piątek, 26 czerwca 2020

Hejterski Przegląd Wyborczy #2

Trochę czasu minęło od momentu, w którym pochylaliśmy się nad tematami wyborczymi, tak więc doszedłem do wniosku, że warto ogarnąć kolejny (tak, drugi to też „kolejny”) Przegląd Wyborczy. Zacznę od takiej uwagi o charakterze ogólnym, którą to uwagę ostatnio jakoś tak coraz częściej się mi zdarza wrzucać do tekstów. Tak, to jest wstęp pt.: „patrzę na politykę od dłuższego czasu, ale jednak udało się mnie komuś zaskoczyć”. Skoro mamy to za sobą, to teraz przejdźmy do tego, co mnie zaskoczyło. O obecnym Prezydencie RP mam zdanie takie, a nie inne. Niemniej, kurwa, jednak to, co się ostatnio odjebało, wprowadziło mnie (na moment) w taki stupor, że gdybym był członkiem załogi „Niezwyciężonego” i akurat wizytował pewien wąwóz razem z Grupą Rohana, to też bym pewnie ocalał. Mamy łatwo obserwowalny dowód na to, do czego prowadzi ignorowanie fundamentalistów. Jeszcze siedem lat temu wypowiedzi w rodzaju: „Genderrewolucjonistów z powodzeniem można określać mianem neobolszewików pamiętając, że różnią się od nich jedynie stosowanymi metodami”, padały głównie z ust tytanów intelektu pokroju księdza Oko. W 2020 Prezydent RP publicznie bredzi o tym, że: „To, że próbowano dzieciom w szkołach wcisnąć komunistyczną ideologię, to był bolszewizm, ideologizowanie ludzi. Dzisiaj też naszym dzieciom próbuje się wciskać zupełnie inną ideologię, aczkolwiek to jest taki neobolszewizm.”. Muszę przyznać, że upadek Prezydenta RP jest tak wielki, że nawet wyrżniecie „Ariela” w powierzchnię Marsa to przy tym pestka. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w przeciwieństwie do upadku „Ariela”, upadek Prezydenta RP miał swoją przyczynę w skrajnej, kurwa, bezmyślności.


Nie chciałbym być źle zrozumiany. Nie chodzi mi o to, że osoba będąca Prezydentem RP nie ma szans na reelekcję po tym rzygu. Chodzi mi o to, że przez ten rzyg ucierpiała powaga urzędu sprawowanego przez tę osobę. Bo jeżeli Głowa Państwa może sobie pozwolić na coś takiego, to znaczy, że „wolno wszystko”. Co zrozumiałe, Prezydent RP brnie od dłuższego czasu w bełkotliwe tłumaczenia, z których wynika, że ideologia LGBT istnieje, że on wcale nikogo nie obraził i że nie zamierza nikogo przepraszać. Cała sprawa jest bagatelizowana przez drony pokroju Pawła Rybickiego, że hohoho, hahaha: „Najlepsze jest to, że to całe podniecenie się lewacko-liberalnej warszaffki paroma tekstami w zagranicznej lewacko-liberalnej prasie nie ma żadnego przełożenia na polskie realia. Potem jak zwykle będą zdziwieni jak w 2015 albo 2019”. Przez moment zastanawiałem się nad tym, czy budowanie takiej narracji „hehehe, lewaków boli dupa” to przejaw głupoty, czy też wyrachowania, ale uznałem, że jednak chodzi o bramkę numer jeden. Do obecnych władz nie dociera to, że co prawda ich betonowy elektorat ma takie tematy w głębokim poważaniu (i pewnie się cieszy, że „znowu pokazaliśmy tym pajacom z zagranicy!”), ale tego rodzaju „wypowiedzi” są bardzo, ale to bardzo szkodliwe dla naszego kraju. Po pierwsze, wzmacniają wizerunek dzbanów narodowych zamieszkujących nasz kraj, po drugie zaś mogą mieć bardzo duży wpływ na nasze relacje międzynarodowe. No bo to jest tak, że Prezydent RP (w teorii przynajmniej) powinien jeździć i „zagranico” dogadywać się z głowami innych państw. Kto będzie chciał się dogadywać z typem, który bredzi o tym, że walka o związki partnerskie to taki neobolszewizm? Rzecz jasna, nikt nie zerwie z naszym państwem stosunków dyplomatycznych z tego powodu, ale nieśmiało przypominam o tym, że w polityce zagranicznej w chuj istotne jest tzw. „soft power”, której Zjednoczona Prawica pozbawia nas z uśmiechem na twarzy. Być może już kiedyś mi się zdarzyło coś takiego napisać, ale Zjednoczona Prawica sprowadziła nas w polityce zagranicznej do roli wiecznie najebanego wujka, którego trzeba zapraszać na spotkania (bo to rodzina), ale wszyscy mają go dosyć i generalnie to nie liczą się z jego opinią. Do tego pięknego obrazka dodajmy teraz kolejną składową. Otóż, nasz wujek się właśnie zrzygał na stół, na siebie i na wszystkich dookoła, po czym oświadczył, że on nikogo nie zamierza przepraszać, bo ma prawo do własnej opinii. Uwaga natury ogólnej, nie skupiałem się w powyższym wstępie na tym, że upadek Prezydenta RP miał również wymiar etyczny, bo Zjednoczona Prawica wielokrotnie udowadniała, że ma na to wyjebane. Tzn. jeżeli szczucie może im w czymś pomóc, to będą szczuli. Gdyby tak nie było, to pewien wysoko postawiony funkcjonariusz Kościoła, bełkoczący o zarazie, nie dostałby tylu pochwał od rządowych mediów i polityków partii rządzącej, a rządowe media nie jarałyby się „strefami wolnymi od”. Gwoli ścisłości (bo ten wątek mógł wprowadzić trochę zamętu). Tak, Zjednoczona Prawica szczuła, szczuje i będzie szczuć (jeżeli damy jej taką możliwość), niemniej jednak tego rodzaju narracja w wykonaniu prezydenta, to pewne novum. Warto w tym miejscu zauważyć, że to, czy Prezydent RP w tym momencie wykonywał polecenia sztabowców, czy też po prostu opowiadał o tym, co mu leży na sercu (czy też oba naraz), nie ma w tym miejscu najmniejszego znaczenia.


Ponieważ dłubanie przy tej notce trochę mi zajęło, okazało się, że w przysłowiowym międzyczasie, Kancelaria Prezydenta RP rzuciła prezydentowi worek cegieł z przyklejoną kartką z napisem „koło ratunkowe”. Jak do tego doszło? Otóż: „Jeden z twórców Atlasu Nienawiści, Jakub Gawron, wysłał do Kancelarii Prezydenta pytania na temat Karty Rodziny”. Zapytano, między innymi o to: „co to jest ideologia LGBT?”, „W jaki sposób zostanie wprowadzony zakaz "ideologii LGBT" w instytucjach państwowych? Za pomocą rozporządzenia? Nowelizacji ustawy? Nowej ustawy?”. Pytań było znacznie więcej, ale cytowanie ich nie ma sensu, albowiem Kancelaria Prezydenta RP odpisała, że: „Żądane informacje dotyczą kampanii wyborczej Kandydata na Prezydenta RP Andrzeja Dudy, a nie działań podejmowanych w ramach pełnionej funkcji Prezydenta RP”. Tak więc, wiecie rozumiecie, Prezydent może i sobie coś tam powiedział, ale powiedział to jako kandydat, więc wypad, pajace! Kancelaria poinformowała pytających o tym, że takie pytania to se można kierować do sztabu wyborczego, ale napisała również, że: „żądanie dostępu do informacji publicznej "nie dotyczy zdarzeń przyszłych, zamiarów, planów czy zapowiedzi przedstawiciela władzy publicznej”, tak więc wydaje mi się, że chyba wiem, co się stanie, jak podobne pytania zostaną skierowane do sztabu wyborczego. Poza wszystkim innym, reakcja Kancelarii Prezydenta RP jest tak bardzo typowa dla polskiej prawicy, że gdyby w którymś słowniku było hasło „mówienie głupot i nie branie odpowiedzialności za to, co się powiedziało”, to w definicji stałoby: „zobacz: „polska prawica””. Tak się bowiem składa, że jak prawica coś powie, to zawsze jest, kurwa, wyrwane z kontekstu, albo skrót myślowy, albo chuj wie co. Pod tym względem obecny Prezydent RP idealnie wpasowuje się w prawicowy krajobraz.

 
No dobrze, ale jak to się w ogóle stało, że Prezydent RP zdecydował się na stosowanie narracji, które do tej pory utożsamiane były ze skrajnym dzban-konserwatyzmem, który miał w zamierzeniu zjednać mu elektorat Konfederacji (mocno konserwatywne kawałki elektoratu PSL)? Wszystkiemu winny jest clusterfuck, który Zjednoczona Prawica sama sobie zafundowała. Na swoje własne nieszczęście, Zjednoczona Prawica tego nie dostrzega i wszystkie swoje problemy zrzuca na karb tego, że POKO dokonało wymiany kandydata. Owszem to, że zamiast Małgorzaty Kidawy Błońskiej startuje teraz Rafał Trzaskowski również jest dla Zjednoczonej Prawicy problemem, ale nie tak wielkim, jak to, w co Zjednoczona Prawica sama się wkopała.


Moim skromnym zdaniem, początkiem nieszczęść Zjednoczonej Prawicy był jej ośli upór w kwestii majowych wyborów. Ów ośli upór miał kilka przyczyn. Pierwszą (i chyba najważniejszą) było to, że Zjednoczona Prawica nie bardzo wiedziała „co będzie dalej” z epidemią, z polską gospodarką etc. Zakładała więc, że „będzie źle”, ponieważ zaś to sobie założyła, czynniki decyzyjne uznały, że trzeba wybory przeprowadzić póki słupki sondażowe są takie, a nie inne. Wiele napisano o „słuchu społecznym” Zjednoczonej Prawicy, ale o ile takowy w ogóle kiedyś istniał (a moim zdaniem był on efektem wydawania pierdyliona złotych na badania), to zupełnie zanikł w marcu 2020. Tak się bowiem składa, że badania odnośnie tego „co z wyborami” przeprowadzano jeszcze przed lockdownem i na pytanie: „Czy uważa Pani/Pan, że gdyby w Polsce znacząco wzrosła liczba zachorowań wywołanych koronawirusem należałoby przełożyć wybory prezydenckie? 51,7 proc. odpowiedziało "tak". "Nie" odpowiedziało 28,1 proc. Odpowiedzi "Nie mam zdania" udzieliło 20,2 proc.”  (badanie przeprowadzono 10-11 marca). Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że pytanie było obarczone przynajmniej dwoma błędami metodologicznymi (miało sugerującą treść i coś, co się zwie „błędem znawstwa” [skąd respondent ma wiedzieć co to jest „znaczący przyrost”?]). Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że praktycznie wszystkie późniejsze sondaże wskazywały na to, że suweren tych wyborów w maju nie chce. Niechęć suwerena oznaczała znacznie mniejszą frekwencję (z różnych sondaży wynikało, że będzie to jakieś 31% albo gorzej). Zjednoczoną Prawicę ta niska frekwencja bardzo cieszyła, albowiem jak można było wyczytać z sondażu Kantar dla Wyborczej: „sprawdziliśmy, kto odważy się zagłosować mimo trwającej epidemii i okazało się, że głównie wyborcy Andrzeja Dudy. Jeśli wybory prezydenckie odbędą się podczas epidemii, Duda dostanie w I turze aż 65 proc. głosów. Jeśli już po epidemii: 44 proc.”. Tak więc, może i większa część suwerena nie chciała tych wyborów, ale wystarczająca część elektoratu Prezydenta RP była gotowa wziąć w nich udział, tym samym, resztę można było mieć w dupie. W międzyczasie wymyślono sobie wybory korespondencyjne i zaczęto udowadniać, że Polacy tych wyborów chcą (w jednym z sondaży [ciekaw jestem metodologii] dojechano do 57,5% frekwencji). Przekonywano również suwerena do tego, że jeżeli wybory nie odbędą się w maju, to równie dobrze Polskę będzie można zlikwidować. Potem zaś wybory się nie odbyły i nagle się okazało, że alarmistyczny ton polityków Zjednoczonej Prawicy był (co za szok) zwykłą ściemą.


Kolejnym problemem, który zafundowała sobie Zjednoczona Prawica były autograbie sondażowe. Zjednoczona Prawica chwaląc się sondażowymi wynikami obecnego Prezydenta RP, całkowicie pomijała przyczyny, dla których ma on tak wysokie słupki sondażowe (które dojeżdżało do 60 punktów procentowych i więcej). Nie wspominano praktycznie w ogóle o tym, że kilkuprocentowe poparcie innych kandydatów bierze się stąd, że ich elektoraty nie chcą brać udziału w wyborach ze względu na, że tak to ujmę, „okoliczności przyrody”. Dodatkowo, flekowano Koalicję Obywatelską za to, że Małgorzata Kidawa-Błońska ma „rekordowo niskie poparcie” (w pewnym momencie było to 2%). Rządowe media i politycy partii rządzącej budowali narrację, że jeżeli chodzi o to poparcie, to jest ono efektem tego, że Polacy uznali, że KO jest po prostu do dupy i nie chcą głosować na ich kandydatkę. Co prawda, niektórzy się wyłamywali z tych narracji (Jacek Karnowski tłumaczył, że to poparcie niskie to dlatego, ze MKB wezwała do bojkotu), ale przekaz był prosty jak budowa cepa: Polacy uważają, że obecny Prezydent RP = dobrze i uważają, że opozycja = niedobrze. Spindoktorzy, którzy wymyślali te narracje, nie brali pod rozwagę scenariusza, w którym wyborów w maju nie będzie. Ponieważ zaś wybory w maju się nie odbyły, wszystkie te narracje są dla Zjednoczonej Prawicy autograbiami. Nie da się bowiem podtrzymywać narracji „Polacy kochają obecnego Prezydenta RP”, w sytuacji, w której zalicza on 20% spadek w sondażach. Tak samo, jak nie da się tłumaczyć, że Polacy generalnie to uważają, że CHWDP największej partii opozycyjnej, kiedy wymieniony kandydat poprawia sondażowe wyniki swojej poprzedniczki. Ja wiem, że najtwardszy elektorat przyjmie wszystko, ale sam beton nie wystarczy do wygrania wyborów. Niższe słupki sondażowe obecnego Prezydenta RP pojawiać się zaczęły również w „badaniach” przeprowadzanych przez moją ulubioną, niezależną sondażownie (Social Changes). Polski komentariat nie byłby polskim komentariatem, gdyby nie zaczął się w tym dopatrywać spisku. Spisek ów miał polegać na tym, że partia rządząca celowo zaniża te słupki, żeby mobilizować swój  elektorat. Na pierwszy rzut oka, teoria brzmi legitnie, bo chyba nikt nie ma wątpliwości odnośnie tego, do czego używa się sondaży u nas i po co się je publikuje. Tylko, że na drugi rzut oka teoria ta jest mocno dziurawa. Nie ma w niej co prawda tylu dziur, ile można by było znaleźć na tradycyjnym nakryciu głowy pastafarianina, ale są one na tyle duże, że ciężko traktować tę teorię poważnie. Pierwszą dziurą w teorii jest panika obozu władzy, który non stop podejmuje histeryczne działania. Ponieważ o działaniach będzie za moment, teraz można skupić się na inszych dziurach w teorii. Drugą dziurą jest to, że gdyby chodziło o zaniżanie poparcia celem zmobilizowania elektoratu, to ktoś uprzedziłby CBOS, że rzucanie sondażem, w którym deklarowana frekwencja wynosi 84% (swoją drogą, bardzo bym chciał, żebyśmy takową mieli), a poparcie obecnego Prezydenta RP wynosi 49% (kandydat KO miał w tym badaniu 16%), może zdemobilizować elektorat partii rządzącej. Po trzecie, obóz władzy nie przejmuje się niskimi słupkami. Jak bardzo? Ano tak bardzo, że w rozmowie z „Wprostem” członkowie obozu władzy opowiadali o tym, że: „ich wewnętrzne sondaże są lepsze od tych publikowanych. – Oficjalne sondaże, które pokazują, że Rafał Trzaskowski ma coraz większe poparcie, mobilizują nasz elektorat, który był do tej pory nieco uśpiony. Nasze wewnętrzne badania dają Andrzejowi Dudzie w I turze dwucyfrową przewagę, a w II od 4 do 2 proc. więcej niż Rafałowi Trzaskowskiemu”. Jeżeli ktoś decyduje się na zagrywkę: a chuj, powiem, że mam własne sondaże, w których jest lepiej, to znaczy, że sytuacja jest dla tego kogoś raczej mało komfortowa. Takie „wyjawianie” tajemnic kłóci się również z teorią o celowym zaniżaniu słupków celem zmobilizowania elektoratu.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Na ćwitrze można czasem przeczytać inne teorie, z których wynika, że te słupki obecnego Prezydenta RP są takie, a nie inne dlatego, że jest on niedoszacowany. Przyznam szczerze, że ciężko dyskutować z takim argumentem, bo generalnie rzecz ujmując, polskie sondaże są tak doskonale przeprowadzane, że praktycznie zawsze ktoś w nich jest niedoszacowany, albo przeszacowany. Wystarczy sobie przypomnieć „finałowe” sondaże przedwyborcze z wyborów parlamentarnych 2019 i ranking Onetu, który po wyborach zestawiał te sondaże z wynikami. Tym niemniej, jednym z największych fuckupów sondażowych było to, co się działo w trakcie wyborów samorządowych 2018. W teorii, najłatwiej byłoby zrobić legitny sondaż w Warszawie (bo to największe miasto). W praktyce, chyba żadnej sondażowni się to nie udało. To „chyba” w poprzednim zdaniu to nie jest dupochron, po prostu nie widziałem sondażu, w którym Trzaskowski miałby poparcie zbliżone do swojego wyniku wyborczego. Mało tego. Wyniki sondaży zbudowały coś w rodzaju Matrixu. Kiedy Polska The Times walnęła sondażem, z którego wynikało, że Trzaskowski wygra z Chłopakiem z Biedniejszej Rodziny w drugiej turze (53,5 do 40), to obserwatorzy (którzy wcześniej wieszczyli, że Chłopak z Biedniejszej Rodziny wygra) zatrzęśli się z oburzenia, bo co to, kurwa, za sondaż inny od tych, z których im wynikało, że obaj kandydaci idą niemalże łeb w łeb? A potem przyszły wyniki wyborów i okazało się, że nawet ten „inny” sondaż się rozminął z rzeczywistością. Czy z tego wynika, że w 2020 obecny Prezydent RP może być niedoszacowany? Jak to mawiał klasyk: nie można tego wykluczyć. Tylko, że nie można wykluczyć również tego, że niedoszacowany jest jego, że tak to ujmę „główny” oponent. Jeżeli chodzi o sondażowe powody do zmartwienia, to Zjednoczona Prawica ma jeden, zajebiście duży problem, który polega na tym, że elektorat negatywny obecnego Prezydenta RP w drugiej turze poprze prawie każdego kontrkandydata (nawet Bosak mógłby liczyć na spore poparcie [o zaczadzeniu tym kandydatem przez część komentariatu wspomnę jeszcze w tej notce). Te drugoturowe sondaże są praktycznie niezmienne, niezależnie od tego, co robi Zjednoczona Prawica. Pojawiają się tam jakieś wahnięcia, ale obstawiam, że są one wynikiem błędów pomiarowych.


Ostatnim selfmade fuckupem Zjednoczonej Prawicy jest jej nieumiejętność pogodzenia się z tym, że to nie jest rok 2015, a ich najgroźniejszym przeciwnikiem nie jest już Bronisław „Gajowy” Komorowski. To jest, swoją drogą, cokolwiek fascynujące, bo poprzednia próba wmanewrowania kogoś w to, żeby był postrzegany jak Gajowy, która to próba była tak subtelna, że „niezależni internauci” założyli na ćwitrze konto o nazwie „Trzaskowski jak Komorowski”, skończyła się srogim wpierdolem wyborczym. Mimo tego, nikt w Zjednoczonej Prawicy nie zorientował się, że być może, jedną ze składowych tego wpierdolu było stosowanie metody, która jest nieskuteczna. Tzn. ja wiem, że Zjednoczona Prawica wypiera to, co się stało w Warszawie, a gdy nie może udawać, że to się nie stało (bo np. jakiś dziennikarz o coś zapyta), to wtedy się zaczyna budowanie narracji „wiadomo, że nasz kandydat nie miał szans” (pewnie dlatego Chłopaka z Biedniejszej Rodziny nadal wkurwia to, co się wtedy stało), ale dziwi mnie totalny brak refleksji. Mimo tego, że w Warszawie się nie udało, Zjednoczona Prawica usiłowała stosować metodę „na Komorowskiego” żeby poradzić sobie z Kidawą-Błońską. Mimo tego, że MKB była taką, a nie inną kandydatką, te narracje nie działały. Wydaje mi się, że sztabowcy obecnego Prezydenta RP byli o krok od poznania Wielkiej Prawdy pt. „to se ne vrati”, ale potem się objawiła pandemia i kandydatka POKO wraz ze swoim sztabem się pogubiła w narracjach i zaczęły jej spadać słupki sondażowe. W międzyczasie wezwała do bojkotu wyborów, przez co jej poparcie spadało do poziomu poparcia Magdaleny Ogórek w 2015. To był najprawdopodobniej moment, w którym Zjednoczona Prawica uznała, że te spadki to pewnie po części dlatego, że ich metoda znowu okazała się skuteczna (zapewne była to jedna z przyczyn, dla których partia rządząca zafundowała sobie sondażowe autograbie). Skoro więc metoda działała, a POKO zmieniło kandydata, to co należy zrobić? Zgadliście, należy tłumaczyć suwerenowi, że Trzaskowski jest jak Komorowski, mimo że metoda ta ni cholery nie zadziałała w 2018 w Warszawie.


Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że gdyby obecny Prezydent RP miał tak doskonałą kampanię w 2015, to najprawdopodobniej wyrównałby wynik Magdaleny Ogórek, ale ponieważ złośliwy nie jestem, zapraszam was na krótką wycieczkę po wyimkach z kampanii prezydenckiej, żebyście mogli w pełni docenić to, jak bardzo ci ludzie się, kurwa, pogubili. W pewnym momencie Czynniki Decyzyjne Zjednoczonej Prawicy uznały, że dość już tego udawanka z tym, że Kurski popadł w niełaskę i zdecydowano się na (oficjalne) przywrócenie go do łask. O tym, że wywalenie Kurskiego miało być dowodem na polityczną siłę obecnego Prezydenta RP, najprawdopodobniej zapomniano. No dobrze, ale po co im ten Kurski? Po to, żeby podkręcić hejty na Trzaskowskiego. To jest w sumie dość zabawne, bo już na początku hejtowania kandydata KO przez media rządowe – widać było, że to nie jest Komorowski, albo Kidawa-Błońska i że raczej nic z tego nie będzie. Tym samym decyzja o tym, żeby jeszcze bardziej się na nim wyżywać, była decyzją cokolwiek idiotyczną. Osobną kwestią jest to, że Trzaskowski ma doświadczenie w byciu flekowanym przez praktycznie cały aparat państwowy, bo raczej nie zapomniał tego, co się działo w trakcie kampanii samorządowej 2018, kiedy to „cała Polska” wspierała Chłopaka z Biedniejszej Rodziny. Wspierano go tak bardzo, że Rządowy Organ (aka „Gazeta Polska”) zlustrował matkę Rafała Trzaskowskiego (pewne rzeczy są niezmienne: szczepionki są dobre, narodowcy są rasistami, a PiS będzie napierdalał teczkami w nieprawilnych ludzi). Jestem się w stanie założyć o wiele, że w momencie, w którym Trzaskowski podejmował decyzję o tym, że jednak chce kandydować, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się będzie działo. Dlatego też nie bawił się w dyplomację, tylko zapowiedział likwidację TVP. Nie będę się w tym miejscu pochylał nad zasadnością tego postulatu, bo nigdy nie skończę tej notki (acz obiecuję, że jak napiszę tekst o tym, jak PiS rozpierdala szeroko pojętą państwowość, to w tym tekście się pojawią dywagacje na temat TVP), od siebie dodam, że TVP robiło potem wszystko, żeby udowodnić, że ich zaoranie byłoby dobrym pomysłem.


Żeby nie przedłużać, przejdźmy do wyimków. Od razu nadmieniam, że będzie ich tylko kilka, bo gdybym chciał tu opisać wszystkie fuckupy mediów rządowych, których działanie to „niedźwiedzi pocałunek” (copyright Samuel Pereira) dla ich kandydata, to pewnie musiałbym popełnić książkę całą. 30 maja pracownik rządowych mediów zadał Rafałowi Trzaskowskiemu bardzo istotne pytanie: „Dlaczego pan wraz z żoną wycofał dzieci z przygotowań do pierwszej komunii świętej?” Co zrozumiałe, bardzo szybko zareagował na to obecny Prezydent RP, który doskonale wie, jak to jest, jak się komuś wciąga rodzinę do kampanii (vide, wpis z fejkowego konta Kingi Dudy, który to wpis pojawił się w programie Tomasza Lista). Dobra, żartowałem. Obecny Prezydent (ani też Poprzedniczka Premiera Tysiąclecia, ani też inne Mastalerki) nie zająknął się w tym temacie. 13 czerwca, na portalu TVP Info pojawił się artykuł poruszający bardzo istotną kwestię. Pozwolę sobie na nieco obszerniejszy cytat, żebyście mogli w pełni docenić skalę problemu: „Trzy sceny, w których główną rolę w kampanii zaczyna odgrywać z pozoru nic nie znaczący przedmiot” – napisał na Twitterze wiceszef publicystyki TVP Info Daniel Liszkiewicz. Do wpisu załączył nagranie dwóch sytuacji z udziałem kandydata KO na prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego i jednej, w której widzimy prezydenta Andrzeja Dudę. (…) W trakcie kolejnego fragmentu widać, jak parasol zostaje rozłożony nad tłumaczką na język migowy, przekładającą przemówienie prezydenta Warszawy. W pewnym momencie parasol przejmuje sam Trzaskowski, pozostawiając kobietę bez osłony przed deszczem. (…) Z tymi sytuacjami skonfrontowano sytuację, do jakiej doszło w trakcie dzisiejszego wystąpienia Andrzeja Dudy. Kiedy zaczął padać deszcz, prezydent odmówił zasłonienia się parasolem.  „To tylko parasol, a tyle prawd potrafi ujawnić. Trzy sceny, w których główną rolę w kampanii zaczyna odgrywać z pozoru nic nie znaczący przedmiot” – skomentował sprawę sam Liszkiewicz.”. Nie wiem, jak wy, ale ja jestem, kurwa, zszokowany i uważam, że kwestią parasola powinna zająć się komisja śledcza. Idźmy dalej, 16 czerwca kandydat KO po raz kolejny musiał mierzyć się z dociekliwym pracownikiem mediów rządowych, który z narażeniem się na śmieszność zapytał: „Dwa lata temu zamiast na defiladę z okazji rocznicy Bitwy Warszawskiej wybrał się pan na jarmark, kupić m.in. dżem. Czy podobnie postąpiłby pan jako prezydent RP?” Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że kandydat się odwinął, zaś na ćwitrze bardzo szybko trendować zaczął hashtag #dżem. Politycy Zjednoczonej Prawicy usiłowali jakoś ratować tę sytuację i tłumaczyć, że żarty Trzaskowskiego z dżemu to: „Żenująca próba zdetonowania wizerunkowego problemu polegającego na tym, że Trzaskowski 2 lata temu dokładnie w ten sam sposób kpił z parady wojskowej w Dzień Wojska Polskiego... kupując dżem. A dzisiaj udaje obronnością i wojskiem zatroskanego.” (pozdrowienia dla Sebastiana Kalety), ale trochę im to, kurwa, nie szło. Niezwykle Ważnych Pytań zadawanych kandydatowi KO było od cholery, ale zawsze kończyło się to tak, że zadający pytanie dostawał po łapach. Ktoś poszedł więc po rozum do głowy (a przynajmniej tak się mu wydawało) i Trzaskowskiemu, który mówi językami ludzi i aniołów (tak, musiałem) podesłano pana z Wirdżinii (to odpowiedni moment na puszczenie sobie „Take Me Home, Country Roads”), który chyba miał zagiąć Trzaskowskiego, ale wyszło, jak zwykle. Ponieważ Zjednoczona Prawica nie wie, kiedy przestać, usiłowano tłumaczyć, że heheszki z akcentu pana z Wirdżinii (jako oglądacz serialu „Justified” muszę stwierdzić, że nie brzmiało to, kurwa, przekonująco), to dowód na to, że Trzaskowski jest niedobrym człowiekiem.


O tym, jak bardzo zesrana jest rządowa Machina Propagandowa niech zaświadczy inny fuckup, który przeszedł praktycznie niezauważony, mimo że moim zdaniem ma znacznie cięższy kaliber. Otóż na portalu TVP Info pojawił się artykuł, którego lead był z gatunku self-explanatory: „Rafał Trzaskowski w środę, przed debatą w TVP, apelował do kontrkandydatów o szacunek i pouczał, by nie „dzielili Polek i Polaków”, ponieważ w ten sposób „powstają rany, które są trudne do zagojenia”. Jeden z internautów przypomniał mu działalność jego „znajomego”, Bartosza Kramka.”. Generalnie chodziło o to, że Kramek nabijał się z ikony MBCz. Niemniej jednak, na tym się artykuł nie skończył, albowiem w pewnym momencie można było przeczytać, że: „Związki fundacji Kramka z Rafałem Trzaskowskim mają już kilkuletnią historię. Przed wyborami samorządowymi w 2018 r., w których Trzaskowski kandydował na urząd prezydenta Warszawy, jedną z głównych postaci jego kampanii była stołeczna radna, Aleksandra Gajewska. Gajewska była jednocześnie szefem zespołu politycznego Fundacji Otwarty Dialog. Radna tłumaczyła, że działała w niej jako wolontariuszka. W czasie, gdy wspierała Trzaskowskiego w walce o fotel prezydenta stolicy, wątpliwości wokół finansowania fundacji sprawiły, że jej szefowa i żona Kramka, Ludmiła Kozłowska, została z rekomendacji ABW wydalona z Polski i Unii Europejskiej.”. Pod koniec cytatu media rządowe zafundowały sobie autograbie. Tzn. zafundowałyby, gdyby ktoś się nad tym pochylił i zapytał autora tekstu o to, czemu nie dopisał w tekście tego, jaki finał miała akcja polskich służb. Jeżeli ktoś nie pamięta, to, w telegraficznym skrócie, polskie służby dały Kozłowskiej bana na wjazd do UE w oparciu o kwity, które spreparowano na zlecenie mołdawskiego oligarchy. Cebulą na torcie było to, że kwity owe opierały się na insynuacjach, które autorzy kwitów pożyczyli sobie od polskich mediów rządowych (tak więc, zastosowanie miała tu zasada dzbanów połączonych). Finał był łatwy do przewidzenia: ban został uchylony, a polskie służby dostały po łapach od służb innych krajów (bo ich „raport” został uznany za niewiarygodny) O tym, że sąd uchylił decyzję o wydaleniu Kozłowskiej z Polski, wspominać nie trzeba, bo wiadomo, że sądy są złe i gdyby nie robiły partii rządzącej na złość, to pewnie kolonizowalibyśmy już Obłok Magellana. Tego rodzaj wpadek jest od cholery, ale te, w których nie chodzi o dżem, są mało medialne, choć odpowiednio nagłośnione, miałyby znacznie większe pierdolnięcie.


Nikogo zapewne nie zaskoczy to, że do wypowiedzi polityków (bądź też ich bliskich) podchodzę z absolutnym brakiem zaufania. Z fragmentem wywiadu z Małgorzatą Trzaskowską i jej mężem, które to fragmenty pojawiły się w mediach w charakterze zajawki (cały wywiad w „Newsweeku” był) było tak samo. Małgorzata Trzaskowska powiedziała, że: „Jestem osobą wierzącą. Szukali sensacji u mnie w pracy, nic nie znaleźli, rozmawiali z byłymi studentkami męża, żeby coś znaleźć, a jak się nie udało, to czepiają się wszystkiego. To jest absurd!”. Popatrzałem na to i sobie pomyślałem, „ok, niby mogli rozmawiać z tymi studentkami, ale niby jak to zweryfikować?”. A potem sobie przypomniałem ćwit Jacka Nizinkiewicza, który już ponad miesiąc temu napisał na swoim ćwitrze: „Wiewiórki na mieście donoszą, że lada dzień zostanie zdetonowana bomba, która ma uszkodzić nieodwracalnie kandydata Platformy. Jeśli myślicie, że widzieliście już brudną kampanię, to niczego jeszcze nie widzieliście.” i tak sobie pomyślałem, że najprawdopodobniej było tak, że w momencie, w którym zaczęto ryć w poszukiwaniu czegokurwakolwiek na Trzaskowskiego, ktoś niecierpliwy rozpuścił plotki, że „hohoho, zobaczycie co się będzie działo”. Potem zaś, kiedy okazało się, że niczego nie wygrzebano, temat się urwał, a Nizinkiewicz został ze swoim ćwitem (którym podniecał się prawy sektor), jak Jacek Sasin z 30 (czy ile ich tam było) milionami kart do głosowania.


Nie tylko rządowe media są pogubione i zesrane. Panikuje również rząd, który na finiszu kampanii usiłuje pomagać swojemu kandydatowi, rzucając mu wolframowe koła ratunkowe. Ostatnio wymyślono „Bitwę o Wozy”. O co w niej chodzi? Otóż: „W każdym województwie gmina do 20 tys. mieszkańców z największa frekwencją w pierwszej turze wyborów prezydenckich otrzyma wóz strażacki – powiedział wiceminister Maciej Wąsik. 16 takich pojazdów sfinansuje w całości MSWiA”. Jeżeli ktoś sobie w tym momencie pomyślał „no zaraz, czy do tej pory w tych gminach Zjednoczona Prawica nie miała największego poparcia”, to taki ktoś będzie miał rację. Na pierwszy rzut oka, zamysł wydaje się być całkiem sensowny, bo Zjednoczona Prawica ma największe poparcie w tych właśnie gminach. Tylko, że tak sobie myślę, że część suwerena może się srogo wkurwić. Czemu? Bo prawda jest taka, że od tego, jak szybko wóz strażacki przyjedzie na miejsce zdarzenia może zależeć czyjeś życie, a rząd uzależnia sprezentowanie takiego wozu od tego, czy mieszkańcy gminy pójdą do urn. Tak przy okazji, nie udało mi się wygrzebać informacji o tym, ile gmin do 20 tysięcy mieszkańców przypada na jedno województwo, ale wydaje mi się, że raczej sporo i ktoś się może kapnąć, że jeden wóz na województwo, to raczej, kurwa, niewiele.


Niewiele lepiej radzi sobie sztab Obecnego Prezydenta RP (i on sam). Ponieważ w 2015 dobrze sprzedawała się „beka z Komorowskiego”, sztab obecnego Prezydenta RP usiłuje zagrywać w kółko tę samą kartę. Jak to wychodzi w praktyce? Pozwólcie, że zapoznam was z jednym z najnowszych pomysłów sztabu: „Maskotka w kształcie liczby 67 będzie przypominać, że kandydat KO na prezydenta Rafał Trzaskowski w 2016 r. był przeciwny obniżeniu wieku emerytalnego, który koalicja PO-PSL podwyższyła – poinformowali w niedzielę rzecznik sztabu prezydenta Andrzeja Dudy Adam Bielan i europoseł Elżbieta Rafalska.”. Jeżeli widzieliście tę maskotkę, to szczerze wam współczuję. Jeżeli nie widzieliście, to wyobraźcie sobie trójwymiarową mutację „Enki”. Wyżej wymieniona „Enka” była jednym z wielu przykładów na to, że Ryszard Petru nie powinien żartować (bo najlepsze żarty wychodziły mu, kiedy działał „na poważnie” [np. kiedy wymyślił sobie partię „TERAZ!”]). Jeżeli zainteresował was temat „Enki”, to w Źródłach znajdziecie link opatrzony ostrzeżeniem. Gdyby ktoś kiedyś zrobił odcinek „Ulicy Sezamkowej”, w której chciałby poruszyć problematykę tych dwóch „maskotek”, to literką sponsorującą odcinek byłaby literka C, bo to od niej zaczyna się słowo „Cringe”. Jeżeli zaś chodzi o samego Prezydenta RP, to ów, bardzo stara się pokazać, że „coś robi”. Efekty tych starań można było oglądać ostatnio, kiedy internet zalały memy z obecnym Prezydentem RP, który w kapoku patrzył (chyba) na wodę. Poza tym, obecny Prezydent RP pisze i mówi rzeczy, których nie powinien pisać (z innych przyczyn niż te, dla których powinien sobie darować wspomniany na początku tekstu brunatny rzyg). Czasem bywa to śmieszne, jak np. w przypadku wypowiedzi cytowanej przez TVP Info: „Poprosiłem o zintensyfikowanie prac naukowców nad lekiem na koronawirusa”. Nie no, Panie Prezydencie RP, dziękuję za to, że powiedział pan tym jebanym nierobom, żeby się pośpieszyli, bo pewnie zapomnieli o tym, że pandemię mamy i że pasowałoby ogarnąć jakiś lek/szczepionkę. Czasem bywa to po prostu tragicznie wręcz bezmyślne. Dziś (25-06-2020) doszło w Wawie do poważnego wypadku autobusowego. Obecny Prezydent RP, który (jak się pewnie domyślacie) na co dzień nie interesował się tego rodzaju sprawami, nagle bardzo, ale to bardzo, przejął się tym wypadkiem. Tak bardzo się tym przejął, że do momentu, w którym napisałem ten kawałek tekstu, zdążył napisać trzy ćwity na ten temat. Z tych trzech ćwitów zacytuję pierwszy, dlatego, że on wkurwił mnie najbardziej: „Dramatyczny wypadek na moście Grota-Roweckiego w Warszawie. Autobus przegubowy spadł z mostu. Jest wiele Ofiar. Na miejscu trwa akcja ratownicza, są wszystkie służby. Poprosiłem min. M. Kamińskiego i min. Ł. Szumowskiego o szczególną pieczę nad niesieniem pomocy poszkodowanym”. Widzicie? Tak bardzo się tym przejmuję, że aż poprosiłem ziomków z partii, żeby się nad tym pochylili, bo gdybym tego nie zrobił, to przecież nikt nie wiedziałby co trzeba robić i autobus leżałby tam, gdzie się przewrócił aż do momentu, w którym uległby biodegradacji. Dziękuję Pan Prezydent! Nie, to nie jest tak, że się przypierdalam bez sensu. Gdyby obecny Prezydent RP był w trakcie trwania kadencji zaangażowany w poprawę bezpieczeństwa na drogach w Polsce, to bym się nie czepiał. Ponieważ zaś, nagle sobie przypomniał o tym, że w Polsce ludzie giną na drogach i wystarczy w tym „nagle” zmienić kilka liter, żeby wyszło „kampania wyborcza”, zastrzegam sobie prawo do przypierdalania się do niego. Wróćmy na moment do sztabu obecnego Prezydenta RP. Ważną Personą w tym sztabie jest Poprzedniczka Premiera Tysiąclecia, która w rozmowie z tygodnikiem „Sieci” powiedziała, że: „Andrzej Duda nie wygra, jeśli miliony ludzi, które skorzystały z jego zwycięstwa w 2015-ym roku, nie ruszą do walki.”. Portal „w Polityce” w mig załapał o co chodzi i opatrzył artykuł o tym wywiadzie tytułem: „Miliony, które cieszą się z wolnej i solidarnej Polski, które skorzystały na zmianie z 2015-go roku, muszą się ruszyć”. Muszę przyznać, że jest to mało subtelne, nawet, jak na standardy mojego ukochanego portalu.


Nerwowa atmosfera udziela się również politykom Zjednoczonej Prawicy. Przejawów tej nerwowości jest sporo, ale ja zaserwuję wam wpis Zdzisława Krasnodębskiego: „Gdyby Polacy, nie będący "żelaznym" elektoratem PiS, rozejrzeli się po Europie, po "Zachodzie", a następnie" bez gniewu i uprzedzenia" spojrzeli na Polskę, Andrzej Duda wygrałby w I turze z miażdżąca przewagą. I sprawiedliwości stałoby się zadość.”. Nikt mi nie wmówi, że ten wpis wziął się stąd, że pan Zdzisław jest zadowolony z tego, co się dzieje (a dostęp do „wewnętrznych” sondaży pewnie też ma). Niemniej jednak, jest to przepiękny przykład rzygnięcia elitariusza na „prostego człowieka”, którego zachowanie nie odpowiada elitariuszowi. Tak zupełnie bez związku z całą sytuacją przypomniała mi się beka, którą Zjednoczona Prawica miała z ludzi, którym nie podobało się to, że w 2015 PiS wygrał wybory prezydenckie i parlamentarne. No bo wiecie „demokracja jest wtedy, jak wygrywają nasi kandydaci, a jak inni, to już jej nie ma”. Coś mi mówi, że gdyby wynik wyborów 2020 był nie taki, jak tego by chciała Zjednoczona Prawica, to niegdysiejsza „beka z PO” okaże się autoparodią.


Zdaję sobie sprawę z tego, że niniejszy tekst zdominowany został przez świętą wojnę PO z PiSem, ale, czy nam się to podoba, czy też nie (mnie, na ten przykład, nie bardzo) nasza sytuacja polityczna wygląda, tak, a nie inaczej. Obie partie tak bardzo zdominowały polską scenę polityczną, że od dłuższego czasu wygląda to wszystko tak, że jeżeli jedna z nich rządzi, to ta druga ma największe szanse na pokonanie tej rządzącej. Analogicznie jest z kandydatami na prezydenta RP wystawianymi przez te partie. Tak więc, mamy obecnego Prezydenta RP, który jest kandydatem partii rządzącej. Mamy największą partię opozycyjną, której kandydat ma największe szanse na pokonanie obecnie urzędującego Prezydenta RP. Na tym jednakowoż powtarzalność polskiej polityki się nie kończy, albowiem (po raz kolejny) pojawiła się kolejna „trzecia siła”, mającą być lekiem na duopol. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w 2011 takim lekiem miał być Ruch Palikota. W 2015 Paweł Kukiz wystartował w wyborach i okazał się być w nich czarnym koniem, potem założył ugrupowanie, które (i tak dalej i tak dalej). W 2019 powstała „Wiosna”. Dzisiaj Szymon Hołownia zapowiada utworzenie partii po wyborach prezydenckich (i liczy na powtórzenie wyniku Pawła Kukiza z 2020). Jeżeli chodzi o tego ostatniego człeka, to w tym miejscu chciałbym pochylić czoła przed skutecznością (jego, bądź jego doradców) w zakresie kreowania wizerunku.


Nie można w tym tekście pominąć pierdolca, którego ewidentnie, kurwa, dostała spora część komentariatu. Pierdolec ów im się udzielił, albowiem Bosak. Komentariat (w tym, również część lewicowego) uznał, że w sumie spoko by było, jakby Bosak miał dobry wynik, bo zabierze część wyborców obecnemu Prezydentowi RP. Ja się chciałbym w tym miejscu uprzejmie zapytać: nie popierdoliło was przypadkiem? Moja opinia na temat obecnego Prezydenta RP jest raczej znana, więc nie muszę jej powtarzać, ale pompowanie balonika wizerunkowego Bosakowi, żeby obecny Prezydent RP przegrał, przypomina trochę próbę leczenia choroby nowotworowej cyjankiem potasu. Bosak nie jest fajnym kolesiem, tylko typem, który reprezentuje skrajnie prawicową formację. Ja rozumiem, że w Polsce wiele osób jest skłonnych uwierzyć w to, że „ludzie się zmieniają” (np. PiS w 2015 roku, albo, na ten przykład Hołownia), ale po pierwsze, politycy się nie zmieniają (po prostu karmią nas wizerunkiem, który nam bardziej odpowiada w danym momencie), a po drugie, to nawet jeżeli jakiś polityk miałby się zmienić, to tym kimś nie jest, kurwa, Krzysztof Bosak. Typ, który po zamachu w redakcji Charlie Hebdo radził Francji, coby sobie wprowadziła obrazę uczuć religijnych do Kodeksu Karnego, powinien być objęty dożywotnim banem medialnym. Ja rozumiem, że zapraszanie tego rodzaju ludzi zwiększa oglądalność, ale ogarnijcie się, kurwa. Wszystkim, którzy uważają, że nie ma nic złego w dobrym wyniku Bosaka, o ile oznaczałby on porażkę kandydata Zjednoczonej Prawicy, proponuję eksperyment myślowy: jak wysokie poparcie Bosaka bylibyście w stanie zaakceptować, gdyby oznaczało ono porażkę obecnego Prezydenta RP? 5%? 10%? 20%? 25%? Domyślam się, że każdy w pewnym momencie uznałby, że „nie no, to nie jest tego warte”. Takiej osobie mam do powiedzenia tyle, że żadne poparcie Bosaka powyżej błędu statystycznego nie jest tego, kurwa, warte. Gdyby kredens debaty publicznej nie był w Polsce przesunięty tak bardzo zajebiście w prawą stronę, to nikomu nie przyszłoby do głowy propsowanie Bosaka. Ponieważ zaś wszystko jest u nas przesunięte, to możemy sobie jedynie powiedzieć „sorry, taki mamy klimat”. Tak sobie myślę, że dobrym sposobem na walkę z partia, która traktuje transfery społeczne w sposób instrumentalny i stara się udawać, że jest „wrażliwa społecznie” (no chyba, że chodzi o nauczycieli, pielęgniarki, lekarzy, niepełnosprawnych/etc.), byłoby propsowanie lewaków, którzy nie muszą udawać pewnych rzeczy (bo z jakiegoś powodu zostali lewakami). Tak swoją drogą, jestem się w stanie założyć o wiele, że gdyby Zjednoczonej Prawicy wyszło z badań, że likwidacja 500+ da ich kandydatowi zwycięstwo w pierwszej turze, to ci sami ludzie, którzy dzisiaj udają wrażliwych społecznie, tłumaczyliby, że beneficjenci 500+ są nierobami i srają na wydmach. No, ale to dygresja tylko. Gwoli ścisłości, to nie jest tak, że moim zdaniem wyniki sondażowe Roberta Biedronia biorą się stąd, że komentariat woli się jarać Bosakiem (bo, w ich opinii, odbiera głosy obecnemu Prezydentowi RP), niż Biedroniem (który odebrałby trochę głosów). Tzn. jest to jedna ze składowych. Tylko, że od dawna wiadomo, że czegokolwiek nie robiłaby lewica – będzie flekowana. Przez skrajną prawicę z przyczyn pryncypialnych. Przez Zjednoczoną Prawicę dlatego, że lewica nie musi udawać tego, czym PiS chce sobie zjednywać wyborców. Przez liberałów dlatego, że na jej tle mogą chujowo wyglądać ze swoim „tanim państwem”. Przez konserwatystów dlatego, że nie chce się miziać z Kościołem. I tak dalej i tak dalej. Dodajmy do tego przesunięcie kredensu w prawo i pierdolenie o Wenezueli za każdym razem, gdy ktoś powie, że no on, to w sumie jest zwolennikiem państwa opiekuńczego. Jak już wspomniałem, to wszystko wiadomo od dawna, a mimo tego, lewica nie wypracowała metod radzenia sobie z realiami (chciałbym w tym miejscu pozdrowić redaktora Sroczyńskiego, który dał się sflekować Radosławowi Sikorskiemu [hurr durr Wenezuela]). To nie wróży zbyt dobrze na przyszłość. To, jaka narracja jest budowana przez lewicową bańkę na ćwitrze pokazuje, jak bardzo duże nieogarnięcie tam zapanowało. Otóż narracja jest taka, że trzeba głosować na Biedronia, bo jeżeli ów będzie miał zły wynik, to oponentom będzie łatwo budować narracje, z których wynika, że Polacy nie chcą progresywnych programów/etc. Tylko że to, kurwa, bullshit. Tzn., owszem, tego rodzaju narracje będą budowane, ale wiecie co? One były budowane już wcześniej (teraz zresztą też są budowane). Więc wynik wyborczy Roberta Biedronia absolutnie nic nie zmieni w tej materii – lewica i tak będzie flekowana przez tych samych ludzi, którzy flekowali ją do tej pory (bo: jezu, komunizm, Wenezuela, gułagi, laogai i Saloth Sar). I niech ten optymistyczny akcent wystarczy za pointę.


Na samiutkim końcu dodam, żebyście poszli na wybory (zachowajcie maksimum środków ostrożności i nie olewajcie social distancingu). Zwyczajowo już, nie zamierzam wam tłumaczyć, na kogo moim zdaniem powinniście zagłosować. Wszyscy mamy trochę za dużo RiGCzu, żeby bawić się w takie rzeczy.







https://www.gazetaprawna.pl/artykuly/1482299,wybory-prezydenckie-kto-wygra-sondaz.html

https://wiadomosci.onet.pl/kraj/wyniki-wyborow-ktory-sondaz-najlepiej-je-przewidzial/k8s500v





https://dorzeczy.pl/kraj/76198/GP-Matka-Trzaskowskiego-wspolpracowala-z-SB.html

https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/rafal-trzaskowski-zapowiedzial-likwidacje-tvp-info-chce-zniszczyc-dziennikarzy

https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,26038363,tvp-pyta-trzaskowskiego-o-wizyte-na-jarmarku-i-zakup-dzemu.html


https://dorzeczy.pl/kraj/144272/powiedzial-ze-jest-z-usa-i-zaczal-mowic-po-angielsku-oto-jak-zareagowal-trzaskowski.html




https://www.gov.pl/web/mswia/bitwa-o-wozy--mswia-sfinansuje-wozy-strazackie-dla-gmin-o-najwyzszej-frekwencji-wyborczej


Ok, ja wiem, że ciekawi was to, „co to była ta Enka”, ale ja na waszym miejscu nie klikałbym w ten link...

https://natemat.pl/177723,enka-mowi-no-more-pis-ryszard-petru-prezentuje-nowego-czlonka-nowoczesnej



https://twitter.com/JNizinkiewicz/status/1262700955725946884



https://twitter.com/krzysztofbosak/status/553235137274859520?

piątek, 12 czerwca 2020

Instytut

Pierwotnie mój zamysł był taki, że tekst ten miał się pojawić w kawałkach w Przeglądzie, ale w trakcie zbierania materiałów wsadowych zdałem sobie sprawę z tego, że tego jest po prostu za dużo i dlatego też instytutowi, o którym nie wolno mówić, że już wy dobrze wiecie co, poświęciłem osobną ścianę tekstu. Na samym początku muszę zaznaczyć, że tekst nie będzie się opierał na jakichś (cudem pozyskanych) tajnych informacjach, które udało mi się uzyskać z narażeniem życia. Tekst będzie się opierał na ogólnodostępnych informacjach. Gdyby zaś stało się tak, że przyplącze się tu jakiś tańczący z pozwami stażysta z Ordo Iuris, to takowego stażystę lojalnie uprzedzam, że wszystko tutaj będzie oźródłowane, tak więc szkoda zachodu. Właśnie sobie zdałem sprawę z tego, że chyba niezbyt roztropne było użycie w poprzednim zdaniu słowa „zachód”, bo co prawda nie jest to „Zachód” pisany wielką literą, ale to i tak instant-trigger dla ludzi z Ordo Iuris...


Czym zajmuje się ów instytut? Prawniczym bullyingiem. Ponieważ prawo mamy takie, a nie inne, toteż działalność Ordo Iuris jest całkowicie zgodna z obowiązującymi przepisami. Działalność tego instytutu pokazuje, że jak się chce, to można prawie wszystko. Na ten przykład, w kraju, w którym praktycznie wszystkie kluczowe stanowiska „trzymają konserwatyści” (a Minister Sprawiedliwości razem z kolegami zachowują się jak fundamentalista religijny), można zrobić karierę na tłumaczeniu konserwatystom (i wszelkiej maści religiantom), że są uciskani i prześladowani. Rzecz jasna, instytut (którego troskę o dzieci można przyrównać chyba jedynie do troski, którą przejawiał „Instytut” z książki Stephena Kinga) zajmuje się również innymi rzeczami. Między innymi, próbą wprowadzenia w Polsce religijnej urawniłowki (o czym za moment), tworzeniem nikomu niepotrzebnych analiz prawnych, z których (zawsze) wynika, że racje mają konserwatyści. O miłości instytutu do mniejszości seksualnych wspominać chyba nie trzeba, prawda?


Zacznijmy od tematu wprowadzania religijnej urawniłowki. W 2016 doszło w Polsce do pierwszego (za czasów rządów Zjednoczonej Prawicy) protestu, którego władza się autentycznie przestraszyła. Chodzi mi, rzecz jasna o Czarny Protest, który odbył się 3 października 2016. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nikt nie przypuszczał, że protest będzie miał aż taką skalę. Zjednoczona Prawica była tak bardzo pewna swego, że na samym początku protestu pluszaki władzy (pełniące obowiązki dziennikarzy/publicystów) usiłowały go wyśmiewać. Idealnym przykładem będzie Marcin Makowski, który na swoim ćwitrze opublikował zdjęcie, na którym widać było niewielką grupkę ludzi i opatrzył je komentarzem: "„Piknik strajkowy" Czarnego Protestu w Krakowie. Tłumów nie ma..". Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że dzień później dostałem od niego bana za to, że wyśmiałem ten wpis razem z jego autorem. Czemu w ogóle doszło do tego protestu? Bo istniało realne ryzyko wprowadzenia w Polsce jednej z najbardziej restrykcyjnych ustaw antyaborcyjnych na świecie. Projekt ustawy został skonstruowany w sposób, który zostawiał olbrzymie pole do interpretacji. Moim zdaniem napisano go tak, żeby jego autorzy mogli tłumaczyć, że „krytycy się pomylili, bo my mieliśmy co innego na myśli”. Przykładowo: krytycy całkiem sensownie podnosili argument, że po wejściu w życie, kobiety będą mogły być karane za poronienia. Autorzy projektu tłumaczyli, że wcale nie, bo: „Poronienia samoistne są zjawiskiem pozostającym poza zainteresowaniem prawa karnego. Nasz projekt jasno stwierdza, że również te poronienia, które są efektem niezachowania należytej staranności przez matkę nie będą karane”. Tylko, że to ma niewielki związek z zawartością projektu, w którym stało, że co prawda: „w przypadku nieumyślnego czynu, matka nie podlega karze.”. Niemniej jednak, ktoś musiałby najpierw ocenić, czy wyżej wymieniony czyn był umyślny, czy też nieumyślny. Osobną kwestią jest to, że najpierw ktoś musiałby ocenić, czy poronienie było samoistne. Podsumowując, autorzy (w mediach) swoje, a projekt swoje. Wspominam o tym projekcie dlatego, że jego autorami byli członkowie Ordo Iuris. Nawiasem mówiąc, Jerzy Kwaśniewski w ramach bronienia projektu powiedział był coś, co zacytuję w tym miejscu, albowiem przyda się nam to w dalszej części: „Karanie kobiet za aborcje to światowy standard” (takim tytułem był opatrzony artykuł w RzePie). Zapamiętajcie sobie to zdanie (bo przyda się nam ono w dalszej części).


Już po napisaniu powyższego kawałka rozmawiałem sobie z jednym znajomym, który dowiedziawszy się o tym, że zamierzam się produkować w temacie OI zapytał, czy tego co, oni robią, nie dałoby się aby podciągnąć pod SLAPP. Przyznać muszę, że nie wiedziałem o co chodzi, więc musiałem odpalić guglarkę. Po odpaleniu tejże okazało się, że SLAPP to „strategic lawsuit against public participation -› praw. pozew sądowy mający na celu zastraszenie i uciszenie krytyków przez zaangażowanie ich w obronę prawną, której kosztów mogą nie udźwignąć." Ów znajomy podrzucił mi również link do odcinka „Last Week Tonight”, w którym John Oliver się produkował w temacie tegoż zjawiska. W odcinku opisano to zjawisko nieco szerzej i okazało się, że w SLAPP chodzi w głównej mierze o to, żeby kogoś przeczołgać w sądzie. Po co? Żeby przeczołgany był przykładem dla innych: podskocz mi to spotka cię to samo. Ekipa z LWT nakręciła trochę wcześniej program poświęcony jednemu z „baronów węglowych” (aka Bob Murray). Ponieważ nie spodobał mu się program, zostali pozwani. Ponieważ zadbali o to, żeby wszystko, o czym mówili miało pokrycie w faktach (czytaj: ich researcherzy nie uczyli się swojego fachu od Ziemkiewicza), pozew został odrzucony. Wygrana sądowa batalia kosztowała ich kilkaset tysięcy dolarów. A teraz sobie wyobraźmy, że tę samą robotę wykonał ktoś, za kim nie stoi korporacja. Sprawę by wygrał, ale przy okazji musiałby pewnie zaciągnąć kilka kredytów na opłacenie prawników. W odcinku wspomniano również o Trumpie, który pozwał jednego typa (domagał się 5 miliardów dolarów). Po przegranej w sądzie Trump powiedział, że pozwał tego typa tylko i wyłącznie po to, żeby mu uprzykrzyć życie i że w sumie to mu się udało, więc jest szczęśliwy.


Czy działalność OI można „podciągnąć” pod polską wersję SLAPP? Pozwólcie, że opowiem wam o przygodach pewnych studentów. Jakiś czas temu, grupka studentów Uniwersytetu Śląskiego złożyła skargę na jedną z wykładowczyń: „Studenci twierdzą, że zamiast wiedzy prezentowała im swój światopogląd radykalno-katolicki, homofobiczny, nienaukowy (rodzina to mężczyzna i kobieta, antykoncepcja równa się aborcja).”. Potem sprawy potoczyły się tak, że rzecznik dyscyplinarny UŚ wnioskował o ukaranie wykładowczyni naganą, a ta się sama katapultowała z uczelni. Zanim przejdę dalej, pozwolę sobie na dłuższą dygresję. W tej konkretnej sprawie wierzę w stu procentach w to, co wykładowczyni zarzucali studenci. Czemu? Bo się wychylili. Na uczelniach (tak jak wszędzie) pracują ludzie różni, w tym tacy, którzy nieco się minęli z powołaniem i używają swojej pozycji do siania propagandy (względnie, do opowiadania straszliwych bredni [a czasem oba naraz]). Studenci się do tego przyzwyczajają, bo niby co mogą zrobić? Co prawda, można złożyć skargę, ale człowiek nigdy nie ma pewności, czy prowadzący, który przegina pałę, nie jest aby dobrym przyjacielem Kogoś Wysoko Postawionego. W takiej sytuacji złożenie skargi mogłoby się bardzo źle skończyć dla skarżących. Osobną kwestią jest to, że czasem po skardze (nawet ustnej), można się nadziać na grupkę fanatyków jakiegoś prowadzącego. Pamiętam bardzo dobrze jednego wykładowcę z mojej Alma Mater. Wykładowca miał ogromną wiedzę, ale absolutnie nie potrafił jej przekazać. Ponadto, jego wykłady miały bardzo niewielki związek z programem danego kursu (praktycznie cała kadra była tego świadoma). Jakoś się z nim przemęczyłem, ale ktoś z niższych roczników nie wytrzymał i kilka osób poszło na skargę, do dziekana bodajże (pamiętam nazwisko, ale nie pamiętam funkcji, którą pełnił ów jegomość wtedy). Potem wydarzyły się dwie rzeczy. Poinformowano decyzyjną osobę o tym, że wykłady prowadzącego nie mają związku z przedmiotem kursu/etc. (tak więc, powiedziano to, o czym wszyscy wiedzieli). Skargę przekazano prowadzącemu, ale zanonimizowano osoby, które z nią przyszły. Okazało się, że decyzja o zanonimizowaniu była trafna, bo okazało się, że nie wszystkim się ta skarga podobała. Pierwszą grupą byli jacyś Przewodniczący Czegoś Tam (bodajże samorząd studencki), którzy poczuli się dotknięci tym, że ktoś śmiał złożyć skargę i nie przyszedł do nich najpierw. Obrazili się również Fanatycy Prowadzącego, którzy zajmowali się hejtowaniem skarżących na forum wydziałowym, no bo „skoro oni rozumieją i szanują prowadzącego, to inni też powinni”. Ja wiem, że to, co napisałem powyżej to anecdata, ale nie wydaje mi się, żeby to był odosobniony przypadek. Jeżeli dzieciakom (uczniom/etc.) wpaja się, odkąd tylko potrafią odbierać komunikaty, że jeżeli chodzi o autorytety, to mają ich słuchać i jak im się coś nie podoba, to mogą zamknąć mordy, to raczej trudno, żeby ktoś po takiej tresurze się wychylił i powiedział „prowadzący przegina”. Obecnie studiujące pokolenia (trochę staro się czuję pisząc takie rzeczy), są ukształtowane już nieco inaczej i pewne sytuacje (skargi) zdarzać się mogą częściej. Niemniej jednak, złożenie skargi na prowadzącego zajęcia zawsze będzie ryzykowne, a studenci są tego świadomi. Poza tym, w skardze było zbyt dużo konkretów (link do artykułu na Oko Press, w Źródłach), żeby komukolwiek chciało się to wymyślać. Poza tym, bądźmy poważni, po co student miałby wymyślać jakieś bzdury i w oparciu o te bzdury pisać skargę? Wychylanie się w słusznej sprawie to (niestety) spore ryzyko, a wychylenie się w sprawie niesłusznej, to praktycznie „studenckie” samobójstwo.


Rzecz jasna, praktycznie od razu odezwał się prawicowy klub „co by było gdyby”. Na ten przykład, Sławomir Cenckiewicz na swoim ćwitrze napisał był: „Gdyby sytuacja była odwrotna (a zdarza się b. często): że wykładowca propaguje lewicowe poglądy a nawet lży prezydenta, rząd i polityków prawicy, to studenci o innych przekonaniach byliby bezradni a ich protest stałby się początkiem ich własnych kłopotów!”. Nie czas i nie miejsce na to, żeby zastanawiać się co Cenckiewicz rozumie poprzez „lewicowe poglądy” i dlaczego (zapewne) chodzi o antropogeniczność globalnego ocieplenia, krytykę skrajnie prawicowych organizacji (Cenckiewiczowi zdarzyło się bronić Sebixów obwieszonych celtykami metodą „Na wyspach brytyjskich faszyści z ONR i MN stawiali swoje znaki już w V wieku...” ze zdjęciem Wysokiego Krzyża [tak, ten człowiek ma stopień naukowy])/etc. Za to i czas i miejsce na to, by wspomnieć, że Cenckiewicz wymyśla sobie nieistniejący problem, żeby jakoś usprawiedliwić to, co spotkało studentów. A spotkało ich to, że w cała sprawę wmieszało się Ordo Iuris. Nawiasem mówiąc, już sam fakt zaangażowania się w sprawę wyżej wymienionego instytutu jest wyraźną sugestią, że wykładowczyni jest skrajną konserwatystką. To zaś bardzo uprawdopodobnia wersję studentów. No dobrze, w sprawę wmieszało się Ordo Iuris. Co było dalej? Ano dalej jest to, że studenci są teraz przesłuchiwani w charakterze świadków: „Przesłuchano już siedmioro. Na pierwszych przesłuchaniach studenci byli sami. Mają niewiele ponad 20 lat i to ich pierwszy kontakt z organami ścigania. Każda taka wizyta w komisariacie trwała od czterech do sześciu godzin. Treści pytań nie możemy ujawniać, bo to jest wstępne dochodzenie. Zdarzyło się, że było ich ponad 70, większość zadała przedstawicielka Budzyńskiej, czyli Ordo Iuris. Tak wynika z informacji od pełnomocników studentów. Gdy weszli do gry, na 80 procent pytań studenci odpowiadali: nie wiem.”. Wiadomo również, że: „Ordo Iuris chce, żeby studenci byli przesłuchiwani przez prokuratora i nagrywani”. W sprawie wypowiedziała się Helsińska Fundacja Praw Człowieka: „Inicjowanie postępowań karnych w sprawach skarg studentów korzystających z przysługujących im praw może wywołać efekt mrożący i powstrzymywać przed sygnalizowaniem uczelni dostrzeżonych nieprawidłowości”. Muszę się w tym miejscu przyznać, że nie jestem sobie w stanie wyobrazić, jak bardzo byłbym zestresowany tym, gdyby przez kilka godzin maglowano mnie na komisariacie kiedy miałem tyle lat, co wyżej wymienieni studenci. Domyślam się, że po kilkudziesięciu minutach przyznałbym się do wszystkiego, z zabójstwem Kennedy'ego włącznie, ponadto wskazałbym miejsce, w którym ukryłem Bursztynową Komnatę i Złoty Pociąg. Nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić tego, jaki efekt wywrą na studentach kilkugodzinne przesłuchania. Choć w sumie, kilkugodzinne przesłuchanie nie wywarłoby wrażenia chyba tylko i wyłącznie na kimś, kto ma spore doświadczenie w tych sprawach, albo stać go na sztab prawników, który go będzie reprezentował. Dla przeciętnego obywatela to będzie traumatyczne przeżycie.  Nie uwierzę w to, że ktoś, kto układał listę pytań, nie miał świadomości tego, że odpytywanie świadka potrwa kilka godzin (i tego, jaki to będzie miało wpływ na świadka). Tym samym, nie wydaje mi się, żeby było to przypadkowe zagranie ze strony Ordo Iuris. Skoro więc nie był to przypadek, to o co chodziło? O SLAPP. Wydaje się wam, że możecie podskoczyć konserwatystom? No to popatrzcie na to, co się dzieje i zastanówcie się nad tym, czy aby na pewno warto.


W tym miejscu pora na kolejną dygresję, bo, moim zdaniem, konieczne jest poruszenie tematu, który łączy się wręcz nierozerwalnie z działalnością Ordo Iuris. Tematem tym jest szeroko pojęte „obrażanie”, konkretnie zaś to, w jaki sposób nauczyła się to robić skrajna prawica. Ostatnio głośno było o Kai Godek, której obrońcy (bądź obrońca) domagał się od pozywających Kaję, żeby udowodnili, że kiedy ich klientka opowiadała brednie o homoseksualistach (nie będę ich tu cytował), to miała na myśli akurat tych, którzy ją pozwali. To jest metoda, którą skrajna prawica opanowała do perfekcji i stosuje ją od dawna (o czym za moment). Owszem, co jakiś czas zdarza się jakiś Ziemkiewicz, który zwyzywa kogoś używając personaliów, ale to są raczej wyjątkowe sytuacje. Ktoś może w tym miejscu poprosić o dowody, no bo skoro stawiam tezę, że oni to opanowali do perfekcji, to pasowałoby takowe przestawić. W 2015 roku napisałem notkę poświęconą Kai Godek. W tekście pochyliłem się nad retoryką pani Kai, która hejtując in vitro powiedziała: „Tak jak Wanda Nowicka brała pieniądze od biznesu aborcyjnego, tak owe fundacje i stowarzyszenia są za swoją pracę sowicie wynagradzane przez koncerny zarabiające na produkcji dzieci z probówki”. Opatrzyłem to swoim komentarzem, którego fragment brzmiał następująco: „Nawet jeśli jakieś koncerny faktycznie płacą tym stowarzyszeniom, to co z tego?”. Bodajże dzień po publikacji pod notką pojawił się wpis kogoś, kto najprawdopodobniej pracował w stowarzyszeniu „Nasz Bocian” (wynikało to z treści komentarza). Zacytuję tutaj kilka fragmentów tego komentarza: „stowarzyszenia pacjenckie działające na rzecz osób niepłodnych są dwa- jedno to Nasz Bocian, a drugie to katolickie stowarzyszenie wspierające niepłodne małżeństwa.” Nietrudno więc odgadnąć, w którą stronę skierowana była wypowiedź o koncernach płacących stowarzyszeniom/etc. W komentarzu stało również, że: „nasz bocian nie przyjmuje darowizn od klinik ani firm farmaceutycznych, jednym wyjątkiem może być darowizna rzeczowa (np. zestawy do wykonania badań genetycznych) pod warunkiem, że zostaną przekazane na rzecz pacjentów w celu konkursu. Z tego powodu rzucenie konkretnego oskarżenia pod naszym adresem (nie: "owe fundacje i stowarzyszenia są za swoją pracę sowicie wynagradzane przez koncerny zarabiające na produkcji dzieci z probówki.”, ale z podaniem nazwy) skończyłoby się procesem, który z przyjemnością byśmy założyli, jako że jego finał jest najzupełniej jasny” (…) I również dlatego pani Godek nie sprecyzuje adresata swoich insynuacji, ponieważ prawdopodobnie jest świadoma powyższego i woli poprzestawać na wrzucaniu gówna w wentylator, co oszczędza jej potem kompromitacji w sądzie, gdyż oczywiście nie możemy jej pozwać, skoro nie zostaliśmy wskazani z nazwy." Kilka dni później Anna Dryjańska potykała się w programie „Tak czy Nie” z Mariuszem Dzierżawskim (Kaja Godek z nim wtedy współpracowała, a dopiero potem założyła własną fundację). Niestety, nie będę mógł oźródłować programu, bo po przescrollowaniu praktycznie całej zakładki z archiwum Polsatu, dojechałem do późniejszych programów. Ten, o którym mowa wrzucono na antenę 9 kwietnia 2015. W trakcie programu Mariusz Dzierżawski zaczął opowiadać o dziennikarzach i publicystach sponsorowanych przez wiadome koncerny. Anna Dryjańska poprosiła go o to, żeby podał jakieś konkretne nazwiska. Jak się zapewne domyślacie, nie podał ich z powodów, dla których Kaja Godek opowiadała o „stowarzyszeniach” i nie wymieniła żadnej nazwy. Druga strona (tzn. niefundamentalistyczna) nie opanowała tej metody. Dlatego też Marta Lempart nie może przez rok powtarzać wiecie czego, o wiadomo którym instytucie. Gwoli ścisłości, temat Kremla zostanie poruszony w tej notce i będziecie się mogli przekonać, że można było powiedzieć to samo, ale innymi słowami. To niedostosowanie otoczenia do walki ze skrajnymi konserwatystami, to wprost idealne warunki dla Ordo Iuris, który czepiając się nieprecyzyjnych wypowiedzi może udowadniać, że w sumie to konserwatyści są prześladowani, albowiem są pomawiani i rzuca się w nich oszczerstwami/etc. 


Przez dłuższy czas Ordo Iuris było traktowane jako grupka w sumie niegroźnych fanatyków, którymi nie trzeba się przejmować, bo mają bardzo niewielką siłę sprawczą. Znamienne jest to, że nadal można się natknąć na takie opinie, mimo że od dłuższego czasu wiadomo, że siła sprawcza Ordo Iuris nie powinna być przedmiotem żartów. Niewiele brakło, a Ordo Iuris zafundowałoby nam drakońskie prawo antyaborcyjne. Nieco później Ordo Iuris stało za projektem nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Co miała zmienić nowelizacja? Np. definicję przemocy: „z definicji mówiącej, że przemoc to „jednorazowe albo powtarzające się umyślne działanie lub zaniechanie naruszające prawa lub dobra osobiste” wykreślone zostało słowo „jednorazowe”” oraz  „procedurę zakładania Niebieskiej Karty – wprowadza konieczność uzyskania zgody ofiary na „wszczęcie procedury monitorowania przemocowej rodziny przez policję i pracowników socjalnych”.” Projekt został wynorany przez Piotra Kupsia  (zawiadowca „To Nie Przejdzie”), bo jak się pewnie domyślacie, wszystko było robione po cichu, gdyż Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej jakoś tak się nim nie chciało chwalić. Po tym, jak o projekcie zrobiło się głośno, wydarzyło się kilka rzeczy. Jedną z nich było to, że Jerzy Kwaśniewski z Ordo Iuris bronił tegoż projektu (ale to chyba nie powinno nikogo dziwić). Drugą było to, że Mateusz Morawiecki uwalił ten projekt. Trzecią rzeczą było to, że z pełnienia swojej funkcji zrezygnowała wiceministra z wyżej wymienionego ministerstwa (Elżbieta Bojanowska), która powiedziała, że: „taka wersja projektu nie powinna wyjść poza mury tego resortu, ale takie zapisy nie powinny pojawić się nigdy, nawet w wersji roboczej”. Ja mam w tym miejscu jedno pytanie: skoro te zapisy nie powinny się pojawić, to czemu tak właściwie się pojawiły? To nie była zapisana serwetka, którą personel sprzątający znalazł w męskiej toalecie, to był projekt nowelizacji, który pojawił się na stronie Rządowego Centrum Legislacji. Ktoś może w tym momencie powiedzieć, że skoro projekt nie przeszedł, to może to OI nie jest takie mocne? Tyle, że było na tyle mocne, że ten projekt się w ogóle pojawił i że nikt nie uznał, że wprowadzanie tego rodzaju zmian to średni pomysł. 


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Rzecz jasna, Ordo Iuris nie złożyło broni i zeszło o oczko niżej, do samorządów/ Sejmików Wojewódzkich, w których zaczęli lansować tzw. „Samorządowa Kartę Praw Rodzin”. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że w projekcie chciano zmienić również nazwę (tytuł?) ustawy z „ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie”, na „ustawę o przeciwdziałaniu przemocy domowej”. Bo wiecie, w rodzinie nic złego nie może się nikomu stać, prawda? Nie powinno to nikogo dziwić, bo dla skrajnie konserwatywnych i fundamentalistycznych organizacji i polityków pojęcie „rodziny” jest pojęciem kluczowym. Z jednej strony, przekonują wszystkich, że „jak co złego”, to na pewno nie rodzina. Z drugiej strony, ilekroć gdzieś pojawi się jakiś konserwatywny dokument z „rodziną” w nazwie, tylekroć można mieć pewność, że dokument będzie czymś w rodzaju matrioszki. Na wierzchu będzie, rzecz jasna, rodzina, ale w środku prawie na pewno pojawią się hejty na „niekonserwatystów”. Co zrozumiałe, hejty będą przeprowadzone przy użyciu wielu mądrze brzmiących określeń wydmuszek w rodzaju „ideologii LGBT”, albo „marksizmu kulturowego” (sprawdzić, czy nie bolszewizm kulturowy). Przykłady? Samorządowa Karta Praw Rodzin, albo „Karta Rodziny”, której podpisaniem ostatnio chwalił się obecny Prezydent RP. W tej podpisanej przez Prezydenta RP stało, że rodzina jest ważna/etc, ale, rzecz jasna, wrzucono tam idiotyzmy o walce z „ideologią LGBT”. Jeżeli chodzi o tę konkretną wydmuszkę pojęciową, to jej utworzenie było kolejnym majstersztykiem prawicy. Ową „ideologię” można obwiniać o wszystko, a jeżeli jakiś przedstawiciel mniejszości seksualnej się poczuje dotknięty i pójdzie do sądu, to przecież nie udowodni, że chodziło o niego, prawda? Z drugiej strony, ta część suwerena, która jest podatna na retorykę zrównującą (między innymi) homoseksualizm z pedofilią i tak będzie „wiedziała, o co chodzi”. Wróćmy na moment do tzw. „Samorządowej Karty Praw Rodzin”. Tam udało się połączyć dwie kwestie. Po pierwsze, hejtowanie „ideologii”, a po drugie, no cóż, sami popatrzcie (ale przed lekturą zapnijcie pasy, bo będzie trzęsło). Gotowi?  No to jedziemy: „Samorządowe programy profilaktyczne, które mają na celu przeciwdziałanie przemocy i pomoc jej ofiarom, przeciwdziałanie alkoholizmowi i narkomanii oraz realizację celów polityki zdrowotnej, powinny uwzględniać zasadę poszanowania integralności rodziny, która może zostać uchylona tylko w sytuacjach wyjątkowych, jak zagrożenie życia lub zdrowia jej członków. Tylko w ten sposób uda się uniknąć patologicznych sytuacji, gdy dochodzi do nieproporcjonalnej ingerencji w życie rodzin, w tym nawet odbierania dzieci, która nie jest uzasadniona jakimikolwiek poważnymi przesłankami.”. Zastanawiam się nad tym, ilu radnych (którzy przegłosowywali tę kartę w swoich samorządach) przeczytało ten dokument i zadało sobie trud zrozumienia tego, co przeczytali. Po pierwsze, fragment ów został raczej nieprzypadkowo skonstruowany nieprecyzyjnie. Jak bowiem należałoby interpretować „zagrożenie życia lub zdrowia”? Wbrew pozorom definicja ta jest wybitnie wybiórcza. Jeden z członków rodziny pobił swoje dziecko, albo swojego partnera? Jeżeli pobicie nie było ciężkie, a co za tym idzie „zdrowie nie było zagrożone”, to ważniejsza będzie integralność rodziny. Rodzic jest alkoholikiem/narkomanem i wynosi z domu różne przedmioty, celem spieniężenia ich? O ile nie sprzeda czyjejś pompy insulinowej – ciężko udowodnić, że to zagrożenie dla życia lub zdrowia. Co z przemocą psychiczną? Ano nic, bo fundamentaliści w nią nie wierzą. Prawda jest taka, że, jak wspomniałem, definicja jest wybiórcza i nie mieści się w niej bardzo dużo patologicznych zachowań, które są szkodliwe, ale „nie są poważnymi przesłankami”, które pozwoliłby naruszyć „integralność rodziny”. Generalnie rzecz ujmując, ten zapis powinien wywołać podobny skandal, jak wcześniejsza próba nowelizacji Ustawy o Przeciwdziałaniu Przemocy w Rodzinie, ale go nie wywołał, bo nikomu (z radnymi, którzy nad tym głosowali na czele) najprawdopodobniej nie chciało się przeczytać dokumentu.


Bardzo istotnym elementem działalności Ordo Iuris są ich analizy prawne. Cóż takiego analizuje OI? O wiele łatwiej byłoby zapytać: „czego nie analizuje”. W skrócie, wygląda to tak, że praktycznie za każdą wypowiedzią kogokolwiek z Ordo Iuris, „stoi” analiza, którą wykonało Ordo Iuris. Nie jestem prawnikiem, więc nie będę się tu zajmował rozbiorem tychże analiz (tym powinni zająć się ludzie, którzy się na tym znają), ale biorąc pod rozwagę to, jakiej argumentacji używają członkowie Ordo Iuris, można bezpiecznie założyć, że punktem wyjściowym praktycznie każdej takiej analizy jest „konserwatyzm = dobrze” i „niekonserwatyzm = źle”. Skąd taki wniosek? Już tłumaczę. Pamiętacie, jak nieco wcześniej poprosiłem was o zapamiętanie sobie wzmianki o tym, że „karanie kobiet za aborcję, to światowy standard”? W czasie, w którym wypowiedź ta podbijała internety, odbyłem krótką (i bardzo kształcącą) dyskusję z jednym z członków Ordo Iuris, Olafem Szczypińskim. W jego bio na stronie OI stoi: „były koordynator Zespołu Analitycznego Centrum Analiz Legislacyjnych Instytutu Ordo Iuris”. Dyskusję zacytuję w całości:  

(Wtrąciłem się do dyskusji w momencie, w którym Pan Olaf zaczął nauczać kogoś, kto ostro skrytykował wypowiedź Jerzego Kwaśniewskiego):

Pan Olaf: proponuję najpierw zapoznać się z przepisami innych państw, a później komentować.

Lewacki Troll z Podkarpacia: Chodzi o te przepisy według których aborcja jest legalna?

PO: Np. art. 145 Hiszpańskiego Kodeksu karnego: (w tym miejscu był screen)

LTzP: Ty na serio starasz się udowodnić, że "karanie kobiet za aborcje to norma" powołując się na przykład kraju, w którym aborcja jest dostępna "na życzenie" (do 14 tygodnia)? Pytam bo chyba nie zrozumiałeś fragm. "outside cases allowed by Law"

PO: to jest właśnie istotą kary kryminalnej, a o tym tu mowa. Działanie w granicach prawa nie podlega karze.

LTzP: Czyli Twoim zdaniem nie ma różnicy między całkowitym zakazem aborcji a legalną aborcją na życzenie do 14 tygodnia ciąży? Jeśli nie ma różnicy, to może przepiszcie całe prawo aborcyjne od Hiszpanów?

PO: jeśli nie rozumiesz różnicy między penalizacją a bezkarnością, to nie mamy o czym rozmawiać. Dobrego weekendu!

LTzP: Jeśli nie rozumiesz różnicy między karaniem za nielegalną aborcję w kraju, w którym jest liberalne prawo aborcyjne a krajem w którym aborcja miała być całkowicie zakazana, to faktycznie nie mamy o czym rozmawiać, "prawniku".


Pan Olaf się już więcej nie odezwał, ale z drugiej strony, nie dostałem bana, więc nie poszło tak źle.


Z powyższej wymiany ćwitów można wywnioskować na czym Jerzy Kwaśniewski oparł swój wywód o „światowy standard”. Otóż, oparł go na tym, że w niektórych krajach kobiety są karane za (muszę capslocka uruchomić) NIELEGALNĄ aborcję. Niemniej jednak jest bardzo wielka różnica między karaniem za nielegalną aborcję w sytuacji, w której mają one dostęp do aborcji „na życzenie” do nastego tygodnia ciąży, a karaniem kobiet za nielegalną aborcję, w sytuacji, w której jest ona całkowicie zakazana. To jest tak oczywista oczywistość, że nawet prawnicy z Ordo Iuris musieli sobie zdawać z tego sprawę. Mimo tego, budowali swoją narrację, z której wynikało, że to „światowy standard”. Tego rodzaju fikołków jest znacznie więcej, ale pozwolę sobie zaprezentować wam jeszcze dwa. Tym razem w roli głównej wystąpi Jerzy Kwaśniewski. Pierwszy przypadek był na tyle spektakularny, że pan Jerzy wylądował na Asz Dzienniku, ale nie uprzedzajmy faktów. W październiku 2018 usiłowano (prawnie) zablokować Marsz Równości w Lublinie. Zaczęło się od tego, że wojewoda Przemysław Czarnek dokonał słownego zwymiotowania na mniejszości seksualne, a potem prezydent Lublina, Krzysztof Żuk wydał: „zakaz organizacji planowanego na 13 października Marszu Równości(...)”. Decyzja została uchylona przez sąd, zaś marsz się odbył. Bardzo nie spodobało się to nacjo-Sebixom, których musiała spacyfikować policja. Jerzy Kwaśniewski skomentował to w sposób następujący: „Na marginesie Marszu Równości w Lublinie.  Trzeba powiedzieć, że jego przebieg potwierdził obawy prezydenta Lublina i Wojewody Czarnka. Ustawa i Konstytucja pozwalają na zakaz manifestacji w imię bezpieczeństwa publicznego. Sąd Apelacyjny stworzył zagrożenie dla wielu osób”. W tym samym roku Hanna Gronkiewicz-Waltz zakazała Marszu Niepodległości (przyczyny, na które się powołała były podobne to tych, na które powołał się prezydent Lublina). Zakaz został uchylony przez sąd. Zanim sąd wydał taką, a nie inną decyzję, sprawę skomentował Jerzy Kwaśniewski: „Doszło do rażącego naruszenia Konstytucji. Zgromadzenie cykliczne odwołane przed jakimkolwiek naruszeniem prawa. Organ nadzoru nawet nie zweryfikował, jakie nadzwyczajne środki bezpieczeństwa planowało Stowarzyszenie Marsz Niepodległości”. Tak więc, rozumiecie: rażące naruszenie Konstytucji jest wtedy, gdy zakazuje się Marszu Niepodległości, bo jeżeli zakazuje się Marszu Równości, to wtedy „Ustawa i Konstytucja pozwalają na zakaz manifestacji w imię bezpieczeństwa publicznego”. Proste, prawda? W drugim przypadku szpagat był moim zdaniem niemniej spektakularny, ale tym razem zainteresowało się tym mniej osób. Chodzi o wyrok Trybunału Konstytucyjnego (który powinien zmienić nazwę na Trybunał Przyłębski, względnie Trybunał Kaczyński), który uchylił artykuł, w oparciu o który skazano Drukarza z Łodzi (za odmowę wykonania usługi „bo LGBT”). Drukarza, rzecz jasna, reprezentowało Ordo Iuris, tak więc po ogłoszeniu wyroku TK członkowie OI dość długo się poklepywali po plecach. Niecały miesiąc później (lipiec 2019) głośno zrobiło się o pewnej rządowej gadzinówce, która produkowała naklejki ze „strefami wolnymi od”. Po tym, jak Empik zdecydował, że jeżeli ta naklejka zostanie dołączona do gadzinówki, to nakład się w Empiku nie pojawi, Jerzy Kwaśniewski napisał na swoim ćwitrze: „Muszę przyznać, że pękam z dumy. Dzięki zaangażowaniu Ordo Iuris, dzisiaj szefostwo Empiku może cieszyć się wolnością gospodarczą w nieskrępowany sposób. Nie byłoby tej wolności, gdyby nie sprawa drukarza z Łodzi. A to jaki kto czyni ze swej wolności użytek, to już ich sprawa”. Pod spodem dopisał: „Oczywiście to trochę tak z poczuciem humoru ;) Nie znam okoliczności, w tym treści wiążącej umowy, ogólnych warunków (o ile takie funkcjonują), argumentacji Empiku. Rzecz w tym, że dzięki sprawie drukarza ten spór jest już tylko cywilny. Prawo karne nie ma już nic do niego”. Tutaj wszystko jest proste jak budowa cepa: dzięki Ordo Iuris Empik miał prawo „zbojkotować” Gazetę Polską i jeżeli wydawcy coś się nie podoba, to może iść do sądu cywilnego. Dwa miesiące później na portalu Ordo Iuris można było przeczyta artykuł pt.: „Cenzura prewencyjna w Empiku. Wycofanie „Gazety Polskiej” ze sprzedaży narusza Konstytucję”. Na końcu artykuł stało zaś, że: „Instytut Ordo Iuris analizuje możliwość podjęcia działań w związku z nagannymi praktykami Empiku m.in. na gruncie prawa prasowego oraz ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji.”.  Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że OI nie chwali się, jak poszła ta walka z „nagannymi praktykami”, no ale to dygresja tylko. Wróćmy do meritum. Jak to możliwe, że najpierw Jerzy Kwaśniewski „puchł z dumy”, bo dzięki niemu Empik mógł zbojkotować Gazetę Polską, a dwa miesiące później okazało się, że to, co zrobił Empik było naruszeniem Konstytucji, cenzurą /etc.? Te pytania należy kierować do Ordo Iuris. To, że nikt (w domyśle, żadne medium) ich nie zadał, dobitnie świadczy o tym, że spora część ludzi nadal nie bierze na poważnie OI. Jest to cokolwiek absurdalne, bo mediom nie umknęło to, że w 2019 były założyciel Ordo Iuris dostał stołek w Sądzie Najwyższym. Nie wiem, jak wam, ale mnie się wydaje, że między pobłażliwym stosunkiem do OI (przez który żaden z członków instytutu nie został nigdy solidnie zgrillowany w mediach), a tym, że OI wchodzi sobie „gdzie chce”, jest jakiś związek. 


Gdzie jeszcze udało się dostać instytutowi? W miejsce, w którym żaden jego członek nie powinien się pojawić. W maju w mediach pojawiła się informacja, z której wynikało, że: „Rzecznik Praw Dziecka powołał pierwszego członka komisji ds. pedofilii. To ekspert z Ordo Iuris”. Decyzja ta spotkała się z oporem, ale ponieważ media mamy takie, a nie inne, poza lekkim oburzonkiem pt. „bo Ordo Iuris”, nikt nie dostarczył żadnego sensownego (tzn. takiego, który przemówiłby do suwerena) argumentu przeciw powołaniu „eksperta z Ordo Iuris” do tej komisji. Jak się zaraz przekonacie, takowy argument jest i będzie to argument z gatunku tych, po zapoznaniu się z którymi, człowiek mocno zaciska zęby. Wcześniej wzmiankowany zawiadowca profilu „To Nie Przejdzie” rzucił na ćwitra informacje, która była dla mnie tak absurdalna (w kontekście powołania „eksperta z Ordo Iuris” na takie, a nie inne stanowisko), że musiałem ją sam zweryfikować, bo choć mam zaufanie do tegoż zawiadowcy, to jednak ciężko mi było uwierzyć w to, co czytam. Weryfikacja nie zajęła mi zbyt dużo czasu, bo wystarczyła chwila z guglarką, żebym znalazł artykuł, po lekturze którego zachciało mi się rzygać (nie, „zrobiło mi się niedobrze”, to byłby eufemizm, a ja się nie będą bawił w eufemizmy). Artykuł nosił tytuł: „Polityk oskarża księdza, który go molestował w dzieciństwie. "Myślałem, że wykrztusi choć słowo: przepraszam””. W leadzie artykułu można było przeczytać: „To pierwsza taka sprawa w Polsce. Krystian Legierski, prawnik, lewicowy polityk, działacz LGBT i były radny warszawski, składa zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez księdza, który w dzieciństwie molestował go seksualnie. Oskarża go o składanie fałszywych zeznań w trakcie procesu o zniesławienie, który wytoczył mu duchowny. - On wciąż idzie w zaparte i kłamie w sądzie - mówi Onetowi Legierski.” Po przeczytaniu leadu momentalnie zacząłem się zastanawiać nad tym „ale o jaki proces o zniesławienie chodzi?”. W dalszej części tekstu znalazłem odpowiedź: „W międzyczasie ksiądz Jerzy, jako oskarżyciel prywatny, wytoczył proces Legierskiemu, zarzucając mu pomówienia i zniesławienie. Nie podobało mu się, że w swoich wpisach i wywiadach polityk określał go mianem "księdza-pedofila". Uznał też, że cała ta sprawa „poniżyła go w opinii publicznej oraz naraziła na utratę zaufania potrzebnego dla urzędu proboszcza parafii oraz posługi kapłana Kościoła katolickiego”. Co ciekawe, w tej sprawie reprezentował go prawnik Ordo Iuris (...)” Warto w tym miejscu zaznaczyć, że ksiądz Jerzy był na tyle winny, że nawet sąd diecezjalny uznał go winnym: „Postępowanie to na etapie diecezjalnym zakończyło się 8 czerwca 2017 r., uznaniem go za winnego popełnienia tych czynów. Duchowny złożył jednak odwołanie, w związku z czym sprawa została przekazana do Kongregacji Nauki Wiary w Watykanie.” Nie wiem, jak się potoczyła sprawa odwołania, ale szczerze wątpię w to, żeby Watykan uchylił decyzję „miejscowych”. Jeżeli zaś chodzi o proces wytoczony Legierskiemu, to ksiądz-pedofil go przegrał. Podsumujmy to, co można wyczytać w artykule: Legierski opowiedział o tym, co go spotkało i nazwał swojego oprawcę pedofilem. W oprawcy wzburzyła się krew i uznał za stosowne pozwanie Legierskiego. W trakcie rozprawy reprezentował go członek Ordo Iuris. Nie chciałbym być źle zrozumiany. Nie mnie oceniać, czy prawnik powinien brać sprawę księdza-pedofila pozywającego ofiarę. Niemniej jednak znamienne jest to, że reprezentował go członek skrajnie konserwatywnej organizacji, która stara się wszystkich przekonywać do tego, że duchowni, konserwatyści, ludzie wierzący/etc. są ofiarami nagonek. I znowuż, nie mnie oceniać, czy OI powinno reprezentować tego księdza. Jednakowoż, jeżeli instytut się na to zdecydował, to żaden z jego członków nie powinien mieć wstępu do jakiejkolwiek komisji, która będzie się zajmować walką z pedofilią. Co sobie bowiem pomyśli ofiara pedofilii, która zobaczy w takiej komisji uśmiechniętą twarz członka organizacji, która reprezentowała księdza pedofila, który (caps jest konieczny) POZWAŁ SWOJĄ OFIARĘ? Warto w tym miejscu wspomnieć, że jakiś czas temu „Do Rzeczy” wyprodukowało laurkę pod adresem Ordo Iuris, którą zatytułowano „adwokaci normalności”. No, ale to dygresja tylko. Czy tylko mnie się wydaje, że po tym, jak Rzecznik Praw Dziecka powołał do wcześniej wzmiankowanej komisji „eksperta z Ordo Iuris”, właśnie ta sprawa „pozwania” powinna pojawić się we wszystkich mediach, zaś RPD powinien się tłumaczyć z tego, czy wiedział o tym, kogo reprezentował jeden z prawników Ordo Iuris i miał to w głębokim poważaniu, czy też nie wiedział, bo nie sprawdził, choć był to jego obowiązek? Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że Ordo Iuris powołało swój własny „Zespół ds. Ochrony Dzieci i Młodzieży”. Powinienem to jakoś skomentować, ale chyba mi się nie chce, bo dopiero co jadłem.


Trochę wcześniej zasygnalizowałem, że w tekście zostanie poruszona kwestia Kremla. Nie jest tajemnicą to, że Ordo Iuris ma powiązania ze Światowym Kongresem Rodzin. Media wspominały o tym wielokrotnie i, o ile mnie pamięć nie myli, Ordo Iuris nikogo za to nie pozwało. Na stronie instytutu można przeczytać: „W ramach Światowego Kongresu Rodzin powstała inicjatywa sformułowania dokumentu programowego, który tworzyłby doktrynalny punkt odniesienia dla współpracy środowisk działających na rzecz rodziny. Jej efektem jest Światowa Deklaracja Rodziny. Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris został poproszony o dołączenie do grona organizacji, które poręczają treść tej deklaracji. Dokument jest już dostępny w internecie i każdy, komu zależy na wsparciu dla współczesnej rodziny, może go podpisać.”. Czemu wspominam o Światowym Kongresie Rodzin? Miło, że pytacie. Pozwolę sobie zacytować obszerny cytat książki Mashy Gessen pt. „Będzie to, co było. Jak totalitaryzm odradza się w Rosji.”:


„Na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy powstawał tam (w Moskwie) wydział socjologii, jego założyciele sięgali po kolegów po fachu z Zachodu, którzy znajdowali się z dala od liberalnego akademickiego mainstreamu. Jedną z tych osób był Allan Carlson, amerykański historyk, wykładający na ultrakonserwatywnym Hillsdale College w Michigan. Carlson był następcą Pitirima Sorokina, jednego z rosyjskich myślicieli wygnanych na Statku Filozofów w 1922. W jego bogatym dorobku znajdowało się apokaliptyczne ostrzeżenie o staczaniu się zachodniej cywilizacji i na tych właśnie ideach Carlson oparł swoje teorie. Napisał z pół tuzina książek, wszystkie ze słowem „rodzina” w tytule a w każdej twierdził, że rodzina to podstawa cywilizacji oraz jedyny klucz do przetrwania ludzkości. Carlson odwiedził Uniwersytet Moskiewski w 1995 roku, w którym nauki społeczne, ale także i wiele mediów zdominował kryzys demograficzny Rosji (…)


Wyjaśnienie Allana Carlsona było całkowicie odmienne – wczesna śmiertelność Rosjan jest pochodną osłabienia tego, co nazywał „naturalna rodziną”. W czasie swojej wizyty wraz z członkami wydziału socjologii postanowił zorganizować konferencję na temat tego, co Rosja oraz inne kraje mogą, żeby przetrwać atak na rodzinę prowadzony przez dekadencki Zachód. Konferencja, zorganizowana w Pradze w 1997 roku pod nazwą Światowy Kongres Rodzin, przyciągnęła prawie siedemset osób. Zachodni uczestnicy wywodzili się głównie z konserwatywnych organizacji religijnych, zmobilizowanych w walce przeciwko przyznawaniu większych praw gejom. Uczestnicy z Europy Wschodniej przybyli z nowo powstałych niezależnych państw narodowych – niektóre z nich były niewielkie, ale wszystkie borykały się ze zmianą kulturową i ekonomiczną – napędzała ich zatem egzystencjalna panika, Rosjan zresztą też.


Zainspirowani frekwencją, organizatorzy przekształcili Światowy Kongres Rodzin w trwała organizację poświęconą walce przeciwko prawom gejów, prawu do aborcji i przeciw studiom gender. Jej siedziba mieściła się w Illinois, jednak ośrodek duchowy był w Rosji, na wydziale socjologii Uniwersytetu Moskiewskiego. W ciągu następnej dekady, Rosjanie, którzy zaczęli jako uczniowie Carlsona, zostali w organizacji starszymi partnerami. Korzystając z poparcia rządu oraz Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, mogli dodać politycznego wsparcia całej strukturze.

(…)

W pierwszej dekadzie XXI wieku Światowy Kongres stworzył stanowiska dla osób, które nazwano ambasadorami – dla lobbystów przy różnych organizacjach międzynarodowych i europejskich, w tym USA Zajęcie to powierzono Rosjanom, którzy wykorzystywali powagę rosyjskiej delegacji, by organizować nieformalne koalicje domagające się antygejowskich inicjatyw oraz przeciwstawiające się poszerzaniu praw społeczności LGBT."



Tak okołotematowo. Polecam tę książkę każdemu, kto jest zainteresowany tym, co działo się w Rosji, ale uprzedzam, że książka jest momentami bardzo „ciężka”. Nietrudno w niej znaleźć odniesienia do naszej rzeczywistości. W Rosji przez moment zapanowało coś na kształt „obyczajowej odwilży”, ale owa odwilż się bardzo szybko skończyła, zaś „wszystkiemu winni byli geje”. Gessen opisuje to, co wyczyniają w Rosji bojówki skrajnie prawicowych organizacji (i robią to za przyzwoleniem władz). Nie będę się wdawał w szczegóły i napiszę jedynie, że punktem wyjściowym tego, co robią owe organizacje, było zrównanie homoseksualizmu z pedofilią. W Polsce owa odwilż trwa już od jakiegoś czasu, a społeczeństwo jest bez porównania bardziej tolerancyjne względem osób homoseksualnych, ale z tego wynika jedynie to, że fundamentalistyczne organizacje znacznie silniej starają się „uwstecznić” ten znienawidzony przez siebie postęp. Retoryka, której używają dziś polskie władze, odnosząc się do mniejszości seksualnych, nie różni się praktycznie w ogóle od retoryki, której używają władze Rosji. Wracając zaś do meritum. Wydaje mi się, że cytat nie wymaga specjalnego komentarza (ani żadnej „analizy prawnej”), bo jest on raczej z gatunku self-explanatory i wyjaśnia skąd się nagle wzięła cała kupa organizacji, które „walczą o dobro rodziny”.


Ja wiem, że rządy Zjednoczonej Prawicy mogą potrwać jeszcze jakiś czas, ale mam nadzieję, że po tym, jak przyjdzie jakaś „lepsza zmiana” odpowiednie służby, które trzeba będzie najpierw odbudować (proces ów pewnie trochę potrwa) pochylą się nad polskimi organizacjami, mającymi powiązania ze Światowym Kongresem Rodzin, bo na tym, że ustawiają nas one na kursie kolizyjnym z Zachodem zyskuje tylko i wyłącznie Kreml. Kilka dni temu, Krzysztof Bosak, powielający rosyjskie „dezinfo”, z którego wynikało, że Antifa organizuje zadymy w USA, grzmiał (na ile, rzecz jasna, Krzysztof Bosak może „grzmieć”), że powinno się wprowadzić: „zakaz zagranicznego finansowania lewicy”. Zażartowałem sobie na ćwitrze, że ciekaw jestem, jak Bosak zareagowałby na postulat zakazu zagranicznego finansowania prawicy i czy aby przypadkiem nie wzburzyłyby się w nim Krew i Honor. Czemu o tym wspominam? Ano temu, że służby powinny się również przyjrzeć skrajnie prawicowym organizacjom finansowanym z zagranicy oraz tym, które mają powiązania z zagranicznymi organizacjami neonazistowskimi i faszystowskimi (te organizacje same się tak określają, więc potencjalnych zwolenników prawdopośrodkizmu proszę o nie wzmaganie się). 


To, że państwo powinno chronić swoich obywateli przed działalnością fundamentalistycznych organizacji jest dla mnie oczywiste. Niemniej jednak nastąpi to nieprędko, a taki, na ten przykład Instytut Ordo Iuris działa już teraz. Czy można coś z tym zrobić? Owszem, można, ale wymagałoby to sporych nakładów finansowych, a mimo prawicowych narracji, w myśl których lewica (rozumiana, jako „wszystko co nie jest konserwatywną prawicą”) dysponuje nieograniczonymi finansami „bo Soros”, nie jest to prawda. Dawno temu napisałem, że lewica potrzebuje „swojego” Ordo Iuris. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że takiej organizacji potrzebują wszyscy obywatele, bo każdy może stanąć po „złej stronie” tej, czy innej analizy prawnej autorstwa Ordo Iuris. Poza ochroną obywateli takie Obywatelskie Ordo Iuris powinno zajmować się bullyingiem (rzecz jasna, całkowicie zgodnym z prawem), który wymierzony by był w tych, którzy teraz uprawiają bullying. Powinno produkować swoje własne analizy prawne, które rozbierałyby na czynniki pierwsze twórczość Ordo Iuris. Powinno monitorować działalność i wypowiedzi członków OI pod kątem możliwości popełnienia przestępstwa i pod kątem możliwości pozywania ich „na drodze cywilnej”. Do tej pory Ordo Iuris czuło się w sądach bardzo dobrze, ale to zmieniłoby się w momencie, w którym instytut zostałby zepchnięty do defensywy. Każda organizacja ma skończone moce przerobowe i to samo odnosi się do Ordo Iuris. Gdyby udało się doprowadzić do „zapchania się” Ordo Iuris, to organizacja ta stanęłaby przed wyborem: albo robi to, co teraz i zaniedbuje obronę samej siebie, albo odpuszcza część dotychczasowej działalności i skupia się na obronie  (dzięki czemu część obywateli nie musiałaby się obawiać Ordo Iurisowych SLAPPów). Fajnie by było, gdyby Obywatelskie Ordo Iuris zafundowało Instytutowi na Rzecz Kultury Prawnej to samo, co ów instytut zafundował studentom z UŚ, czyli wielogodzinne przesłuchania (powód by się na pewno znalazł i na pewno byłby zgodny z prawem). Co prawda ryzyko, że jakiś nieszczęsny stażysta/praktykant z OI, który zaczął czytać niniejszy tekst dotrwał do tego momentu, jest niewielkie, ale nie jest ono zerowe. Tym samym chciałbym takiej osobie przekazać, że jeżeli uważa, że to, co moim zdaniem powinno stać się udziałem Ordo Iuris (czyli bycie po przeciwnej stronie SLAPPów) jest niefajne, to niech się taki praktykant/stażysta zastanowi nad tym, czy fajne jest to, co robi jego organizacja.


Na sam koniec muszę się z wami podzielić swoimi dywagacjami w temacie tego, po co w ogóle PiSowi jest Ordo Iuris. Organizacja ta niemalże bez przerwy ściąga PiSowi na głowę problemy wizerunkowe. Czarny Protest, który spadł na głowy polityków Zjednoczonej Prawicy, był efektem działalności Ordo Iuris. Oburzenie na próby nowelizacji Ustawy o Przeciwdziałaniu Przemocy w Rodzinie również. Takich przypadków było więcej (rzecz jasna nie były równie spektakularne co Czarny Protest, niemniej jednak były), a mimo tego PiS cały czas trzyma się Ordo Iuris i pozwala się rozpychać tej organizacji w przestrzeni publicznej. Tak wiem, część polityków Zjednoczonej Prawicy to fundamentaliści i oni traktują te wszystkie analizy OI, jak prawdę objawioną. Tak, wiem, część z nich to koniunkturaliści, którzy byliby gotowi przekonywać, że „Protokoły Mędrców Syjonu”, to autentyczny dokument i to, co w nim stoi, to szczera prawda. Owszem, ci ludzie tam są, ale jest tam na pewno trochę ludzi, którzy potrafią używać mózgu i na pewno dostrzegają to, do czego prowadzi działalność OI (i jemu podobnych organizacji). Na pewno dostrzegają to, że nie jest to kierunek, w który powinniśmy kierować kraj. Na pewno część z tych ludzi jest świadoma tego, że Prezydent RP wygaduje jakieś „duginowskie” brednie i że jest to retoryka bliźniaczo podobna do tej, którą raczy swoich obywatelki rząd rosyjski. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest apel do tych „rozsądnych” polityków Zjednoczonej Prawicy, bo ci już dawno temu udowodnili, że nie przeszkadza im kurs obrany przez „ciało decyzyjne”. Po prostu dziwi mnie to, że król jest tak bardzo nagi, bo ci ludzie obudzą się kiedyś z ręką w nocniku i nie będą mogli udawać, że „o niczym nie wiedzieli”. Tzn. udawać będą mogli, ale nic im z tego nie przyjdzie.



https://www.rp.pl/Plus-Minus/311039915-Szef-Ordo-Iuris-Karanie-kobiet-za-aborcje-to-swiatowy-standard.html

https://www.youtube.com/watch?v=UN8bJb8biZU












Link do mojej dyskusji z Panem Olafem z Ordo Iuris:

https://twitter.com/PiknikNSG/status/794573113614860289

Bio Pana Olafa:

https://ordoiuris.pl/olaf-szczypinski




https://www.tvp.info/43233459/karanie-za-odmowe-wykonania-uslugi-niekonstytucyjne-jest-wyrok-tk-w-glosnej-sprawie

https://twitter.com/jerzKwasniewski/status/1153362434935185409


https://oko.press/zalozyciel-ordo-iuris-wchodzi-do-sadu-najwyzszego-to-juz-drugi-aktywista-tej-formacji-w-sn/


https://ordoiuris.pl/rodzina-i-malzenstwo/skuteczna-pomoc-ofiarom-naduzyc-seksualnych-ordo-iuris-uruchamia-zespol-ds

https://oko.press/od-anti-choice-do-pro-family-religijni-fundamentalisci-na-niebiesko-rozowo-swiatowy-kongres-rodzin/

https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/1756232,1,religijni-radykalowie-cwicza-w-polsce.read

Masha Gessen „Będzie to, co było – Jak totalitaryzm odradza się w Rosji”