Nie byłem pewien, czy w ogóle pisać
o najnowszej „aferze taśmowej”. Zastanawiałem się nad tym
głównie dlatego, że sama afera – choć głośna – nie zrobiła
na mnie najmniejszego wrażenia. Tzn. sam fakt, że ktoś nagrywał
przez kilkaset godzin rozmowy bardzo ważnych polityków – owszem,
zrobił. Natomiast to, o czym nagrywane osoby mówiły, może być
szokujące tylko i wyłącznie dla osoby, która ma wyidealizowane
pojęcie na temat obrazu polityki XXI wieku.
Czy to znaczy, że moim zdaniem „nic
się nie stało”? Owszem, stało się. Stało się to, że po '89
roku w jakiś magiczny sposób polskie społeczeństwo zdecydowało,
że na swoich reprezentantów wybierze nierozgarniętych cwaniaczków
(a to chyba najgorsze połączenie). I te cwaniaczki rządzą nami od
początku III RP. Abym nie został źle zrozumiany – zabieg o
nazwie „IV RP” uważam za kampanię PR, którą PiS chciał
pokazać „myśmy są lepsze od innych”. To była nadal III RP,
nadal rządy gamoniów, z tym że te gamonie koniecznie chciały
pokazać, że są „inne” od reszty. Trochę zazdroszczę ludziom,
którzy są fanatycznymi wyznawcami jakiejś partii, bo oni
przynajmniej czują się dobrze w okolicach wyborów. Ja czuję się
wybitnie źle, bo muszę głosować na gamoniów, a wybieranie między
dżumą a cholerą jakoś niespecjalnie mnie bawi.
Zastanawia mnie, ile osób było
naprawdę oburzonych tymi taśmami (tzn. O CZYM rozmawiano), a ile
raczej tym, W JAKI SPOSÓB ci ludzie rozmawiali (np. że sobie
radośnie „kurwowali”). Ja muszę przyznać, że nie bardzo się
w to wszystko wczytywałem, ale nawet gdyby padła tam bezpośrednia
bezczelna propozycja korupcyjna („weź no mnie, Józek, daj 500
dużych baniek, to Ci załatwię taką ustawę, że se k*wa zarobisz
10 razy więcej, zwróci ci się!”), nie zrobiło by to na mnie
wrażenia. Sorry – takich mamy polityków. I to wszystkich
(prawie), bez wyjątku. Bycie nierozgarniętym cwaniakiem
zobowiązuje.
Czy to znaczy, że sprawę trzeba olać?
Niezupełnie. Należy zapoznać się z materiałami i jeśli nagrano
kogoś, kto deklaruje złamanie prawa, wypadałoby go ukarać. Nie
powinno się natomiast powoływać kolejnej idiotycznej komisji
śledczej, która wylansuje następnych Zbyszków Ziobrów albo inne
Marie Rokity i która w sumie niczego nie wyjaśni, bo zasiadający w
niej posłowie nie za bardzo ogarniają to, czym się mają zajmować
(prócz lansowania siebie i swojej partii).
O BORZE! ABW NAS PRZEŚLADUJE!
Dzisiaj (tekst pisany był 18-06-2014)
cały polski świat dziennikarski (z niewielkimi wyjątkami) zamarł.
Szok i niedowierzanie zapanowało, bo oto ABW wkroczyło do redakcji
„Wprost”.
Nie rozumiem histerii dziennikarzy,
którzy od jakiegoś czasu non stop spamują „oburzonkiem” na
Twitterze. Nie rozumiem tej histerii o tyle, że kto jak kto, ale
dziennikarze powinni sobie doskonale zdawać sprawę z tego, kim są
nasi politycy. Gdyby owo oburzenie zatrzymało się na
dziennikarzach, których jedna partia trzyma krótko na łańcuchu,
można by to pominąć (no, bo w sumie czego można od nich wymagać,
jeśli nie wiernopoddańczego stosunku dla swojego chlebodawcy?), ale
ta histeria zatacza coraz szersze kręgi.
Ja jestem tylko prostym człowiekiem z
blogiem i fanpejdżem, który trolluje obrazkami i od czasu do czasu
napisze coś dłuższego, ale nawet ja wiem, że w określonych
sytuacjach organy ścigania mogą się domagać wyjawienia źródeł
informacji. Opowiedział mi o tym jeden znajomy dziennikarz, gdy
chciałem się dowiedzieć, jak wygląda ochrona takich źródeł.
Wydaje mi się, że dziennikarze również powinni to wiedzieć -
szczególnie ci, którzy zarabiają tym (dziennikarstwem, szczególnie śledczym) na chleb. Z tego, co
pamiętam, sąd ma prawo zmusić dziennikarza do wyjawienia źródła
(zwolnić go z tajemnicy dziennikarskiej) – i to jest właśnie
taka sytuacja.
Co prawda, pierwsza „wjechała” do
redakcji ABW (nie wiem, czy zrobiono to legalnie, czy też jak zwykle
jakiś narwaniec wydał polecenie, a potem inni się będą martwić),
ale podsłuchiwanie „figur”, które powinny być przed tym
chronione, jest niefajne i może (a raczej musi) przyciągnąć uwagę
odpowiednich służb. Prostymi słowy rzecz ujmując: ktoś dał dupy
i podsłuchano osoby, których podsłuchiwanie jest niezbyt dobre z
punktu widzenia państwa. Pasowałoby więc ustalić kto dał dupy.
Dlaczego ktoś mógł ich podsłuchać (być może sami nie chcieli
osłony). Potem pasowałoby ustalić kto to zrobił. Jakoś
nieszczególnie mi się chce wierzyć w to, że to mogła być jakaś
„zwykła agencja detektywistyczna”. Na Twitterze Janusza Palikota
pojawiła się informacja o tym, że istnieje 900 godzin materiału.
Mało kto odważyłby się na tak długie nagrywanie tych konkretnych
osób bez wyraźnego powodu. Deptanie służbom specjalnym po palcach
to niezbyt bezpieczna zabawa.
Nawiasem mówiąc, najbardziej
kuriozalne wydaje mi się to, że najgłośniej wydzierają się
teraz ci publicyści, którzy nie mają się czego obawiać. W ich
przypadku nigdy nie nastąpi sytuacja, w której będą musieli
wyjawić jakiekolwiek źródła, bo większość „faktów”, o
których piszą, pochodzi z ich własnej wyobraźni. Choć, być
może, to jest powód, dla którego tak głośno się drą. Druga
sprawa – gdyby nagrano tego rodzaju persony w czasach rządów PiS,
ci sami dziennikarze eksplodowaliby z oburzenia i węszyli w tym
fakcie działań „układu”, „WSI” i innych takich. Ale to
tylko taka dygresja.
Opinia publiczna ma prawo wiedzieć!
„No dobrze” - ktoś może
powiedzieć - „ABW i inne służby powinny się zająć tymi
nagraniami, ale wejście do redakcji „Wprost” może sprawić, że
reszta materiału nigdy nie ujrzy światła dziennego i nie dowiemy
się, co tam jest”. Owszem, to się może tak skończyć, ale tylko
i wyłącznie dzięki zachłanności osób, które własny zysk
przedkładają nad prawo opinii publicznej do zapoznania się z
treścią tych nagrań.
Gdyby publikującym redaktorom „Wprost”
chodziło tylko i wyłącznie o to, aby opinia publiczna posłuchała
tych taśm, rozegrano by to nieco inaczej. Wrzucono by artykuł, tak
jak to zrobiono, bo skoro dziennikarze trafili na coś takiego,
powinni o tym napisać. Całą resztę natomiast wrzucono by „w
internety”. I niech mi nikt nie opowiada bzdur o tym, że się nie
da „anonimowo”, że służby i tak „doszłyby do tego, kto to
zrobił”. W chwili obecnej, dysponując środkami takimi, jakimi
dysponuje redakcja tygodnika „Wprost”, z palcem w ciemnym miejscu
można zamieścić w internecie różne treści, a ryzyko namierzenia
źródła jest minimalne.
Jest tylko jedno „ale”. Na raz
wrzuconych i upublicznionych informacjach nie da się zarobić.
Redakcja „Wprost” chciała zamienić te nagrania w kurę znoszącą
złote jajka. Wrzucanie co jakiś czas transkrypcji fragmentów
nagrań musiało się jawić jako bardzo dobry sposób na
podniesienie ilości wejść na portal (nie mówiąc już o tym, że
da się w ten sposób zwiększyć sprzedaż tygodnika). Okazało się
jednak, że "złota kura" podziobała redaktorom paluchy.
Kopie zapasowe, głupcze!
Jeden z najbardziej usłużnych
dziennikarzy (taki, który od jakiegoś czasu wiernie służy
największej partii opozycyjnej) rozpaczał nad tym, że „władza
teraz niszczy dowody swoich przestępstw”. Na pierwszy rzut oka -
ma chłop rację. ABW „wjechała” do redakcji, zabierze nagrania
i nikt ich nie usłyszy. Na drugi rzut oka - racji nie ma w ogóle i
musi o tym wiedzieć, jako że ma, z tego co mi się wydaje, mniej
niż 30 lat i powinien doskonale zdawać sobie sprawę, jak używa
się nowoczesnych technologii. Załóżmy, że ów „dziennikarz”
ma rację. ABW zabrało wszystkie znalezione w redakcji nośniki
danych. Czy to znaczy, że skonfiskowano wszystkie kopie nagrania?
Tylko, jeśli redaktorzy „Wprost” są nierozgarnięci. Ja, pisząc
jakiś czas temu pracę magisterską, miałem zawsze jej 4 kopie na
różnych nośnikach (w tym - na skrzynce e-mail). Rozumiem, że 900
godzin nagrań „waży” nieco więcej niż dokument tekstowy, ale
w dobie pendrive'ów, których pojemność dochodzi do 1000GB
zrobienie kopii zapasowej (nawet gdyby ktoś to we FLAC-u [bezstratny
format] zapisał) nie nastręcza problemów. Tym samym - ryzyko
„niepoznania prawdy” jest raczej marginalne. No chyba, że
redaktorzy nie wpadli na to, że gorący kartofel, jakim są takie
nagrania, może im poparzyć palce i że warto się przed tym
zabezpieczyć.
Gwoli ścisłości - gdyby tym
strasznym polskim służbom specjalnym, zależało na cichym
załatwieniu sprawy, to wszystkie dane z komputerów redaktorów
„Wprost” (tzn z tych komputerów, które da się "dosięgnąć" z internetu) pewnie już dawno by mieli i żaden dziennikarz (czy to
pokorny, niepokorny, czy zupełnie niezależny) by się o tym nie
dowiedział. Być może pod pewnymi względami jesteśmy krajem
trzeciego świata, ale jednostki do wojny cybernetycznej posiadamy na
pewno. Wydaje mi się, że służbom zależy na „głośnym”
załatwieniu sprawy, bo być może mają podejrzenia co do tego, kto
stoi za podsłuchami i chcą tego kogoś potem przykładnie ukarać
(aczkolwiek – to jest tylko moje gdybanie).
Podsumowując:
Mamy polityków, którzy zachowywali
się jak „typowi polscy politycy”.
Mamy służby, które zachowują się
jak typowe wk**ne służby. (Mam szczerą nadzieję, że działania
ABW mają na celu ustalenie personaliów tych, którzy nagrywali i
nie jest to typowe „miotanie się”.)
Mamy histeryzujących dziennikarzy
(różnych opcji), którzy zachowują się jak dzieci we mgle i nie
za bardzo rozumieją, w jakich realiach żyją – to, moim zdaniem,
bardzo „adekwatnie” świadczy o poziomie ich dziennikarstwa.
Mamy redakcję, której redaktorzy
(najprawdopodobniej celowo) ustawiają się w roli ofiar służb.
Mamy tajemniczych „nagrywających”,
którzy przez kilkaset (co najmniej, bo nie wiadomo, czy „Wprost”
dostał wszystko) godzin przysłuchiwali się rozmowom jednych z
najważniejszych osób w Polsce.
Mamy polityków, którzy jak zwykle
próbują zbić na całej sytuacji kapitał polityczny.
Z połączenia tych wszystkich
elementów wyłania się typowy polski cyrk. Tylko, jakimś dziwnym
trafem, ów cyrk nikogo (prócz klaunów, którzy w nim występują)
nie bawi.