poniedziałek, 26 października 2015

O Zandbergu, który „popsuł lewicę”

Do wczoraj (niedziela wyborcza), do godziny 21 nie wiedziałem, że w Polsce jest aż tylu ludzi, którzy troszczą się o lewicę. Konkretnie zaś takich, którzy troszczą się o to, żeby lewica miała swoją reprezentacje w parlamencie. Po 21, kiedy okazało się, że ani ZLEW, ani Razem nie wejdą, na głowę Adriana Zandberga wylano hektolitry pomyj, bo „to jego wina, że teraz w parlamencie nie będzie lewicy”. W niniejszej notce postaram się wytłumaczyć dlaczego, moim zdaniem, ta teza jest tak idiotyczna, że samo przeczytanie zdania „to wina Zandberga” może wywołać ból zębów.

Oskarżony Adrian Zandberg

Gdybyśmy chcieli potraktować poważnie argumentację wszystkich tych mędrców, którzy odsądzają Zandberga od czci i wiary za to, co się stało (czyli na dobrą sprawę za ZLEW poza sejmem, bo ci sami mędrcy partię Razem mieli w dupie od początku jej istnienia, bo im nie pasowała do sztancy) musielibyśmy stwierdzić, że jedyną przewiną tego konkretnego lewaka było to, że... przyszedł na debatę do studia i mówił z sensem. Ów straszliwy „efekt Zandberga” (który w opinii mędrców doprowadził do porażki ZLEW-u) polegał na tym, że ów człowiek zamiast wydzierać ryj - odpowiadał na pytania. Czy doprawdy trzeba tłumaczyć dlaczego ta teza jest idiotyczna? Co miał zrobić Zandberg? Nie iść na debatę? Nie odpowiadać na pytania? Wyjechać Korwinowi z bani? Podbić oko Ryszardowi Petru?

Doszło do dość absurdalnej sytuacji – opieprza się faceta, który wypadł w debacie dobrze, zamiast opieprzać ludzi, którzy na jego tle wypadli blado. To zajeżdża sytuacją z 2007 roku, w której Tusk znokautował Kaczyńskiego w trakcie debaty, ale „prawilni” dziennikarze tłumaczyli, że to nie była wina Kaczyńskiego (że dał dupy i się źle przygotował do debaty), tylko Tuska właśnie (bo nie dał Kaczyńskiemu skrzydeł rozwinąć). Kto bronił Nowackiej przygotować się do debaty? Przecież równie dobrze to ona mogła być gwiazdą tejże debaty i po niej mógł nastąpić „efekt Nowackiej”, który dałby ZLEW-owi kilkanaście procent poparcia.

Główny poszkodowany - urwany ZLEW

Największy ból miejsca, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę mieli (i mają nadal) politycy, którzy startowali ze ZLEW-u. np. Michał Kabaciński: Niech Razem weźmie odpowiedzialność za brak lewicy w Sejmie. I znowuż to nie „my” jesteśmy winni, to „oni”. Nawet gdybyśmy skupili się li tylko na kampanii wyborczej – te słowa brzmią idiotycznie. Bo czym zawiniła partia Razem? Tym, że powstała i że wystartowała w wyborach? Interesujące jest to, że ZLEW-owcy w ogóle nie patrzą na wynik wyborów przez pryzmat tego, że spieprzyli kampanię (mimo, że mieli znacznie łatwiejszą sytuację od partii, którą media olewały przez większą część kampanii, ale o tym za moment napiszę), tylko przez to, że im „Razem zabrało głosy”. Faktycznie, mogłoby być tak, że gdyby Razem nie powstało, to ZLEW wszedłby do parlamentu, ale odpowiedzmy sobie na jedno pytanie – czy to byłoby aż tak dobre dla polskiej lewicy? To, że lewicowi wyborcy MUSZĄ głosować na partię Leszka Millera z braku alternatyw (bo sarna z krzesłem na głowie do sejmu niestety nie wejdzie)?

A jak się będzie przedstawiać argumentacja „to wina Razem”, jeśli wyjdziemy poza to, co działo się w trakcie kampanii? Jeszcze bardziej idiotycznie. Bo oto mamy partię, która przez 10 lat była w opozycji i przez cały ten czas nie potrafiła się w tej roli odnaleźć. Co było o tyle dziwne, że przecież do zwycięstwa w 2001 roku doszło między innymi dlatego, że Leszek „Żelazny Kanclerz” Miller bezlitośnie punktował AWS (bo było za co). Jak to więc jest, że SLD nie miało pretensji samo do siebie (za to, że zmarnowało 10 lat w opozycji), ale mogło te pretensje mieć do partii za to, że powstała i wystartowała w wyborach? Bo na pewno właśnie to (powstanie Razem) zaszkodziło SLD i na pewno z porażką wyborczą nie miały nic wspólnego działania tejże partii, których to działań zwieńczeniem (przysłowiową wisienką na torcie) było wystawienie Magdaleny Ogórek w Wyborach Prezydenckich 2015.

No ale ZLEW to nie tylko SLD – przecież tam byli jeszcze pogrobowcy Ruchu Palikota (Zielonych pomijam z racji tego, że nigdy nie byli samodzielnym bytem w parlamencie). Ruch Palikota miał być „nowoczesną lewicą”, ale wszystko skończyło się na „miał być”, bo Palikot za bardzo skupił się na glanowaniu Episkopatologii i walce z SLD o głosy lewicy i tak jakby zapomniał o tym, czym się powinna zajmować opozycja parlamentarna. Mało kto dzisiaj mówi, że większa część kadencji 2011-2015 upłynęła Palikotowi i Millerowi na wzajemnej napier***nce (inaczej się tego nazwać nie da). O ile w mediach „starych” (Telewizornia/etc.) panowie jeszcze jakiś poziom trzymali, to już na FB i Twitterach ich podwładni uprawiali coś, co eufemizując można określić mianem kopania się po jajach.

Czemu oba te polityczne byty, zamiast współpracować po lewej stronie parlamentu, wolały się wzajemnie okładać pięściami? Bo zależało im na supremacji. Bo obu panom (Millerowi i Palikotowi) zależało nie na tym, żeby lewica była u nas silna, tylko na tym, żeby nią rządzić. Obaj panowie zapowiedzieli, że złożą partię swojego oponenta do politycznego grobu. I trzeba przyznać, że obietnicy dotrzymali, ale dopiero w momencie, w którym zaczęli współpracować. Zakrawa na ironię losu fakt, że ludzie, którzy rozpieprzyli lewicę w Polsce, odpowiedzialność za to co się stało zrzucają na partię, której powstanie było efektem oddolnego wk**u lewaków, których nikt w sejmie nie reprezentował od jakiegoś czasu.

Główni bredzący – ludzie mediów

Najwięcej do powiedzenia na temat „efektu Zandberga” (który „wykończył lewicę”) mieli ludzie mediów (bo Zandberg przyszedł na debatę i popsuł lewicę!), którym nagle los lewicy w Polsce stał się bliski. Te same media w trakcie kampanii otoczyły partię Razem kordonem sanitarnym (czego efektem była akcja „8 sekund”). Skąd ten kordon się wziął? Ano stąd, że nasze media (mowa tu o mainstreamowych, bo „niezależne” są na stałe przyspawane do PiS-u) lubią pokazywać ludzi, którzy mają kasę (Petru), albo ludzi, których już znają (i dlatego ZLEW się pojawiał). Razemów mendia nasze olały, bo nie mieli ani kasy, ani znajomości. Debaty kordonem sanitarnym otoczyć się nie dało i trzeba było pokazać wszystkich, w tym Zandberga (jestem się w stanie założyć o wiele, że liczono na to, że przyjdzie do studia jakiś przygłupi hipster, zrobi z siebie idiotę i będzie można kręcić bekę z „partii hipsterów”), no i tak jakby nie wyszło.

Nie chciałbym być źle zrozumiany- to nie jest tak, że ja tu wszędzie węszę spiski i twierdzę, że nasze media są w zmowie z jakimś układem/etc. Twierdzę jedynie, że bardzo im zależało na utrzymaniu status quo. Jednym z elementów tegoż była PO przy władzy, a drugim- przewidywalna „lewica” w postaci SLD. Poza tym, dla niektórych z naszych tuzów dziennikarstwa to była kwestia pychy. Wszak nie kto inny, jak nasz mainstream, wieszczył przed końcem roku 2013 (a więc przed dwoma latami wyborczymi), że niebawem Leszek Miller może być premierem (lub choćby vice). Wybory do PEU pokazały, że SLD co prawda wysokiego poparcia nie ma, ale wciąż się liczy. No a potem była już równia pochyła, klęska w wyborach samorządowych i masakra w wyborach prezydenckich. Nawet najbardziej oderwany od realiów „człowiek mediów” mógł się zacząć martwić o to status quo, więc trzeba było jakoś pomóc Leszkowi. Stąd też kordon sanitarny wokół Razem.

Jeśli ktoś chce mi zarzucić, że to brzmi jak teoria spiskowa, to niech się zastanowi nad tym, jak to jest, że nawet polityków Ruchu Narodowego zapraszano do mediów (robiono z nimi wywiady/etc.) przed wyborami do PEU w 2014? Przecież media sobie mogły spokojnie przebierać w prawicowych politykach (bo Gowiny i Ziobry miały osobne listy). Prawda jest taka, że odrobinkę pompowano RN, bo media liczyły na to, że urwie kilka % PiS-owi. Partia razem w Wyborach Parlamentarnych 2015 (w opinii „ludzi mediów”) mogła urwać kilka % jedynie ZLEW-owi, więc lepiej było jej nie pokazywać. I nie przyszło tym mędrcom do łbów to, że być może na Razem zagłosują ci, którzy i tak już nie oddaliby głosu na ZLEW? Owszem, mediom zależało na losie lewicy w Polsce, ale tylko i wyłącznie na losie tej, z którą się media dobrze znały. Bo przecież w demokratycznym kraju nie może być tak, że jacyś ludzie (bez znajomości i pieniędzy) zakładają sobie partię i chcą wejść do parlamentu! Non possumus! Nawiasem mówiąc, gdyby Razem było obecne w mediach – ZLEW musiałby się z tą partią liczyć i być może doszłoby do jakichś merytorycznych dyskusji na lewicy – taka sytuacja pomogła by i Razem, i ZLEW-owi. Udawanie, że „na lewo od ZLEWU już nic nie ma” skończyło się tym, że przyszedł na debatę jakiś dziwny koleś i „zaorał wszystkich” (pewnie sporo ludzi przed telewizorami zadało sobie pytanie „kto to ku**a jest ten Zandberg i co to jest to Razem?”), a ZLEW-owi zabrakło czasu na to, żeby się odnaleźć w sytuacji, w której jednak nie są jedynym słusznym wyborem dla lewicowego wyborcy.

Jeśli więc ludzie mediów (i politycy ZLEW-u) koniecznie muszą znaleźć winnych tego, że ZLEW-owi nie udało się wejść do sejmu (bo przecież gdyby zamiast ZLEW-u do sejmu weszła partia Razem – dla tych ludzi nadal byłoby to „porażką lewicy”) - to niech spojrzą w najbliższe lustro.

Źródła:

http://fakty.interia.pl/raporty/raport-wybory-parlamentarne-2015/aktualnosci/news-michal-kabacinski-niech-razem-wezmie-odpowiedzialnosc-za-bra,nId,1909815

piątek, 23 października 2015

Kampania wyborcza – festiwal bełkotu

Zdjęcie znalezione kiedyś w internetach - nie znam autora
Kampania wyborcza (sejmowo/senacka) 2015 była najbardziej debilną kampanią, jaką dane mi było obserwować. Politycy wyszli z założenia, że my, Polacy, jesteśmy narodem idiotów i nie warto nas poważnie traktować, toteż zamiast merytorycznej kampanii wyborczej mieliśmy tytułowy festiwal bełkotu. Polityk z partii, która „idzie po władzę” przychodzi do radia i negując przedstawione przez dziennikarza koszty obietnic swojej partii; nie ma żadnego sensownego argumentu poza „ale w tych wyliczeniach chyba nie chodziło o jeden rok?”.  Sam, rzecz jasna, żadnych wyliczeń nie podaje. Dlaczego? Bo najprawdopodobniej jego partia nie wie, ile będą nas kosztować jej obietnice. Mamy polityka, który nie ma programu wyborczego (ma „strategię zmiany”), bo skoro w Polsce i tak nikt po wyborach nie spełnia obietnic – to po co w ogóle pisać program? Mamy panią polityk, której partia rządziła nami 8 lat i na dobrą sprawę jedyne, co owa pani ma do powiedzenia, to „jak przyjdą inni, to będzie gorzej”. Gdybym chciał tę wyliczankę ciągnąć dalej, to niniejszy tekst pisałbym ad mortem defecatum, więc na tych kilku przykładach poprzestanę. Kampania kampanią, ale warto zastanowić się nad tym, jak to się stało, że PiS z partii, która jeszcze niedawno chyliła się (wydawać by się mogło, że nieodwołalnie) ku upadkowi, nagle walczy o samodzielne rządy. Warto również podumać nad tym, co się będzie działo w Polsce po 25 października.

Przyszłość ma na imię Jarosław Kaczyński


Zacznijmy od PiS-u, czyli od partii, która najprawdopodobniej będzie nami rządzić po wyborach. Napisałem „najprawdopodobniej”, bo moje zaufanie do sondaży jest niemalże zerowe. Jeśli ktoś chce wiedzieć dlaczego, już spieszę z odpowiedzią – w dniach 17-24 sierpnia  przeprowadzono sondaż (CBOS) na temat tego, ilu Polaków weźmie udział w referendum „Komorowsko-Kukizowym”. 32% Polaków powiedziało, że na pewno weźmie w nim udział (warto również wspomnieć o badaniu TNS przeprowadzonym w czerwcu, kiedy to 76% Polaków zadeklarowało, że pójdzie do urn).  Ostatecznie okazało się, że do urn poszło 7,8% uprawnionych do głosowania. Jaki z tego wniosek? Ano taki, że chyba nie umiemy w sondaże. Tym niemniej, bezpiecznie można założyć, że partia Jarosława Kaczyńskiego wygra (nie wiadomo tylko „jak bardzo wygra”). Przyczyna tego stanu rzeczy jest prosta jak budowa cepa – PiS tym razem zainwestował w PR, w speców ds. kreowania wizerunku, firmy badawcze i tak dalej i tak dalej. A  przecież jeszcze nie tak dawno temu politycy PiS odsądzali Donalda Tuska od czci i wiary za to, że „rządzi pijarowo”, a sympatycy tej partii nazywali Tuska PRemierem. Prócz tego, agitacją na rzecz Prawa i Sprawiedliwości zajmuje się najskuteczniejsza machina propagandowa w Polsce – Kościół katolicki (hierarchowie pewnie uznali, że PiS da im więcej niż PO, więc już nawet próbują udawać, że są bezstronni) i niezmordowani „niepokorni”, którzy licząc na to, że coś im z pańskiego stołu skapnie, popierają „dobrą zmianę” (PiS pokazał, że umie się odwdzięczyć- jedna „niepokorna” dziennikarka dostała miejsce na listach a inny niepokorny załapał się na państwową fuchę u prezydenta Andrzeja Dudy – mają więc prawicowi dziennikarze o co walczyć).

No dobrze, może ktoś powiedzieć, my to wszystko wiemy, ale co dalej? A dalej to będzie zamaszyście przejebane. I nie chodzi mi  o ryzyko wprowadzenia cenzury, państwa wyznaniowego/etc (bo choć politycy PiS-u mają przeważnie polot kafarów do wbijania pali mostowych, to jednak potrafią czytać raporty z badań, które dla nich przeprowadzają firmy badawcze i wiedzą, że jeśli zaczną przesuwać kredens w prawo, to się ludzie wkurwią). Mnie chodzi jedynie o to, że o ile rządom PO baaaardzo daleko było do tego, aby je nazwać „poprawnymi”, to przy nadchodzących rządach PiS-u będą się one jawić jako „rządy fachowców”, a nasze społeczeństwo bardzo szybko przypomni sobie o tym, dlaczego w 2007 roku pokazało premierowi Kaczyńskiemu środkowy palec. Partia Kaczyńskiego już w latach 2005-2007 miała gigantyczny problem z kadrami (nie chodzi mi tu ludzi dobieranych z klucza Bierny Mierny Wierny, ale o ludzi z kwalifikacjami wykraczającymi poza „jestem znajomym Jarka”), skutkiem czego ważne funkcje państwowe zaczęli pełnić ludzie pokroju:

Ziobry (który pojęcie o prawie miał takie, że ledwo skończył studia), Macierewicza (Wielkiego Likwidatora Wojskowych Służb Informacyjnych – za czasów którego, byle cywil mógł zostać oficerem Kontrwywiadu Wojskowego w 6 tygodni [wcześniej trwało to „nieco dłużej” - około 4 lat]), Kluzik Rostkowskiej, która tak bardzo nie ogarniała tego czym się zajmuje, że z danych liczbowych podanych przez nią na jednej z konferencji wynikało, że w Polsce mamy pi razy oko 40 milionów ludzi aktywnych zawodowo; Krzysztofa Jurgiela, którego jedynym sukcesem było złapanie się na dziennikarską prowokację i wysłanie samochodu z BOR-owcami, „bo Ojciec Rydzyk prosił”; Ryszarda Legutko, który co prawda nie bardzo wiedział o co chodzi w tym MEN-ie, ale za to potrafił obrazić trójkę licealistów. W rządach PiS-owskich nie było praktycznie żadnego fachowca, ale też nikt od nich bycia fachowcami nie wymagał – mieli być BMW. Dosłownie na palcach jednej ręki można wyliczyć ludzi, którzy nie dostali teki ministerialnej z klucza partyjnego. Jednym z nich był Zbigniew Religa, którego Lech Kaczyński poprosił o objęcie teki ministra zdrowia (i musiało to Lecha wiele kosztować, bo Religa wyborach prezydenckich 2005 poparł Tuska). O Relidze przypominam również dlatego, że ów podpadł PiS-owcom okrutnie, bo nie zrobił czystek w ministerstwie (a przecież tylu chętnych na stołki było), z czego z kolei można wysnuć wniosek, że teraz już nikt w PiS-ie nie popełni „błędu” w postaci obdarowania teką ministerialną kogoś, na kim nie można wymusić podjęcia „słusznych” decyzji.

Teraz też czekają nas „rządy fachowców” spod znaku PiS. Jednym z nich ma być przyszły Minister Obrony Narodowej – Jarosław Gowin, który co prawda nie ma żadnych kwalifikacji (ostatnio zbłaźnił się tym, że nie wiedział, jak nazywa się sekretarz generalny NATO i zamiast przeprosić i obiecać, że sprawdzi – strzelił focha na wizji [rośnie więc konkurencja dla Kofana Anana autorstwa Reni Beger]) i na wojskowości się nie zna, ale za to nadrabia wiernopoddańczym stosunkiem do prezesa PiS. Jeśli ktoś uważa, że przesadzam, bo „Gowin się przecież wcześniej Tuskowi stawiał”, to niech sprawdzi co się stało z Pawłem Kowalem (który miał startować z list PiS) i jak to Gowin o niego „walczył”.

Samo to, że PiS będzie miał ministrów dobieranych na zasadzie BMW nie byłoby straszne, gdyby przynajmniej partia miała jakiś sensowny program (który byłby rozpisany tak szczegółowo, że nawet dyletanci w rodzaju Gowina byliby w stanie wypełniać instrukcje), no ale problem leży właśnie w tym programie i w obietnicach, które w najlepszym wypadku można traktować jako żart z wyborców, a w najgorszym jako zapowiedz katastrofy budżetowej. Przypominam, że poprzednim razem PiS nie podołał rządzeniu Polską w sytuacji, w której mieliśmy nadwyżki budżetowe (za to popisowo te nadwyżki rozpieprzono), teraz budżet mamy cholernie dziurawy, a PiS (proszę wybaczyć słownictwo, ale inaczej się tego nazwać nie da) pierdoli jakieś głodne kawałki o tym, że stać nas na obniżenie wieku emerytalnego, o 500 zetach na dziecko i na kupę innych rzeczy, jednocześnie zapowiadając, że nie będzie potrzeby podnoszenia podatków. A ostatnio Jarosław Kaczyński opowiadał o kwocie 1.400.000.000.000 złotych, którą uda się im pozyskać na „inwestycje”. Powiedzmy sobie szczerze – nie można tych bredni traktować poważnie.
Tyle wydamy na inwestycje! (obrazek ukradziony od Andrzej Rysuje)

Wydaje mi się, że sporo polityków tej formacji liczy po prostu na to, że „jakoś to będzie”. Myślenie tego rodzaju kategoriami zemściło się okrutnie na SLD, które w 2001 roku było niemalże w identycznej sytuacji, co PiS dzisiaj. SLD też szedł po władzę „na pewniaka”, a po jej uzyskaniu okazało się, że niestety kadr brakuje. Tzn. „chętnych” było wielu, ale sensownych ludzi jak na lekarstwo. Poza tym- ustalmy jedno- SLD szedł do władzy, opierając się głównie na hejtowaniu AWS (które zasłużyło na to, żeby odejść w niebyt polityczny po swoich 4 „reformach”) i nikt się tam nie przejmował tym, „co będzie, jak już dojdziemy do władzy”. W PiS-ie jest podobnie. Ot, panowie sobie chcą porządzić trochę. I żaden z tych królów bajeru nie zada sobie dość istotnego pytania – co się stanie, kiedy społeczeństwo się zorientuje, że te wszystkie obietnice (z trotyliardem złotych na inwestycje włącznie) to był tylko i wyłącznie „bajer” kampanijny. Śmiem twierdzić, że PiS w momencie oddawania władzy będzie partią równie znienawidzoną co AWS w 2001 roku.

Chaos zwany Platformą Obywatelską

Drugą w kolejności partią, nad którą się będę pastwił, jest Platforma Obywatelska, która w obecnej chwili jest w stanie cokolwiek nienajlepszym. O ile sondaże nie są „popsute”, to sporo posłów PO będzie musiało sobie szukać innego zajęcia po 25 października. No ale może po prostu zmienią pracę, wezmą kredyt i wszystko będzie w porządku? Nie bez przyczyny przypominam tu „lapsus” Bronisława Komorowskiego (który w sumie mógł powiedzieć, że to taki „Macierewiczowski skrót myślowy”), bo jest to symbol kampanii wyborczych PO w roku 2015, które można spiąć klamrą o nazwie „żenada”. Z tym, że kampania parlamentarna jest, w moim mniemaniu, po stokroć gorsza od prezydenckiej. Śmiem twierdzić, że gdyby PO prowadziło równie żenujące kampanie w latach 2007 i 2011, to PiS by dzisiaj walczył o 4 kadencję rządów w parlamencie, bo pies z kulawą nogą nie chciałby głosować na PO. Co się więc temu misiu, tzn. PO, stało? Donald Tusk się stał. A konkretnie – Donald Tusk sobie poszedł.  Ale zanim sobie poszedł, to dość długo PO rządził i wyciął wszystkich konkurentów (i nie mam tu na myśli Jarosława Gowina, który w swej zarozumiałości aparatczyka uznał, że on by se poradził w zarządzaniu PO, bo pod jego rządami Platforma pewnie by się już dawno rozpadła). W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję. PO i PiS były partiami wodzowskimi. Różnica polegała na tym, że wodzowski charakter PiS polegał na tym, że wszyscy się Jarka bali (i nadal się go wszyscy- z Andrzejem Dudą na czele- boją), natomiast wodzowski charakter PO z tego, że tam wszyscy podskórnie czuli, że „może i ten Tusk to „Dyktator i menda”, ale przynajmniej wie co robi”. I szczerze mówiąc, zastanawiam się teraz nad tym, czy ta rejterada na stanowisko w UE była wynikiem tego, że Tusk „wiedział co robi” i uznał, że „trzeba stąd spierdalać”, czy też naiwnie założył, że spacyfikowana wcześniej (przez niego samego) PO „poradzi sobie bez niego” i dlatego objął stanowisko przewodniczącego rady UE.

Nie chciałbym być posądzony o mitologizowanie Donalda Tuska (choćby dlatego, że jest to wyjątkowo cyniczny i wyrachowany typ, który bez mrugnięcia okiem „wyciął” Cimoszewicza w wyborach prezydenckich 2005, przy pomocy dętej afery), ale jakoś tak to z PO było, że ostatnie wygrane wybory tej formacji miały miejsce „za czasów Tuska”. Nie wiem również, jak wyglądałyby słupki poparcia PO, gdyby Tusk był nadal premierem i kandydatem na premiera. Wiem natomiast, że gdyby nim był, to PiS nie odważyłby się na wystawienie Beaty Szydło jako „przyszłej pani premier”, choćby dlatego, że nikt przy zdrowych zmysłach nie uznałby, że Beata Szydło miałaby jakiekolwiek szanse w debacie z Tuskiem. Warto również mieć na uwadze to, że niedźwiedzią przysługę oddały Platformie media mainstreamowe. Te wszystkie apele Lisów, Michników i innych o tym, jak to będzie przesrane w Polsce, jeśli PiS zacznie rządzić są nie dość, że męczące to jeszcze pomagają PiS-owi. Dlaczego? Dlatego, że owa partia zbudowała (debilną co prawda, ale skuteczną) narrację, według której w Polsce rządzi jakiś układ, który jest wspierany przez media blablabla. I każdemu apelowi Lisa, PiS-owski agitprop nadaje odpowiedni spin: „PATRZCIE! UKŁAD NAS ATAKUJE! ONI SIĘ NAS BOJĄ!”.  Nie mam pojęcia po cholerę mainstream płodzi te swoje apele i odezwy. Tzn. może inaczej – na pewno starają się oni w jakiś sposób pomóc Platformie i to jestem jeszcze w stanie zrozumieć (choć pochwalać tego nie zamierzam, bo dziennikarze nie są, kurwa, od tego, żeby się mizdrzyć do władzy, tylko od tego, żeby tej władzy patrzeć na ręce), ale przecież chyba widzieli, jak bardzo te ich apele „pomogły” Komorowskiemu, a mimo to, z uporem godnym lepszej sprawy, nadal „robią swoje”.

A co będzie dalej z PO? To zależy od tego, jak owa partia odnajdzie się w roli opozycji. Od siebie dodam jedynie tyle, że nieco przerażające jest to, że partia rządząca rozsypała się jak domek z kart tylko i wyłącznie dlatego, że przewodniczący sobie poszedł. 

Antysystemowcy

W tym fragmencie nie będę się jakoś specjalnie rozpisywał dlatego, że nawet jeśli partia JKM i menażeria Kukiza dostaną się do parlamentu (co w przypadku partii KORWIN jest raczej wątpliwe),  to będą w nim pełnić rolę przystawek, a ich posłowie zostaną bardzo szybko zagospodarowani przez PiS (który ma doświadczenie w „pozyskiwaniu” polityków innych formacji), który będzie „głównym rozdającym stołki” w kolejnej kadencji parlamentu.

ZLEW
 
Najbliższe wybory to dla dla SLD i Palikota polityczne być albo nie być. Jeśli ZLEW dostanie się do parlamentu, to najprawdopodobniej się rozpadnie (tak samo jak wcześniej rozpadł się LiD) przy okazji głosowania nad jakimś spornym projektem ustawy. „Ale może teraz będą sensowną opozycją?” Nie, nie będą. SLD miało 10 lat na to, by być sensowną opozycją i jakoś tak nic z tego nie wyszło. Palikot miał, co prawda, znacznie mniej czasu do dyspozycji, ale za to spożytkował go lepiej i rozpieprzył swoją partię w ciągu jednej kadencji. Jeśli zaś ZLEW padnie przed progiem, to będzie koniec SLD, bo skoro partia ta nie potrafiła się pozbierać będąc w sejmie, to tym bardziej nie pozbiera się będąc poza nim. Owszem, Barbara Nowacka jest sensowną osobą, ale jej przywództwo byłoby nieco bardziej wiarygodne, gdyby nie było ono efektem tego, że zarówno SLD jak i Palikotowi w oczy zajrzało ryzyko spadnięcia w niebyt polityczny. Poza tym – sama jedna Nowacka nie ma szans sprawić, że ZLEW będzie sensowną opozycją.

RAZEM

Na samym początku moich dywagacji na temat tej partii – małe obwieszczenie. Jakiś czas temu sobie sam obiecałem, że jeśli RAZEMy będą blisko progu wyborczego (w sondażach rzecz jasna), to oddam na nich głos. Dzisiejsze sondaże pokazują, że RAZEM może liczyć na 4-5% poparcia – tym samym słowo się rzekło i głos swój oddam na tę właśnie partię. Nie chciałbym być źle zrozumiany – to, że sam oddam głos na tę partię, nie oznacza, że będę agitował na jej rzecz (bo nie odczuwam takiej potrzeby, każdy powinien głosować zgodnie z własnymi poglądami i nie powinien się sugerować opiniami jakiegoś lewackiego blogera). Tyle tytułem wstępu.

Ad meritum – partii RAZEM należy się karny kutas za chujową kampanię. Ja rozumiem, że to idealizm i te sprawy, ale nie można w dzisiejszych czasach liczyć na to, że da się cokolwiek ugrać za pomocą stonowanego i ugrzecznionego przekazu (który jest skonstruowany tak, żeby broń Potworze Spaghetti nie nadepnąć nikomu na odcisk) i generalnie olewać (zapewne z powodu skrajnego obrzydzenia) coś takiego jak Public Relations. Bo ten przekaz przepadnie w zalewie bełkotu produkowanego przez agitprop dużych partii. „No ale co też Piknik opowiada, przecież jednak się udało dobić do 4-5%!” Owszem udało się, ale kiedy te sondaże ruszyły? Po tym, jak Adrian Zandberg (którego teraz wszyscy lustrują) rozbił bank w trakcie debaty. W trakcie której to debaty zastosował szereg technik perswazyjnych i erystycznych (vide Jeśli będzie tak, jak proponuje pan Petru: 3 razy 16, to będziemy mieli drugą Rosję), potem to samo zrobił w trakcie rozmowy z Wiplerem (tłumacząc, że jeśli powstanie koalicja anty-PiS, to jest to idealna droga do Orbanizacji Polski). Nie chcę tu nikogo zanudzać technikaliami, chodzi mi jedynie o to, że o RAZEM zrobiło się głośno w momencie, w którym Zandberg zastosował (cholera wie, czy świadomie, może on po prostu „mówił prozą i nic o tym nie wiedząc”?) techniki, które są chlebem powszednim dla polityków. Różnica między nim, a „zawodowymi politykami”, biorącymi udział w debacie polegała na tym, że przy okazji odpowiadał na pytania z sensem (co się politykom naszym już od dawna nie zdarza). I teraz należy sobie zadać pytanie – czemu wcześniej olewano takie podejście? Czemu większość wpisów na fanpejdżu partii RAZEM było skonstruowanych tak, że można było zasnąć w trakcie czytania pierwszego akapitu? Gdyby Zandberg mówił podobnym językiem – dzisiejsze sondaże dawałyby jego partii pewnie 1,5% poparcia. „No bo media nas nie pokazywały” - noż po prostu szok i niedowierzanie! Media ignorują małe komitety, które nie mają pieniędzy? Któż się tego mógł spodziewać... Gdyby tylko istniało jakieś medium, w którym można publikować treści, nie przejmując się medialnymi gate-keeperami... A nie, czekajcie – jest przecież takie medium (i nazywa się ono „internet”), w którym można np. publikować filmiki (choćby i kręcone z ręki) i jeśli się odbiorcom filmik spodoba – to rozniosą go po internetach i w dupie będą mieli to, czy media pokazują autorów filmiku, czy też nie. Tak gwoli ścisłości, mnie nie chodzi o to, żeby glanować RAZEM-owców z mojego wygodnego miejsca przed komputerem, ale o zwrócenie uwagi na fakt, że jeśli chcą odegrać jakąkolwiek istotną rolę z polskiej polityce, to nie mogą się dać zadeptać.

Ok, pokrytykowaliśmy sobie, teraz może kilka słów o tym, co wyżej wymieniona partia robiła dobrze. Ano np. program napisała. I ok, niektóre z zawartych tam pomysłów to pobożne życzenia podszyte populizmem, ale umówmy się, że żyjemy w kraju, w którym największa partia opozycyjna (która „idzie po władzę”) opowiada jakieś pierdolety o trotyliardach złotych, które to wyciągnie z kapelusza, żeby nam, Polakom, byt poprawić – więc raczej nie powinniśmy hejtować lewackiej partii za to, że jest odrobinę (w porównaniu do PiSu) populistyczna. Poza tym – lewica musi być populistyczna, bo tylko i wyłącznie wtedy ktokolwiek na nią zwróci uwagę. Dowód? Choćby 75% podatek dla najbogatszych, którego wprowadzenie jest cokolwiek nierealne (bo niby która duża partia- każda jedna sponsorowana przez biznes- by za czymś takim głosowała?), ale za to rozgrzał do czerwoności komentatorów (przy okazji obnażając całkowite wręcz niezrozumienie terminu „podatek progresywny” u wielu komentujących). Dzięki programowi partii RAZEM stała się rzecz niesłychana – doszło u nas do debaty NAD PROGRAMEM jakiejś partii. Rzecz jasna, prawica od wczoraj usiłuje debatę sprowadzić na ukochane przez siebie tory i brandzluje się tym, że ZANDBERG MIAŁ KOSZULKĘ Z MARKSEM (nawiasem mówiąc, niemałym szokiem dla „typowego prawaka” może być to, że Marks nie był Marksistą), więc jest komuchem, więc niech spierdala. Tym samym prawicowcom nie przeszkadzała postać Andrzeja Kryże w randze podsekretarza stanu w rządzie PiS (no ale Kryże nie miał koszulki z Marksem – on jedynie zamykał opozycjonistów do pierdla za czasów PRL, więc jest spoko, nie to co ten ZANDBERG BOLSZEWIK!).

Kilka wiader pomyj wylano na RAZEM dlatego, że nie eksponowali nadmiernie kwestii światopoglądowych (związki partnerskie i te sprawy), no bo co to panie za lewica, co to nie mówi o takich rzeczach. Moim zdaniem jest to dowód na dobre rozeznanie w realiach. Czemu? Ano temu, że jakoś tak się złożyło, że wszelkie światopoglądowe zmiany (legalizacja małżeństw jednopłciowych, liberalizacja prawa aborcyjnego/etc./etc.) dokonały się w krajach, w których ludziom (tzn. większości z nich) żyje się dość dobrze (chodzi mi o wymiar ekonomiczny). W takich krajach można ruszyć tematy światopoglądowe, bo nikt tego nie nazwie „tematem zastępczym” (i nie ma tu nic do rzeczy to, że dla naszej prawicy każdy projekt ustawy, który jest niezgodny z konserwatywno-kościelną sztancą światopoglądową, jest „tematem zastępczym”, a każdy projekt z tą sztancą zgodny jest „głosem społeczeństwa”). Im biedniejszy kraj, im gorsza sytuacja ekonomiczna w nim panuje, tym łatwiej jest różnym szemranym typom szczuć ludzi na wszelkiego rodzaju mniejszości. Jestem się w stanie założyć o wiele, że gdyby zapytać dzisiaj jakiegoś PiS-owskiego drona o to, „czemu w Polsce jest źle”, to okazałoby się, że na dość wysokim miejscu znajduje się „gender i geje”. Hejtowanie mniejszości (dowolnych) nie jest li tylko efektem tresury, którą obywatelom serwuje konserwatywno-kościelna szczujnia, to jest przemyślane działanie, dzięki któremu ludzie, którym jest generalnie rzecz ujmując chujowo, zamiast skupiać się na dymającej ich klasie politycznej – skupią się na „gejach i genderze” (a dzisiaj na imigrantach, którzy będą nam niemowlęta przerabiać na kebaby). Ujmując rzecz nieco inaczej – klasa polityczna tak długo może olewać obywateli, jak długo będzie im dawać kogoś, kogo będą mogli nienawidzić. W związku z powyższym, w celu wprowadzenia jakichkolwiek zmian światopoglądowych (i nie chodzi mi tu o zmiany w kierunku konserwatywnego zamordyzmu), trzeba wpierw zadbać o to, żeby obywatelom się nieco lepiej żyło. Tym samym podejście RAZEM-owców wydaje się być cokolwiek rozsądne i moim skromnym zdaniem („zabitego” lewaka światopoglądowego) nie powinno się ich za takie podejście glanować.


Reszta

Pominąłem w niniejszej notce Nowoczesną Kropkę Ryszarda Petru. Choć zakładam, że owa partia znajdzie się w parlamencie (jeśli padnie przed progiem, będzie to oznaczało spektakularną klęskę mediów, które zawzięcie pompowały tę partię w ostatnich tygodniach kampanii), ale póki co niewiele można o tej partii powiedzieć (prócz tego, że jest to partia ludzi biznesu i będzie robić wszystko, żeby innym ludziom biznesu żyło się dobrze). Trochę śmieszą mnie PiS-owskie utyskiwania „to jest szalupa ratunkowa dla PO”, bo choć faktycznie tak może być, to wielce szanownym PiS-owcom przypominam, że ich partia była szalupą ratunkową dla polityków, którzy rozpieprzyli Porozumienie Centrum. Na temat PSL-u nie bardzo chce mi się pisać – bo owa partia pewnie znowu wejdzie do sejmu (jakoś tak mi się nie wydaje, żeby sondaże na wsiach przeprowadzano, a tam PSL ma największe poparcie) i pewnie znowu będzie w jakiejś koalicji (no chyba, że politycy tej formacji uznają, że przeczekają rządy PiS).

Ciemność, widzę ciemność

Niezależnie od wyników wyborów – nadchodząca kadencja będzie kadencją straconą. Choć tak po prawdzie, gdyby patrzeć na minione kadencje (wszystkie, bez wyjątku), przez pryzmat tego, jakie „owoce” przyniosły – to nie było takiej, której nie można by było określić mianem straconej. Bo jeśli w 25 lat po upadku PRL-u  sporym poparciem cieszą się partie, które z nim walczą - to chyba coś tu kurwa jest nie tak od dłuższego czasu. W najlepszym wypadku PiS wypieprzy się na swoich obietnicach (bo co prawda będą się starać wszystko zwalać na PO, ale przecież sami twierdzili, że Polska jest w ruinie, a mimo to nie wycofywali się ze swoich obietnic). W najgorszym wypadku – zacznie te obietnice realizować i rozpieprzy nam budżet do reszty. Co nie napawa szczególnym optymizmem, zważywszy na fakt, że w 2020 roku czeka nas brutalne zderzenie z rzeczywistością „bez dopłat z UE” (w oparciu o które większość samorządów bilansuje swoje budżety). Ujmując rzecz nieco innymi słowy – będzie przejebane, tylko jeszcze nie wiadomo jak bardzo.

I tym optymistycznym akcentem zakończę moje dywagacje przedwyborcze. A do czytelników mam jedną prośbę – idźta głosować, żebyśmy się znowu nie musieli wstydzić za niską frekwencję.