Likwidacja dotowania partii
politycznych z budżetu państwa na pierwszy rzut oka wydaje się być
doskonałym pomysłem. O naszej klasie politycznej można bowiem
powiedzieć bardzo wiele, ale określenia takie, jak „pracowitość”,
„uczciwość” etc. w owym „bardzo wiele” się raczej nie
zawierają (są, rzecz jasna, chlubne wyjątki, ale mówimy o
większości). Poza tym, nasi dzielni politycy mają tendencję do
wydawania publicznych pieniędzy na jakieś pierdoły, czym
(delikatnie rzecz ujmując) nie zaskarbiają sobie sympatii
społeczeństwa. I jak tak człowiek sobie poduma o tym wszystkim, to
nie powinno nikogo dziwić postrzeganie ucięcia dotacji w
kategoriach „odebrania darmozjadom pieniędzy, na które nie
zasługują i których nie potrafią szanować”.
Staram się unikać powtórzeń w
tekstach, ale tym razem powtórzenie jest konieczne - „na pierwszy
rzut oka” ucięcie dotacji to doskonały pomysł. Przynajmniej
ukarze się darmozjadów. Tylko, że jeśli się nad tym całym
pomysłem głębiej zastanowić, to może się okazać, że pierwszy
rzut oka był mylący i to bardzo. No, ale - jak to mawiał Bogusław
Wołoszański – nie uprzedzajmy faktów.
Pierwsza sprawa, która nie dawała mi
spokoju to fakt, że partia, która tak gorąco domaga się
likwidacji dotowania partii z budżetu (PO), otrzymuje z tegoż
budżetu 47,6 miliona złotych. O ile łatwo zrozumieć PiS (który
nie chce zmian w zakresie dotacji), to PO zrozumieć znacznie
trudniej. Ktoś mógłby powiedzieć „ha! PO to partia związana z
biznesem! Poradzą sobie” i trudno się z tym nie zgodzić. Tylko,
że tu jest Polska, a Polska to kraj cwaniaków, w którym
przedsiębiorcy z milionowym obrotem nie wstydzą się składać
wniosków o dodatek mieszkaniowy. Co gorsza – Polska to kraj, w
którym ci przedsiębiorcy zgodnie z prawem takie dodatki mogą
otrzymać (tu notka w temacie dodatków). Co to ma wspólnego z
politykami? Głównie to, że w zakresie cwaniactwa politycy mogliby
korepetycji udzielać tym przedsiębiorcom. Mam uwierzyć w to, że
partia, która dostaje z budżetu kilkadziesiąt baniek, jest w
stanie bez mrugnięcia okiem (o ile, rzecz jasna, partia mogłaby
okiem mrugać) zrezygnować z takiej kasy? Nawet w skali kraju 47,6
miliona złotych to kupa pieniędzy – z tym chyba nikt nie będzie
polemizował. Co PO zyskuje w zamian? W chwili obecnej niewiele.
W teorii – tego rodzaju działanie mogłoby sugerować wyborcom,
że PO jest partią ludzi uczciwych, którzy nie chcą żerować na
budżecie kraju. W praktyce – sugestia, jakoby jakakolwiek partia z
naszego parlamentu była „partią ludzi uczciwych”, może być
traktowana jako bardzo kiepski dowcip. Posłowie na swoją opinię
(cwaniaczki/złodzieje/etc.) pracowali w pocie czoła przez ponad 20
lat i ucięcie dotacji budżetowych nie zmieni ich wizerunku.
No to może chodzi o
to, żeby odciążyć budżet? Wszak „za
pieniądze z budżetu, które otrzymały ugrupowania w 2012, można
sfinansować roczne inwestycje drogowe w jednym z województw.” I
wszystko fajnie, tylko że w porównaniu do kwot, które nasi mądrzy
inaczej politycy marnują podejmując kretyńskie decyzje, suma
dotacji dla wszystkich partii wydaje się być z punktu widzenia
budżetu raczej niewielka. Ujmując rzecz brutalnie – polski tonący
budżet nie odczuje w żaden sposób tego, że partie nie są zeń
dotowane.
Podsumujmy
to wszystko. PO chce zrezygnować z prawie 50 baniek nowych złotych
dla wątpliwego efektu propagandowego? I to w sytuacji, w której nie
wiadomo, jak się potoczą dalsze losy tejże partii? Przecież
naturalnym odruchem cwaniaka byłoby „nachapanie się”, póki
jeszcze można (bo po przegranych wyborach koryto się bardzo, ale to
bardzo oddali). Z perspektywy budżetu „odciążenie” jest
bezsensowne.
Zatem
może chodzi o to, żeby zrobić na złość partiom, które nie mają
„bogatych kolegów”? Coś w tym niezaprzeczalnie jest. PO jako
partia z zapleczem biznesowym najmniej boleśnie odczułaby tę
zmianę. Jednakże bądźmy realistami – partie, które siedzą w
parlamencie, z problemami, bo z problemami, ale sobie poradzą. Wszak
świat biznesu szukał, szuka i będzie szukał „wejścia” do
polityki. I w tym punkcie muszę się zgodzić z partią, której
nazwa jest interpretowana jako Paranoja i Schizofrenia. Owszem,
likwidacja dotacji mogłaby pogłębić patologię w polskiej
polityce (tak, może być gorzej). W sytuacji, w której partie
musiałyby szukać pieniędzy, usłużni biznesmeni z pieniędzmi z
chęcią by im pomogli. Rzecz jasna, każdy trzeźwo myślący człek
wie, że nie ma czegoś takiego jak darmowy lunch. Tym samym
biznesmeni chętnie by pomogli, ale owa pomoc miałaby swoją cenę.
W tym miejscu chciałbym zaznaczyć, że nie jestem jakimś
bolszewikiem ziejącym nienawiścią do świata biznesu. Jednakże
tylko człowiek nieskończenie naiwny uzna, że przedsiębiorca
wspieranie jakiejś partii politycznej potraktuje jako coś inszego
niźli inwestycję. Tzn. owszem, zdarzają się ludzie, którzy
partie wspierają z przyczyn ideowych, ale w mojej opinii jest to
mniejszość.
Uważny
czytelnik mógł wychwycić to, co napisałem w poprzednim akapicie,
a konkretnie: „partie, które
siedzą w parlamencie
(…) sobie poradzą”. I
tu można dopatrywać się realnych celów likwidacji dotowani
partii. Celem nadrzędnym jest, z tego co mi się wydaje,
zabetonowanie status quo (aczkolwiek możliwe jest również to, że
politycy PO są durni na tyle, że to, co ja uznałem za cel
nadrzędny, jest po prostu efektem ubocznym, którego nie wzięli pod
uwagę). Skąd ten pomysł? Ano stąd, że nowej partii bardzo ciężko
będzie poradzić sobie bez dotacji. W tym miejscu poczynić muszę
jedną uwagę. Poprzez „nową partię” rozumiem taką, której
członkowie nie są spadochroniarzami z innych partii. Nowo-powstała
partia mogłaby się bez problemu dostać do parlamentu w 2015 roku.
Tylko, że jej problemy zaczęłyby się już po dostaniu się do
tegoż parlamentu. Ktoś może przytomnie zauważyć, że „skoro
ich było stać na kampanię wyborczą, to tym bardziej poradzą
sobie po wygranych wyborach”. Taka wypowiedź w kontekście
biegunki bilbordowo-plakatowo-ulotkowej, którą nam serwują nasi
politycy w trakcie każdej kampanii, jest sensowna. Tylko, że owa
biegunka nie ma nic wspólnego z profesjonalną kampanią. Śmiem
twierdzić, że nowa partia mogłaby dostać się do parlamentu przy
minimalnym wkładzie finansowym. Sensownie przeprowadzona kampania
nie wymaga jakichś specjalnie wielkich nakładów finansowych. A już
na pewno nie wymaga ciężkich milionów, które wydają na kampanie
największe partie.
Taka
mała dygresja w tym momencie. Skoro dałoby się zrobić coś
taniej, to czemu ludzie wydają tyle pieniędzy? Ano temu, że
szefami sztabów zostają głąby, które nie mają pojęcia o tym,
co to jest public relations. Ci ludzie „wiedzą”, że kampanię
można najlepiej prowadzić w jeden sposób - zasypać miasto czy
okręg wyborczy plakatami, bilbordami, ulotkami (których ludzie mają
dosyć). Tak wygląda „kreatywna kampania” w wykonaniu „speców”
partyjnych. Innymi słowy – na kampanię wydaje się dużo
pieniędzy, bo „spece” nie mają zielonego pojęcia o tym, na co
je wydawać. Przeciętny polityk w trakcie kampanii skupia się więc
nie tyle na niej samej, co na pozyskaniu sponsorów. Takiemu
„wspieranemu” koledzy biznesmeni nie pozwolą biedować. W
znacznie gorszej sytuacji byłby ktoś, kto dostał się do
parlamentu dlatego, że prowadził sensowną kampanię, na którą
nie wydał pierdyliarda złotych. Taki nie siedziałby u nikogo w
kieszeni i dla niego brak dotacji mógłby być problemem. Rzecz
jasna, usłużny biznes na pewno by się do niego uśmiechnął, ale
mógłby to być uśmiech bardzo kosztowny.
Utrzymanie
politycznego status quo jest na rękę wszystkim w parlamencie. Nowa
partia mogłaby zakłócić symbiozę, w której żyją „skłóceni
ze sobą” politycy. Największe zagrożenie (pod warunkiem, że nie
byłaby kolejnym klonem PiS) stanowiłaby dla PO, bo mogłaby jej
odebrać umiarkowanych wyborców (o ile jeszcze takowi pozostali).
PiSowi głosy gwarantują tabuny „niepokornych” dziennikarzy –
ojciec Rydzyk itp. PiS się więc bardziej martwi o pieniądze, a nie
o głosy. Smutne jest to, że PiS jako jedyna partia zwraca uwagę na
to, jakie zagrożenie niesie ze sobą romans biznesu z polityką.
Smutne dlatego, że owa partia, która jest traktowana jako główne
zagrożenie demokracji (nie bez przyczyny), jest jedyną, która
(zapewne niechcący) tejże demokracji teraz broni.
Jeśli
ktoś w tym miejscu powie „przecież nie stać nas na to, żeby
dotować partie z budżetu!”, to ja odpowiem - a czy stać nas na
to, żeby rządzili nami ci sami ludzie – tyle, że na zmianę?
Jeśli w 2015 roku PiS wygra (a raczej wygra, chyba że Jarosław
zadba o to, by było inaczej), to po bardzo niedługim czasie ludzie
będą mieli dość tej partii i to, z czym się PiS mierzył w 2007
roku, będzie niczym w porównaniu z oporem społecznym przy
kolejnych wyborach. Kto wtedy wygra? Palikot? Nie wiadomo, czy w
ogóle wejdzie do parlamentu. SLD? Jakim cudem? Miller był bardzo
skuteczny w punktowaniu Buzka, ale potem poległ jako premier, a
teraz nie radzi sobie nawet w opozycji. PSL przecież nie wygra
wyborów. Twory w rodzaju Republikanów (nie wiem, jak się ich
partia będzie ostatecznie nazywać), Solidarnej Polski i ich
potencjalny wkład w politykę oceniać będziemy mogli po wyborach
2015 (aczkolwiek podejrzewam, że ów wpływ będzie marginalny). Kto
nam zostaje? PO i nikt więcej. Następnie PiS przejdzie do opozycji
i będzie lizał rany, czekając na „swoją kolej”. Prawda jest
brutalna – bez nowej partii i nowej siły w parlamencie, mamy jako
naród (albo społeczeństwo, w zależności kto na kogo głosował)
po prostu przesrane. Nie stać nas na to, żeby nieudacznicy
przeganiali się w parlamencie z miejsca na miejsce.
Tak na
sam koniec napiszę jedno. Bardzo chciałbym, żeby to betonowanie
parlamentu było celowym działaniem. Z jednej strony, co prawda,
oznaczałoby to, że PO to cwaniaczki i zrobią wszystko, byle na
długo nie odpaść od koryta. Z drugiej zaś strony – partia,
której członkowie niechcący robią tego rodzaju rzeczy, jest (moim
zdaniem) znacznie bardziej niebezpieczna. Dlaczego? Bo cwaniak, w
przeciwieństwie do głupka, jest przewidywalny.
Źródła:
1. Jakieś przykłady tej "sensownej i bez milionów" kampanii wyborczej?
OdpowiedzUsuń2. PiS zagrożeniem dla demokracji? No patrz, a ja zawsze myślałem że jedynym zagrożeniem demokracji jest UE, homolobby i feministki:)Ale serio, nie interesuję( interesowałem?) się zbyt polityką i PiS zawsze postrzegałem jako bandę idiotów, ale aż zagrożenie dla demokracji? Przykłady jakieś?
ad 1) To pytanie to żart? Przykładu na takową - z naszego pięknego kraju nad Wisłą nie ma i póki co nie będzie. A przynajmniej do czasu, aż szefami sztabów przestaną być zwolennicy kampanii "mordy na bilbordy". Nawiasem mówiąc - Ruch Narodowy (któremu poświęciłem i będę poświęcał kolejne notki i nie będą to bynajmniej peany na cześć tejże organizacji) ośmieszył PiS - pokazując, że można zorganizować konwencje wydając kilkadziesiąt razy mniejszą kwotę na ten cel.
UsuńAd 2) Zdanie, do którego nawiązujesz brzmiało:
"Smutne dlatego, że owa partia, która jest traktowana jako główne zagrożenie demokracji (nie bez przyczyny)"
Słowem kluczem w tym zdaniu było "JEST TRAKTOWANA" - acz przyznaje, że mylący mógł być brak dopisku "przez media".
Tym niemniej w zdaniu tym było również "nie bez przyczyny". No to ja może podam jedną. Dawno, dawno temu - jak się rozpoczęło brandzlowanie tarczą antyrakietową - wójt (albo jakiś lokalny włodarz nie pamiętam jego "stopnia") miejscowości, w której się miała tarcza podobnież pojawić - usiłował się dowiedzieć czegokolwiek na ten temat od władz ówczesnych. Ponieważ go olewano (nie udzielając mu żadnych informacji) - zwrócił się do Amerykanów. W odpowiedzi na to - Mariusz Szczygło (ten sam, który zginął w Smoleńsku), będący w tedy bodajże szefem MON, - w telewizji powiedział, że w sprawie wójta zostaną wyciągnięte konsekwencje - bo nikt nie ma prawa do kontaktowania się z zagranicą - bez pozwolenia władz centralnych. Cytat niedosłowny - ale sens wypowiedzi (śmierdzący na kilometr PRLem) zachowany. Czemu PRLem śmierdzi? Bo to nic innego jak polityka sterowana centralnie - która jakoś tak nie idzie w parze z tym, że samorządy mamy w Polsce :)
Poza tym - mam może przypomnieć pomysł śp Gosiewskiego, który miał "usprawnić wolność mediów w Polsce"?
Powodów, dla których PiS jest postrzegany (słowo klucz) jako zagrożenie dla demokracji są tony.