardziej zapiekły. Podobnie inne osoby o zbliżonych do niego poglądach. Przymus nie jest najlepszym narzędziem do szerzenia tolerancji.”. Chuj mnie, kurwa, obchodzi to, że wyrok zranił uczucia drukarza. Znacznie ważniejsza jest ochrona tej części społeczeństwa, którą drukarz (oraz jego fani) uznają za ludzi gorszego gatunku (bo „choroba” i te sprawy). Redaktor tego raczej nie zrozumiał, bo nieco później walnął „Trzeba przyjąć do wiadomości, że żyją w Polsce ludzie, dla których organizacje LGBT są tak samo obce i wstrętne, jak dla nas antysemita Bubel”. Zapiszę sobie to zdanie i będę go używał jako odpowiedzi na pytanie „dlaczego uważasz symetryzm za odmianę nowotworu”. Nieco zaś bardziej na serio, argumentacja Sroczyńskiego jest powalająca. Ponieważ w Polsce są ludzie pokroju Leszka Bubla, którzy uważają, że część społeczeństwa jest „gorsza” i trzeba ją zwalczać, powinniśmy zagwarantować „drukarzom”, prawo do traktowania części społeczeństwa, jako „gorszej” i do zwalczania jej, poprzez utrudnianie dostępu do różnych usług. Mnie to jakoś, kurwa, nie przekonuje.


Zastanawiałem się nad tym, czy jakoś skomentować negatywne zaopiniowanie ustawy o związkach partnerskich przez KRS, ale chyba nie ma to sensu, bo tak naprawdę zebrał się zespół kolesi, którzy bronią obecnej władzy.  


Krzysztof Bosak po raz kolejny podzielił się swoimi głębokimi przemyśleniami z użytkownikami Twittera: „Masz na to jakieś badania?”-ta fraza zaczyna paraliżować normalną dyskusję w obdarzonej inteligencją młodszej części społeczeństwa. Ludzie w wieku +-20 lat zaczynają pozować na znawców nauki,a zarazem przestają samodzielnie używać rozumu. Roztropność i zdrowy rozsądek w odwrocie”. Ta wypowiedź ma dla mnie wymiar sentymentalny, albowiem parę lat temu dostałem od Bosaka bana za to, że miałem czelność zapytać go o to, czy ma jakieś badania na poparcie swojej tezy. Rozpaczliwy ton tego ćwita sugeruje, że Bosak już nie wyrabia z banami. Z tego z kolei wynika, że coraz więcej osób stara się jakoś weryfikować „roztropność i zdrowy rozsądek” wszelkiej maści Bosaków. Nie ukrywam, że mnie to cieszy.


Nie chciało mi się pisać o mundialu, ale wypowiedź jednego z rządowych mediaworkerów jest na tyle wyborna, że muszę się nią z wami podzielić. Powitajcie oklaskami Wojciecha Biedronia „Centrum Warszawy. Syci i zadowoleni POLACY, z zaciśniętymi pięściami, kibicują Niemcom. W Warszawie, gdzie kilka metrów dalej Niemcy mordowali rannych powstańców. Ja wiem, że to inne czasy, żę turniej, piłka i emocje. Tego jednak zrozumieć nie mogę. Nie oceniam. Stwierdzam...” Tak, to jest na serio. Nie, też nie mam, kurwa, pojęcia co ja właśnie przeczytałem. Nie, nie wiem, czemu w tym tweecie nie poruszono tematu reparacji.


Chwilę temu odbył się Kongres Kobiet. Po kongresie rozpętała się mała gównoburza, albowiem okazało się, że taki kongres to fajna sprawa, bo jak się jest ochroniarką, to można stać przez cały czas (i ćwiczyć silną wolę, bo obok stoi krzesło-kusiciel). Dobrego imienia Kongresu broniła Magdalena Środa, która stwierdziła, że w sumie to chujowo, że ochroniarka stała, ale po pierwsze – pewnie miała takie coś w umowie, a po drugie, to Magdalena Środa też była dwa dni na nogach. Odnośnie tego pierwszego, może warto by było zwracać uwagę na to, jak „podwykonawca” traktuje podwładnych (szczególnie w sytuacji, w której organizuje się taki, a nie inny event)?  Tzn. naprawdę wszyscy mieli tak bardzo w dupie tę ochroniarkę, że nikt nie zwrócił uwagi na to, że non stop sterczy obok tego krzesła i na nim nie siada? Ja wiem, że kiedyś było tak, że dobra służba nie zwracała na siebie uwagi (i można było np. lokaja przegapić), ale te czasy już chyba, kurwa, minęły? Do utyskiwań Środy na to, że „W sali VIP było bardzo mało krzeseł, więc na ogół musiałyśmy stać” chyba nie ma sensu się odnosić.


HAHA! Myśleliście, że w tym Przeglądzie nie będzie zblokowanych tematów?! Nawet mi Was nie żal! A na serio, to na koniec zostawiłem dwa obszerniejsze kawałki tekstu. Zacznijmy od tematu, który łaził za mną od pewnego czasu i którym jest nadużywanie, określenia „skrajna lewica” przez prawicowych mediaworkerów/polityków. Wydaje mi się, że najlepszym przykładem będzie tu wypowiedź Patryka Jakiego: „Jeżeli zostanę prezydentem Warszawy, jedną z najważniejszych zasad, jaką będzie wyznawał samorząd, będzie wolność. Wszyscy będą mieli prawo manifestować, bez względu na to, czy to będzie organizacja skrajnie lewicowa, czy skrajnie prawicowa.” Szkoda, że nikt nie zapytał Patryka Jakiego o to, co rozumie pod pojęciem „skrajna lewica”. Nie chodzi mi o jakieś podręcznikowe cytaty, ale o kilka wymagań, które trzeba spełnić, żeby być „skrajną lewicą”. Nieco światła rzuca na to wypowiedź jednego z posłów KUKIZ'15, która była komentarzem do wypowiedzi Rafała Trzaskowskiego: „Trzaskowski: Chętnie udzielę ślubu parze homoseksualnej (...) Tomasz Rzymkowski:  Politycy PO poprzez kwestie światopoglądowe szukają głosów wyborczych. (…) To próba zgarnięcia skrajnie lewicowego elektoratu”. W myśl tej retoryki - „skrajnie lewicowi” są ludzie, którzy są zwolennikami legalizacji związków partnerskich/małżeństw jednopłciowych. Gdybym był złośliwy (a nie jestem), to przypomniałbym o tym, że w Wielkiej Brytanii małżeństwa jednopłciowe zalegalizowała Partia Konserwatywna. Ponieważ zaś nie jestem złośliwy, zwrócę jedynie uwagę na fakt, że zwolennikiem legalizacji małżeństw jednopłciowych może być osoba o skrajnie liberalnych poglądach ekonomicznych. W myśl narracji budowanej w pocie czoła przez prawicę, taka osoba ma „skrajnie lewicowe” poglądy. Można spokojnie założyć, że „skrajną lewicą” są wszyscy, którzy mają „nieprawicowe” poglądy w kwestiach takich jak: aborcja, in vitro, związki partnerskie/etc. Wydaje mi się, że „skrajna lewica” is the new „lewak”, ponieważ „lewak”, jako obelga trochę się zużył. No i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że w Polsce „skrajnej lewicy” z prawdziwego zdarzenia ni chuja nie ma. Nie ma bowiem „lewicowego” odpowiednika Młodzieży Wszechpolskiej, ONR, NOP, Ruchu Narodowego/etc. No zaraz, a Antifa? No nie bardzo, albowiem Antifa zajmuje się głównie Sebixami z wcześniej wymienionych organizacji. Mnie chodzi o organizację, która używałaby skrajnie lewicowej retoryki. Na ten przykład domagałaby się wywłaszczania posiadaczy (nie, postulowanie wprowadzenia 75% podatku na zarobki powyżej 500 tys/rok) uśmiercania wrogów prekariatu/etc. Skrajna lewica organizowałaby eventy, na których wieszano by kukły finansistów/etc. Nawiasem mówiąc, nie jestem sobie w stanie wyobrazić tego, w jaki sposób na takie hasła/eventy zareagowaliby komentatorzy/politycy, którzy uważają, że „skrajnie lewicowa” (neokomunistyczna/etc) jest partia, która nie wyraża zgody na to, żeby zgodne z prawem było dymanie pracowników (i płacenie im, np., 3 złotych za godzinę pracy [BO PRZECIEŻ FIRMA PO PROSTU NIE MA Z CZEGO WIĘCEJ PŁACIĆ!!!]). Śmiem twierdzić, że gdyby się taka lewica pojawiła, to mogłoby dojść do „wyjebania skali” i jestem się gotów założyć o wiele, że taką na serio skrajnie lewicową organizacją momentalnie zajęłyby się wszystkie możliwe służby (i nie byłoby taryfy ulgowej, jak w przypadku skrajnej prawicy, która musi odjebać naprawdę srogą inbę, żeby ktoś się nad nią pochylił [np. grozić śmiercią agentowi ABW, albo konsumować Wunderwaffel]). Zachęcałbym wszystkich do tego, żeby każdego polityka/dziennikarza, który zacznie nawijać coś o „skrajnie lewicowych organizacjach” zapytać o to, jakie konkretnie organizacje ma na myśli i co sprawiło, że akurat te. Aczkolwiek uprzedzam, że zapytany może się zdenerwować i poczęstować banem (tak jak Krzysztof Bosak za pytania o badania potwierdzające jego wypowiedzi).


Na Codzienniku Feministycznym pojawił się artykuł opisujący kolejnego przemiłego jegomościa (Krzysztofa Wołodźkę), który postanowił rozsyłać kobietom sex-wiadomości za pośrednictwem Facebooka. Nie trzeba chyba dodawać, że wiadomości te, były, eufemizując „niezamówione”, zaś jegomość nie reagował na sygnały sugerujące mu, że mógłby pospierdalać. Za każdym jebanym razem po opisaniu takiej historii mamy do czynienia z wysypem dzbanów, które, niestety, są nietłukące. Moim zdaniem, tym razem najjaśniej zabłysnęła gwiazda Wojciecha Engelkinga, nad którego ćwiterową twórczością (odnoszącą się do tej sprawy) się pochylę. Zaczęło się w sposób „klasyczny”, albowiem Engelking napisał: „Słuchajcie, młode pokolenie polskich feministek odkryło, że podrywanie jest molestowaniem.” Pozwolę sobie w tym miejscu na parafrazę: Słuchajcie, młode pokolenie polskich pisarzy nadal nie odkryło, że molestowanie nie jest podrywaniem”. Potem wywiązała się dyskusja. Ze względu na oszczędność miejsca, będę cytował jedynie wypowiedzi Engelkinga (jeżeli ktoś ma ochotę wydłubać sobie oczy, linki będą w źródłach). „Nikt przecież nie mówi, że zachowanie KW jest jakoś wybitnie przyzwoite. Podryw w złym smaku, w stylu "ruchasz się, czy trzeba z tobą chodzić", też jest jednak podrywem, a nie molestowaniem.” Młode pokolenie pisarzy, po raz kolejny udowadnia, że molestowanie jest dlań formą podrywu. Zdradzę młodemu pokoleniu pisarzy, że cytowany tekst (o ruchaniu i chodzeniu) był idiotycznym żartem, który opowiadano sobie w męskim gronie w czasach, w których starsze pokolenie blogerów chodziło do liceum. Kiedy paniczowi Engelkingowi zwrócono uwagę na to, że odbiorczynie sobie nie życzyły tych wiadomości, panicz stwierdził, że „Nie powiedziałbym, żeby to był sprzeciw wprost i żeby to było nękanie, to raz. Dwa: tak, będąc z kimś, ma się ustalony kod zachowań, bo się kogoś zna i jest się przez kogoś znanym w sferze intymnej. Podrywając kogoś - nie ma się tego kodu, bo się tak danej osoby nie zna.”. Zacznijmy od fragmentu tekstu: „W końcu, po dwóch miesiącach od pierwszego kontaktu, w tym dwóch tygodniach ciszy, spytał mnie nagle, czy może powiedzieć mi „bardzo frywolny komplement”. Odmówiłam, uzasadniając to tym, że nie chciałabym, aby wpłynęło to negatywnie na nasz późniejszy kontakt.” To chyba ten moment, w którym powinienem napisać, że „młode pokolenie pisarzy nie potrafi rozpoznać sprzeciwu”. Równie spektakularna jest próba tłumaczenia molestowania tym, że jak się rozmawia z nowo poznaną osobą, to się jej nie zna (ergo, nie wiadomo „na ile sobie można pozwolić” [bo zapewne o to chodziło Engelkingowi]). Nie należę do młodego pokolenia pisarzy, więc nie przemawia do mnie ta argumentacja. Bo jak mam to rozumieć? Że jeżeli ktoś podrywa nowo poznaną osobę, to może robić dosłownie wszystko, bo „przecież nie zna tej drugiej osoby, więc nie wie, jakie są jej oczekiwania” (rzecz jasna, myślenie takimi kategoriami zupełnie wyklucza to, że podrywana osoba może, kurwa mać, nie mieć żadnych oczekiwań po prostu, bo nie ma ochoty na bycie podrywaną, amen). Budowanie narracji „alarm! Oni uważają, że podryw to molestowanie!” jest skrajnie absurdalne. Bo jakoś sobie nie jestem w stanie wyobrazić, żeby zapytanie „czy dałbyś/dałabyś się zaprosić na kawę/piwo/do kina/ do księgarni/na polowanie na Ogary Tyndalla” zostało uznane za molestowanie. W dalszej części dyskusji mamy znowu „klasyczny” argument: „to jest grząski grunt i nie chcę Pani urazić, ale naprawdę nigdy nie usłyszała/wypowiedziała Pani "nie" znaczącego "tak"? Bo ja wielokrotnie. I słyszałem/wypowiadałem też "nie" znaczące "nie", żeby nie było.” (kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że zapytana przez Engelkinga kobieta odpowiedziała „Nie”[aż dziw bierze, że Engelking nie stwierdził, że jego zdaniem to „nie” brzmiało jak „tak”]). To jest coś, co mnie wkurwia straszliwie. Tzn. budowanie narracji (a raczej sprawianie, że owa narracja nie może umrzeć), w myśl której kobiety, to jakieś magiczne stwory, które mówiąc „nie” – chuj wie co mają na myśli, bo na pewno nie chodziło o „nie”. Owszem, Engelking zaznaczył w swojej wypowiedzi, że to wypowiadanie „nie”, które wcale nie znaczy „nie”, przydarzało się również jemu, ale skoro można uznać, że „nie” znaczy „tak”, to można również uznać, że Engelkingowi chodziło o kobiety, a siebie tam dodał tylko po to, żeby ktoś mu nie zarzucił, że „zawsze się trochę nie słucha „nie”, nieprawdaż?”. Dyskusja była znacznie dłuższa i w pewnym momencie Engelking zaczął opowiadać o tym, że kobiety go podrywały wysyłając mu zdjęcia biustów, choć on wcale nie miał ochoty ich oglądać (oczywiście, że mu wysyłały, jestem o tym przekonany, bo mnie wysyłano znacznie gorsze rzeczy: zdjęcia 6-wymiarowych hipersześcianów, sefliki Shub-Niggurath, a nawet fotosy Sfery Dysona [w skali 1:1]), tak więc darujemy sobie resztę.


Źródła:

https://dorzeczy.pl/kraj/66457/Media-z-obcym-kapitalem-odkupimy-Byle-nie-za-drogo.html



http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,161770,23507871,beczek-trojka-pyta-czy-przeszkadzaja-nam-homoseksualisci.html

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,23537686,referendum-prezydenta-z-16-pytaniem-misiewicz-proponuje-cos.html





https://twitter.com/krzysztofbosak/status/1008650130965323776





O przygodach Sebixów, którzy uznali, że grożenie agentowi ABW to super pomysł, możecie poczytać w książce Kąckiego „Biała siła, czarna pamięć”




https://twitter.com/W_Engelking/status/1009022689548423168



wtorek, 5 czerwca 2018

Hejterski Przegląd Cykliczny #31

Żeby tradycji stało się zadość, zaczynamy od „zblokowanych” tematów. Na pierwszy ogień idzie Stanisław Pięta, aka Strażnik Moralności, którego dokonania sprawiły, że zupełnym przypadkiem, przypomniała mi się łacińska sentencja „Quis custodiet ipsos custodes?”. Choć, z drugiej strony, może chodziło o to, że Stanisław Pięta, wiedząc o tym, że gender zamierza zniszczyć mu rodzinę, postanowił wykonać „atak uprzedzający” i zniszczyć ją sam (bo nie będzie gender pluł mu w twarz!). Wszystko zaczęło się od okładkowego artykułu w „Fakcie”, w którym opisano romans posła i to, że próbował załatwić swojej kochance robotę w Spółce Skarbu Państwa. Przyznam, że ciekaw byłem, w jaki sposób Obrońca Rodziny będzie się bronił, ale jego pierwsza reakcja (zapowiedź wydania oświadczenia na drugi dzień) świadczyła o tym, że wpadł jak przysłowiowa cebula w kompot. Gdybym był złośliwy napisałbym coś hejterskiego, ponieważ zaś złośliwy nie jestem, pozwolę sobie zacytować fragment jednej z wypowiedzi Stanisława Pięty: „ Chciałbym przekazać dziecku te wartości, które rodzice mnie wpoili. Żeby dziecko było wychowane w duchu tradycji i szacunku do kultury. Żeby było przywiązane do świętej wiary rzymskokatolickiej, by starało się pomagać innym ludziom. Chciałbym, żeby moja córka doceniała za jakiś czas znaczenie jakie niesie ze sobą wspólnota w każdym jej wymiarze. Kulturowa, narodowa, rodzina. To chcę żeby jakoś w niej zostało”. No dobrze, ale nie zebraliśmy się tutaj po to, żeby się rozwodzić (owszem, musiałem) nad konserwatyzmem posła Stanisława. Zamiast tego, pochylimy się nad strategią obrony przyjętą przez rządowych mediaworkerów i polityków partii rządzącej (zaraz przekonacie się o tym, że warto było czekać). Pierwszy był Marcin Makowski (bardzo wrażliwy jegomość, rozdający na Twitterze bany na lewo i lewo), który, pisząc swój artykuł, musiał mieć świadomość, że w przeciwieństwie do polskiej dyplomacji, ten romans nie istniał jedynie teoretycznie: „Czy poseł Pięta miał romans? Nie wiem i mało mnie to obchodzi.(...)”. Szczególnie bawi mnie to „nie wiem”, bo Makowski w dalszej części tekstu napisał, że dodzwonił się do Pięty, ale ten w sumie powiedział tyle, że „będzie oświadczenie”. Zaś to, że „mało mnie to obchodzi” nie dziwi mnie wcale - trwałość małżeństw polskich konserwatystów można mierzyć w milisekundach, więc na chuj drążyć? Potem przyszła pora na Samuela Pereirę, który napisał: „Brukowiec chciał uderzyć w Piętę, bo jest z PiS - a tak naprawdę największą krzywdę wyrządził jego rodzinie i samej Izabeli, która stała się "gwiazdą" w charakterze mało dla siebie przyjemnym. Tak działają hieny. Od hien dobrze się trzymać z daleka.”. Ktoś mógłby w tym momencie powiedzieć „no zaraz, ale czy aby nie było tak, że rządowe media, swego czasu, grzały temat romansu Króla Przysłów, Ryszarda Petru?”. Owszem, grzały, ale Ryszard Petru, w przeciwieństwie do Stanisława Pięty, nie był zadeklarowanym „obrońcą rodziny”, więc można było „wyrządzić krzywdę jego rodzinie”. Potem było już tylko bardziej spektakularnie „UJAWNIAMY. Nykiel i Biedroń o KULISACH operacji „Joanna””, „Czarnecki o skandalu z udziałem posła Pięty: "Być może mamy tutaj do czynienia z pewną ustawką””, „W nowym numerze tygodnika „Sieci”: Jak się załatwia polityka. Kulisy skandalu z udziałem Stanisława Pięty”. Zdradzać żonę to sobie mógł Petru, Pięta był niewinną ofiarą wojny hybrydowej... Teraz zaś przyszła pora na komentarz nieco bardziej na serio. Jeżeli ktoś nie ma co robić ze swoim życiem, to polecam zapoznanie się z kilkoma wrzutkami rządowego agitpropu (z „wywiadem” udzielonym przez Piętę włącznie). Polecam to, ponieważ sam, kurwa, cierpiałem czytając te brednie, a poza tym dlatego, że bardzo wyraźnie widać tam to, w którą stronę idzie narracja. Narrację tę idealnie obrazuje wypowiedź Ryszarda Czarneckiego, który na pytanie o to, co ma do powiedzenia na temat romansu Pięty, odpowiedział, że jeżeli Pięta mówi, że nikomu nie obiecywał załatwienia pracy, to on mu wierzy. Jeżeli komuś się wydaje, że Ryszard tak sam z siebie nie odpowiedział na zadane pytanie, to ten ktoś ma rację, wydaje mu się. Tę narrację „nikt nikomu niczego nie obiecywał” agitprop tłucze od pewnego czasu. Dzieje się tak z tej prostej przyczyny, że za romans nie ma paragrafów (więc można spokojnie olewać ten temat), ale za załatwianie roboty (bądź też za obietnice załatwienia tejże) już są. Owszem, koledzy Staszka mogą sprawę utrącić przy pomocy wymiaru sprawiedliwości, ale lepiej mieć wcześniej pod to podkładkę w postaci odpowiedniej narracji, żeby się suweren nie wkurwił. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że to wszystko może się wypierdolić na dowodach. Konkretnie zaś na zapisach rozmów, którymi może dysponować niedoszła matka sześciorga dzieci Stanisława Pięty. Jeżeli będą „za bardzo jednoznaczne”, to nawet zreformowany wymiar sprawiedliwości może Pięcie nie pomóc (uwaga natury ogólnej, ten kawałek Przeglądu został napisany w niedzielę, więc nie uwzględnia on poniedziałkowych kontynuacji inby).


Drugim zblokowanym tematem będzie sprawa protestu opiekunów osób z niepełnosprawnościami. W trakcie protestu, który został zawieszony w zeszłą niedzielę, rząd wysyłał w kierunku protestujących raczej jednoznaczne sygnały, które można skompilować do „idźcie się opiekować osobami z niepełnosprawnościami gdzie indziej”. Rzecz jasna, używano nieco innych słów. Przykładowo, Jacek Sasin powiedział, że „Nie będzie żywej gotówki dla protestujących. Ci, którzy mówią, abyśmy dali te pieniądze, niech powiedzą komu mamy zabrać”. Trochę mnie to zdziwiło, bo poprzedniczka Premiera Tysiąclecia powiedziała swego czasu, że „Rządzi Prawo i Sprawiedliwość i pieniądze są i będą. Swoją drogą po raz kolejny zadaję pytanie: Gdzie były te pieniądze? Niektórzy mówią, że wystarczy nie kraść”. Biorąc pod rozwagę tę wypowiedź, boję się myśleć o tym, w jaki sposób powinniśmy interpretować wypowiedź Sasina, bo jeżeli pieniędzy nie ma, to gdzie są? Ponieważ protest trochę potrwał, spora część rządowej machiny propagandowej wpadła w panikę. Efektem paniki było gnojenie protestujących przez internetowych influencerów i pomniejsze drony Prawa i Sprawiedliwości. Traf chciał, że gnojenie nie przynosiło rezultatów i protestujący nadal nie chcieli sobie iść, z pełną premedytacją uruchomiono „wyższe szarże”. Doskonałym przykładem tego, do czego zdolny jest obecny establishment, jest wypowiedź Stanisława Janeckiego, który napisał na swoim Twitterze „Jestem za natychmiastowym spacyfikowaniem tego syfu.” (wrócę do tej wypowiedzi trochę liter później). Histeria postępowała dalej, dzięki czemu (i dzięki TVP) mogliśmy się dowiedzieć, że „Protestujący powoli zaczynają się radykalizować”. Nie wiem, co musieliby zrobić protestujący, żeby w porównaniu do takiego Janeckiego wyjść na radykałów, ale, z drugiej strony, nie jestem pracownikiem TVP, więc pewnie czegoś nie rozumiem. Myliłby się ten, kto by uznał, że karuzela się w tym momencie zatrzymała, bo w tym momencie weszli mediaworkerzy z „Sieci”, cali na biało: „dziennikarze ujawniają szokujące kulisy protestu, który odbywa się w Sejmie. Demaskują akcję, która okazała się działaniem politycznym liberalnej opozycji mającym doprowadzić do obalenia rządu.”. Pech chciał, że tygodnik wychodzi w poniedziałki, a protest zakończył się w niedzielę. Domyślam się, że tylko zawieszenie protestu sprawiło, że w rządowych mediach nie padł sakramentalny argument o wojnie hybrydowej. Obiecałem Wam (choć w sumie to chyba raczej „groziłem”), że w tym Przeglądzie pojawi się duet Godek&Terlikowski. Jak to się stało, że ów duet nie pobiegł do Sejmu żeby wesprzeć protestujących? W przypadku Terlikowskiego jest to o tyle ciekawe, że w 2014 roku miał dużo do powiedzenia na temat protestu opiekunów osób z niepełnosprawnościami. Teraz zaś, eufemizując, niespecjalnie się wyrywał. Jak do tego doszło? Odpowiedź na to pytanie brzmi: pieniądze. Kaja Godek dostała fuchę w paśniku SSP. Tomasz Terlikowski wisi zaś w Republice (po tym, jak został zdetronizowany przez Dorotę Kanię), a poza tym „W kwietniu 2018 zaczął prowadzić w Polskim Radiu 24 cotygodniową audycję Terlikowski na froncie”. Zarówno Kaja Godek, jak i Tomasz Terlikowski starają się uchodzić za „buntowników”, ale prawda jest taka, że PiS trzyma ich oboje na krótkiej smyczy. Piękno trzymania kogoś przy paśniku polega na tym, że można go momentalnie od tego paśnika odgonić. Zapewne wyglądało to tak, że oboje dostali propozycję nie do odrzucenia: „jeżeli się za nimi wstawicie to możecie sobie szukać pracy gdzie indziej, życzymy powodzenia”. Owszem, Kai Godek zdarzało się „krytykować PiS” za opóźnienia w procedowaniu jej zygotariańskiej ustawy, ale prawda jest taka, że Kaja Godek krytykuje PiS dlatego, że PiS jej na to pozwala. Gdyby kazano jej zamilknąć, to nagle by się okazało, że ma tyle pracy przy silnikach, że nie ma czasu na nic innego (dokładnie tak samo rzecz się ma z Terlikowskim, aczkolwiek on byłby pewnie bardzo zajęty zmienianiem żonie wygaszaczy ekranu). Tak, ja też mam już dosyć, ale na koniec tej części jeszcze dwie sprawy. Pamiętałem protest z 2014 roku i pamiętałem, że część mediów i komentatorów „przytulonych” do poprzedniej władzy usiłowała hejtować protestujących. Przypierdalano się do nich za to, że wyjeżdżają na wakacje, że ktoś tam ma drogie okulary/etc. (innymi słowy, hejtowanie było mocno chujowe, ale nie osiągnęło poziomu spierdolenia dzisiejszych „przytulonych”). Pogrzebałem więc w internetach i znalazłem artykuł pt.: „Usłużne media donoszą - rodzice dzieci niepełnosprawnych żyją jak paniska...”. Nie muszę chyba dodawać, że artykuł ów pojawił się na portalu wPolityce, tego samego, w którym fuchę ma Stanisław Janecki. Nazwisko tego przemiłego jegomościa przypomina mi o tym, że miałem wrócić do jego wypowiedzi. Jak tak patrzę na dokonania mediów rządowych i wszelkiej maści pluszaków władzy, to mam nadzieję, że ów syf zostanie spacyfikowany przy urnach wyborczych.


Na moment odpocznijmy od zabawnych tematów i przejdźmy to bardzo ważnych kwestii. Trochę ponad dwa tygodnie temu, jadący na rowerze Hindus minął Krzysztofa Bosaka. Wydarzenie to było dla tego drugiego na tyle istotne, że postanowił napisać o tym tweet wzywając Prawo i Sprawiedliwość do debaty. 


Roman Polański skrytykował akcję #Metoo. Ciekaw jestem co miałby do powiedzenia na jej temat Józef Wesołowski. 


Joanna Lichocka na spotkaniu z wyborcami w Lipnie zaczęła opowiadać o tym, że najchętniej wprowadziłaby jednowładztwo Jarosława Kaczyńskiego (to się chyba nazywa „wyważanie otwartych drzwi”) i pozamykała do więzień tych i owych. Utyskiwała również na to, że jesteśmy, niestety, krajem demokratycznym i obowiązują nas prawa i zasady państw demokratycznych. Ta sama posłanka Lichocka była niemożebnie skonfundowana tym, że jej wypowiedź wywołała gównoburzę, bo „przecież to był żart”. I to jest, kurwa, na serio niesamowite. Tzn. to wieczne zdziwienie polskich polityków, którzy pierdolą jakieś głupoty, a potem są straszliwie zdziwieni tym, że ktoś ich cytuje. Ale to tylko dygresja. Lichocka dodała również, że ten „żart” był odpowiedzią na pytanie zadane przez wyborców. Nie wiem, jak brzmiało to pytanie, ale pewnie było to coś w rodzaju „ej, przecież non stop opowiadacie o tym, że PO kradło miliardy i nawet audyt zrobiliście, czemu ci ludzie jeszcze nie siedzą?”. I co miała w tym momencie powiedzieć Lichocka? „Nie no, przecież to tylko spin, który man PR-owcy przygotowali, chyba w to nie uwierzyliście?” Raczej nie bardzo, bo nawet betonowy elektorat rodem z Klubów Gazety Polskiej, mógłby się poczuć nieswojo i zacząłby się rozglądać za taczkami.


Gdybym miał wymienić coś, co wkurwia mnie najbardziej w polskich publicystach, byłaby to ich wewnętrzna potrzeba udowadniania, że znają się na wszystkim. Nie chciałbym być źle zrozumiany, nie mam nic przeciwko ludziom, którzy mają sporą wiedzę i wypowiadają się na różne tematy. Jednakowoż mam, kurwa, wszystko przeciwko ludziom, którzy wypowiadają się na różne tematy, pomimo nie posiadania żadnej wiedzy. Jedną z takich osób jest redaktor Rafał Woś, który jakiś czas temu wywołał gigantyczny flejm na Twitterze. Zaczęło się od tego, że jeden ćwiterianin napisał: „W TOK FM redaktor Rafał Woś przekonywał (zupełnie serio),że kibole to taka sama grupa "słabych" jak protestujący niepełnosprawni w sejmie, tylko nie potrafią się inaczej komunikować jak przez przemoc. Są "słabi" bo są bezsilni wobec władz klubu”. Na odpowiedź redaktora nie trzeba było długo czekać: „zawsze po stronie słabszego. Nie tylko wtedy kiedy pasuje do antyPiSowskiej narracji..” Kiedy jedna z ćwiterianek napisała „Mojego znajomego ci słabsi ładnie oklepali i pozbawili kurtki. Mam nadzieję, że im dobrze służy.” Czujny redaktor Woś od razu odparł: ”Proszę sobie podstawić pod "kibola" Żyda albo Araba. I wygłosić tego typu zdanie. Będzie Pani przerażona efektem..”. Potem już poszło z górki, bo redaktor niemalże każdemu, kto krytykował agresywne zachowanie kiboli (to jest kluczowe, bo nie chodziło o ludzi, którzy przychodzą na mecz podrzeć japę, ale o tych, którzy specjalizują się we wpierdolu) zarzucał klasizm (za SJP „dyskryminacja związana z przynależnością do klasy społeczno-ekonomicznej”). Moim pierwszym skojarzeniem po lekturze wypowiedzi Wosia (ok, drugim, bo pierwszym było „co ja, kurwa mać, czytam i dlaczego to sobie robię?”), było hasło „antropologia gabinetowa”. W telegraficznym skrócie, antropolog gabinetowy miał dużo do powiedzenia na temat różnych społeczności (które, pieszczotliwie, określał mianem społecznościami „dzikich”), ale wolał badać te społeczności „na odległość”. Wspominam o tym dlatego, że Rafał Woś jest kimś w rodzaju „socjologa gabinetowego”, który „analizuje” zachowanie kiboli zza biurka. Nie da się bowiem inaczej wytłumaczyć fenomenu kogoś, kto uważa, że ludzie, którzy nie twierdzą, że nie przepadają za dostawaniem po mordzie od kiboli, są „klasistami”. Głęboka znajomość tematu sprawia, że Wosiowi pomyliły się przyczyny ze skutkami. To nie jest tak, że kibolom włącza się agresja bo nikt z nimi nie chce rozmawiać. Nikt nie chce z nimi rozmawiać, bo są agresywni. Jeżeli komuś do wpadnięcia w berserk wystarczy to, że zobaczy na ulicy kogoś w szaliku drużyny, za którą nie przepada, to chuj mnie to boli, czy ten człowiek jest biedny, czy bogaty, bo znacznie bardziej istotne jest to, że ma zajebiste problemy z kontrolowaniem agresji. Ujmujące jest to, że Woś z wypowiedzi ćwiterianki zrozumiał tyle, że ona hejtuje „biedę”, bo napisała, że kibole zabrali jej kumplowi kurtkę. I do głowy mu, kurwa, nie przyjdzie, że oni nie zabrali mu tej kurtki dlatego, że byli biedni, ale dlatego, żeby musiał bez niej zapieprzać do domu. Niebawem Woś zacznie przekonywać nas do tego, że kibole sobie nawzajem zabierają szaliki dlatego, że nie stać ich na kupno własnych. Warto w tym miejscu nadmienić, że taka analiza może być dla redaktora groźna, bo może w jej wyniku popaść w stupor, bo będzie musiał uznać, że kibole biją się między sobą dlatego, że są klasistami. Mam niejasne przeczucie, że redaktor Woś, oglądając migawki z trybun, na których nietrudno ujrzeć ważących po 100-120 kilogramów jegomościów w szalikach (którzy pocą się winstrolem), myśli sobie „mój boże, jaka straszna puchlina głodowa”. Czemu tak się nad redaktorem pastwię? Bo nie tak dawno temu, politycy jednej partii (wspierani przez idiotów pełniących obowiązki dziennikarzy) wmówili kibolom, że to nie tak, że oni są bandosami, którzy lubią się napierdalać. Nic z tych rzeczy! Oni są współczesnymi AK-owcami, którzy walczą o ojczyznę (tak, to były czasy, w których propsowano AK, zamiast NSZ). Ostatnia rzecz, której nam brakuje, to publicyści, którzy zaczną kibolom tłumaczyć, że nie ma nic złego w napierdalaniu ludzi, bo to po prostu taka forma ekspresji. Na sam koniec, krótki eksperyment myślowy: jak nazwiemy kogoś, kto widząc agresywnego człowieka z góry zakłada, że ten człowiek na pewno wywodzi się „z biedy”? (Odpowiedź znajdziecie w „Źródłach”).


Ponieważ nie mam żadnego pomysłu na to, jak zacząć niniejszy kawałek tekstu, pójdę na łatwiznę (jak przystało na roszczeniowego lewaka) i zapodam cytat: „Czy można w ciągu kilku godzin stworzyć energetycznego eksperta, który przez kilka tygodni zbuduje potężną bazę kontaktów i zacznie wpływać na branżową dyskusję? Jak się okazało – można (…) stworzyliśmy fikcyjnego eksperta, któremu udało się wejść w tok branżowej debaty, pozyskiwać wrażliwe dla spółek energetycznych informacje z otoczenia jednego z ministrów, a nawet opublikować tekst na jednym z największych portali biznesowych w Polsce. Zrobiliśmy to wszystko – używając wyłącznie konta na Twitterze i skrzynki mailowej”. Ciekaw jestem, jak musiałby się nazywać ten „wymyślony” (ten konkretny był Piotrem Niewiechowiczem), żeby którykolwiek z tych geniuszy nabrał podejrzeń? Wojciech Tyczka? Szczepan Pieg? Andrzej Grzegorz Ent? Wydawać by się mogło, że w takiej sytuacji, nikt nie będzie na tyle zdesperowany, żeby usiłować w jakiś sposób bronić „nabranych”. I w tym momencie wchodzi El Chopo, Samuel Pereira, cały na biało, który zaczyna dywagować na temat tego, że z tą prowokacją to było tak, że „złamano standardy dziennikarskie”. W tym miejscu pora na króciutką dygresję. „Wystawienie” tego konkretnego mediaworkera do krytykowania „łamania standardów dziennikarskich” jest równie sensowne co wystawianie Ziemkiewicza do krytykowania kogoś za chujowy research, albo wystawianie Stanisława Pięty do krytykowania kogoś za zdradę małżeńską. Koniec dygresji. Ujmujące jest to, że w momencie, w którym okazuje się, że ludzie z ministerstwa wysyłali poufne informacje jakiemuś randomowi z internetu, największym problemem są „standardy dziennikarskie”. Śmiem twierdzić, że gdyby Pereira dowiedział się o tym, że w podobny sposób wyciągały informacje (od geniuszy z ministerstw/etc.) służby obcych państw, stwierdziłby, że złamane zostały standardy szpiegostwa.


Adam Andruszkiewicz chyba nigdy nie nauczy się tego, że maksymę „milczenie jest złotem” powinno się stosować również do Twittera. W Sejmie odbył się niedawno Szczyt NATO, w związku z czym poseł Andruszkiewicz uznał, że warto by było przypierdolić się do opozycji: „Posłowie, którzy w czasie szczytu NATO zaangażują się w rozdawanie zagranicznym parlamentarzystom ulotek krytykujących Polskę, powinni mieć odebrane immunitety i postawione zarzuty. W trakcie międzynarodowych rozmów o bezpieczeństwie Polski, nie ma miejsca na wewnętrzne spory.” Wart odnotowania jest fakt, że pomysły Andruszkiewicza sugerują, że gdyby poseł urodził się kilkadziesiąt lat wcześniej to pewnie grałby w tej samej drużynie co Stanisław Piotrowicz. Jednakże, wbrew pozorom, nie to jest w tej wypowiedzi najważniejsze. Najbardziej istotny jest skrajny idiotyzm tejże. Andruszkiewicz stara się bowiem budować narrację, w myśl której realny jest następujący scenariusz: Do Polski przyjeżdżają parlamentarzyści z państw członkowskich Sojuszu Północnoatlantyckiego (+ delegaci z krajów stowarzyszonych i obserwatorzy) podyskutować o „aktualnych wyzwaniach i zagrożeniach dla współczesnego bezpieczeństwa światowego”. Do gości podchodzą opozycyjni parlamentarzyści i wręczają im ulotki z hasłami „Jebać PiS”/etc. Goście tak bardzo przejmują się tymi ulotkami, że w trakcie szczytu podejmują decyzje, które mają negatywny wpływ na bezpieczeństwo Polski. Mógłbym w tym miejscu napisać, że tworzenie takich idiotycznych narracji powinno wykluczać ich autora z dyskusji na dany temat, ale zamiast tego zaproponuję Wam konkurencyjny scenariusz: Do Polski przyjeżdżają parlamentarzyści (etc./etc.); w trakcie Szczytu, któryś z nich zaczyna rozsyłać do innych dyskutantów tweety posła Andruszkiewicza. Zaczyna się wspólne czytanie jego wpisów. W pewnym momencie ktoś zgłasza wniosek o wykluczenie polski z NATO, bo kraj, którego obywatele wybrali Andruszkiewicza do Sejmu, nie zasługuje na to, żeby go bronić. 


Po prawicowym Twitterze rozeszło się (kolejne) fejkowe zdjęcie, które miało być dowodem na takbardzoprzejebanizm w Niemczech (związany, rzecz jasna, z napływem uchodźców). Jedną z retweetujących to zdjęcie osób był, nie kto inny, jak Człowiek Etanol, Cezary Gmyz. Na zdjęciu widniał wielkogabarytowy wydziarany jegomość (o śniadej cerze), naruszający przestrzeń interpersonalną policjanta. Zdjęcie zostało (a jakże) opatrzone komentarzem: „To zdjęcie oddaje wierny obraz stanu dzisiejszych Niemiec”. Kiedy okazało się, że „zdjęcie” jest kadrem z filmu kręconego przez Netflixa, Gmyz, jak przystało na człowieka, który pił z niejednego źródła informacyjnego, napisał „Sam podałem to zdjęcie dalej. To, że jest to fotos z filmu nie oznacza, że jest to fejk. Fabuła w tym przypadku dobrze oddaje rzeczywistość”. Ponieważ nie bardzo wiem, jak to skomentować, zamiast tego podzielę się z Wami pewną historią. Swego czasu uznałem, że mam trochę za dużo szarych komórek i zdecydowałem się na wypożyczenie z biblioteki wywiadu rzeki (już sam początek sugerował, że była to najprawdopodobniej wysokoprocentowa rzeka) z Cezarym Gmyzem, pt. „Zawód – dziennikarz śledczy”. Ja jestem generalnie odporny na wiele rzeczy, ale w tej książce wydarł mnie z butów praktycznie sam początek, kiedy to Gmyz opowiadał o tym, że był bardzo ostrożny (kiedy pisał artykuł o „Trotylu na wraku”), bo „Kilka razy systemy bezpieczeństwa wychwytywały próby włamań na mój komputer”. Szkoda, że Gmyz nie opowiedział więcej na ten temat, bo pewnie by się okazało, że „systemy bezpieczeństwa” nadały próbom włamania najwyższy priorytet, czego dowodem była informacja dźwiękowa „baza wirusów została zaktualizowana”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że informacja o próbach włamania była tak wstrząsająca, że książki nie doczytałem.


Pamiętacie może radną Annę Kołakowską, która została skazana za znieważenie posłanki Pomaski?  Tzn. w sumie to wzywała do ogolenia posłanki na łyso, ale dobrze, że zostało to uznane choćby za znieważenie, bo mogło się okazać, że to sarkazm, ironia, albo inny symbol szczęścia. Czemu wspominam o tej radnej? Bo okazało się, że dorabia sobie zarówno w IPN (gdzie zarobiła 30 tys. na umowie zleceniu) i w Urzędzie Wojewódzkim (gdzie zarobiła 18 tys., również na zleceniu). Nie są to powalające kwoty (tzn. nie zrozumcie mnie źle, 50 tysi to w chuj szekli jest, ale bądźmy szczerzy, w miejskich/wojewódzkich/ministerialnych paśnikach można zarobić znacznie więcej), ale znamienny jest sam fakt dopuszczenia radnej (która zajmuje się głównie byciem reprezentantką skrajnej prawicy) do paśnika. Bo mamy tu do czynienia z takim samym mechanizmem, jak w przypadku Tomasza Terlikowskiego i Kai Godek. Jak się bowiem przekonaliśmy wcześniej, taki paśnik może pełnić funkcję kagańca. Ciekaw jestem, jak dużo ludzi o skrajnych poglądach zostało w ten sposób zagospodarowanych przez Prawo i Sprawiedliwość. Skalę tego procederu poznamy zapewne dopiero wtedy, gdy po Dobrej Zmianie nastąpi Jeszcze Lepsza Zmiana i zrobi jakiś audyt. Jestem przekonany o tym, że takich ludzi (tzn. jak Kołakowska, Terlikowski i Godek) jest od cholery. Nie są oni jakoś specjalnie potrzebni PiS-owi, ale dzięki dopuszczeniu ich do paśników – PiS nie musi się martwić tym, że ktokolwiek inny tych ludzi zagospodaruje. Tzn. taka Kaja Godek może sobie marudzić na PiS (że dzieci nienapoczęte i te sprawy), ale jeżeli stanie przed wyborem PiS (dzięki któremu ma dostęp do koryta), albo nie-PiS (który ją od tego koryta oderwie), to chyba nietrudno zgadnąć, jaki będzie jej wybór.


Zastanawiałem się nad tym, czy napisać cokolwiek na temat jednego z najbardziej spektakularnych cosplayów Skyrima, czyli o „Kolanie Prezesa”, ale wiem na ten temat tyle, co wszyscy inni, czyli absolutnie nic. Gdybym był pracownikiem TVP, opierając się na tym „nic”, byłbym w stanie napisać kilkustronicowy tekst, ale jestem zwykłym lewackim blogerem, więc, niestety, nie dam rady. Chciałbym w tym miejscu uspokoić tych z Was, którzy zaczęli sobie zadawać pytanie: „kurwa, czy on wspomniał o tym kolanie tylko po to, żeby rzucić sucharem ze Skyrima?”. Tzn. rozumiem, że mogliście odnieść takie wrażenie, ale prawda jest taka, że nie można tego wykluczyć.


Źródła:


http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,23467812,stanislaw-pieta-rozwaza-pozew-w-zwiazku-z-doniesieniami-o.html





http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/51,114871,15660696.html?i=1

https://wpolityce.pl/polityka/395221-lichocka-dementuje-fake-newsa-onetu-z-zartu-robia-powazna-wypowiedz-z-ta-manipulacja-chyba-jednak-pojde-do-sadu



(Ha, pewnie myśleliście, że chodzi o klasizm. Nic bardziej mylnego! Takiego kogoś nazywamy Wosiem).
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114883,23437983,dziennikarska-prowokacja-wymyslony-ekspert-publikowal-i-rozmawial.html

https://twitter.com/Andruszkiewicz1/status/999904745526517760



https://www.youtube.com/watch?v=vncIBREXCwU