czwartek, 19 października 2023

Po wyborach o wyborach #1

Niniejszą notkę (której tytuł jest z gatunku selfexplanatory) zacznę od tego, że jak tak sobie patrzę na wynik wyborów, to czuję, że „żyją we mnie dwa wilki”. Jeden z nich cieszy się z tego, że PiS dostał łupnia w wyborach (czytaj: stracił samodzielną większość i nawet konfa mu nie wystarczy do przeskoczenia 230 głosów). Drugi natomiast jest (eufemizując) nie do końca ukontentowany wynikiem wyborczym komitetu Nowej Lewicy. Niemniej jednak zadowolenie pierwszego wilka jest większe, niż niezadowolenie tego drugiego. A teraz pozwólcie, że rozłożymy sobie to wszystko (tzn. wybory i ich wynik) na czynniki pierwsze. Od razu zaznaczam, że notka ta (i kolejne w „serii” [bo już wiem, że mi się to rozrośnie bardzo] będą nosiły znamiona mojego przechwalania się i spamowania linkami do moich wcześniejszych Głośnych Tekstów)


Zacznę od oczywistej oczywistości. Te wybory nie były wyborami, które można by było nazwać „uczciwymi”. Rzecz jasna, mogłyby być jeszcze bardziej nieuczciwe (takie, jak np. w ukochanej przez [jeszcze przez jakiś czas] Zjednoczoną Prawicę ojczyźnie Orbana), ale z tego wcale nie wynika, że powinniśmy nad tego rodzaju rzeczami przechodzić do porządku dziennego.


Nie można określić mianem „uczciwych” wyborów, w których jedna z partii traktuje budżet kraju, jak własny budżet kampanijny i wykorzystuje w kampanii praktycznie cały aparat państwowy. Doskonałym przykładem były, na ten przykład „pikniki rodzinne”, będące najzwyklejszymi w świecie agitkami wyborczymi, które partia Kaczyńskiego organizowała za pieniądze podatników. Kolejnym przykładem było referendum, które co prawda na samym początku miało być jedynie o migracji (którą PiS starał się spiąć klamrą z opozycją), a potem (co za przypadek) idealnie wpasowało się w Strachy na Lachy, którymi PiS raczył suwerena. To referendum było elementem kampanii, w który to element można było wpompować gigantyczne pieniądze. Nie można zapominać o miliardowym budżecie mediów rządowych (tv i radio), które wiernie służyły partii. Warto wspomnieć również o końcówce kampanii, kiedy to prasa regionalna, podległa Orlen Pressowi, w ramach pluralizmu/etc. odmówiła publikacji materiałów wyborczych partii opozycyjnych.  


Mimo tego, że wybory uczciwe nie były (a w zanadrzu partia miała jeszcze jeden wał, o którym nieco później będzie) Partia je sromotnie przegrała. Tak, wiem, wybory jako takie wygrała, ale straciła samodzielną większość. Rozmiary porażki są (cytując klasyka) porażające. W 2019 na partię Kaczyńskiego zagłosowało 8.051.935 wyborców, frekwencja wyborcza wyniosła wtedy 61,74%. W 2023 na PiS zagłosowało 7.640.854. Nawet przy równej frekwencji byłby to spory spadek, a przy frekwencji wynoszącej 74.38% (ta różnica to prawie trzy miliony osób uprawnionych do głosowania) to coś, co można określić mianem (eufemizując) katastrofy.


Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że PiS był świadom zagrożenia, jakie stanowi dla niego wysoka frekwencja. O ile wcześniej utrzymywano, że PiS „podbije” Polskę przy pomocy wszelkiej maści gamechangerów (jestem tak stary, że pamiętam, jak jednym z nich miał być „Polski Ład”), które sprawią, że umiarkowany wyborca znowu będzie przychylnie zerkał na PiS (a przestał na niego tak zerkać po 2020 roku i po wyroku Trybunału Przyłębskiego). Gdyby te zabiegi się udały, PiS nie musiałby się obawiać podwyższonej frekwencji (bo po prostu przełożyłaby się ona na jego lepszy wynik wyborczy). Tyle, że te wszystkie gamechangery zawiodły (ile ich było, to chyba jedynie redaktor Kolanko i redaktor Baranowska pamiętają). W związku z powyższym PiS doszedł do wniosku, że wysoka frekwencja jednak mu nie odpowiada i zaczął srogo kombinować.


Pierwszym przejawem tych kombinacji była nowelizacja Kodeksu Wyborczego, w związku z którą to nowelizacją powstać miało sporo nowych obwodów do głosowania. Oficjalnie chodziło o zwiększenie frekwencji. Nieoficjalnie (ale była to tajemnica poliszynela) chodziło o zwiększenie frekwencji w niewielkich gminach, czyli tam, gdzie (co za przypadek) znacznie większe poparcie ma przeważnie partia Kaczyńskiego (przyznam szczerze, że nieodmiennie cieszy mnie to, że niebawem nie będzie już trzeba w stosunku do tej partii używać określenia „partia rządząca”).  


Równolegle prowadzono działania, mające na celu zdemobilizowanie elektoratu opozycyjnego. Te wszystkie sondaże-krzaki, w których pytano o to „która partia wygra wybory” (i PiS w nich zbierał 50%), nie pojawiały się przez przypadek. Tak samo, nieprzypadkowe było wrzucanie do debaty informacji o „wewnętrznych sondażach”, w których PiS miał „stabilne poparcie powyżej 40%”. Nie inaczej było w przypadku narracji, że po co głosować na opozycję, skoro te partie się nie będą w stanie dogadać (co ciekawe, ta konkretne narracja przetrwała porażkę wyborczą i PiSowskie opiniomaty nadal nią katują suwerena). Jednakowoż ze wszystkich tych działań najbardziej widoczne były te narracje, z których wynikało, że „opór jest daremny”.


Dla każdego, kto się nieco bliżej przyglądał kampanii Prawa i Sprawiedliwości oczywiste było, że jest to kampania prowadzona w sposób (eufemizując) cholernie nerwowy. Partia Kaczyńskiego skakała z tematu na temat w poszukiwaniu „politycznego złota” (robaki, Papież, komisja ds. wpływów rosyjskich, „Zielona Granica” i migracja to tylko niektóre z nich). Każdy z tych tematów był niemiłosiernie przegrzewany. Niemniej jednak zdziwiło mnie to, że panika wśród prawicowego aktywu zaczęła się w dniu wyborów na długo przed tym, jak ktokolwiek mógł mieć dostęp do wyników exit-poll. Przyczyną tej paniki były moim zdaniem pierwsze doniesienia o frekwencji, z których wynikało, że najprawdopodobniej „idziemy na rekord”. Był to bardzo zły znak dla partii, która zainwestowała bardzo dużo zasobów w działania mające na celu obniżenie „wrogiej” frekwencji  (potem widziałem trochę wpisów szeregowych dronów Zjednoczonej Prawicy, które siebie nawzajem usiłowały przekonać, że ta frekwencja to może wieczorem już nie być rekordowa, bo przecież mecz będzie ważny!)


No dobrze, ale jak to się w ogóle stało, że PiS (pomimo gargantuicznych nakładów finansowych i „roboczogodzinowych”) poniósł to zwycięstwo? Na ten temat powstanie pewnie niejedna książka, tak więc ja sobie tutaj jedynie skrótowo pozwolę na autorską ocenę. W telegraficznym skrócie i w uproszczeniu, chodzi (w głównej mierze) o absolutny wręcz brak pokory i o absolutnie niezachwiane poczucie własnej sprawczości. Wydaje mi się, że wydarzeniem, które sprawiło, że PiS przestał się czymkolwiek i kimkolwiek przejmować, była wygrana Andrzeja Dudy w 2020 roku. To była bardzo paskudna kampania (w trakcie której odbywało się rytualne szczucie i fear mongering na pełnej). W trakcie wieczoru wyborczego co prawda był moment zawahania (po ogłoszeniu exit poll sztab Dudy miał trochę niewyraźne miny), ale wszystko to poszło w niepamięć, bo w ostatecznym rozrachunku okazało się, że Duda jednak wybory wygrał.


Jego wygrana sprawiła, że łby z PiSu uznały, że w takim razie mogą zrobić wszystko, bo wystarczy, że potem ich gigantyczna machina propagandowa wejdzie na wyższe obroty, a oni wygrają, co mają wygrać. I jak się na ich późniejsze działania spojrzy z takiej perspektywy to, na ten przykład, decyzja Jarosława Kaczyńskiego (chyba nikt nie ma wątpliwości odnośnie tego, że to była jego decyzja), żeby kontrolowany przez PiS trybunał wydał w październiku 2020 taki, a nie inny wyrok, nie powinna nikogo dziwić. Piszę to z pełną świadomością tego, że mnie ta decyzja w owym czasie bardzo zdziwiła, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że nie jest to coś, nad czym Polki i Polacy przejdą do porządku dziennego.


O tym, że ta moja autorska teoria ma sens świadczy choćby to, że PiS się nie ugiął przed protestami. Nie zrobił tego, choć mógł. Tak, wiem, pojawiły się te wielce-uczone prawicowe teorie, że to sam trybunał podjął decyzję i nikt mu nie może niczego kazać, ale prawda jest taka, że gdyby PiSowi się chciało, to by znalazł sposób na to, żeby trybunał zeżarł swój własny wyrok i absolutnie nikt (poza Kają Godek) nie miałby tego PiSowi za złe. Kościół dałoby się udobruchać kolejnymi milionami (a w razie potrzeby, miliardami) i szczerą rozmową o tym, że jeżeli nic się nie zrobi, to po następnych wyborach może się okazać, że rządzić będzie ktoś znacznie mniej przychylny purpuratom.


Zamiast „ugięcia się” było nasyłanie nafuranych karków na protestujących oraz wykorzystywanie służb do pastwienia się nad protestującymi (wywożenie ich do komend daleko od miejsca zamieszkania, utrudnianie kontaktu z obrońcami, stawianie zarzutów od czapy, które potem były wyśmiewane przez sądy). Innymi słowy, zamiast cofnięcia się o krok (które się PiSowi w trakcie kadencji 2015-2019 zdarzało), było pójście na zwarcie z całkiem sporą częścią społeczeństwa. Jeżeli zaś chodzi o samo „cofanie się”, to druga kadencja pokazała, że nawet jeżeli PiS to zrobił (i np. w trakcie swojej pierwszej „samodzielnej” kadencji jednak uwalił w Sejmie ustawę autorstwa pewnego instytutu [którym, mam nadzieję, niebawem zainteresują się odpowiednie służby]), to tylko i wyłącznie po to, żeby wrócić do pomysłu po jakimś czasie. Nie udało się ustawą? To zrobimy to trybunałem. Prezydent zawetował ustawę (bo się z nim pocięliśmy)? To spróbujemy jeszcze raz (vide Lex Czarnek). PiS chciał przejąć TVN, ale dostał po łapach od USA i musiał się cofnąć? W trakcie kampanii Jarosław Kaczyński zapowiedział, że do tej kwestii powróci (rzecz jasna, nie wymienił tej stacji z nazwy, ale przecież wszyscy wiedzieli, o co chodzi).

UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty



Nie bez wpływu na wynik wyborczy było to, że PiS nie potrafił ogarnąć kampanii tak, żeby było w niej cokolwiek „świeżego”. Praktycznie cała ta kampania opierała się na narracjach, których PiS używał w trakcie poprzednich. O ile Poręba usiłował używać tych sprzed czterech lat, to Joachim Brudziński uprawiał już najzwyklejszą w świecie nekromancję i usiłował animować narracje z 2015 roku. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że nawet „za czasów” Poręby kampania (a przepraszam, „działania prekampanijne”) nie wyglądały najlepiej. No bo z jednej strony zdecydowano się na „powiew świeżości” i postanowiono wejść na Tik Toka, ale z drugiej strony ktoś uznał, że najlepiej do młodych ludzi przemówią narracje wyciągnięte żywcem z TVP Info. Gwoli ścisłości, nieodmiennie bawiło mnie to, że PiS nie był w stanie zrozumieć tego, że młodzi za nim (tu będzie kolejny eufemizm) nie przepadają nie dlatego, że przekaz partyjny do nich nie dociera, ale tenże przekaz jest jedną z przyczyn, dla których młodym z PiSem było „nie po drodze”.


W tym miejscu popełnię nieco przydługą dygresję. Ja te wszystkie PiSowskie błędy na bieżąco wyłapywałem i również w miarę na bieżąco starałem się opisywać. Niemniej jednak przyznać się wam uczciwe muszę do tego, ze byłem bardzo pesymistycznie nastawiony do tego, jak się cała ta „impreza” wyborcza skończy. Widziałem, jak bardzo PiS przeginał pałę w 2020 roku i jak bardzo nie miało to wpływu na nic. Owszem, poparcie im już na stałe spadło poniżej 40%, ale bądźmy szczerzy, poparcie w przedziale 30-39% to nadal jest cholernie dużo. Widziałem, jak potem działania PiSu doprowadziły do tego, że (pozwolę sobie „pojechać paskowym”) cała Europa zazdrościła nam liczby nadmiarowych zgonów i widziałem, że nie miało to najmniejszego wpływu na poparcie dla partii Kaczyńskiego. PiS co prawda nie był teflonowy (to skończyło się definitywnie w 2020 roku), ale z drugiej strony był praktycznie niezatapialny. Z jednej strony ludzie rozmawiali o aferach, złych decyzjach/etc. PiSu, ale z drugiej strony nie miało to praktycznie żadnego przełożenia na wysokość słupków sondażowych.


Sygnałów świadczących o tym, że obywatele mają już troszkę dosyć było i to całkiem sporo. Przykładem (i to doskonałym) będą tu marsze opozycyjne. O ile frekwencja na tym pierwszym była dla mnie lekkim zaskoczeniem (choć nie tak znowu dużym, bo widziałem, jak duża była mobilizacja), to fakt, że praktycznie tyle samo (nie wiem, czy było ich więcej, czy też mniej) osób poszło na drug marsz, który był już bardzo, ale to bardzo blisko wyborów, był zaskoczeniem całkiem sporym. O ile dla mnie to mogło być po prostu zaskoczenie, to PiSowcy musieli być tym faktem lekko zszokowani. Z ich perspektywy nie było istotne to, czy ci ludzie poszli tam „dla Tuska”, czy też dlatego, że mieli dość. Istotne było to, że jest ich tak cholernie dużo. Teraz pora na dygresję w dygresji. Mnie naprawdę fascynuje to, jak przebiegał proces decyzyjny, który doprowadził do tego, że usiłowano suwerenowi tłumaczyć, że tak naprawdę, to te marsze nie były wcale takie liczne. Jest to fascynujące szczególnie w kontekście tego, jak bardzo różniły się one pod względem frekwencji od „Marszu Papieskiego”, który cieszył się cokolwiek umiarkowanym zainteresowaniem (mimo tego Dworczyk tłumaczył, że w całej Polsce protestowały miliony osób).


Końcówka kampanii PiSowskiej to był już spadek swobodny. Pewne rzeczy się działy dlatego, że zaczęły się dziać wcześniej i nikt już nad niczym nie panował. Cebulą na torcie końcówki kampanijnej było to, co zrobił Waldemar Buda, który pojechał do Szwecji, zobaczył parę ciemnoskórych osób i opowiadał o tym, że „Sztokholm się zmienił”. Zapewne doszedł do tego wniosku dlatego, że mieszkańcy Szwecji nie przypominali Szwedów, których widział w „Potopie”. Praktycznie cały przekaz, w którego rozpowszechnianie pod koniec kampanii PiS wpompował miliony złotych (i cholera wie ile „roboczogodzin”), był skierowany do betonu. Dla umiarkowanego wyborcy PiS nie miał absolutnie żadnej oferty. Ja to wszystko wiedziałem i choć pozwalałem sobie na odrobinę optymizmu pod sam koniec (bo ten chaos kampanijny różnił się, i to znacznie od tego co PiS robił w trakcie poprzednich kampanii), to jednak obawiałem się tego, że to znowu nie będzie miało żadnego znaczenia, bo na końcu wybory wygra PiS i nadal będzie rządził. Przyrównałbym to do uczucia, które się ma oglądając po raz n-ty film, w którym właśnie ma się stać coś złego. Różnica polega na tym, że film można w każdej chwili wyłączyć.


Tą dygresją postanowiłem się podzielić dlatego, że osobiście nie przepadam za tym, jak ktoś serwuje w jakimś artykule (bądź książce) potężne dawki mądrości post factum i równolegle tłumaczy, że to czy tamto było po prostu oczywiste. Innymi słowy, choć widziałem te wszystkie błędy, które PiS popełniał (a popełniał ich mnóstwo), to przed wyborami wychodziłem z założenia, że (parafrazując pointę pewnego bardzo starego dowcipu) „nie jest dobrze”. Nie pomagała również świadomość tego, co PiS zamierzał zrobić z tą swoją trzecią kadencją (zabetonowanie układu i zadbanie o to, żeby kolejne wybory miały wymiar stricte symboliczny)


Tak po prawdzie odetchnąłem dopiero po tym, jak zobaczyłem wyniki exit-poll. Co prawda dopuszczałem taką możliwość, że IPSOS się pomyli, ale jak sobie te wyniki osadziłem w kontekście wcześniejszej paniki PiSowców, to dotarło do mnie, że chyba jednak idzie ku lepszemu.


I na tym zakończę ten odcinek mojej ogólnej teorii wszystkiego poświęconej wyborom. W kolejnym będzie jeszcze trochę o frekwencji, a potem pochylę się nad wynikami innych ugrupowań.


Źródła:

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/01/krotka-przypowiesc-o-polityce-i.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/02/jarosaw-w-krainie-tik-toka.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/03/krol-w-rzuci.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/03/suchajcie-gaby.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/03/to-byo-w-planie.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/05/przypowiesc-o-zapakanej-kuzynce.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/05/krotka-przypowiesc-o-frekwencji.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/06/niereformowalni.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2023/06/wojny-sztabowe.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz