piątek, 21 grudnia 2012

Witajcie w Tarnobrzegu – mieście, którego prezydent cieszy się 97% poparciem.

Tarnobrzeg ma nowego prezydenta. Tzn. „nowego”, bowiem od dwóch lat go mamy. Poprzedni rządził pełne trzy kadencje (12 lat), a i chyba wcześniej miał jakiś epizod „prezydencki”. Ale był to okres, w którym prezydent miasta nie był wybierany w wyborach bezpośrednich.

Nasz nowy prezydent w kampanii nieco za dużo naobiecywał. Obiecywał między innymi to, że zawsze będzie się kierował dobrem mieszkańców, będzie ich słuchał, będzie się z nimi spotykał i tego rodzaju dyrdymały standardowe w trakcie kampanii wyborczej. Jego problem polega na tym, że wybory wygrał, a jakoś nie bardzo się kwapił do tego, żeby wywiązywać się z obietnic dotyczących tego, ile czasu będzie miał dla mieszkańców. Stracił też „słuch społeczny”, który mu pomógł wygrać wybory. Podjął kilka bardzo niepopularnych decyzji, nie konsultując ich ze społecznością Tarnobrzega. Zdarza mu się powiedzieć o kilka słów za dużo - może to nie ta sama skala co Jarosław Kaczyński, ale społeczności tarnobrzeskiej się to za bardzo nie podoba. Podsumowując – jest nielubiany, co widać na forach internetowych i ogólnie „w internetach”. Ujmując rzecz innymi słowy, jakiekolwiek public relations, rozumiane jako budowanie pozytywnych relacji z otoczeniem, nie istnieje.

Nie tak dawno temu odbył się plebiscyt „echa dnia”, w którym mieszkańcy powiatów oceniali za pomocą wiadomości SMS (płatnych) to, czy dany polityk rządzi dobrze czy też źle. Żeby nie utrudniać – były tylko dwie możliwości odpowiedzi.

Rezultat plebiscytu pokazuje, że (delikatnie rzecz ujmując) ktoś przy nim majstrował. Nasz obecnie urzędujący prezydent cieszy się bowiem bardzo wysokim poparciem społecznym! 97% ludzi ocenia go pozytywnie, a jedynie 3% negatywnie. Biorąc pod rozwagę nastroje, jakie panują w mieście – wynik nierealny. Nawet 50:50 byłoby ciężko osiągnąć. Dwie możliwości pozostają. Albo obecnie urzędujący prezydent „wspomagał demokrację” albo też psikusa zrobiła mu opozycja.

Jeśli majstrował przy tym prezydent – jego motywacji tłumaczyć nie trzeba. Ot, chciał sobie dopomóc. Wyszło jednakże niezupełnie tak jak trzeba, bo ktoś nieco przedobrzył.

Czemu miałaby majstrować przy tym opozycja? Ano temu, że nasz obecnie urzędujący prezydent określany jest przez niektórych mianem Łukaszenki, a jego metody rządzenia jako Białoruskie. Abstrahując już od tego, że mnie osobiście tego rodzaju porównania drażnią z racji tego, że statystyczny polak wie o Białorusi tyle: „że Łukaszenka”. Abstrahując również od tego, że tego rodzaju retoryka w wykonaniu opozycji obnaża jej miałkość argumentacyjną. Tego rodzaju porównania są kontekstem, w którym obraca się nasz obecnie urzędujący prezydent. Popsucie wyników plebiscytu idealnie zlewa się z retoryką opozycji. No, jak Łukaszenka sobie pomógł w wyborach, tak prezydent sobie pomógł w plebiscycie. Aczkolwiek jest to mało prawdopodobne, bo mało kto spośród opozycji Tarnobrzeskiej wpadłby na tego rodzaju pomysł.

Tym niemniej, zupełnie zaskoczyła mnie reakcja prezydenta na ten wynik. Zasadnym byłoby obrócenie rezultatu w żart. No, maszyna licząca się popsuła, zabrakło przecinka między 9 a 7 albo coś w tym stylu. Co zrobił prezydent? Zadziałał jego zmysł „pablik rilejszyn”. Ze śmiertelną powagą wiejącą z każdego zdania, podziękował za poparcie udzielone mu przez głosujących. Mało tego - napisał, że jest również wdzięczny za głosy negatywne, bo są one dla niego ważne.

Nie za bardzo wiem jaki cel przyświecał prezydentowi, który te słowa napisał. No chyba, że faktycznie nikt nie majstrował przy wynikach (i nie organizował pospolitych ruszeń wśród znajomych), a prezydent wierzy w reprezentatywność rezultatów plebiscytu. Tylko, że biorąc pod rozwagę sytuację w Tarnobrzegu, wynik nie jest żadną miarą reprezentatywny. Nawet w Gdyni prezydent zdziwiłby się, gdyby uzyskał takie poparcie w plebiscycie (choć jego poparcie w wyborach oscyluje w granicach 90%).

Z punktu widzenia PR, zachowanie prezydenta to dopraszanie się o problemy. Tego rodzaju reakcja antagonizuje elektorat „negatywny”. Sprawia, że „niezdecydowani” zaczynają niespokojnie się wiercić, bo nikt nie lubi jak się go robi w wała (za przeproszeniem) i sugeruje ludziom popierającym prezydenta, że ich wybraniec chyba nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, jak wygląda otaczająca go rzeczywistość.


Zachowanie prezydenta jest dziwne w kontekście tego, co spotkało jego poprzednika. Poprzednik zadufany w sobie i wspierany przez cała masę klakierów, zupełnie „olał” kampanię wyborczą (co było jedynie przedłużeniem olewania mieszkańców w trakcie kadencji). Ludzie byli źli i nie bardzo widzieli go w roli prezydenta na 4 kadencje. W pewnym momencie w trakcie kampanii pojawiły się jakieś sondaże, które dawały nielubianemu prezydentowi ponad 70% poparcie. Nie trzeba geniusza socjotechniki żeby odgadnąć, czym się to skończyło – nastąpiła mobilizacja elektoratu negatywnego i urzędujący przerżnął pierwszą, a potem drugą turę. Obecny prezydent powinien bardzo dobrze pamiętać to zdarzenie. W tym momencie historia się powtarza. Choć to nie czas wyborów, to firmowanie tak absurdalnych rezultatów własnym nazwiskiem jest czymś w rodzaju PR-owego samobójstwa.


poniedziałek, 17 grudnia 2012

O potwornej zbrodni popełnionej przez pewnego dyrektora szkoły

Jakiś czas temu prasówkowałem sobie w najlepsze i natrafiłem na artykuł, który musiałem przeczytać kilkakrotnie, bowiem za każdym razem (podczas lektury) mój mózg odmawiał posłuszeństwa i nie byłem w stanie przyswoić treści. Za 15-tym razem mi się udało. Nim przejdę do meritum – krótki rys historyczny.

W czasach zamierzchłych, kiedy wredny morderca niepoczętych (lewak etc.), jakim jest Piknik, uczęszczał do szkół, czasem zdarzało się, że jakiś uczeń nieco przeholował z alkoholem. Różne tego były konsekwencje. Zależało to w głównej mierze od tego, czy pijaństwo było „publiczne” (przez co automatycznie zostawało podciągane pod szkołę, do której berbeć uczęszczał), czy też uczeń został zdybany przez nauczyciela na dyskotece szkolnej.

Kiedy byłem w 5 klasie podstawówki, jeden z moich rówieśników nawalił się jak szpadel i zaległ nieprzytomny w toalecie (uprzednio ją dekorując). Wezwano rodziców – ci położyli uszy po sobie i tłumaczyli, że dziecko pewnie się zatruło grzybkami.

Gdy byłem w szkole średniej, musieliśmy pod koniec 1 klasy organizować przedstawienie. Na widowni siedziało sporo ludzi (nauczyciele, rodzice, uczniowie starszych roczników, różni tacy zaproszeni). Tradycja ta jest chyba nadal kontynuowana. Podczas przedstawienia, które wystawiał młodszy rocznik, jeden z młodzieńców pijany jak bela wytoczył się na scenę i usiłował coś powiedzieć. Bardzo szybko go stamtąd zabrali koledzy. Naukę w 2 klasie kontynuował w innej szkole.

Kiedy Straż Miejska zdybała młodszych kolegów z butelką wódki w okolicach szkoły, dyrekcja zawiesiła ich wszystkich na tydzień w prawach ucznia (śmieszne to nie było wcale – niby tydzień wolnego, ale trzeba było potem „zaliczyć” cały materiał, który „przerabiano” w trakcie zawieszenia).

Takich historii było sporo, w innych szkołach również. Jedno nie ulegało wątpliwości: jeśli kogoś złapią z alkoholem – będą problemy. I pijący uczniowie się z tym liczyli. Nikt nie broniłby ucznia, nawet gdyby ów dostał tzw. „wilczy bilet”.

Od tamtych zamierzchłych już czasów (barbarzyńskich wręcz) dużo się zmieniło. I o tym był artykuł. Co się działo? Grupka gimnazjalistów pojechała na wycieczkę do Chin. W ramach zapoznawania się z obcą kulturą postanowili się schlać. Dyrektor gimnazjum ostro zareagował i sprawa potoczyła się tak:

Karaś (dyrektor) przyznaje, że był wściekły i mógł w złości powiedzieć trochę za dużo.

I to właśnie na to "trochę za dużo"
uczniowie i ich rodzice poskarżyli się do Kuratorium Oświaty, a to skierowało sprawę do Komisji Dyscyplinarnej dla Nauczycieli przy Wojewodzie Wielkopolskim. Karaś został oskarżony o uchybienie godności zawodu nauczyciela oraz nękanie uczennic. Pierwszy zarzut dotyczył nierównych kar wobec uczniów, czym dyrektor "zawiódł oczekiwania i zaufanie młodych ludzi". Drugi - grożenia, że wyrzuci dziewczyny ze szkoły - a takiej możliwości nie ma w statucie szkoły.

Wśród kar, które Karaś nałożył na uczniów były prace społeczne (m.in. w hospicjum), obowiązek uzyskania na koniec roku wysokiej średniej ocen (od 4,3 do 4,8, zależnie od średniej z poprzedniego semestru), a także przeniesienie na tydzień do innej klasy.



Jaki był finał sprawy? Dyrektorowi za jego zachowanie udzielono nagany. Ja rozumiem, że rodzice czasem muszą swoich pociech bronić. Sam kiedyś doświadczyłem miłości katolickiej – małżeństwa nauczycieli niemieckiego, którzy postanowili mnie zostawić na rok w 3 klasie szkoły średniej. Powód? To, że mało umiałem, miało znaczenie drugorzędne. Pierwszorzędne miało to, że słuchałem metalu i „satanistycznej muzyki” oraz nosiłem „metalowe koszulki”, w tym koszulkę Mansona „antichrist superstar.” Niewiele brakło, a nauczycielom by się owa sztuka (uwalenie mnie na rok) udała. Pomogła mi interwencja innych nauczycieli (ci akurat mnie za satanistę nie uważali) i rodzice. Innymi słowy wiem, że czasem rodzice muszą (a może raczej powinni) wesprzeć dzieciaka – zwłaszcza w momencie, w którym nauczyciel się zaweźmie na niego. Ale w tym konkretnym przypadku zachowanie rodziców jest zgoła idiotyczne. Ciekawym, jaka byłaby ich reakcja, gdyby któraś z pociech nawalona jak Messerschmitt wypadła przez okno, bądź też zgubiła się gdzieś „w mieście”. Wtedy pewnie ich furia skupiłaby się na nauczycielach (niedojdach) i dyrektorze (baranie, który ich zatrudnił), którzy nie potrafili upilnować dzieciaków i dopuścili do tego, że się one schlały.

Kolejny smakowity cytat:

Komisja przez cały rok badała sprawę. Odbyło się wiele przesłuchań i liczne kontrole na terenie szkoły. Co wykazały? Że gimnazjalistka Ola jest wrażliwa i uczuciowa, więc całą sytuację przeżyła bardzo emocjonalnie. W czasie przesłuchań mówiła: "gdy my dostałyśmy te uwagi, to byłam skołowana", "ogólnie to mam megadoła", "cały czas chce mi się ryczeć". Konsekwencje odebrała bardzo osobiście - to właśnie Oli i jej koleżance Ewie dyrektor miał grozić wyrzuceniem ze szkoły.

Kara, którą dyrektor nałożył na ich starszego kolegę Marka, zdaniem komisji, nie przyniosła pozytywnego efektu wychowawczego. Bo po przeniesieniu na tydzień do innej klasy, chłopak czuł się sfrustrowany, utracił wiarę w sprawiedliwość i "poczuł się jak banita".

Kontrolerzy stwierdzili co prawda, że dyrektor nie nękał uczniów, jednak za grożenie i używanie słów uważanych za obraźliwe ukarali go naganą z upomnieniem.

Być może wrażliwa gimnazjalistka powinna zastanowić się nad tym, czy powinna chlać na wycieczce? Być może starszy kolega Marek, który „utracił wiarę w sprawiedliwość”, powinien się dwa razy zastanowić nad tym, czy picie na wycieczce zagranicznej jest „sprawiedliwe”?

Aczkolwiek – o ile rodziców jeszcze można zrozumieć, miłość do dzieci przysłoniła im logikę i zrobili to co zrobili, to komisji dyscyplinarnej zrozumieć już się nie da. No chyba, że owa komisja składa się z 16-latków – w co szczerze wątpię. Ludzie starsi ode mnie (a pewnie z takich się składała komisja) doskonale muszą pamiętać to, jak reagowano na takie pijaństwo wcześniej. Decyzja komisji była taka nieco monty-pythonowska. Można jedynie domniemywać: albo dyrektor był „podpadziocha” i się na nim za coś wyżyli, albo też któryś z rodziców miał odpowiednie koneksje. Bo nie widzę innej przyczyny, dla której z chlejących alkohol uczniów robi się ofiary.

Aczkolwiek światełko w tunelu jest. Dyro (całkiem słusznie) odwołał się do MEN, które umorzyło postępowanie. Sam dyro zaś: „Po decyzji MEN dyrektor rozważa wytoczenie procesu tym, którzy go oskarżali - przede wszystkim kuratorium i komisji. Bo uważa, że prawdziwym nękaniem było to, co on sam przeszedł przez ostatni rok”

niedziela, 16 grudnia 2012

beztematu

Na Blogu nieco pusto chwilowo bo sporo pisaniny inszej w chwili obecnej mam. But be not affraid! Tematów na notki nie brakuje i już niebawem się zaczną pojawiać z nieco większą częstotliwością :)

niedziela, 9 grudnia 2012

Prawo jazdy w Polsce czyli „dojenie frajerów cz. 1”

O tym, jak bardzo durny jest w naszym kraju proces uzyskiwania dokumentu uprawniającego do kierowania pojazdem silnikowym (czyli prawa jazdy), można by napisać kilka książek. Co jakiś czas ministerstwa chcą „uzdrowić sytuację” w sposób, od którego średnio rozgarniętemu człowiekowi otwiera się scyzoryk w kieszeni.

Mnie się nigdy do niczego nie spieszyło. Kurs na „prawko” zacząłem robić jak tylko skończyłem 17 lat. Tylko że kurs jakoś mi średnio do gustu przypadł, a samo jeżdżenie również nie bardzo mnie pociągało, więc sprawę (za przeproszeniem) olałem. Po 5 latach uznałem, że prawko się jednak może przydać. Poszedłem więc na kurs po raz drugi i zdałem egzamin. W międzyczasie pozmieniały się niektóre przepisy dotyczące tego jak ma kurs wyglądać. Wcześniej część teoretyczna składała się z 18 pytań. Żeby nie było zbyt łatwo, było również 18 zestawów (albo 20 nie pamiętam już) różniących się od siebie. Zdawalność „teoretyczna” stała na średnim poziomie. O zdawalności „praktycznej” lepiej nie wspominać, bowiem były to czasy egzaminatorów, którzy mierzyli odległości od auta do krawężnika za pomocą linijek. Tym niemniej, sam system jakoś specjalnie uciążliwy nie był.

Jednakże w pewnym momencie „Niezbyt Mądre Głowy” z WarszaFki (nie, nie obrażam miasta tylko „state of mind” ministrów) uznały, że trzeba poprawić bezpieczeństwo na drodze. A że młodzi dużo wypadków powodują, podniesiono wiek, od którego prawko można było zrobić do 18 roku życia. NMG uznali, że trzeba pozmieniać metodologię kursu. I teraz mała dygresja. Zgadzam się z tym, że młodzi kierowcy powodują wypadki i stłuczki (3 tygodnie po tym, jak dostałem prawko, wjechałem w naukę jazdy uszkadzając sobie i tejże L-ce zderzak ;)). A jako osoba obdarzona wyobraźnią i czymś, co przy odpowiedniej dozie dobrej woli można określić mianem umiejętności logicznego i analitycznego myślenia, wiem jak mniej więcej powinny takie zmiany wyglądać. Po pierwsze – kursantowi powinno się pokazać jak wygląda awaryjne hamowanie przy prędkości 90km/h (no ale szkoda tarcz hamulcowych). Po drugie – pasowałoby kursanta nauczyć jak sobie radzić podczas poślizgów (zamykanie oczu i jednoczesne krzyczenie JEZUS MARIA/ O K*WA/AAAAAA średnio pomaga – nie, żebym testował te metody, ale jestem o tym głęboko przekonany). Po trzecie – nauczyć go tego, że czasem trzeba wcisnąć gaz w podłogę, żeby nie dać się zabić. Po czwarte – nauczyć, że podczas wyprzedzania warto jechać ZNACZNIE SZYBCIEJ od pojazdu wyprzedzanego (bo buractwo w naszym kraju ma tendencję do przyspieszania w momencie, w którym owo buractwo zaczniemy wyprzedzać). I tak dalej, i tak dalej. Czy coś z tej listy zostało wprowadzone do kursu na prawko? Nope. Ale za to zamiast 18 (albo 20) zestawów, było 500 pytań, z których system losowo wybierał te, które miały pojawić się na egzaminie teoretycznym. Warto więc było znać odpowiedzi na wszystkie (dlaczego to takie istotne, wytłumaczę za moment). Dodatkowo WORD miał prawo dodać „coś od siebie” - moje 2 (dopuszczalne) błędy na egzaminie to właśnie owe pytania „od siebie”.

Tym razem NMG poszli o krok dalej. Pytań będzie 32 (co samo w sobie nie byłoby wcale takie złe), ale pula będzie wynosiła 3000 – słownie: TRZY TYSIĄCE PYTAŃ. Ktoś może powiedzieć „no i co z tego, nauczę się teorii i sobie poradzę z tymi pytaniami”. I będzie to przejaw naiwności młodzieńczej. Bowiem z pytaniami jest jeden problem. Mniej więcej 10% z nich miało debilne odpowiedzi. Albo to albo fakt, że były źle skonstruowane. Za „starych czasów” (tzn. „zestawowych czasów”) pytania się powtarzały, ale nie było mowy o pomyłkach. Za czasów 500 moje oczy ujrzały np. takie „mądrości” (zrobię użytek ze swojej pamięci słonia):

1 ) W pytaniu dotyczącym tego, jak sobie poradzić z poślizgiem, poprawna odpowiedź brzmiała „skręcić kierownicę w stronę, w którą skręca pojazd”. Doświadczony kierowca za taką poradę dałby w pysk. Niedoświadczonym tłumaczę – jeśli zrobisz coś takiego, najprawdopodobniej przypieprzysz bokiem auta w drzewo albo w inne auto – nie ma szans na wyprowadzenie pojazdu z poślizgu przy zastosowaniu tej metody. Za to można zrobić kilka bardzo ładnych i widowiskowych obrotów.

2 ) Poprawna odpowiedź przy pytaniu dotyczącym tego, co zrobić z osobą u której podejrzewamy obrażenia wewnętrzne: „dać jej coś ciepłego do picia”.

3 ) Przenoszenie z miejsca na miejsce ofiar, u których podejrzewamy uraz kręgosłupa, też zagościło w odpowiedziach egzaminu.

4 ) Pytania - „krzyżówki”, w których na rycinie tramwaj był 3x większy od ronda, na które wjeżdżał (bądź też z niego zjeżdżał) to norma.

5 ) Na zdjęciu widniało auto 5 metrów przed linią zatrzymania i pomarańczowym światłem + pytanie co ma zrobić kierowca. Tylko, że nikt nie napisał tego, czy auto stoi, jedzie, rusza czy hamuje.

6 ) Pytania, w których prawidłowa jest odpowiedź nieprawidłowa (nope – nie pomyliłem się) to standard. Zapytaliśmy się wykładowcy co z tym fantem zrobić. Podpowiedział, że pytania, które od nich dostaniemy (na CD-ku) to aktualny „stan rzeczy”, więc należy zaznaczyć odpowiedź nieprawidłową, bo można uwalić egzamin, a wykłócanie się o to, że błąd w pytaniu jest – skończy się najprawdopodobniej 15-toma egzaminami praktycznymi ;)

Tych kilka przykładów (przypomniałbym sobie więcej pewnie) wystarczy, żeby dojść do wniosku takowego, że owe pytania były straszliwie niechlujnie ułożone. Tak po polsku, czyli na „odpi*** się”. Pewnie układał je ktoś, kto „złożył najtańszą ofertę” albo w ogóle robił to „za karę”. Przypominam – cały ten bardak mieliśmy wtedy, gdy pula pytań wynosiła 500. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić tego, w jaki burdel zmieni się egzamin teoretyczny, jeśli NMG będą musiały ułożyć jeszcze 2500 pytań (słownie: dwa i pół tysiąca!). Ale to nie koniec genialnych zmian. Wcześniej egzaminowany miał sporo czasu na pytania. Jeśli był dobrze przygotowany, mógł przeskoczyć pytanie (zaznaczając „cokolwiek”), które sprawiło mu problem i wrócić do niego po skończeniu testu. Teraz już tak nie będzie. Raz wpisanej odpowiedzi nie będzie dało się zmienić. 20 sekund na przeczytanie pytania + 15 sekund na odpowiedź.

I ja przyznam, że nie ogarniam. Nie rozumiem, dlaczego nie można wrócić do pytania. To jest egzamin teoretyczny, który z jazdą ma tyle wspólnego, co czytanie książek o wspinaczce ze wspinaczką jako taką, bądź też oglądanie filmu pt. „Gladiator” z nauką szermierki. Kursant powinien opanować teorię (przepisy etc.), a nie uczyć się na pamięć 3000 pytań, z których pewnie z 500 będzie zawierało przepisy na to, jak zrobić kalekę z ofiary wypadku (względnie - zabić tę ofiarę) albo też jak zabić się o drzewo/latarnię/TIRa podczas poślizgu. Bezpieczeństwa to za cholerę nie poprawi. Natomiast pieniędzy się od kursantów/egzaminowanych wydrze znacznie więcej. Nawet jeśli egzamin teoretyczny będzie kosztował tyle samo, to zdanie egzaminu za 1 razem będzie graniczyło z niemożliwością. A sam kurs teoretyczny będzie przypominał praktyczny, czyli zamiast nauczyć ludzi przepisów, będzie się ich uczyło jak zdawać (praktyczny kurs to „nauka zdawania egzaminów”). A potem przyjdzie kolejny minister NMG i zamiast 3 tysięcy pytań zrobi 30 tysięcy.


W mojej skromnej opinii WORDy w takiej postaci jak teraz powinno się wyburzyć, teren ogrodzić i nie wpuszczać tam nikogo poza Stalkerami. Gwoli wyjaśnienia – nie nawołuję do wysadzania budynków, tylko chciałbym, żeby „ministry” zajęły się faktyczną poprawną bezpieczeństwa, a nie łataniem budżetu. Pomyślał by głąb jeden z drugim jakie oszczędności krajowi przyniosłoby ograniczenie ilości wypadków (mniej rent, niższe koszty leczenia etc., etc.). Ale w sumie po cholerę to komu. Ważne żeby pytań było dużo :) 

czwartek, 6 grudnia 2012

Ekspansywna troska fanatyków cz. 2

Poprzednią notkę zakończyłem pytaniem o to, czemu bossowie fanatyków (nazwisk już nie będę powtarzał, bo są one ogólnie znane) tak śmiało sobie poczynają. Dlaczego kościół zagroził rządowi „wojną”, jeśli rząd zacznie „majstrować przy ustawie antyaborcyjnej” (nie udało mi się znaleźć źródeł, ale tego rodzaju „wojenna” retoryka ze strony kościoła pojawiła się niemalże zaraz po wygranych przez PO wyborach – tzn. tych pierwszych)? Wszak w interesie kościoła powinna leżeć współpraca z rządem. Czemu Bossowie zamiast spróbować łagodnej retoryki, która jest o wiele bardziej skuteczna od ostrej - bo nie zniechęca „niezdecydowanych” - stosują tę drugą właśnie? W przypadku tematu aborcji jest to szczególnie widoczne. Obrazkiem można zaszokować, ale jego oddziaływanie jest krótkotrwałe. Szokowanie jest na dłuższą metę nieskuteczne, bo nie można cały czas robić tego w ten sam sposób. Dlatego też bossowie starają się cały czas szokować różnymi metodami. Ku uciesze swoich fanów (będących niemalże ich wyznawcami), prześcigają się w krytykowaniu tych, którzy maja inne zdanie w temacie aborcji. Terlikowski osiągnął już niemalże perfekcję – nikt, kto nie jest zacietrzewionym „prolajferem”, nie jest w stanie czytać jego celebryckich wypocin nie odczuwając jednocześnie chęci rzucenia monitorem o ścianę. Tego rodzaju zachowanie sprawia, że czytają go tylko ci, którzy mają takie same poglądy jak on – a co za tym idzie, do jego wypowiedzi mało kto się odnosi. Czasem ktoś udaje, że próbuje dyskutować z Terlikowskim, ale kończy się to tak jak jego ostatnia wymiana uprzejmości z Maziarskim. Pod koniec której Maziarski poprosił, żeby jednak nie krytykować Terlikowskiego, bo to fajny facet jest.

Ja widzę dwie przyczyny (równie ważne), dla których bossowie sobie tak folgują. Pierwsza to ta, że łagodna retoryka – choć skuteczna - nie zapewnia rozgłosu. Cejrowski, będąc grzecznym ewangelistą, nie mógłby liczyć na rozgłos, który jest mu niezbędny – bez rozgłosu książki będą się gorzej sprzedawać. A tak – ma chłop darmową reklamę. Hołownia mógłby być nieco mniej zarozumiały, ale wtedy nie byłby tak bardzo rozchwytywany przez media. I tak dalej, i tak dalej.

Druga przyczyna jest banalnie prosta. Robią to, bo mogą. Społeczeństwo się nie buntuje przeciwko temu, choć nie zgadza się z opiniami wszystkich tych panów, którzy są zwolennikami całkowitego zakazu aborcji, antykoncepcji, mieszkania ze sobą przed ślubem etc. Mainstreamowi są oni na rękę, bo wystarczy zacytować , a klikalność w Internecie wzrasta. Publicyści nie bardzo wiedzą jak dyskutować z „argumentami” kogoś, kto kategorycznym i nieznoszącym sprzeciwu tonem plecie o tym, że powinniśmy postępować tak, a nie inaczej, bo bóg tego od nas chce. I jeśli naruszyłem czyjeś uczucia religijne tym zdaniem to bardzo mi przykro, ale skoro człowiek nie jest w stanie „poznać” boga, to w jaki sposób Terlikowski & co. mają pewność, że to co mówią/piszą jest w 100% zgodne z wolą boską?

Pozwolę sobie w tym miejscu na małą dygresje (kolejną ;)) Pewnie już opisywałem ów casus, ale nie zaszkodzi przypomnieć. „Znajomy-znajomej”, osoba wierząca, praktykująca, uczęszczająca na spotkania młodzieży katolickiej, będąca „pro life” (owa osoba podpisała nawet petycję – tę dotyczącą „dużej książki o aborcji”) napisała u siebie na FB coś, od czego mi się nieco włos na głowie zjeżył. Tajemnicą nie jest dla nikogo to, jakie zdanie na temat pigułki mają fanatycy. No jest zła i tyle. Ów osobnik (nazwiska nie podam) również ma takie zdanie - zalinkował artykuł dotyczący tego, że pigułka może zwiększać ryzyko zatoru, który może doprowadzić do zgonu. W artykule stało o odszkodowaniach od firmy farmaceutycznej (bo zator zabił kilka osób) itd. No i nie byłoby w tym fakcie nic zdrożnego – wszak artykuł zgodny z „jedyną słuszną linią”, gdyby nie to, jakim komentarzem go opatrzył. Było to „ojej, kto by pomyślał, że pigułka jest szkodliwa”. Przypomnijmy: wierzący katolik, „pro life” skomentował artykuł dotyczący śmierci -nastu osób (albo i –dziesięciu, nie pamiętam) - „ojej”. Jedyne, co było dla tego osobnika ważne, to to, że „miał rację”! A to, że ktoś umarł – czort z tym! Napisze się ironiczny komentarz i wszystko będzie super. Innymi słowy - „chronimy i szanujemy wszelkie życie, ale baba co bierze pigułkę jest głupia i możemy się z niej śmiać, jak umrze!”

Do tego rodzaju zachowań doprowadza owa deklarowana niezachwiana pewność siebie, którą prezentują bossowie. „Szaraczki-fanatycy” tacy pewni niczego nie są i z radością powitają wszystko co jest zgodne. Ktoś umarł? To bardzo dobrze! Wreszcie mamy potwierdzenie! Jeśli ktoś jest czegoś pewien (przykładowo tego, że grawitacja działa), nie będzie z radością wklejał na swojego FB zdjęć ludzi, którzy wyskoczyli z 10 piętra i komentował „HA! A jednak miałem rację!”. Że przykład z grawitacją jest przejaskrawiony? W kontekście bezrefleksyjnej wiary „szaraczków” w to, co mówią bossowie, przykład grawitacji jest moim zdaniem za mało „kolorowy”. Jednakże trudno znaleźć przykład, który w pełni będzie odzwierciedlał ośli upór i ślepą wiarę w to, co z siebie wyrzucają bossowie. Taki szaraczek nie ma łatwego życia. Z jednej strony bowiem bossowie grzmią, że pigułka zabija, Frondzia podrzuca odpowiednie smakowite artykuły, a z drugiej strony sporo kobiet pigułek używa i jak na złość nic się im nie dzieje...

Ale to tylko taka dygresja, rzecz jasna tendencyjna - jak wszystko inne u mnie - mająca na celu pokazanie (rzecz jasna na jednostkowym przykładzie), że woda z mózgu jaką robią ludziom bossowie, czasem daje efekty w rodzaju „głęboko wierzącego katolika”, który żartuje sobie ze śmierci „tych co nie słuchali”. Bo takiemu człowiekowi - w tym konkretnym przypadku - wszystko co złe spotka kobietę biorącą pigułki. To rodzaj niemalże „boskiej sprawiedliwości”.

Powróćmy do argumentu „bo mogą”. Tutaj bowiem w pełnej krasie widać w jaki sposób bossowie postrzegają tolerancję i jak ją wykorzystują do swoich celów. Społeczeństwo – większa jego część, która się z poglądami bossów nie zgadza – toleruje ich wybryki i nie mówi głośno tego, co o tychże wybrykach sądzi. Że przesadzam? Że kraj katolików? To jak wytłumaczyć, że ogromna większość społeczeństwa nie popiera wymarzonego i upragnionego przez Terlikowskiego całkowitego zakazu aborcji? Tak samo rzecz się ma z terminacją ciąży będącej wynikiem gwałtu. Ale co tam aborcja. Bossowie mają ściśle określone zdanie na temat antykoncepcji, które to zdanie większość społeczeństwa ma w głębokim poważaniu. Czemu więc to samo społeczeństwo nie buntuje się przeciwko filozofii miłości w wykonaniu bossów? Czemu tak mało ludzi protestowało przeciwko obwoźnemu horror show (sławetna „wystawa antyaborcyjna” obwożona po całym kraju)? Czemu nie udało się zebrać odpowiedniej ilości podpisów pod akcją „tak dla kobiet” (skoro 44% ludzi w Polsce jest zdania, iż przerwanie ciąży do 12 tygodnia powinno być dopuszczalne i zależeć od decyzji kobiety)? Czemu większość milczy?

Dlatego, że mniejszość sterowana przez bossów osiągnęła coś, co wydaje się być prawie niemożliwe. Tej mniejszości udało się zawrzeszczeć wszystkich dokoła. Udało się doprowadzić do tego, że większość boi się ostracyzmu. Bossom udało się zaprowadzić w naszym kraju coś, co można określić mianem terroru semantycznego połączonego z etykietowaniem. Każdy, kto nie jest z nimi, jest: mordercą, złodziejem, bolszewikiem, Żydem, masonem (czasem cyklistą), chorym człowiekiem, nieukiem, komunistą etc. Katolicy nieutożsamiający się z bossami są w jeszcze gorszej sytuacji, bowiem wystarczy jedno złe (z punktu widzenia bossów) słowo wypowiedziane publicznie żeby boss uznał, że ktoś już nie jest katolikiem (casus Komorowskiego i ekskomuniki, której się domagał dla niego Terlikowski). Są też ludzie, którzy po prostu nie słuchają tego, co mają do powiedzenia bossowie - tzn. nie są w najmniejszym stopniu zainteresowani ich retoryką (bo „nie mają zdania” w temacie danym). Owa swoista znieczulica doprowadza do tego, że bossowie ogłaszają wszem i wobec, że przemawiają w imieniu większości. I trudno mieć do nich pretensje o to. Wiedzą, że sytuacja nie będzie trwała wiecznie – chcą więc wydrzeć dla siebie jak najwięcej (w wymiarze stricte monetarnym). A że przy okazji sami przykładają rękę do demonizowanej laicyzacji? To już nie ich problem.

Wspomniałem już o publicystach, którzy nie bardzo wiedzą jak dyskutować z bossami. Nie wiem, czy wynika to z pewnych problemów natury argumentacyjnej (jak dyskutować z kimś, kto powołuje się na niepodważalny autorytet)? Czy też ze zwykłego lenistwa intelektualnego – „a po cholerę z oszołomami rozmawiać, ludzie swoje wiedzą!”. Czy też może chodzi o to, że bossowie są wymagający –być może prezentują zbyt wysoki poziom aby publicyści lewej strony umieli sobie z nimi poradzić? Czy też po prostu brakuje nam elit. Takich elit, których przedstawiciele nie bali by się złapać za bary z Hołownią i zrobili z niego sieczkę (w wymiarze argumentacyjnym rzecz jasna). Przykład Hołowni nie jest tu przypadkowy – wszak to on twierdził (w swej książce pt. „Bóg, życie i twórczość”), że jego argumenty są zawsze skuteczne. I chyba miał rację bowiem nikt jeszcze nie rzucił mu wyzwania. Tym niemniej, efektem tego „lenistwa” oponentów bossowskich jest supremacja bossów w debacie publicznej. Z której to supremacji korzystają gdy „zauważą”, że ich wiara, uczucia religijne itp. są zagrożone.

Współczesnymi „zagrożeniami” dla kościoła zajmę się w kolejnej części „cyklu fanatycznego”.





piątek, 30 listopada 2012

Ekspansywna troska fanatyków - cz 1

Tym razem skupię się na tym, w jaki sposób fanatycy katoliccy (nie mylić z normalnymi katolikami) odpłacają społeczeństwu za tolerancję. Polska jest krajem bardzo tolerancyjnym pod względem wyznania – o ile rzecz jasna mowa o katolicyzmie. Pewna grupa fanatyków/celebrytów uznała więc, że biedny nasz kraj nad Wisłą jest idealny do robienia kariery medialnej. Fanatyk nie musi się specjalnie starać – casus Terlikowskiego jest tu idealnym przykładem. Człowiek, który pisze ewidentne brednie, w które sam nie wierzy jest zapraszany do telewizji, w której te same brednie może powtarzać. Cejrowski, który zajmuje się zawodowym obrażaniem wszystkich myślących inaczej niż on (czyli większą część społeczeństwa). Hołownia, który pod płaszczykiem ubogiej w „morderców nienarodzonych” retoryki chowa poglądy, których nie powstydziłby się Terlik. I cała czereda ludzi o poglądach, które sprawiłyby, że idealnie odnaleźliby się w dowolnym ustroju totalitarnym – o ile tylko ktoś pozwoliłby im decydować o tym, jak mają postępować inni.

Fanatycy ci w ramach „ewangelizacji” starają się zmusić wszystkich do tego, aby wierzyli w to, w co oni wierzą (a przynajmniej w co udają, że wierzą). Starają się wpływać na ustawodawstwo tak, aby przypadkiem ktoś nie zrobił użytku z tej swojej mitycznej wolnej woli. Oni wiedzą lepiej. Wiedzą lepiej, bo powołują się na „najwyższy autorytet” czyli boga. Kwestią otwartą pozostaje to, w jaki sposób się z nim kontaktują. A muszą się jakoś kontaktować, bo większość z ich wypowiedzi brzmi tak kategorycznie, jakby przekazywali nam informacje z „pierwszej ręki”.

W dobrym tonie (według każdego fanatyka) jest wyzywanie zwolenników wyboru od morderców. Kobiety, które korzystają z antykoncepcji są dla nich dziwkami. Jedno poszkodowane stworzenie argumentowało (na fanpage piknikowym), że pigułki to wynalazek francuskich prostytutek – bo nie czuły nic do swoich klientów. Ergo - kobieta, która stosuje pigułkę jest jak taka francuska prostytutka. Mało tego, owo stworzenie nieszczęsne w ramach krytykowania pigułki dowaliło jeszcze biednej i poczciwej gumce: „po co im były te pigułki? Czyżby kondomy nie działały???”. Idąc dalej – każda kobieta, która nie chce urodzić dziecka „pochodzącego” z gwałtu jest morderczynią. Albo nie wie co robi i trzeba ją koniecznie powstrzymać! Kobieta, która nie chce donosić ciąży w przypadku uszkodzonego płodu, nie powinna mieć możliwości wyboru. Bo co, jeśli „wybierze źle”? Tego rodzaju perełki pojawiają się na FP piknikowym (nieczęsto, bo piknik ma renomę i polityka „pro life free zone” jest przestrzegana). Owe mądrości czerpią pełnymi garściami od swoich idoli (których nazwiska wymieniłem już wcześniej). O tym, że prezerwatywa „uprzedmiotawia” kobietę najwięcej mają do powiedzenia faceci (którzy nie lubią gumek), kobiety (które nigdy nie korzystały z tego rodzaju antykoncepcji) oraz księża (brak komentarza).

Ta dygresja nie wynikała li tylko z chęci podzielenia się przykładami miłości bliźniego, jakie mnie i fanom pikniku serwują wiadome środowiska. Chodziło mi o pokazanie tego, że nie tylko „bossowie” są napastliwi i wulgarni – tego rodzaju retoryka i schematy postępowania przechodzą na ich fanów (skrót od fanatyków). Przez jakiś czas zastanawiałem się nad tym schematem postępowania. Wszak nic nie stoi na przeszkodzie, żeby katolicy żyli sobie tak jak chcą, postępowali podle swoich praw etc., etc. Cały problem polega na tym, że niektórzy z nich (chcę wierzyć w to, że mniejszość) zamiast skupić się na sobie i swojej rodzinie, skupia się na wszystkim wkoło. Skąd taki a nie inny model postępowania? Dysonans poznawczy się kłania. A konkretnie mechanizmy usuwania tegoż. No bo niby skoro ja nie mogę mieszkać z narzeczoną przed ślubem, to czemu kto inny ma to robić? Jeśli ja nie mogę mieć kochanki, to czemu Kowalski (albo nie daj boże Kowalska) non stop z inną osobą przychodzi do domu? Skoro nam nie wolno korzystać z pigułek, to czemu inni mają mieć takie prawo? Czemu skoro my nie możemy cieszyć się seksem przez cały miesiąc, inni mają się nim cieszyć? I tak dalej, i tak dalej.

Cała ta quasi ewangelizacja ma swoje korzenie w prostym mechanizmie. Ci najbardziej fanatyczni z „ewangelizatorów” czują, że są robieni w konia. Ale jednocześnie dochodzą do wniosku, że jeśli inni będą postępować tak jak oni, to wszystko będzie w porządku. No bo ja kto? Ja mam z czegoś zrezygnować, a inni mają się tym cieszyć? Nie chodzi tu o zwykłą zazdrość – to coś głębszego. Po pewnym czasie bowiem człowiek sam siebie zaczyna przekonywać, że to z czego zrezygnował faktycznie jest złe, musi więc nauczać o tym innych. I naucza - głównie tych, którzy nie chcą być nauczani, bo mają własne rozumy. Całe to gadanie o szkodliwości pigułki to wynik tego, że ktoś bardzo chce wierzyć w to, że jest ona czymś złym, żeby zracjonalizować sobie to, że z niej zrezygnował. Ostatnio furorę robią bzdury o mikroporach w prezerwatywie, które to mikropory są tak wielkie, że prezerwatywa przed niczym w sumie nie chroni (bo według tych teorii nawet plemniki mogą się przedostawać przez te mikropory – ergo może dojść do zapłodnienia!). W tym miejscu można by chwilę pomyśleć i zastanowić się nad tym, po co w takim razie kościół krytykuje gumkę? Skoro nie działa to o żadnym uprzedmiotawianiu nie może być mowy - skoro nie jest skutecznym środkiem antykoncepcyjnym, to nie oznacza „zamknięcia się na dziecko”! Krytycy gumki nieco przeholowali i popadli w „lekkie” sprzeczności. Zdarza się im to dość często (tzn. brnięcie). Przypomnijmy sobie niedawny komentarz jednego z moich ulubionych katolickich celebrytów, Tomka Terlikowskiego, który skomentował był zwycięstwo Obamy: „W USA zwyciężyła antykultura śmierci”. Widać chłopak chciał napisać coś o kulturze śmierci (albo cywilizacji śmierci) i antykulturze – i tak mu się niefortunnie poskładało... Swoista nonszalancja argumentacyjna ma się u nas bardzo dobrze i to nie tylko po prawej stronie, aczkolwiek prawa strona zrobiła z tej nonszalancji niemalże dogmat.

Z racji wewnętrznego przekonania fanatyków o niepodważalnej słuszności własnych poglądów, jakakolwiek dyskusja z fanatykami jest bezcelowa. Oni wiedzą, że mają rację, toteż żaden z argumentów do nich nie przemówi. Przykład? Ostatni przypadek „irlandzki” - kobieta zmarła, bo lekarze uznali, że płód jest ważniejszy od niej. „Frondziarze” skomentowali to tak, że cała sprawa jest zmanipulowana. Zapewne ich zdaniem kobieta sfingowała własną śmierć, żeby zrobić im na złość. Aż dziw bierze, że nikt tej sytuacji nie określił mianem „wyjątku potwierdzającego regułę” - co rzecz jasna miałoby poprawić nastrój mężowi zmarłej (no bo taka wyjątkowa). Ten przykład to nie dowód na moje zafiksowanie tematyczne, a jedynie próba zobrazowania zacietrzewienia pewnych środowisk. Skoro nawet śmierć będąca wynikiem regulacji prawnych, których się domagają może być przez nich potraktowana jako „manipulacja”, to próby poruszania mniej drastycznych tematów będą jeszcze bardziej „obśmiewane”.

Gdyby opór materii dotyczył jedynie dyskusji, byłoby to co najwyżej pocieszne. Ot, zafiksowali się jacyś ludzie, żyją sobie jak chcą, nie wadzą nikomu. Ale nie jest pocieszna sytuacja, w której mniejszość chce dyktować większości jak żyć. A jeśli dodamy do tego Dulszczyzm w wykonaniu fanatyków: „my może nie potrafimy żyć według tych zaleceń, ale inni muszą!”, sytuacja robi się bardzo mało śmieszna. Aczkolwiek wisienką na torcie jest to, że „bossowie” fanatyków domagają się zmian w prawodawstwie opierając się na czymś, w co sami nie wierzą. To, że większość społeczeństwa nie popiera fanatyków i ich dążeń nie przeszkadza bossom - oni i tak wiedzą, że „reprezentują większość”.

Czemu bossowie (Cejrowski, Terlikowski, Hołownia & Co) tak śmiało sobie poczynają? Odpowiedź na to pytanie będzie tematem kolejnej notki.





piątek, 23 listopada 2012

„Święta wojna” PO vs PiS czyli Mój kraj murem podzielony...

Tytuł może być nieco mylący, bowiem jakiś czas temu święta wojna rozciągnęła się na wszystkie partie. Tym niemniej, to właśnie tytułowe partie zapoczątkowały ową wojnę, a jej przyczyną był przypadek. I to on sprawił, że PiS zamiast PO wygrało wybory w 2005 roku. Wszak miał być POPiS! Problemem rzecz jasna nie była tylko pierwotna nazwa niedoszłej koalicji, ale również to, że PiS nie wierzył w zwycięstwo. Gdyby Jarosław Kaczyński faktycznie był „wielkim strategiem”, przewidziałby własne zwycięstwo i... hmmm... może otoczył się fachowcami? Pamiętajmy o tym, że były to czasy, w których PiS przyciągał różnych ludzi – nie tylko Hoffmanów i Brudzińskich. To, co się działo przez okres „rządów” PiS ukazało marazm tej partii i absolutny brak gotowości do zarządzania państwem. Jedyne co się udało tej partii osiągnąć to rozwalenie dobrej koniunktury. Nie chce mi się nawet pisać o wszelkiej maści podatkach Religi i innych tego rodzaju „osiągnięciach”.

Wydaje mi się, że Kaczyński miał prosty plan. Jego partia będzie druga, będzie współrządzić, a jednocześnie kopać pod PO tak, aby wygrać kolejne wybory. Ryzyko dla PiS minimalne - Jarosław wszak nie byłby premierem, jedynie wice. Stało się inaczej. Zamiast „premiera z Krakowa” - Jana Marii „Biją mnie Niemcy” Rokity, premierem został Marcinkiewicz. I wszystko jakoś nawet szło. Ale Jarosław poczuł zazdrość i wywalił Marcinkiewicza. Z perspektywy czasu była to debilna wręcz decyzja. Marcinkiewicz miał poparcie społeczne, media go nawet lubiły, umiał się chłop zachować (to co robił później to już insza inszość). Odwołano go, a na jego miejsce przyszedł Jarosław, którego media niezbyt lubiły. Marcinkiewicz był w stanie sympatią mediów jakoś przykryć „moherową koalicję”. Kaczyński swoim brakiem zrozumienia dla współczesnych realiów tylko zaogniał sytuację. W pewnym momencie Kaczyńskiemu zachciało się pełni władzy, nie chciał się nią dzielić z Lepperem i Giertychem. Zagrał va banque i przegrał. Nie mam tu na myśli przegranych wyborów, tylko to, że w ogóle do nich doszło. Gdyby Kaczyński umiał przewidywać, wiedziałby czym się skończą dla niego przedterminowe wybory.

W międzyczasie rozpoczęła się owa święta wojna niedoszłych sojuszników. PO bardzo dobrze odnalazło się w roli opozycji. PiS był krytykowany za styl polityki, za retorykę, za to, że Kaczyński jest niesłowny, że rząd to kongregacja nieudaczników, że „jak to w ogóle można z Samoobroną i LPR rządzić”. Kaczyński nigdy nie potrafił przyjmować krytyki ze spokojem i właził w każdą możliwą pułapkę coraz bardziej zniechęcając do siebie media (na które nie miał wpływu, w przeciwieństwie do TVP).

Nie pastwię się nad Kaczyńskim dlatego, że go nie lubię (choć to też jedna z przyczyn) tylko aby pokazać rys „historyczny”. Gdyby rządziła wtedy PO, pewnie pastwiłbym się nad Tuskiem. Ta bardzo skontkretyzowana dynamika („PiS jest zły, to faszyści, uważajmy”) różniła się od tej z 2005 roku, kiedy to POPiS obiecywał poprawę sytuacji w kraju, zwalczanie korupcji oraz inne rządy, lepsze niż te SLD.

Kronikarski obowiązek zmusza mnie do zwrócenia uwagi czytelników na pewien szczegół. Gdyby popatrzeć na sytuację polityczną naszym kraju przez pryzmat prawicowej publicystyki - wszystko zaczyna się od „złych rządów SLD”. Tak, jakby wcześniej nic nie było. Zupełnie ignorowane jest to, że SLD rządziło, bo wcześniej prawica zniechęciła do siebie wyborców – a to i tak eufemistyczne ujęcie tego, co robił AWS. Z tego, co pamiętam w 2001 Miller wygrał nie „strasząc”, a obiecując, że „będzie lepiej”. W 2005 roku prócz obietnic (IV RP) mieliśmy do czynienia ze straszeniem Rywinlandem, aferami etc. Aby była pełna jasność - nie podważam zasadności argumentów, jedynie opisuję :)

Owo straszenie nie skończyłoby się źle, gdyby POPiS jednak doszedł do skutku. Stało się jednak inaczej i partie, które skupiły elektorat anty-SLD, musiały zrobić coś, aby w kolejnych wyborach grabić do siebie. PO miało ułatwione zadanie, bo świętym prawem opozycji jest krytykowanie. W przypadku Platformy „zaczepna” retoryka była czymś naturalnym. PiS z drugiej zaś strony zupełnie niepotrzebnie brnął w pyskówki. Partie żarły się przez całą niezbyt długą kadencję, a społeczeństwo zaczęło nam wtedy pękać. Nie było to jeszcze nic poważnego. Gdyby kampania 2007 była pozytywna, być może wszystko by się jakoś ułożyło. Ale to tylko gdybanie. Kampania 2007 była brudna. I nie chodzi tu o stosowanie czarnego PR (bo ten może być konstruktywny), tylko o bezczelne ataki personalne i taplanie się w erystyce. PiS straszył „kolejnym stanem wojennym”, jeśli PO wygra wybory. PO odgryzało się „centralistycznymi i nacjonalistycznymi rządami PiS”. Efekt kampanii był taki, że Jarosław idąc po władzę „całkowitą”, stracił władzę jakąkolwiek. Tym niemniej, to były pierwsze pełnowymiarowe wybory „przeciw”: „byle nie PO” i „byle nie PiS”.

Wybory wygrało PO. Jarosław nie mógł się pogodzić z przegraną, postanowił więc na wszelki wypadek poobrażać wyborców PO i samą partię. PO nie pozostało mu dłużne. A potem rysa na społeczeństwie zmieniła się w Wielki Kanion. Standardowe awantury o krzesła, wyzywanie się od komunistów/moherów/faszystów/etc. odniosły taki skutek, że wyborcy zaczęli się utożsamiać z partiami do tego stopnia, że jakakolwiek krytyka skierowana w stronę „ich” partii była i jest traktowana jako potwarz.

A potem był Smoleńsk. Była to w moim odczuciu ostatnia szansa na to, żeby ludzie się jakoś dogadali ze sobą. Jestem przekonany, że ów podział (wyborca PO vs wyborca PiS) bardzo szybko by zniknął, gdyby Jarek z Donkiem sobie podali ręce. Ktoś tam by pewnie coś o zdradzie ideałów mówił, ale byłaby to mniejszość. I na początku wszystko szło w dobrą stronę. Jarosław Kaczyński się „zmienił” używał spokojnej retoryki. A potem przegrał wybory prezydenckie, które znowuż były wyborami „byle tylko nie wygrał...”. Lud – nie tak ciemny jakby się to mogło Kurskiemu wydawać – w ramach protestu przeciwko monopolowi zagłosował w I turze wyborów na Napieralskiego. Co ten nieco źle zinterpretował. Odniósł on bowiem wrażenie (a za nim sztab wyborczy), że to była jego zasługa (kampanię miał cokolwiek żenującą). Efekt był tego taki, że SLD było największym przegranym wyborów 2011.

Przegrane wybory sprawiły, że odmieniony Jarosław Kaczyński stał się „starym” Jarosławem. Swoim zachowaniem i lekko absurdalnym tłumaczeniem (proszki) ułatwił zadanie platformie, która po raz drugi wygrała wybory parlamentarne. Nie wygrała dlatego, że miała coś do zaoferowania. Wygrała dlatego, że albo PO albo ten drugi.

Ja rozumiem, jak się jest politykiem i siedzi przy korycie to człowiek pewnie stara się zrobić wszystko, aby od koryta go nie oderwali. Rozumiem „obietnice wyborcze”, które można by zastąpić „ludzie no tak po prawdzie to mam was w dupie, nie mam nawet pojęcia jak wam się udaje przeżyć za te śmieszne pieniądze, które nazywacie wypłatą, ale tu o mój stołek poselski chodzi!”. Rozumiem „wybiórczą autoprezentację”. Nie rozumiem jednakże, jak można być tak tępym, żeby nie dostrzegać ryzyka w szczuciu ludzi na siebie. Nie mówimy tu przecież o tym, że dwie grupki kibiców podjudzają się nawzajem i chcą się nieco rozerwać na ustawce. Mowa tu o kilku (co najmniej kilku) milionach ludzi, którzy najchętniej „pozabijaliby tych idiotów, bo oni nic nie rozumieją.”

Kilka milionów Polaków codziennie lży się w Internecie. Bo wiedzą, że „tylko oni mają rację” i tylko oni widzą „prawdę”, a innych trzeba „nauczać”. Ta spirala nakręcana jest codziennie przez „zawodowych trolli”, którzy w ciągu 5 sekund potrafią połączyć dowolny artykuł (choćby ten o stężeniu pyłków kwiatowych w Meksyku) z dowolną partią polityczna. Mało tego. Nie można wypowiedzieć się krytycznie w temacie jakiejkolwiek partii, bo człek od razu zostaje przypisany do „wrogów”.

Dla zabawy drażniłem się na jednym z forów z trollem zawodowym. Ów troll był „za PiSem” i linkował na potęgę tę partię. Zacząłem więc dyskusję. Najpierw przypisał mnie do PO i dopiero kiedy przy którejś okazji skrytykowałem tę partię, zmienił zdanie. Potem zostałem „palikociarzem”, następnie „komuchem z SLD”. Wreszcie mój wielce szanowny interlokutor się poddał i napisał „no ale w dobrym tonie byłoby napisać, kogo się popiera”. Biedak nie wiedział, w którą partię ma uderzać. Moje „internetowe” przeżycia to jedno. Inna sytuacja – całkiem realna - miała miejsce na spotkaniu z Antonim M. w Czeladzi. Nie chodzi tu już nawet o to, że pewien młodzieniec został zwyzywany, tylko o to, co było potem. Po wszystkim Antoni M. powiedział, że to była prowokacja palikociarzy. Innymi słowy, skoro to ktoś od Palikota był, to można obić, bo to nie człowiek. Jeszcze inaczej rzecz ujmując, „zwykłych ludzi” to może by jeszcze żałował, ale „nieludzi” można traktować jak się chce – Antek ma w dupie – to nie jego elektorat...

PO jest może mniej wulgarne ale nie mniej jadowite

Efekty szczucia ludzi na ludzi mogliśmy zaobserwować już jakiś czas temu, kiedy niejaki pan Cyba zabił Marka Rosiaka. Czy kogoś to przystopowało? W żadnym wypadku. W mojej opinii (wbrew temu, co odtrąbiło PiS) to nie platformerska retoryka była winna temu, co się stało. No chyba, że ktoś jest zwolennikiem teorii spiskowych i uważa, że Sikorski mówiąc o „dożynaniu watah”, miał na myśli podrzynanie gardeł. Ludzi drażni najbardziej nie to, co słyszą od swoich „idoli”, tylko to, w jaki sposób wypowiadają się o ich idolach oponenci. W jakiś magiczny sposób partiom udało się doprowadzić do tego, że przeciętny Kowalski głosujący na PO czuje się personalnie dotknięty tym, że ktoś śmie krytykować partię, na którą głosował. Jeśli dodamy do tego gloryfikowanie „swoich” polityków, mamy mieszankę wybuchową. Gdyby propagandziści PiSowscy mieli rację i gdyby retoryka głównych partii miała faktycznie moc sprawczą, to obydwu tym partiom szybko zabrakłoby posłów.

Na poprawę się raczej nie zanosi. Teraz „napuszczanie” to coś jak doping farmakologiczny w sporcie. Można z niego zrezygnować, ale samemu się na tym straci (w kontekście słupków sondażowych). Poza tym media mają w utrzymywaniu status quo niemały udział. Kto będzie chciał oglądać ludzi dyskutujących na poziomie? O wiele lepiej pokazać Zawiszę i jego półcelibat (aczkolwiek w tym punkcie pragnę wyrazić nadzieję, iż przykładów tego półcelibatu nie będziemy musieli nigdy w TV ani nigdzie indziej oglądać). Aczkolwiek, jeśli mam być szczery – patrząc na naszą „klasę” polityczną, trudno znaleźć kogoś, kto byłby w stanie dyskutować na poziomie.

Chciałbym wierzyć w to, że „kiedyś przyjdzie nowe, mądrzejsze pokolenie”, ale moje kontakty z Młodymi Obiecującymi Politykami sprawiają, że tej młodej „lepszości” się nie spodziewam. I nie – to nie jest wina młodych ludzi – to wina „starych”, którzy otaczają się osobami nie stanowiącymi dla nich zagrożenia. Ujmując rzecz inaczej – jak ognia boją się mądrzejszych od siebie. Zamiast progresji mamy więc swoistą intelektualną regresję.

Aczkolwiek, jeśli kiedykolwiek ludziom mającym głowy na karku zachce się politykowania, a ludziom, którzy w ogóle nie głosują, zachce się głosować – byłaby to realna szansa na poprawę sytuacji. Tak, wiem, idealizm młodzieńczy przeze mnie przemawia :)

czwartek, 15 listopada 2012

Religijne rozważania z Hołownią w tle

Na wstępie mam prośbę do każdego, kto będzie chciał polemizować: aby przed opublikowaniem polemiki przeczytał całą notkę aż do końcowego komentarza.

Szymon Hołownia dla bardzo wielu ludzi jest przykładem katolickiego intelektualisty, który w przeciwieństwie do indywiduów pokroju Cejrowskiego czy Terlikowskiego, używa bardzo stonowanej retoryki, argumentacji etc.

Ja też miałem takie wrażenie – do momentu, w którym przeczytałem książkę Hołowni pt. „Bóg życie i twórczość”. Był to pierwszy przypadek, gdy podczas lektury niemalże zgrzytałem zębami. Być może dlatego, że po człowieku, którego uważałem za intelektualistę, spodziewałem się czegoś lepszego. No, ale jak to mawiał Bogusław Wołoszański – nie uprzedzajmy faktów!

Największą pomyłką, jaką popełnił w mojej opinii Hołownia pisząc książkę, było nadmierne zaufanie dla „niepodważalnej logiki” własnych argumentów. Gwoli ścisłości – w mojej skromnej opinii, logika i wiara nie mogą iść ze sobą w parze. Bo też w wierze nie o logikę chodzi. Logika to wnioskowanie – wiara to... hmm... wiara. Aczkolwiek, wzorem Hołowni, zamierzam się z punktu widzenia logiki pochylać nad jego wypowiedziami. Ad meritum – wejście smoka!

Przypowieść o bogu i ciężkim kamieniu

Każdy musiał się zetknąć z następującym pytaniem: „czy bóg, skoro jest wszechmogący, jest w stanie stworzyć kamień, którego nie będzie w stanie podnieść?” Z tym pytaniem styka się również Hołownia. I niestety dla siebie, skomentował to tak:

Najszczerzej kocham te momenty, gdy na jakimś spotkaniu ktoś wstanie, prosi o mikrofon i myśli, że zakończy chrześcijaństwo, judaizm i islam wyprowadzeniem tego jednego banalnie prostego ciosu. Patrzę wówczas na delikwenta jak pająk na muchę, leniwie się przeciągam, po czym z czarujący uśmiechem, najsłodziej jak umiem, wyjaśniam: pytanie jest boleśnie niezgodne z podstawowymi zasadami logiki. Logika zanim odpowie na pytanie, każe zbadać czy zawarte w nim założenia są słuszne. Tu nie są bo pierwsze zdanie już na wejściu przeczy drugiemu na to pytanie nie da się więc sensownie odpowiedzieć. Wszechmoc nie może czegoś co wszechmocy przeczy.”

Przyznaje się bez bicia, że czytałem ten fragment wiele, wiele razy usiłując zrozumieć, w jaki sposób ktoś, kto uchodzi za intelektualistę, może sięgać po tego rodzaju argumentację. Nie zrozumcie mnie źle – ja jestem fanem sprawdzania czy zadane pytanie jest sensowne, czy nie jest ono zadawane na zasadzie „czy przestałeś już bić swoją żonę?” Jest tylko jedno „ale”. Tego rodzaju argumentacja w starciu z wiarą może (za przeproszeniem) ugryźć argumentującego w dupę. Domyślam się, że przez tę „dupę” większość ludzi uzna mnie za niegodnego do oceniania Hołowni.

Do rzeczy – mam kolejne pytanie dla pana Szymona. Bardzo podobne.

Czy Bóg może być jednocześnie nieskończenie sprawiedliwy i nieskończenie miłosierny?

Gdyby popatrzeć na to z punktu widzenia ukochanej przez Pana Szymona Logiki, pytanie jest bezsensowne. Bowiem sprawiedliwość oznacza, że każdy dostanie to, na co zasłużył. Nie ma żadnych wyjątków od reguły. Nie ma „był zmuszony”. Zgrzeszył? Zgrzeszył! Więc poniesie karę. Jednocześnie miłosierdzie nieskończone oznacza, że każdy ma szansę na zbawienie. Bowiem wszystkie uczynki złe mogą zostać wybaczone. I bardzo proszę bez argumentów w rodzaju „skoro jest NIESKOŃCZENIE sprawiedliwy, to jest w stanie ocenić należycie przyczyny złych zachowań!”, bo to jest relatywizm moralny, który ponoć ma niewiele wspólnego z religią katolicką. W każdym bądź razie relatywizmem moralnym straszą biskupi.

Innymi słowy – pytanie jest bezsensowne z punktu widzenia logiki. I nie, nie zamierzam „obalać religii” używając tego argumentu. Chcę tylko pokazać, że stosowanie logiki do obrony wiary jest stosunkowo mało przemyślaną strategią. Owszem – kinder ateista, któremu Hołownia odwarknie „pytanie jest nielogiczne”, usiądzie czerwony jak burak. Wymagający rozmówca zada pytanie, na które Sz. H. nie będzie mógł odpowiedzieć „leniwie przeciągając się”. Wymagający rozmówca nie pozwoli mu uciec w tak ukochane ogólniki.

Przypowieść o embrionie i duszy

W swojej książce Hołownia odniósł się też do tematu aborcji i in vitro.

Spór o in vitro to wcale nie batalia tych, którzy są zdolni do współczucia, z bandą nieczułych ortodoksów, kłopot tkwi gdzie indziej. W tym mianowicie, że przekazywanie życia jest dziś (refundowaną lub nie, w zależności od widzimisię sejmu) procedurą medyczną, ludzie nie zdają już sobie sprawy z tego, jak niezwykle doniosły to akt, podłączenie się na chwilę do krwiobiegu Stwórcy, który idąc w ślad za ludźmi, w tej samej chwili tworzy nową ludzką duszę (której nie da się po dwóch tygodniach unieważnić, dokonując aborcji). Nie wiem czy coś godzi w Boga bardziej niż uzurpowanie sobie praw do bycia Stwórcą, kombinowanie z ludzkim życiem.”

Ten fragment również czytałem wielokrotnie. Czytałem i usiłowałem zrozumieć. O doniosłym akcie możemy bowiem mówić w przypadku, w którym do zapłodnienia dochodzi w wyniku decyzji dwojga kochających się ludzi. Wtedy owszem – przychyliłbym się do argumentacji Hołowni. Ale nie widzę nic doniosłego w poczęciu będącym efektem gwałtu kazirodczego. Nie widzę nic doniosłego w zapłodnieniu, które było wynikiem burzy hormonalnej dwojga 15-latków, którzy byli przekonani, że „za pierwszym razem w ciążę zajść nie można”. Nie widzę nic doniosłego w zapłodnieniu, które było wynikiem gwałtu małżeńskiego. Że jak? Że to przypadki skrajne? Owszem, ale moim zdaniem skrajność tych przypadków (o gwałt chodzi) nie jest pocieszeniem dla ofiar.

Tym niemniej, na użytek moich rozważań poczynię pewno założenie – Hołownia ma rację, każde poczęcie jest doniosłym aktem, a przy okazji każdego poczęcia bóg stwarza duszę. Jaki z tego wniosek? Bóg ZAWSZE stwarza duszę. Kiedy stwarza? Kiedy człowiek doprowadzi do zapłodnienia. Obrazek, który nam się tu maluje na odległość czuć herezją. Skąd taki wniosek? Ano stąd, że bóg - wedle argumentacji Hołowni - jest zmuszony do stworzenia duszy. Mógłby wszak uznać, że skoro 13-letnia dziewczynka zaszła w ciążę w wyniku gwałtu, to nie obdarzy płodu duszą. Ale zdaniem Hołowni ZAWSZE to robi.

Jeszcze gorzej przedstawia się sytuacja z „in vitro”. Opierając się na logice i argumentacji Hołowni: człowiek „bawi się w boga” i stwarza zarodki – bóg automatycznie do każdego stwarza duszę. Nie będzie zbytnim nadużyciem wniosek, że człowiek „produkuje dusze”. Innymi słowy – człowiek (w ramach argumentacji Hołowni) jest w stanie zmusić boga do stwarzania dusz...

Po cóż ta argumentacja Hołowni? Po co twierdzenie, że zarodki mają duszę (każdy jeden)? Bo jakoś trzeba ludzi do in vitro zniechęcać. O ile przy aborcji zniechęcanie jest stosunkowo łatwe, bo człowiek jest w stanie „empatyzować” nawet z płodem (o co dbają zygotarianie ze swoimi komiksami sugerującymi, że płód ma nawet własne poglądy), ale żaden normalny człowiek nie będzie „empatyzował” z zarodkiem. Chyba, że przekona się tego człowieka, że zarodek ma duszę. A ludzkie rozumienie duszy jest nieco inne niż to postulowane przez kościół.

Parafrazując Hołownię: „Nie wiem czy coś godzi w Boga bardziej niż uzurpowanie sobie praw do przewidywania jego posunięć.”

Przypowieść o aborcji, duszy i świadomości

(...) Przede wszystkim pozbyć się paraliżującego nam głowy „kreacyjnego egoizmu”, zauważyć, że nie zostaliśmy stworzeni sami i że każdy z nas mógł znaleźć się w ciekłym azocie, względnie przed dwunastym tygodniem ciąży zniknąć z tego świata, gdy okazało się, że urodzi się z zespołem Downa. (mając kontakt z takimi ludźmi, warto przypomnieć sobie, że upośledzenie fizyczne czy psychiczne to przypadłości ziemskie, po tamtej stronie, nawet najgłębiej skrzywdzone przez chorobę osoby, będą w pełni sił, świadomości i zdrowia).

Zacznę od rzeczy trywialnej. Jako osoba z trzecim krzyżykiem na karku (taki żart językowy...) „począłem się” w czasie, w którym mogłem „zniknąć z tego świata” - tak po prostu. Aborcja była dozwolona. Świadomość tego, że urodziłem się, bo moi rodzice „mnie chcieli” jest bardzo miła. W przeciwieństwie do świadomości: „urodziłem się, bo matka nie mogła mnie wyskrobać – na mocy edyktu Terlikowskiego”. Aczkolwiek, jeśli mam być szczery, gdybym „zniknął”, to raczej by mnie ten problem na płaszczyźnie świadomości nie dotyczył. Tzn. dotyczyłby, ale jakoś specjalnie bym się tym chyba nie przejął. Co się zaś tyczy ciekłego azotu i biednych zarodków. Czy niektórzy katolicy naprawdę myślą, że komuś prócz nich będzie szkoda zarodków? Może inaczej – czy empatia ludzka rozciąga się na tyle szeroko, żeby objąć swoim działaniem coś, co nie posiada żadnych uczuć, nie odczuwa niczego i nie jest w stanie nawet bodźców odbierać (pomijając stricte organiczną reakcje na bodźce)?

Idźmy dalej. Końcówka fragmentu to dla mnie grzech pychy i ignorancja w zakresie znajomości własnej wiary w wykonaniu Hołowni. Czemu tak ostro? Ano temu, że primo - wyroki boże są niezbadane. Inaczej może: człowiek (według dogmatów) nie jest w stanie ich ogarnąć swoim umysłem, może sobie jedynie „mniemać” i „podejrzewać”. A co my tu mamy? Niezachwianą pewność, że będzie tak, jak to Hołownia napisał. Z punktu widzenia wiary – Hołownia grzeszy pychą bądź kłamstwem.

Problem duszy, a raczej jej postrzegania przez ludzi, pojawił się moim zdaniem wraz ze wzrostem samoświadomości i refleksyjności. Dawno, dawno temu dusza była utożsamiana ze świadomością. Domyślam się, że sporo ludzi jest o tym nadal przekonanych. Ci sami ludzie, o ile refleksja nie jest im obca, mają zagwozdkę. No, bo jeśli ktoś dostanie alzheimera, to co będzie po śmierci? Pójdzie „do nieba” ze „skasowaną pamięcią” i z „alzheimerem”? Hołownia twierdzi, że nie. Że będą uleczeni – tylko jak to ma wyglądać? Ktoś będzie pamiętał, że miał alzheimera, czy może o tym zapomni? Kościół próbuje argumentować, że świadomość nie równa się duszy. Że dusza to coś więcej. Stanowisko kościoła „dusza powstaje w momencie poczęcia” dość dobitnie świadczy o rozdziale dusza/świadomość. Tylko, że dla myślącego wiernego to poważny problem. Jeśli dusza to nie świadomość, to co się dzieje ze świadomością po śmierci? To dusza nieśmiertelna będzie albo zbawiona albo potępiona. Ktoś może dojść do paraliżującego strachem wniosku, że skoro dusza to nie świadomość, to może nawet nie być świadomy zbawienia. Prościej rzecz ujmując, będzie się obawiał, że świadomość zgaśnie, a to co stanie się z duszą, nie będzie już udziałem tejże świadomości. Że brednie i absurd? Proszę bardzo – jak się ma rzecz do embrionu, który „umrze”? Świadomości nie miał za grosz – miał zaś według Hołowni i kościoła (a przynajmniej według „oficjalnego stanowiska”) duszę, która zapewne zostanie zbawiona, bo Embrion Zbyszek raczej nagrzeszyć nie zdążył (problem może mieć jeśli grzech pierworodny przeważy...).

Ja wiem, że to wszystko brzmi absurdalnie, ale nie ja pierwszy zastosowałem logikę w dyspucie o wierze. Zrobił to Hołownia – ja jedynie idę jego tropem.

Co się tyczy problemu „co będzie potem” - nie my pierwsi go mieliśmy. Jeden z prowadzących zajęcia na socjologii (nieżyjący już niestety) opowiadał jak sobie z tym dawniej radzili ludzie. Ponieważ byli przekonani, że po śmierci będą dokładnie tacy jak w momencie śmierci – poszli po rozum do głowy. Po co mają być na tamtym świecie zgrzybiałymi starcami? Na grobowcach pisali więc nie całą prawdę – no... to, że zmarli się zgadzało, tylko wiek nie – „sprytni” na grobowcach mieli wypisane, że umarli mając lat np. 30.

Inna sprawa - argument o „duszy embrionu” jest moim zdaniem naganny z punktu widzenia etyki. Większość wierzących bowiem utożsamia duszę ze świadomością, a tym samym utożsamia też świadomość z duszą. Wniosek dla nich jest prosty: 1-dniowy zarodek potraktowany postinorem będzie cierpiał. Nie, nie przesadzam – cała masa zygotariańskich komiksów „pokazuje” co myśli płód, że płód kocha swoją mamę i nie wierzy w to, żeby chciała go skrzywdzić. W mojej opinii wmawianie ludziom tego rodzaju rzeczy jest ordynarnym praniem mózgu. Nie wspominając już o dychotomii: z jednej strony kościół tłumaczy wiernym, że dusza nie jest świadomością, z drugiej zaś nie ma nic przeciwko temu (ba nawet zmierza do tego), żeby ludzie myśleli o tym, iż zarodek, a potem płód jest świadomy, bo ma duszę.

Przypowieść o przypadku

To był jeden z tych momentów, w których użyta argumentacja naprawdę mnie wkurzyła i musiałem odłożyć książkę na moment. Musiałem ją odłożyć, ponieważ po przeczytaniu poniższego fragmentu poczułem się tak, jakby mnie ktoś obraził. Choć może nie tyle mnie, co moją wiedzę. Do rzeczy:

Z perwersyjną satysfakcją muszę najpierw pokazać „figę” wszystkim przemądrzalcom, którzy oskarżać mnie będą z zapałem, że to, o czym mówię, to po prostu nadinterpretacje, zbiegi okoliczności. Uwielbiam takich rozmówców, bo aż się proszą, by stwierdzić, że to, iż oni się urodzili, też jest pewnie zbiegiem okoliczności, całe ich życie podobnie, ich tytuły, dzieci – przecież tylko przypadkiem znaleźli się tu, gdzie są, równie dobrze mogło by ich nie być albo mogliby być koczownikami w Sudanie. Ochota na myślenie o historii w kategoriach przypadku kończy się gdy za przypadek musielibyśmy uznać nasze prywatne, z taką pieczołowitością budowane światy”

Jeśli ktoś odniósł wrażenie, że „obraziłem się na Hołownię, bo zasugerował, że ja się przez przypadek wziąłem na świecie”, tedy ten ktoś się pomylił. Obraziło mnie to, że Hołownia traktuje to, co napisał, jako „ostateczny i zawsze skuteczny argument”. Zawsze – niezależnie od tego, z kim Hołownia by nie rozmawiał. Oczyma wyobraźni widzę Stanisława Lema, który po usłyszeniu „zawsze skutecznego argumentu Hołowni” nagle się nawraca. Ten argument jest tak absurdalny, że pozostaje sobie zadać pytanie, czy Szymon Hołownia rozmawiał kiedyś z jakimkolwiek niewierzącym intelektualistą (który nie cierpiał na egocentryzm). Biorąc pod rozwagę „klasę” argumentów Hołowni, śmiem w te potencjalne dyskusje wątpić.

Aczkolwiek, winien jestem kilka słów komentarza w temacie tego, jak się czuję, jako wynik „przypadku”. Czuję się z tym wybitnie normalnie. Być może dlatego, że jestem w stanie napisać całą książkę na temat przypadków, którym sporo zawdzięczam. Począwszy od pierwszego – jeden z plemników dotarł do komórki jajowej i to było moim „początkiem”. Kolejny przypadek? Będąc młodym i durnym rowerzystą, nie znałem przepisów, wymusiłem pierwszeństwo na dwóch autach jednocześnie – przypadkowi zawdzięczam to, że oba auta miały sprawne hamulce, a kierowcy akurat nie przysnęli. Kolejny? Przypadkiem zdecydowałem o tym, żeby studiować socjologię. Siedziałem u znajomego „z internetem” i tknęło mnie coś, żeby sprawdzić obowiązującą do egzaminu lekturę. I może na tym przerwę wyliczankę, choć mógłbym ją ciągnąć, jeszcze przez baaaardzo długi czas. Hołownia, jak mniemam, wszystko to co opisałem, odpierałby tym, że to bóg tak chciał. Tylko, że ja jakoś niespecjalnie jestem przeświadczony o swojej istotności i wydaje mi się, że jeśli istnieje jakiś byt transcendentny, to ma inne rzeczy na głowie niż przejmowanie się moją zarozumiałą osobą.

Nie wiem jak durnym trzeba być człowiekiem, żeby wszystko inne uznawać za przypadek, a siebie za efekt „boskiego planu”, bo tymi kategoriami myśleli „mityczni” rozmówcy Hołowni. W każdym razie – jednostki, które myślą w ten sposób może są nie tyle durne, co nie powinny uznawać się za intelektualistów (nie, ja siebie też nie uznaję za takowego – ja jestem idiotą z blogiem, a to różnica).

Przypowieść ostatnia: o nie do końca wszechmogącym bogu

W swojej książce Hołownia stara się odpowiedzieć na standardowe pytanie dotyczące wszechmocy: skoro bóg jest wszechmogący, to czemu Stalin i Hilter wymordowali tyle ludzi. Hołownia (żeby potem móc łatwiej odbić argument) zmienił to pytanie na: „czemu Hitler i Stalin się urodzili”. Muszę się nieco nagimnastykować, bo Hołownia dość mętnie to tłumaczył i rozwlekł niemalże na całą stronę, a nie chce mi się przepisywać całej. Więc powycinam to, co jest najmniej istotne.

W końcu padnie odwieczne pytanie: skoro tak (skoro Bóg jest wszechmogący - przyp. Piknik), czy nie mógł sprawić, żeby Hitler czy Stalin się nie urodzili? Mógł, dla boga nie ma rzeczy niemożliwej (…) Po pierwsze – wiedzieć, że coś się stanie to nie to samo, co wywołać to wydarzenie (…) Ok odpowie nasz interlokutor (bóg – przyp. Piknik) wiedział, co siedzi w głowie wymienionych gentelmanów, wiedział czym się to skończy, był jak ratownik świadomy tego, że człowiek się utopi a mimo to siedzący na brzegu! (…) Jeśli Hitler i Stalin mieliby się nie urodzić, należałoby, pozbawić życia ich rodziców, względnie na chwile odgórnie odebrać im prawo do samostanowienia, gdy już się urodzili, trzeba by usuwając jednego czy drugiego z tego świata, zachować się jak pluton egzekucyjny(...).” Dalsza część to hymn ku czci wolnej woli. I sugestia, że bóg zostawił Hitlerowi wolną wolę, a człowiek powinien to docenić. Kilka milionów Żydów, którzy stracili życie w trakcie holocaustu miałoby zapewne odmienne zdanie w tej materii.

Aczkolwiek nie nad tym się będę pastwił. Wpierw nad wybiórczą wiedzą Hołowni. Jeśli komuś się zdaje, ze II Wojna Światowa nie wybuchłaby bez Stalina i Hitlera, tedy polecam nieco głębsze zapoznanie się z tamtymi czasami. Niemcy wywołali II Wojnę Światową, bo zostali upokorzeni traktatem wersalskim; bo w państwie szalała bieda, a Żydom „niczego nie brakowało”; bo Hitler obiecał im Lebensraum. Gdyby nie Hitler, ktoś inny poprowadziłby III Rzeszę. Ze Stalinem rzecz wygląda jeszcze prościej. Bolszewicy wiedzieli, że ich wersja socjalizmu albo będzie „wszędzie”, albo nigdzie się nie utrzyma. Stalin, którego kariera na początku składała się głównie z przypadków, mógł równie dobrze nie istnieć – ktoś inny wprowadzałby ideę światowej rewolucji w życie. Czemu więc Hołownia użył argumentu o zabijaniu? Bo tak było wygodniej. Bo można napisać o zabijaniu rodziców, a to brzmi drastycznie (choć mógł się przecież ani Hitler ani Stalin nie "począć"). Bo można napisać o plutonie egzekucyjnym i tak dalej.

Ja to może się średnio w teologii orientuję, ale jeśli chodzi o wiedzę z zakresu psychologii i taką „ogólną”, to od czasu, kiedy przestałem być obrażony na książki, jakoś z tym w miarę dobrze u mnie. I wiem, że osobowość człowieka może zostać ukształtowana przez jedną decyzję (i jej konsekwencje) lub jedno wydarzenie (niekoniecznie musi być traumatyczne). Wszyscy znają powiedzenie „nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku” - z kształtowaniem osobowości jest podobnie. Najbardziej z pozoru błahe wydarzenie, błaha decyzja etc. może mieć olbrzymi wpływ na czyjeś życie i jego osobowość. Tym samym – nie trzeba było wcale Stalina zabijać, nie trzeba było nawet naruszać „wolnej woli”. Wystarczyło usunąć bodziec, który spowodował reakcję, która spowodowała i tak dalej, i tak dalej. Usunięcie jednej cegiełki to nie to samo, co naruszanie wolnej woli. I nie – nie upieram się, że „buk jest gupi i nie istnieje!”, tylko czuję organiczny wstręt przed taką łatwizną argumentacyjną. Ze Stalinem sprawa była dość prosta – gdyby nie poszedł do seminarium, nie traktowałby marksizmu (a raczej tego, co z marksizmu zrobili bolszewicy) dogmatycznie. Może wtedy nie byłoby wielkiego głodu na Ukrainie?

Inna sprawa - o wiele bardziej mi doskwierająca. Chodzi mi o fragment „wiedzieć, że coś się stanie to nie to samo, co wywołać to wydarzenie”. Gdy mamy do czynienia z człowiekiem, który na ten przykład mógł zapobiec nieszczęściu (bo przypuszczał, że ono nastąpi), mówimy o grzechu zaniechania. W przypadku opisywanym przez Hołownię nie mamy do czynienia z człowiekiem, który przypuszczał, tylko z bytem transcendentnym, który wiedział. Nie sugeruję, że bóg zgrzeszył (bo nieco obawiam się oskarżeń o herezję i naruszenie uczuć religijnych) tylko, że argumentacja Hołowni jest dziurawa.

Kolejna uwaga tycząca się tego samego fragmentu. Fragment ów sugeruje, że Bóg nie jest odpowiedzialny za to, co się stało. I tu mną zatrzęsło. Bo ja kiedy byłem wierzącym człowiekiem, fragment credo „A PRZEZ NIEGO WSZYSTKO SIĘ STAŁO” traktowałem poważnie i rozumiałem to literalnie. Popatrzmy na moment na dogmaty. Bóg jest wszystkowiedzący. Człowiek ma wolną wolę. Czy Hołownia sugeruje, że z tego wynika, iż człowiek może postąpić wbrew bogu? To już śmierdzi herezją na kilometr. Człowiek ma wolną wolę, a bóg na nią nie wpływa - co nie znaczy, że nie wie, czym się to skończy. No chyba, że Hołownia sugeruje, że bóg zakładał, iż Hitler może postąpić inaczej i być innym człowiekiem. Według Hołowni – istota idealna uznała, że mogła się pomylić w sprawie postępowania istoty ułomnej, jaką jest człowiek.

Podsumowując na zakończenie. Nie neguję wartości wiary. Nie chcę za pomocą blogowej notki próbować obalić wiary, która istnieje od 2 tysięcy lat. Nie to było przedmiotem niniejszych rozważań. Była nią quasi-logiczna argumentacja Hołowni. W mojej skromnej opinii, wiara i logika nie idą ze sobą w parze, a Hołownia popełnił duży błąd próbując je ze sobą zestawić. Tzn. próbował za pomocą logiki podważać argumenty „przeciwko wierze”. Tylko, jeśli tę logikę zastosować do jego argumentów, wyszło to tak, jak mogliście przeczytać. A i tak mam świadomość, że dało się to wszystko na wielu innych płaszczyznach skomentować.

Czego mi brakowało w książce Hołowni? Głównie wiary. Wiary i pokory. Pokorny człowiek powiedziałby: „pragnę wierzyć we wszechmoc boga i nie chcę tej wszechmocy podważać”. „Pragnę wierzyć w to, że wszyscy będziemy zbawieni”. „Pragnę wierzyć w boski plan, choć rozumiem, że niektórzy widzą w nim przypadek”. „Pragnę wierzyć w to, że II Wojna Światowa miała jakiś sens w boskim planie, którego my nie jesteśmy w stanie ogarnąć umysłem”. Czy to takie trudne? Wiary w książce Hołowni jest jak na lekarstwo – jest za to niemalże niezachwiana pewność we własne osądy. Nie ma wiary w to, co bóg zrobi – jest pewność, że bóg to NA PEWNO zrobi. Stosując taką, a nie inną argumentację, Hołownia w mojej opinii postawił się w jednym rzędzie z Terlikowskim, Cejrowskim i innymi ludźmi tego pokroju – zamiast pokory mamy taką papkę łatwo przyswajalną, ostre osądy, wszystko uproszczone – zamiast zadumy mamy niemalże „przepis na pana boga”.

Nic tak bardzo nie odpycha ludzi od kościoła i od wiary, jak niezachwiana pewność zelotów.








niedziela, 11 listopada 2012

„Prawa strona zerkająca na piknik” – czyli pierwsza notka „miesięczna” ;)

Fanpage obchodził przedwczoraj swoją miesięcznicę, którą przegapiłem ;] Z okazji tej miesięcznicy popełnię notkę, która będzie swoistym podsumowaniem tegoż czasu. Niniejszym składam podziękowania za tutoriale i oprowadzanie po świecie Social Media mojemu znajomemu „Człowiekowi Intertnetów”, któremu co jakiś czas zawracam dupę pytaniami. Pytania chyba jakieś takie do końca kretyńskie nie są, bo jeszcze mnie nie dodał do listy ignorowanych.

Fanpejdż miał być takim dodatkiem do bloga i pomysłem na wypromowanie tegoż. Takie było założenie. Bardzo szybko jednak przekonałem się, że o ile faktycznie można za pomocą FP promować blog, to zasięg treści z FP jest bez porównania większy od blogowej. No chyba, że się jest Urbanem, który miał coś koło 500.000 wejść na swojego vloga pierwszego dnia ;) Tym niemniej blog poczytnością się również cieszy. A mnie cieszy to, że w naszym pięknym kraju ludzie lubią czytać ;)

Blog (a potem fanpage) miał być nieco bardziej o PR, książkach, nieudanych reklamach etc. Na początku tak właśnie było, ale potem zdarzył się 10 października i sławetne głosowanie nad projektem Solidarnej Polski. I wtedy blog skręcił w stronę polityki, feminizmu, pro choice itp. Nie znaczy to, że już absolutnie nie zamierzam pisać nic o Public Relations. Zamierzam i to nie raz ;) Tym niemniej, za każdym razem kiedy zbieram się do napisania jakiejś fachowej notki, wyskakuje jak z pudełka jakiś poseł Górski i nachodzi mnie przemożna chęć robienia demotywatorów.

Jakimi obserwacjami w zakresie prowadzenia lewicowego (piszę to jako „lewacka szmata” ;)) fanpage chciałbym się podzielić? Kilkoma.

Pierwsza:

Nie dyskutować z prawicowcami na tematy powiązane z wiarą. Dlatego też na fanapge bezlitośnie banuję wszelkich apologetów pro life. Bowiem argumentacja jest zawsze taka sama: „aborcja to zło, ponieważ to zabijanie”. Z ludźmi o takich poglądach nie można dyskutować. Można za to stracić sporo czasu na próby porozumienia się z nimi. Które to próby z racji tego, że ci ludzie bazują na dogmatach, są skazane na porażkę. Żaden argument nie jest w stanie wygrać z dogmatem. Koniec końców – dyskusja ciągnie się przez kilkadziesiąt postów, a i tak na końcu zostanę nazwany lewacką szmatą. Dziękuję uprzejmie, ale mam lepsze rzeczy do roboty.

Druga:

Nie dyskutować z ludźmi, którzy krytykują notki, grafiki itd. za coś, czego na nich nie ma. Nie jest moją winą, że ktoś prawicowy po ujrzeniu słowa „aborcja” dostaje przysłowiowej „piany”, czerwień mu oczy zasnuwa i jest tak bardzo rozdygotany wewnętrznie, że nie potrafi przyswoić przekazu obrazka opatrzonego dwoma zdaniami komentarza. Ci krytycy reprezentują bardzo różną kondycję intelektualną, ale łączy ich jedno – ślepy upór. Takiemu człowiekowi nie da się wytłumaczyć, że coś źle zrozumiał. O nie, ON DOBRZE ZROZUMIAŁ, tylko ja - jako „tfurca” - nie rozumiem tego, co sam „ztfożyłem” ;) Dyskusje z tego rodzaju ludźmi są jeszcze gorsze niż z „prolajfami”. Dlaczego? Bo człowiek przez cały czas łudzi się tym, że dyskutuje z inteligentną osobą, która jest w stanie zrozumieć logiczną argumentację. Tym niemniej, dla niektórych 2+2 nie równa się 4 ani też 5 – dla nich 2+2 równa się kaloryfer.

Trzecia:

Nie karmić trolli. Ja rozumiem, że niektórzy są tak bardzo poruszeni tym, co wrzucam na stronę, że nie mogą się powstrzymać i muszą skomentować „Ty lewacka szmato”, „Twoja strona to szambo”, „będę się za Ciebie modlić”, „sami imbecyle na tej stronie!!” ,”admin jest niedouczony!”, „żenada chłopie!” i tak dalej. Tylko, że na mnie to wrażenia nie robi. Kliknięcie „zablokuj użytkownika” + usuń komentarz to kilka sekund roboty. Jednak jeśli ktoś bardzo chce, niech trolluje. Lista zablokowanych jest bardzo pojemna. Być może niektórzy lubią trzymać śmiecie w mieszkaniu – ja, choć jestem bałaganiarzem, smrodu nie lubię.

Czwarta (uwaga podlizywanie się):

Fajnych fanów mam i co mnie cieszy – nie zawsze się ze sobą zgadzamy. A cieszy mnie to dlatego, że gdybym chciał mieć „drony” do publikowania moich notek, założyłbym fanpage pro life. Tam wystarczy rzucić „polub jeśli uważasz, że dziecko jest darem boga” i mamy 2.000 lajków. Ja się muszę nieco bardziej starać, co mnie osobiście cieszy, bo nie pozwala mi to na wrzucanie byle chłamu ;)

Nie wiem, jaki sens widzą niektórzy w idiotycznych komentarzach. Wiem – sam mam w adresie fanpage „kreatywne hejterstwo”, ale jest pewna delikatna różnica między mną, a tymi miłymi ludźmi. Ja nie przyłażę do nich i nie „nauczam”. Też mógłbym taśmowo włazić na prawicowe strony FB i tłumaczyć „ależeściesomgupi”. Tylko po co? A że na moim FP ludzie wypowiadają się negatywnie na temat prawicy? Ich prawo. Po tym, jak przez 20 lat prawica (nie, nie cała) wyzywała kobiety od morderczyń, dziwek rozkładających nogi przed każdym etc. – to, że kobiety nazywają ludzi o takich poglądach oszołomami to i tak szczyt delikatności.

Zresztą – wyzywanie to jedna strona medalu. Choć to w mojej opinii głupota, jeśli ktoś chce – niech to robi. Jest jednak jeszcze inny rodzaj działalności. Dzięki jednemu z fanów (personaliów nie podam – ta osoba będzie wiedziała, że o nią chodzi :)) dowiedziałem się, że na FB są strony, na których ludzie zmawiają się i taśmowo zgłaszają nadużycia – grafik, fanpejdży, komentarzy etc. Z ich komentarzy wynika, że mają poczucie misji. Mnie to osobiście trochę przeraża. Banda frustratów nie chce oglądać jakichś grafik i przy okazji nie chce, aby inni je oglądali. Czemu? Tego nie wiem. Czemu frustratów? Kiedy pojawił się event „sprzeciw wobec zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej”, ludkowie zmawiali się, żeby zgłaszać event jako naruszający uczucia religijne. Admini zapewne dostali tych zgłoszeń kilka tysięcy. Sfrustrowani byli tym, że profil „młodzi pro life” miał mniej fanów niż tamten event. Normalny, trzeźwo myślący człowiek być może zastanowiłby się nad przyczynami różnicy (i to sporej) w liczbie fanów. Ale jak widać, niektórzy nadal wyznają wałęsowską zasadę „nie chcesz pan mieć gorączki, stłucz pan termometr”. O nie, nie – oni wiedzą, że mają rację i że reprezentują „większość”. Taką 27% „większość”, bo tylu Polaków według badań CBOS jest za tym, aby kobieta nie miała prawa do aborcji, jeśli płód jest ciężko uszkodzony. 59% polaków ma zdanie odmienne, ale owa 27% „większość” wie lepiej. Gwoli marudzenia – podobna większość (tym razem 13%) popiera Górskiego i jego wynurzenia dotyczące gwałtu. 78% Polaków- czyli „wyraźna mniejszość” – ma odmienne zdanie.

Z jednego faktu sobie zdałem sprawę. Nie zdarzyło się, aby na fanpage pojawił się ktoś o prawicowych poglądach, kto starałby się sensownie przedstawić swoje stanowisko. Owszem, kilka osób, które nie zaczynały rozmowy od „je***ne lewackie ścierwa” się pojawiło – tylko, że przeważnie krytykowali mnie za coś, czego nie napisałem/nie umieściłem na grafice. Tym samym dyskusja merytoryczna była niemożliwa. Gwoli wyjaśnienia – aborcja to dla mnie terminacja ciąży, a nie „mordowanie nienarodzonych” i jeśli ktoś stoi na stanowisku, że to jednak mordowanie, to dowolne „pseudo-merytoryczne” argumenty były, są i będą traktowane banem. A co do innych – może się jeszcze pojawią. W końcu fanpage ma dopiero miesiąc. Może jeszcze będzie można porozmawiać „na poziomie” z kimś o odmiennych poglądach.




Jeszcze taka myśl mi się po łbie kołacze – pewni ludzie bardzo nie lubią, jak się im przedstawia ich własne poglądy odarte ze wszelkich upiększaczy i górnolotnej retoryki - wtedy się nagle blokują. Bo czym można usprawiedliwić agresję, z jaką zareagowali na demotywator, na którym stało, że odmawianie kobiecie prawa do terminacji ciąży to skazywanie tejże kobiety na śmierć? No fakt - ani słowa o biednym embrionie nienarodzonym, którego się „zamorduje”. Ci ludzie chyba zupełnie zapomnieli, że ich „pragnienia” mogą mieć wpływ na innych. I że - na ten przykład – kobiety mogą nie chcieć umierać tylko dlatego, że ludzie uważający siebie za „pro life” sobie tego życzą.

Powód, dla którego zacząłem blogować i zajmować się FP był prosty. I nie chodziło tylko o namowy znajomych, którzy lubili i lubią czytać kilkustronicowe notki ;) Chodziło mi o to, żeby jak największej liczbie ludzi ukazać absurd poglądów. Chodzi mi o ludzi o poglądach jeszcze nie wykrystalizowanych i takich, którzy wierzą w dobre intencje organizacji „pro life”. Dzięki coraz większej ilości fanów (kończę pisać notkę – 701 na liczniku) staje się to coraz łatwiejsze.

Innymi słowy – mam poczucie misji. Jakiej? ZMUSIĆ LUDZI DO MYŚLENIA ;)










środa, 7 listopada 2012

O co chodzi organizacjom „pro life” - cz 2 - kilka słów o retoryce

Ostatnimi czasy w ramach debaty „okołoaborcyjnej” politycy z prawej strony wspinali się na wyżyny absurdu, aby przekonać społeczeństwo do swoich pomysłów (które to społeczeństwo w większości nie popierało projektu obrońców Zbyszków Embrionów). Mieliśmy więc argumenty o paraolimpiadzie - Zbigniew Ziobro, słońce narodów, zaniepokoił się tym, że jeśli ustawa aborcyjna zostanie zliberalizowana, nie będziemy mieli tylu medali. Argument pasował do naszej rzeczywistości jak plakat pro choice do kościoła. W chwili obecnej ustawa gwarantuje możliwość terminacji ciąży, jeśli zachodzi podejrzenie nieodwracalnego uszkodzenia płodu etc. Tym samym, liberalizacja ustawy w mojej opinii niewiele zmieni. No, ale co ja się tam znam – ja jestem idiotą z blogiem, a on ma swoją partię ;)

Prawa strona polityki, która zażyczyła sobie, aby kobiety pełniły doniosłą rolę inkubatorów, cierpiała na brak argumentów. Te o mordowaniu dzieci nienarodzonych cieszyły się umiarkowanym powodzeniem. Na brak argumentów nie narzekała za to opcja pro choice. I to argumentów sensownych. Tym niemniej, prawa strona owe argumenty miała w głębokim poważaniu. Przykład? Posłanka Kempa podczas jednej z debat zaczęła rozpaczać nad medalami paraolimpijskimi. Anna Dryjańska przytomnie zareplikowała: „Płód z bezmózgowiem nigdy nie będzie paraolimpijczykiem. Litości. Widziała pani płód z bezmózgowiem? Widziała płód z zespołem Edwardsa?” Posłanka Kempa jednak nie w ciemię bita (choć w tym konkretnym przypadku zaczynam się zastanawiać nad tym, czy zastosowanie takiego określenia nie jest z mojej strony nadużyciem semantycznym), odpowiedziała: „Nasza decyzja o powołaniu dziecka na świat jest do momentu jego powołania. Jak go powołamy na świat, to zaczyna się odpowiedzialność. I nie można takiego dziecka zabić.” Odpowiedź ta co prawda nijak się ma do argumentu Dryjańskiej, jednak obnaża pewnego rodzaju niemoc argumentacyjną w wykonaniu prawej strony. Niemoc owa powoduje, że z braku argumentów merytorycznych zwolennicy zamiany kobiety w inkubator klepią te same formułki do urzygu (być może istnieją inne mniej wulgarne określenia, ale to, moim zdaniem, idealnie oddaje stan rzeczy).

Czasem jednak starają się myśleć „outside the box” i próbują swoich sił, czepiając się warstwy językowej. Przykład? Ta sama debata - inny polityk:

Hoc ocenił, że w przypadku przepisów aborcyjnych ‘nie ma konsensusu między dobrem a złem’. - Nie można odbierać fundamentalnego prawa do życia dziecku, co do którego istnieje tylko podejrzenie, że jest chore. W takiej sytuacji wszystkie inne prawa nie mają znaczenia - mówił Hoc.”
Tego rodzaju argumentacja u jakiegoś politycznego półmózga nie mającego pojęcia o medycynie byłaby zrozumiała. No, nie wie chłop, o czym mówi i co to jest medycyna. Pan Czesław Hoc jest jednak z wykształcenia lekarzem i tym samym co nieco powinien na temat medycyny wiedzieć.

Z jego wypowiedzi – a szczególnie z fragmentu „istnieje tylko podejrzenie” - można bowiem wywnioskować, że lekarze położnicy-ginekologowie to jacyś idioci w kitlach, którzy siedzą w gabinetach, patrzą na kobiety ciężarne i co 50 mówią: „podejrzewam, że pani dziecko będzie upośledzone, ale nie zrobię żadnych badań – podejrzenie wystarczy!” W momencie, w którym kobieta zażyczy sobie dodatkowych badań, lekarz powpatruje się jeszcze trochę w jej brzuch i potwierdzi diagnozę: „nadal podejrzewam to samo”.

Człowiek posiadający wykształcenie medyczne musi wiedzieć, co w medycynie oznacza słowo „podejrzenie”. Stosując retorykę tego pana, chorym na raka lekarze powinni mówić „wie pan, ja to nie wiem, czy jest sens to leczyć, bo przecież istnieje tylko podejrzenie że pan umrze”. Albo może „biorąc pod rozwagę pana objawy i wyniki badań, podejrzewam, że ma pan nowotwór, ale wie pan – to jedynie podejrzenie, więc niech się pan nie martwi”

Staram się nie nadużywać pewnego rodzaju słownictwa, ale rzygać mi się chce od tego rodzaju argumentacji. Rzygać się chce, ponieważ człowiek będący lekarzem, w imię poklepania po plecach przez Papę Rydzyka i otrzymania miejsca na liście wyborczej, zapomina o nabytej wiedzy. W imię tego będzie mieszał w głowach kobietom. Kobietom, które zrobiłyby wszystko aby diagnoza, którą postawił ginekolog-położnik była nieprawdziwa. Dla osoby nie chcącej się pogodzić z rzeczywistością (a w takich sytuacjach ludzie mają spore problemy z pogodzeniem się) argumentacja pana Hoca jawi się jako coś niemalże kuszącego - „może diagnoza jest zła?”, „może wszystkie są złe?” Skoro doktor mówi, że to tylko podejrzenie, to może będzie dobrze.

Tylko, że to nie pan doktor zostanie potem z efektami swojej retoryki. Nie pan doktor i obrońcy Zbyszków Embrionów, tylko kobiety, które zaufają tego rodzaju argumentacji. No ale – każda kobieta, która „donosi” to kolejne zwycięstwo takich ludzi.


Inna debata – inne rodzaje bzdur. Tym razem posłanka Sobecka, walcząc o poparcie radia z twarzą, powiedziała: „Trzeba przede wszystkim leczyć, a nie zabijać. To jest niehumanitarne i niemoralne.”
Pani posłanka powinna podzielić się z lekarzami sposobami na wyleczenie bezmózgowia, zespołu Edwardsa etc. Powinna powiedzieć, jak leczyć płody arlekina czy zespół Downa. Posłanka Sobecka powinna się cieszyć z tego, że nie musi się golić, bo golenie się tyłem do lustra jest nieco niebezpieczne, a patrzeć na siebie w lustrze po wygadywaniu idiotyzmów takiego kalibru – raczej ciężko.

W tej samej debacie, podczas której posłanka Sobecka chwaliła się swoją wiedzą z zakresu leczenia nieuleczalnych chorób (proponuję jej przy jakiejś innej debacie powiedzieć: „raka trzeba leczyć, a nie dawać morfinę! To niehumanitarne!” - ten sam poziom głupoty i braku empatii) Poseł Piecha (ulubieniec Hejterów), wielki autorytet moralny organizacji mieniących się „pro life”, poszedł o krok dalej.

Bolesław Piecha z PiS-u złożył wniosek o powołanie specjalnej podkomisji, która miałaby pracować nad projektem SP. Jak mówił, posłowie powinni dążyć do wypracowania kompromisu w tej sprawie tak, by poczęte dzieci mogły być prawnie chronione. Piecha dodał, że można np. sporządzić listę chorób, które nie kwalifikują do usunięcia ciąży.”

Kompromis – ulubione słowo wiadomych środowisk, którego to słowa używają gdy jest im to na rękę. Potem będzie kolejny kompromis - całkowity zakaz aborcji ze względów „eugenicznych”. Potem jeszcze jeden – zakaz aborcji, jeśli jest ona wynikiem gwałtu (bo w końcu to nie wina Zbyszka, że matka się dała zgwałcić, co nie?). A potem jeszcze jeden kompromis - całkowity zakaz aborcji - nie jest przecież winą nienarodzonego Zbyszka Embriona, że kobieta zachorowała, jak była w ciąży. A skoro nie jest to wina Zbyszka, to niby czemu życie kobiety miałoby być ważniejsze? Potem już tylko jeden kompromis zostanie – kobieta nie będzie musiała zachodzić w ciążę...

Z każdym kolejnym „kompromisem” retoryka będzie się zmieniać - na jeszcze bardziej absurdalną, jeszcze bardziej okrutną i jeszcze bardziej podlizującą się wiadomym środowiskom. Byle ktoś chciał zagłosować, byle Terlikowski we Frondzie nie obsmarował, byle gość niedzielny pochwalił. 


http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/2029020,114871,12727515.html