piątek, 24 stycznia 2020

Hejterski Przegląd Cykliczny #65

Zanim przejdziemy do tematów zaległych, trzeba się będzie zająć tematem aktualnym, czyli (kolejną) wojną polsko-unijną pod flagą dzbanową. Muszę przyznać, że o ile wystąpienia europosłów Zjednoczonej Prawicy (o których za moment) mnie nie zaskoczyły w najmniejszym stopniu, to już późniejsze potrząsanie szabelką sprawiło, że zacząłem się zastanawiać nad tym „co autor ma na myśli”. No, ale nie uprzedzajmy faktów. Jeżeli chodzi o wypowiedzi polityków Zjednoczonej Prawicy, którzy produkowali się w trakcie debaty o praworządności w naszym kraju to, tak jak już wspomniałem, zaskoczenia nie było. Innymi słowy, było to typowe wydzieranie ryja na użytek polityki wewnętrznej. Przykładowo, doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny wydzierał się w temacie tego, że (a jakże) „Polska wstaje z kolan” i coś tam o tym, że kogoś tam denerwuje „że Polska nie trzyma się już niemieckiej nogawki”. W tym miejscu pora na dygresję. Otóż, po tym, jak Zjednoczona Prawica odtrąbiła sukces „Timmermans out” i zapowiadało się na to, że Timmermansa zastąpi Ursula von der Leyen, Chłopak z Biedniejszej Rodziny zapytał Ursulę Von der Leyen o to, czy sobie UE odpuści kwestię praworządności w Polsce. Von der Leyen odpowiedziała, że nie będzie żadnych kompromisów w sprawie praworządności. Mimo tego, politycy Zjednoczonej Prawicy zapewniali, że jej kandydatura przeszła głównie dzięki ich głosom. Gdybym był złośliwy, to bym w tym miejscu przypomniał, że sukcesem Zjednoczonej Prawicy (w ramach nietrzymania się niemieckiej nogawki), było wymienienie Holendra (Timmermans) na Niemkę (Von der Leyen). Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napisze jedynie, że Zjednoczona Prawica po raz kolejny wykorzystuje to, że prawie nikomu nie chce się jej rozliczać z wypowiedzi i działań. Wiadomym jest, że te pierdolety o „wstawaniu z kolan” doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny opowiadał po to, żeby jego drony powycinały z tego króciutkie filmiki i zaspamowały tym media społecznościowe celem pokazania, że Jaki (uwaga, capslock) BARDZO DUŻO ROBI w Parlamencie Europejskim. To samo odnosi się do każdej bzdury, którą wyprodukuje z siebie dowolny polityk Zjednoczonej Prawicy na dowolnym wyjeździe zagranicznym. Opozycja praktycznie nie reaguje na to darcie ryja (tak samo, jak nie reagują na to dziennikarze). A wystarczyłoby zapytać jednego i drugiego drącego ryja, czy on zagranicę jeździ po to, żeby drzeć ryj i się lansować potem w mediach społecznościowych, czy też po to, żeby załatwić coś dla kraju? Można by było też zapytać takiego Chłopaka z Biedniejszej Rodziny o to, czy nie dostrzega sprzeczności między swoimi wynurzeniami (wstawanie z kolan), a tym, że Zjednoczona Prawica ma zerowy wpływ na UE, bo się kręci po jakichś fringe'owych ugrupowaniach, które (z racji liczby członków) mają gówno do gadania? Jak się to wstawanie z kolan ma do tego, że zaraz po tym, jak Jaki się wydzierał, wymachując pięścią (powinniśmy się cieszyć, że nie napierdalał butem w mównicę), PE przyjął rezolucję w sprawie praworządności na Węgrzech i w Polsce? W rezolucji stoi również, że trzeba stworzyć mechanizm corocznej kontroli praworządności w państwach członkowskich. W domyśle chodzi o to, żeby wyniki tych kontroli miały przełożenie na przyznawanie funduszy unijnych. Widać więc wyraźnie, że istnieje realne ryzyko tego, że „wstawanie z kolan” w wykonaniu Zjednoczonej Prawicy może się skończyć tym, że Polska straci część funduszy unijnych. Jak na to zareagowała Zjednoczona Prawica? W telegraficznym skrócie, było to coś w rodzaju „my wiemy wszystko najlepiej, tak więc wszyscy wypierdalać”. Była też przepiękna tyrada obecnego Prezydenta RP o tym, że nam tu w obcych językach mówiący chcą narzucać ustrój i tak dalej. Wniosek z tego taki, że Zjednoczona Prawica chce iść na zwarcie. Jeżeli mam być szczery, to mnie to zastanawia. UE wielokrotnie wysyłała rządowi Polski wyraźne sygnały pt. „ogarnijcie się, albo (...)”. Teraz okazuje się, że partia rządząca chce przetestować to „albo”. Obstawiam, że partia rządząca liczy na to, że uda się złapać za mordę sądownictwo (żeby już nie trzeba było losować 3 razy tego samego sędziego, niszczyć dowodów, bądź też „gubić” akt, bo wystarczy telefon od Ministra (haha) Sprawiedliwości i sędzia będzie już wiedział, co ma myśleć na dany temat) zaś UE ograniczy się jedynie do nawalania rezolucjami. Pytaniem, które trzeba sobie zadać, jest pytanie o to, co się stanie jeżeli UE jednak przykręci kurek z kasą. Na pierwszy rzut oka tego rodzaju działania UE są na rękę partii rządzącej, bo wtedy będzie można do posrania grać narrację „chcą nam tu narzucać tacy owacy, a my się nie dajemy i dlatego nas chcą głodem”, tylko że „drugi” rzut oka pokazuje, że to jest samobójcze działanie. No bo ok, upasione rządowe mendia mogą grzać takie, a nie inne narracje, ale jeżeli zacznie brakować pieniędzy, to nietrudno zgadnąć, że suweren uzna, że pieniądze są ważniejsze od „wstawania z kolan”, zaś problemem nie jest UE, a partia rządząca, która się z tą Unią żre (chuj wie po co). Ujmując rzecz innymi słowy – jeżeli UE przytnie finanse, to balon propagandowy: Polska potęgą, wszyscy się z nami liczą/etc., jebnie z wielkim hukiem. Dodajmy do tego to, że jeżeli Zjednoczona Prawica będzie miała możliwość wymuszania na sędziach wyroków, to z tej możliwości skorzysta (vide, prokuratura, która nie jest w stanie się dopatrzeć znamion przestępstwa w postępowaniu działacza/polityka Zjednoczonej Prawicy za wyjątkiem sytuacji, w których działacz/polityk podpadnie „swoim”). Partia rządząca przyzwyczaiła nas do tego, że nie potrafi w finezję, więc jeżeli uda się jej spacyfikować sądownictwo, to dojdzie do sytuacji, w której „kasyno zawsze wygrywa”, a to też na pewno nie ujdzie uwadze suwerena. Jak sobie suweren doda dwa do dwóch, czyli to, że UE przykręciła Polsce kasę tylko i wyłącznie dlatego, że Zjednoczona Prawica nie chciała się już więcej martwić wyrokami, to się ten suweren może bardzo, ale to bardzo wkurwić. Gwoli ścisłości, powyższe rozważania na temat braku finezji Zjednoczonej Prawicy to, niestety, nie jest gdybanie, ani też „fabrykowanie konsekwencji”, to prosty wniosek z tego, co partia rządząca odpierdala, od ułaskawienia Kamińskiego począwszy, poprzez taśmowe niedopatrywanie się znamion przestępstwa, na hejtowaniu każdego niekorzystnego dla „swoich” wyroku jako „wyroku politycznego” skończywszy.


Ponieważ się mi temat sporu Zjednoczonej Prawicy z Unią Europejską (w który to spór, niestety, Zjednoczona Prawica wciąga cały kraj) rozrósł, postanowiłem go podzielić na kawałki. Część komentatorów uważa, że histeryczne wypowiedzi Prezydenta RP o „obcych językach” i ofensywa antyunijna ma związek z wyborami prezydenckimi. Ci sami komentatorzy twierdzą, że PiS się może na tym wyjebać. Tzn., antyunijna ofensywa partii rządzącej i obecnego Prezydenta RP mogą go kosztować prezydenturę, bo Prezydent RP zniechęci do siebie umiarkowany elektorat. Zgodziłbym się z tymi wnioskami gdyby nie to, że taka „wielonarracja”, to standardowa metoda partii rządzącej, która to metoda jest w naszych okolicznościach przyrody w chuj skuteczna. Tak, z jednej strony Prezydent RP będzie opowiadał o tym, że nam tu obcymi językami mówiący chcą coś narzucać, z drugiej strony będzie opowiadał o tym, że nas cisną, bo się z nami liczą, z trzeciej będzie mówił, że jesteśmy Sercem Europy i że wszyscy nas kochają (potem doda do tego jeszcze pierdylion innych wzajemnie wykluczających się narracji) i w niczym mu to nie zaszkodzi. Tzn., może inaczej – takie stosowanie „wielonarracji” byłoby politycznym samobójstwem, gdyby ktokolwiek w polskiej polityce nauczył się z tym jakoś walczyć. Ponieważ zaś nikomu się nie chciało tego nauczyć, te sieczki narracyjne są w chuj skuteczne (vide wszystkie wybory od 2015 do teraz) i nadal takie będą. Ujmując rzecz innymi słowy, jeżeli nic się w tej materii nie zmieni, to obecnemu Prezydentowi RP, te narracyjne wygibasy bardzo, ale to bardzo pomogą. Jeżeli zaś opozycja skupi się na wyśmiewaniu tychże, to wybory prezydenckie skończą się w dość przewidywalny sposób – tzn. narzekaniem komentariatu na to, że hurr durr ludzie się sprzedali za 500+. No, ale o wyborach prezydenckich jeszcze będzie, więc proszę się przesuwać w kierunku dalszej części Przeglądu.


Ponieważ prawicowi publicyści dostali zielone światło na rzygi antyunijne, internety zostały zalane mądrościami prawego sektora. Moim zdaniem, najbardziej spektakularne były wynurzenia Kwisatz Haderach researchu, Rafała Ziemkiewicza, który zaczął się produkować chwilę po tym, jak jego chlebodawcy przestali drzeć mordy w Parlamencie Europejskim. Na ćwitrze „Do Rzeczy” pojawił się następujący wpis: „Rafał Ziemkiewicz: „Dochodzi ten etap, że #UE trzeba się postawić i być może z nią pożegnać”. Zanim się nad tym popastwię, chciałbym zwrócić uwagę szanownej publiki, że jak się kliknie w link (czego pewnie większość followersów „Do Rzeczy” nie zrobi) to się okazuje, że wypowiedź Ziemkiewicza nie została zacytowana w całości, albowiem powiedział on, że: „Coraz więcej Polaków dostrzega, że dochodzi ten etap, że trzeba się tej Unii postawić i być może się pożegnać”. Ciekawym, jaka była przyczyna skrócenia cytatu. Czy chodziło o jeszcze większą clickbaitozę, czy też o to, że „Do Rzeczy” nie chciało, żeby ktoś pod ćwitem domagał się podania źródeł badań, na które powołuje się Ziemkiewicz twierdząc, że „większość Polaków” chciałaby wyjść z Unii. No, ale to dygresja. To, nad czym się chcę pochylić, to oderwanie się Zjednoczonej Prawicy od rzeczywistości, które jest o rząd wielkości bardziej spektakularne od tego, co w trakcie kampanii wyborczej 2015 wyczyniał Bronisław „Gajowy” Komorowski. Niezależnie od tego, kto przeprowadza badania w Polsce – zawsze, kurwa, wychodzi, że ogromna większość Polaków jest za pozostaniem w Unii Europejskiej. Owszem, czasami są nie do końca zadowoleni z tego, co się w UE dzieje, ale nie ma to wpływu na ich zdanie na temat tego, czy Polska powinna zostać w UE. Nawet w trakcie apogeum histerii antyuchodźczej (będącej efektem działań Zjednoczonej Prawicy, która postanowiła wesprzeć Rosję w wojnie informacyjnej z Unią Europejską), nie doszło do przebiegunowania (mimo, że wtedy straszono suwerena tym, że UE chce, żeby ginęli w zamachach terrorystycznych). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że „nie doszło do przebiegunowania” to nadużycie semantyczne, bo jak się popatrzy na wykresy poparcia dla UE, to one praktycznie nie drgnęły w czasie, w którym Zjednoczona Prawica bawiła się w fearmongering. Cebulą na torcie jest fakt, że w połowie 2019 CBOS walnął sondażem, w którym stało: „rekordowe poparcie członkostwa Polski w UE - 91 proc. za, 5 proc. przeciw”. Jakoś mi się, kurwa, nie chce wierzyć, że w przeciągu ostatnich 6 miesięcy doszło do tąpnięcia w poparciu dla UE. Znacznie bardziej prawdopodobne jest to, że dane, na których Ziemkiewicz oparł zwój wywód, pochodziły z przysłowiowej dupy. Wydaje mi się, że w przypadku tego konkretnego sporu na linii UE – Zjednoczona Prawica, ta druga strona może paść ofiarą stosowania jednej ze skuteczniejszych strategii. Strategia owa polegała na tym, żeby najebać tyle informacji/fejków/etc., żeby suweren nie był w stanie samodzielnie ocenić „kto ma rację” (nie, nie dlatego, że suweren jest głupi, ale dlatego, że nie ma czasu na bawienie się w research). Jak ktoś zaczynał tłumaczyć „kto ma rację” i tłumaczył nie po myśli Zjednoczonej Prawicy, to się go flekowało i wyzywało od zdrajców. Tego rodzaju strategia zadziałała, kiedy neutralizowano Trybunał Konstytucyjny, kiedy próbowano robić to samo z Sądem Najwyższym i w wielu innych przypadkach. Po prostu tłumaczyło się suwerenowi, że „przedmiot sporu”, to (w uproszczeniu) „chuj wie co”. To samo zrobiono w przypadku ustawy kagańcowej. Suweren jest zarzucany pierdylionem informacji i znowu nie za bardzo wie „kto ma rację”. W tym miejscu pora na krótką dygresję. Parę dni temu robiłem sobie przegląd internetów i to, co zobaczyłem na jednym z portali, mnie autentycznie zdziwiło (i to bez ciernia ironii to piszę). Otóż na jednym z portali (Interia) i to na głównej stronie zobaczyłem wywiad z Céline Parisot, szefową francuskiego stowarzyszenia sędziów, którą pytano o to, co wolno robić sędziom we Francji i (co za szok) rozjechało się to z narracją Sebastiana Kalety (o którym jeszcze będzie w tym Przeglądzie), który twierdził, że: „projektowane przepisy są odzwierciedleniem przepisów francuskich”. Internetowe drony Zjednoczonej Prawicy momentalnie dostrzegły zagrożenie i pod artykułem możemy sobie poczytać, że ustawa nie przeszła przez Senat, a już się nam w sprawy wewnętrzne wtrącają! Tak więc, widzicie, ustawa może i jest chujowa, ale jest nasza, więc jest dobra! Gdyby tego rodzaju działania (wywiady z ludźmi, którzy są w stanie rzucić trochę światła na to „jak jest u nich w kraju”) były normą, władzy znacznie trudniej byłoby okłamywać suwerena. No, ale to dygresja była, jedynie przydługa. Zjednoczona Prawica może mieć problemy w przekonaniu suwerena do tego, że „tym złym” jest Unia Europejska. Z jednej bowiem strony padają sensowne argumenty, z których wynika, że Zjednoczona Prawica mija się z prawdą, kiedy opowiada o tym, że „to taka sama ustawa, jak w innych krajach”, z drugiej zaś strony padają argumenty ograniczające się do „wstajemy z kolan”, „boją się nas”, „wtrącają się nam do wewnętrznych spraw” i zero odniesień do konkretów prezentowanych przez drugą stronę. Najgorszy dla Zjednoczonej Prawicy byłby scenariusz, w którym suweren uznałby, że ponieważ „chuj wie”, o co chodzi partii rządzącej, to rację należy przyznać Unii Europejskiej. Chciałbym w tym miejscu zaznaczyć, że nie zaczynam wam tu napierdalać narracji „to będzie oznaczało koniec PiSu”. Ja sobie jedynie piszę o tym, że w tej konkretnej sprawie preferowany przez partię rządzącą szum informacyjny, może się okazać problemem, a nie rozwiązaniem problemu. Tak więc, wynurzenia Ziemkiewicza odnośnie tego, że „coraz więcej Polaków” (a w domyśle większość) jest gotowa katapultować Polskę z UE dlatego, że partia rządząca chce „coś tam coś tam”, to political fiction. Niemniej jednak Ziemkiewicz produkował się w ten sposób dlatego, że jego chlebodawcy tego od niego oczekują, tak więc można bezpiecznie założyć, że Zjednoczona Prawica (a przynajmniej jej „decydencka” część) myśli podobnymi kategoriami.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

(Sprawdzić, czy nie Krzysztof Suwart)

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Kolejną ziemkiewiczowską mądrością, nad którą się pochylę i która zasługuje na osobny kawałek Przeglądu, jest wypowiedź, z której wynika, że prawicowa konserwa jest absolutnie wręcz niewyuczalna. Otóż, po tym, jak Ziemkiewicz zaczął opowiadać, że hurr durr trza nam może będzie z Unii wyjść, okazało się, że (co za szok) ludzie potraktowali to, jak wypowiedź kogoś, kto jest zwolennikiem wyjścia Polski z UE. Ziemkiewicz uznał, że trzeba wszystko wyjaśnić i zrobił to w bardzo spektakularnym stylu, który idealnie oddaje zajawka z ćwitra „Do Rzeczy”: „Ziemkiewicz: Chcesz zostać w Unii, szykuj Polexit”. Co prawda do oceny bezmyśli Nowoczesnego Endeka wystarczyłaby już sama zajawka, jednakowoż tekst, który opublikowano na portalu „Do Rzeczy” to szczere złoto, więc zacytuje go praktycznie w całości: „Jeśli ktoś nie chce Polexitu, to musi być Polska do tego przygotowana. Bo w polityce liczy się takie pytanie: a co nam możesz zrobić? No i okazuje się, że my nic nie możemy zrobić – co jest nieprawdą; ale że my nie chcemy nic zrobić. Nie straszymy, nie jesteśmy przygotowani do tego, co zrobimy, jeżeli UE zrobi coś, do czego nie ma prawa. No powiemy, że oni nie mieli prawa tego zrobić. Ale oni robią rzeczy, do których nie mają prawa (…) Otóż nie ma większej głupoty, niż wygadywanie, że tamci chcą nas wyrzucić z Unii Europejskiej. Wyrzucą nas z UE? I sami będą zapieprzać po polu i szparagi zbierać? (…) Trzy miliony Polaków mieszka na Zachodzie, nakręcają tamtejsze PKB. Po to nas przyjęli to Unii, żeby mieć z tego interes. I co? Wyrzucą nas z Unii, tak?”. O ile dobrze wszystko zrozumiałem: powinniśmy się przygotować do Polexitu dlatego, że nie wyrzucą nas z UE, bo Polacy pracują w krajach Unii Europejskiej. To jest po prostu, czysty, kurwa, geniusz. Po pierwsze, UE mogłaby bez problemu zastąpić polskich gastarbeiterów gastarbeiterami niepolskimi. Po drugie, trzeba być, kurwa, wybitną jednostką, żeby się nie zorientować, że od jakiegoś czasu Polacy w UE pracują już nie tylko jako „tania siła robocza” (żebym nie wyszedł na Ziemkiewicza, link do artykułu z wynikami badań NBP w źródłach znajdziecie). Ten konkretny fuckup Ziemkiewicza jest o tyle absurdalny, że gdyby o tym wiedział, mógłby sobie to dodać do puli argumentów „dlaczego zdaniem Ziemkiewicza nas nie wywalą”. Po trzecie i najważniejsze, potrząsanie szabelką (czy jak to tam Ziemkiewicz woli „para bellum”). Ja rozumiem, że mamy tu do czynienia z kimś, kto nie umie w research i słynie z tego, że wypowiada się na tematy, na których się ni chuja nie zna (acz to trochę po temu, że gdyby ograniczał się do tematów, na których się zna, to zajmowałby się głównie milczeniem). Ja to wszystko rozumiem, ale, kurwa, serio? Wygadywanie tego rodzaju idiotyzmów po tym, jak Wielka Brytania chciała zrobić dokładnie to samo i skończyło się to zajebistym upokorzeniem? Po tym, jak UE przeczołgało Wielką Brytanię, żeby pokazać wszystkim innym chętnym do wymachiwania szabelką, że UE nie będzie się z nimi pierdolić w tańcu. Już mi się nawet nie chce wspominać o tym, że Wielka Brytania to spora gospodarka (kilka razy większa od polskiej), a mimo to nikogo w UE to nie obchodziło i nikt jakoś specjalnie nie nalegał „ej, Wielka Brytanio, ale zostań, ok?”. Ziemkiewicz zdaje się żyć w świecie, w którym to wszystko się nie wydarzyło. W świecie, w którym Polska jest w stanie wymusić na UE co jej się tylko zamarzy, przy pomocy groźby „bo jak nie, to se pójdziemy” (abstrahując już od mokrych snów prawicy pt. „większość Polaków poprze wyjście z Unii Europejskiej”). To jest naprawdę galopujący dzbanizm. Zamiast pointy, pozwolę sobie w tym miejscu zaznaczyć, że choć zwolenników wyjścia Polski z UE jest bardzo niewielu, to moim zdaniem, każdy kto pierdoli o tym, że katapultowania się z UE przez Polskę należałoby używać jako karty przetargowej, jest pożytecznym idiotą Putina.  


Teraz pora na ostatnie nawiązanie do ustawy kagańcowej. Sebastiana Kalety, który bardzo by chciał być jak Patryk Jaki, przedstawiać wam nie trzeba. Być może jednak umknęło wam to, że Sebastian Kaleta jest kolejnym politykiem, który osiągnął stan kwantowy. Ponieważ duma Sebastiana Kalety ucierpiała na tym, że dostał ćwiterowy łomot od pi ejcz di Laurenta Pecha (media społecznościowe to dla Zjednoczonej Prawicy religia, więc należy dodać +666 do urażonej dumy), postanowił się odegrać. Kiedy dowiedział się o tym, że Laurent Pech pojawił się w Senacie, napisał na swoim ćwitrze: „Bardzo żałuję, że nie mogę zadać Laurentowi Pechowi osobiście pytań czy zna sposób powoływania sędziów Niemczech, Czechach, Łotwie, Szwecji, Irlandii(większy udział polityków niż w Polsce) lub Hiszpanii (analogicznie w Polsce)”, i na tym urwę cytat, bo kluczowe jest to, że „nie mógł zadać pytań”. No oczywiście, że ktoś te utyskiwania podrzucił Laurentowi Pechowi (Sebastian Kaleta najprawdopodobniej zapomniał o tym, jak działa ćwiter), i pi ejcz di odpisał mu, że chętnie się z nim spotka, żeby podebatować o prawie w UE/francuskim i w tych krajach, z których ponoć skopiowano przepisy do ustawy kagańcowej. Pech poprosił Kaletę o wyznaczenie czasu i miejsca. Rzecz jasna, Sebastian Kaleta podjął wyzwanie i panowie będą debatować... no dobra, żartowałem. W momencie, w którym okazało się, że Sebastian Kaleta będzie mógł „osobiście zadać pytania” Laurentowi Pechowi, ten drugi nagle stał się jakimś przygłupem z chujowej uczelni, który nie wart jest czasu i uwagi Sebastiana Kalety. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że skoro Laurent Pech jest takim dzbanem, to czemu Sebastian Kaleta tak bardzo żałował, że nie mógł z nim porozmawiać osobiście? Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie, że, tak jak wspomniałem na samym początku, Sebastian Kaleta osiągnął stan kwantowy i jest gotowy do debatowania z każdym, pod warunkiem, że osoba, z którą chce debatować, nie chce debatować z Sebastianem Kaletą. Swoja droga, ciekaw jestem, czy politycy Zjednoczonej Prawicy wyciągną z tego, co się stało jakieś wnioski, czy też kolejni politycy będą osiągać stan kwantowy.


Przyszła pora na jeden z tematów, który został wypchnięty z poprzedniego Przeglądu. Temat ten w sumie leżakował od dłuższego czasu, ale to dlatego, że zastanawiałem się, czy będzie miał jakiś ciąg dalszy. Okazało się, że temat zniknął równie szybko, co pomysł Zjednoczonej Prawicy pt. „a może by tak prezydentów miast/burmistrzów wybierały rady miejskie?” (pastwiłem się nad tym dawno temu, jeżeli ktoś chce poczytać, to link w Źródłach znajdzie). Tym razem również chodziło o pacyfikowanie samorządów, ale od innej strony. Tytuł artykułu był z gatunku selfexplanatory: „Czas odwrócić decentralizację”. Potem był zaś przepyszny lead, który zacytuje prawie w całości: „Pierwsza kadencja samodzielnych rządów PiS przyniosła z jednej strony zmiany ustroju wymiaru sprawiedliwości oraz zmianę podejścia do zagadnień związanych z polityką społeczną. Z drugiej zaś strony pozostawia głęboki niedosyt wynikający z potrzeby fundamentalnych zmian ustrojowych, które sięgają do rozwiązań konstytucyjnych. Wielki marsz, zaczyna się od małego kroku. Zacznijmy więc od odejścia od ideologicznego, lewico-liberalnego odczytywania konstytucyjnych zapisów.” Pora na dygresję. Zlepek „lewico-liberalny” (chodziło o „lewicowo-liberalny, ale edycja z „Do Rzeczy” nie ogarnęła) jest jedną z moich najukochańszych etykietek. Prawica pała do tej etykietki uczuciem porównywalnym z tym, którym Leszek Balcerowicz darzy określenie „prawo-lewica”. Zlepek ów pojawiał się w debacie, ilekroć Prawo i Sprawiedliwość (a potem Zjednoczona Prawica) chciało kogoś zhejtować i pokazać, że jest „be”. W trakcie trwania kadencji 2015-2019 był on równie powszechnie używany, co jedno z najgorszych przekleństw polityków Zjednoczonej Prawicy, czyli „lewactwo”. Ponieważ zaś w parlamencie nie było lewicy, zlepek lewicowo-liberalny nosił znamiona nie będącego totalnym idiotyzmem. Zupełnie inaczej rzecz się ma w trakcie obecnej kadencji (acz zaczęło się to jeszcze w trakcie kampanii),kiedy to trwa ostra napierdalanka na linii lewica-liberałowie. Ciekaw jestem, czy używanie tego zlepka jest dowodem na to, że prawica ni chuja nie ogarnia, czy też ogarnia, ale udaje, że nie ogarnia (bo nie wymyśliła lepszego określenia, a jakoś przeca trzeba hejtować). Tyle tytułem dygresji. Wróćmy teraz do wynurzeń autorki, która w dalszej części tekstu tłumaczy, że w odejściu od lewicowo-liberalnego odczytywania Konstytucji chodzi o to, że: „koniecznym obszarem działania rządu w rozpoczynającej się kadencji powinna być kwestia centralizacji Państwa, rozumianej jako wyjęcie spod władzy samorządów obszarów, którym zarządzać powinno państwo.” Przykładami, którymi autorka podpierała swoje tezy o potrzebie centralizacji, była awaria Czajki i podwyższenie opłat za wywóz śmieci (of korz, w tle Trzaskowski, tak więc widać wyraźnie, że Zjednoczoną Prawicę dupa nie przestała boleć po porażce w Warszawie). Zupełnie bez związku z tematem dodam, że autorka tekstu jest „członkiem rad nadzorczych Spółek Skarbu Państwa.”, tak więc na pewno nie chodzi o to, że gdyby państwo się scentralizowało, to byłoby więcej pracy „dla swoich” w przejętych spółkach miejskich zajmujących się gospodarką komunalną/etc. Redakcja „Do Rzeczy” pod koniec tekstu dodała dupochron „Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.”, ale prawda jest taka, że gdyby tekst autorki nie był tożsamy ze stanowiskiem redakcji (czyli ze stanowiskiem Zjednoczonej Prawicy), to by się, kurwa, nie pojawił na portalu. Nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić, że ta konkretna wrzutka była pokłosiem wpierdolu, który Zjednoczona Prawica zebrała w wyborach samorządowych. Tak, owszem, Zjednoczona Prawica przejęła część województw, ale widać było wyraźnie, że partia rządząca chciała przejąć miasta. Pompowano nie tylko Patryka Jakiego (acz to robiono najbardziej spektakularnie i musiało to kosztować w chuj szekli), ale również kandydatów z niewielkich miejscowości i robiono to w sposób cokolwiek, kurwa, żenujący. Przykładowo, TVP Info wrzuciło na portal łamiącą wiadomość o tym, że: „Jak dowiedział się portal tvp.info, w nocy z piątku na sobotę przy ulicy Lwowskiej w Sandomierzu wandale zniszczyli plakaty wyborcze 19 kandydatów na radnych oraz na burmistrza Sandomierza”. Widać było więc wyraźnie, że ktoś chciał jakoś pomóc kandydatowi (który wybory przejebał), ponieważ jednak zabrakło inwencji, to też zastosowano sprawdzoną metodę: „ofiara prześladowań”. Wiadomym jest, że im większa miejscowość, tym większym stałaby się paśnikiem dla Zjednoczonej Prawicy, a co za tym idzie, bardziej widoczne było „inwestowanie” w większe miejscowości (np. szczucie na Pawła Adamowicza/etc.). Ponieważ suweren nie dojrzał jeszcze do kandydatów partii rządzącej, zebrała ona solidny łomot, który musiał przełożyć się na sporą liczbę działaczy niezadowolonych z tego, że obiecane w trakcie kampanii fuchy przeszły im koło nosa. Niezadowolonych można było mamić tym, że jak PiS zdobędzie większość konstytucyjną, to zrobi rozpierdol i fuchy się znajdą. Jednakowoż, suweren nie dał Zjednoczonej Prawicy większości konstytucyjnej (ani nawet większości, która gwarantowała odrzucenie prezydenckiego weta na wypadek porażki obecnego Prezydenta RP), a to z kolei sprawiło, że niezadowoleni stali się jeszcze bardziej niezadowoleni (mina Prezesa Polski, który ogłaszał historyczny sukces wyborczy, mówiła sama za siebie), bo do kolejnych wyborów (nieprezydenckich) jeszcze kupa czasu, a żyć z czegoś trzeba. I w takim kontekście należy osadzić harcownictwo antysamorządowe. Primo, pokazuje ono „niezadowolonym”, że partia „coś robi” (żeby żyło się im lepiej), secundo zaś, sprawdza się w ten sposób reakcje suwerena. Gdyby suweren zaczął propsować „potrzebę centralizacji”, to Zjednoczona Prawica już by pewnie ogarnęła ustawę, a Prezydent RP ją podpisał (tłumacząc podpis historyczną koniecznością uniknięcia kolejnej „Czajki”/etc.). Ponieważ zaś potrzeba centralizacji spotkała się raczej z komentarzami pt „PRL-bis” i nikt specjalnie tego pomysłu nie zachwalał, tematu nie ciągnięto. Tym niemniej, możemy się spodziewać kolejnych pomysłów i opinii „wyrażających poglądy autorów” oraz konkretnych prób zapewnienia godnego bytu działaczom Zjednoczonej Prawicy, którzy nadal nie mogą się pogodzić z wynikiem demokratycznych wyborów. 


Kolejnym „przesuniętym” tematem, były „problemy” z głosowaniami. Pierwszy fuckup był autorstwa marszałek Elżbiety Witek, która „anulowała” głosowanie: „Proszę państwa, w takim razie, jeżeli nie działają (czytniki kart do głosowania), mogę anulować to głosowanie, powtórzyć”. Tak więc widzicie, dobra pani marszałek ulitowała się nad posłami mającymi problemy techniczne. Tylko że nie, bo okazało się, że zanim Elżbieta Witek podjęła decyzję o anulowaniu głosowania podeszła do niej jedna z posłanek PiS i powiedziała: „pani marszałek, trzeba anulować, bo my przegramy. Za dużo osób po prostu jest. Naprawdę”. Po raz kolejny okazało się, że jeżeli zajdzie taka potrzeba, to wszystko da się załatwić „bez żadnego trybu” (of korz, wyników głosownia, w którym „za dużo osób po prostu” brało udział, Elżbieta Witek nie ogłosiła). Potem jednakże okazało się, że dzięki opozycji parlamentarnej, działania „bez żadnego trybu” (które można i trzeba nagłaśniać) nie są konieczne. W grudniu 2019 w trakcie głosowania można było zrzucić z obrad ustawę kagańcową (albo przynajmniej sprawić, że Zjednoczona Prawica po raz kolejny musiałaby zagrać kartę „bez żadnego tryby”). Niestety, nie wyszło. Czemu tak się stało? Pozwolę sobie zacytować: „Ustawa dyscyplinująca sędziów nie byłaby przedmiotem obrad Sejmu, gdyby posłowie opozycji stawili się liczniej na obradach i wygrali głosowanie.”. Zjednoczonej Prawicy udało się wygrać głosowanie ponieważ 32 posłów/posłanek opozycji nie przyszło na głosowanie. Niektórzy przeprosili, niektórzy jebnęli non-apology, ale, o ile ktoś nie leżał wtedy w szpitalu (lub nie przydarzyła się mu równie chujowa sytuacja), to jego/jej nieobecność na tym głosowaniu była, kurwa, skandalem. Nie można bowiem z jednej strony opowiadać o tym, jak to się chce bronić sądów, a z drugiej nie przychodzić na głosowania „bo coś tam”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w tym przypadku zawalili posłowie każdego z ugrupowań opozycyjnych. Idźmy dalej. Kolejny spektakularny fuckup (tym razem należący w całości do Koalicji Obywatelskiej). Działo się to w trakcie głosownia nad dorzuceniem dwóch miliardów szczujni narodowej (niegdyś była to ponoć telewizja publiczna). W tym miejscu poczynię kolejną dygresję, albowiem chuj mnie strzela zawsze przy tego rodzaju działaniach obecnej władzy. Ktoś jeszcze pamięta dlaczego (oficjalnie) utrącono refundacje in vitro z budżetu państwa? Z przyjemnością przypomnę słowa Elżbiety Witek (ówczesna rzeczniczka rządu): „Zdaniem rzeczniczki są inne potrzeby; są Polacy, którzy "są bardzo ciężko chorzy, którzy mają ciężko chore dzieci i którzy muszą je leczyć prywatnie, za swoje pieniądze”. Jak to jest, że nadal nie stać nas na dotowanie in vitro, a stać nas na wyjebanie 2 miliardów zeta na szczucie jednych obywateli na innych? Może chodzi o to, że, co prawda ludzie nadal mają ciężko chore dzieci, ale dzieci będą mogły teraz umierać oglądając dofinansowane mendia narodowe? Tak, wiem, Zjednoczona Prawica wywalając dotowanie in vitro (na które teraz zdecydował się Viktor Orban) spłacała dług „za poparcie” kościołowi, ale nie zmienia to faktu, że oficjalne stanowisko rządu powinno być, kurwa, przypominane za każdym razem, gdy obecna władza wydaje znacznie większe sumy na jakieś idiotyzmy w rodzaju PFN, czy innego TVP. I teraz warto sobie postawić pytanie: czy ktokolwiek z polityków opozycji wspominał o tym w trakcie debat? No przeca, że nie, bo o wiele lepiej pierdolić o Kaczorze Dyktatorze. Aczkolwiek, czego ja, kurwa, wymagam od ludzi, którzy nie potrafią przyjść na głosowanie, a jak już przyjdą, to nie potrafią zagłosować tak, jak powinni, albo też wyciągnąć kart do głosowania. To właśnie stało się w trakcie głosowania. Opozycja usiłowała zerwać kworum, ale dwie posłanki KO nie ogarnęły o co chodzi i do zerwania kworum zabrakło dwóch wyjętych kart do głosowania.



Ostatnim przesuniętym tematem, będzie temat wyborów prezydenckich. Kandydatów na Prezydenta RP mają już wszystkie partie i ugrupowania sejmowe. Zjednoczona Prawica wystawi obecnego Prezydenta RP (który od dłuższego czasu prowadzi kamp.. a nie, czekaj „działania prekampanijne”). KO wystawi Małgorzatę Kidawę-Błońską, Lewica wystawi Biedronia, PSL Władysława Kosiniaka-Kamysza, zaś Konfederacja Krzysztofa Bosaka (czy trzeba wspominać o tym, że w trakcie prawyborów w Konfederacji – działacze wyzywali się nawzajem od komuchów?). Poza tym, startować będzie Szymon Hołownia. Swój start zapowiedział również Piotr Liroy-Marzec, ale bądźmy poważni. Wydaje mi się, że nikogo nie pominąłem. No dobrze, kandydatów już znamy, to teraz zastanówmy się nad tym „co będzie dalej”. Zacznę może od tego, że „chuj wie” co będzie, ale partia rządząca wydaje się być nie-do-końca pewna tego, że ich kandydat wygra. Sondaże co prawda są jednoznaczne, ale warto pamiętać o tym, że pięć lat temu były jeszcze bardziej jednoznaczne i do pewnego momentu, wszystko wskazywało na to, że wybory rozstrzygną się w pierwszej turze, i że wygra je Bronisław „Gajowy” Komorowski. Wszyscy (i to wszyscy, nawet Ziemkiewicz) wiedzą, co było potem. Wiedzą o tyms na pewno politycy Zjednoczonej Prawicy. Dzięki temu, na moim ukochanym portalu „wPolityce” pojawiają się artykuły o wiele mówiących tytułach: „Dlaczego sondażowe 54 procent Dudy dzisiaj to dużo więcej niż sondażowe 70 procent Komorowskiego w grudniu 2014 roku”. Jeżeli ktoś chce się pośmiać, to polecam ten artykuł, bo jest on dziełem wręcz wybitnym. Muszę w tym miejscu wspomnieć o tym, że narracja ta (którą sprzedają nie tylko najwierniejsi z wiernych) jest na tyle skuteczna, że już w paru rozmowach zobaczyłem, że „no może Komorowski miał 70%, ale to było „wirtualne poparcie”. Z tego by chyba wynikało, że te 54% sondażowego poparcia obecnego Prezydenta RP, to nie jest „wirtualne” poparcie, tylko poparcie realne? Tylko, że to bzdura. Sondaż to sondaż (copyright Piknik Coelho), o czym doskonale wiedzą działacze Zjednoczonej Prawicy. Gdyby partia rządząca byłą pewna zwycięstwa, to nikt by, kurwa, nie produkował dzieł sztuki w rodzaju wcześniej wzmiankowanego artykułu. Największym problemem kampanii reelekcyjnej obecnego Prezydenta RP jest on sam, bo choć (zupełnym przypadkiem) narodowe mendia dostały 2 miliardy przed kampanią, to nawet taka kasa nie sprawi, że ludzie zapomną o tym, że chodzący mem jest chodzącym memem. Czy z tego wynika, że obecny Prezydent RP przegra wybory? W prognozowanie wyników wyborów nie bawię się od wyborów prezydenckich 2015, ale mogę napisać, że „ma zadatki na powtórzenie sukcesu byłego prezydenta i przejebanie (potencjalnie) nieprzejebylwanych wyborów”. Jeżeli dojdzie do drugiej tury, to obecny Prezydent RP spotka się w niej z Małgorzatą Kidawą-Błońską. Owszem, pojawiają się sondaże, w których sprawdzane są różne scenariusze i w drugiej turze z obecnym prezydentem spotka się: Hołownia/Kosiniak-Kamysz/Biedroń, ale, jak to już napisałem, najbardziej prawdopodobne jest to, że do drugiej tury wejdzie MKB. No cóż, problem w tym, że MKB zachowuje się trochę jak Bronisław Komorowski. Pozwólcie, że posłużę się przykładem. Kiedy MKB (całkiem słusznie) krytykowała brak samodzielności obecnego Prezydenta RP, usiłowała powiedzieć, że Jarosławowi Kaczyńskiemu (który podejmuje decyzje) nie zależy na polityce zagranicznej (i na poprawnych kontaktach z państwami europejskimi/etc.), bo jest skupiony tylko i wyłącznie na utrzymaniu władzy w Polsce. W poprzednim zdaniu kluczowe było „usiłowała”, bo zamiast tego powiedziała: „Jarosławowi Kaczyńskiemu nie zależy na świecie i Europie. Jemu zależy tylko na Polsce”. Muszę przyznać, że jestem, kurwa, pod wrażeniem. Pod wrażeniem byli również politycy Zjednoczonej Prawicy, którzy podziękowali MKB za jej wypowiedź. I znowuż, czy z tego wynika, że MKB przejebie? Szczerze się przyznam, że ja nie wiem, co ja uważam. Z jednej strony bowiem kampanijne losy MKB zaczynają przypominać losy byłego prezydenta z ramienia PO. Jednakowoż z drugiej strony, jej najgroźniejszy kontrkandydat jest chodzącym memem. Z trzeciej zaś strony, doskonale pamiętam, co Bronisław Komorowski odpierdalał w trakcie kampanii wyborczej 2010 (póki co, MKB daleko do tego poziomu), a mimo tego wygrał te wybory. Owszem, jego kontrkandydatem był Jarosław Kaczyński, ale uprzejmie przypominam, że PiS wtedy po mistrzowsku rozegrał kartę współczucia i Kaczyński (jak na Kaczyńskiego) osiągnął rewelacyjny wynik, bo zagłosowało na niego 7.919.134 osób (dla porównania, na obecnego Prezydenta RP, przy porównywalnej frekwencji, zagłosowało 8.630.627 osób). W kontekście powyższego można powiedzieć, że Bronisław Komorowski wygrał pomimo swoich starań. Jeżeli zaś chodzi o wybory 2020, to wydaje mi się, że Zjednoczona Prawica obawia się powtórki ze scenariusza, w którym ktoś „wyciągnięty z kapelusza” pokonuje „pewniaka”.


Źródła:



https://tvn24.pl/polska/wypadek-beaty-szydlo-uszkodzony-dowod-nie-bedzie-sledztwa-prokuratury-3225760

https://www.rp.pl/Sadownictwo/181019854-Sprawa-posla-Adama-Andruszkiewicza-Zaginal-wazny-tom-akt.html

https://twitter.com/DoRzeczy_pl/status/1218125146839560193





Link do artykułu o badaniach NBP:





https://www.tvp.info/39136577/666-i-swastyki-zdewastowano-plakaty-kandydatow-pis-w-sandomierzu

https://tvn24.pl/polska/anulowane-glosowanie-w-sejmie-przebieg-obrad-decyzje-marszalek-witek-ra987356-2304681

https://tvn24.pl/polska/przed-sejmem-wyczytano-nazwiska-poslow-opozycji-ktorzy-nie-przyszli-na-glosowanie-opozycja-mogla-wygrac-z-pis-ra994701-2612703


https://www.sejm.gov.pl/Sejm9.nsf/agent.xsp?symbol=glosowania&NrKadencji=9&NrPosiedzenia=2&NrGlosowania=23
https://www.tvp.info/46225945/startuje-bo-duda-nie-ma-konkurencji-liroymarzec-krytykuje-kandydatow

https://www.dorzeczy.pl/obserwator-mediow/126880/duda-i-holownia-w-drugiej-turze-takiego-wyniku-jeszcze-nie-bylo.html

https://wpolityce.pl/polityka/480374-dlaczego-54-dudy-to-wiecej-niz-70-komorowskiego


https://pl.wikipedia.org/wiki/Wybory_prezydenckie_w_Polsce_w_2015_roku


czwartek, 16 stycznia 2020

Hejterski Przegląd Cykliczny #64

Chciałem sobie spokojnie rozkręcić gównoburzę transformacyjna, ale w trakcie pisania notki zaczęło się dziać tyle różnych rzeczy (między innymi wymiana uprzejmości na linii USA-Iran), że postanowiłem tę gównoburzę przesunąć nieco w czasie i ogarnąć Przegląd, który to Przegląd zacznę od wyżej wymienionej wymiany uprzejmości. Pozwolę sobie pominąć opis przyczyn, dla których (eufemizując) „Iran nie lubi się z USA”, bo taki opis (nawet skrótowy) miałby pewnie objętość książki. Na użytek niniejszego tekstu wystarczy nam to, że „Iran nie przepada za USA, zaś USA nie przepada za Iranem”. Tak więc, sytuacja sobie była dość napięta, aż tu w pewnym momencie USA postanowiło poszczuć drony na Kasema Sulejmaniego (mam nadzieje, że poprawnie to odmieniam) i sytuacja zrobiła się jeszcze bardziej chujowa. Na tyle chujowa, że internety zalały memy o tematyce trzecio-wojno-światowej. Of korz, zaraz po śmierci Sulejmaniego internety zalały również opinie komentariatu, z których można było wyczytać, że albo będzie wojna, albo jej nie będzie. W natłoku komentarzy trafiłem na ćwitrze na dłuższą wypowiedź pisemną jegomościa, który się zwie Yashar Ali (Amerykanin irańskiego pochodzenia). Już na pierwszy rzut oka widać było, że ów jegomość jest bardzo ogarnięty w tematyce (link w Źródłach znajdziecie). Wyżej wymieniony napisał, że Iran na pewno jakoś zareaguje na to, co się stało, bo zabicie Sulejmaniego można przyrównać do sytuacji, w której ktoś zabiłby urzędującego wiceprezydenta USA. Zaznaczył jednak, że irański reżim nie przejawia tendencji samobójczych, więc raczej nie będzie się bawił w działania, które mogłyby sprowokować USA do wojny (w ćwicie, który cytował użyto określenia „massive reaction”). Jednocześnie zaznaczył, że jego zdaniem reżim ów lubuje się w różnego rodzaju tajnych operacjach, które są o wiele bardziej przerażające (dla opinii publicznej, of korz) i destabilizujące, niż wystrzelenie kilku rakiet. Co prawda kilka dni później Iran wystrzelił kilka rakiet, ale z tego nie wynika, że na tym się sprawa zakończy. W przysłowiowym międzyczasie Donald Trump oznajmił, że jeżeli Iran będzie podskakiwał, to oberwie 52 rakietami i że ucierpią również obiekty irańskiej kultury (potem tłumaczono, że on wcale nie miał na myśli tego, co napisał). W tymże samym międzyczasie Iran oświadczył, że wycofuje się w całości z tzw. „porozumienia nuklearnego”. Tak więc, niestety, sytuacja jest rozwojowa. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nie trzeba być specem od wojskowości (ani też posiadać habilitacji z zagadnień związanych z Bliskm Wschodem), żeby wiedzieć, że Iran nie jest w stanie zagrozić militarnie Stanom Zjednoczonym. Jednakowoż ISIS też nie było w stanie zagrozić militarnie państwom NATOwskim, a jednak przez pewien czas terroryści związani z tzw. Państwem Islamskim dokonywali zamachów w NATOwskich krajach, zaś samo ISIS (w sensie terytorialnym) trzymało się przez kilka ładnych lat, mimo że napierdalało się z kim tylko mogło (w tym z Iranem). Osobną kwestią jest to, że nawet jeżeli Iran nie zareaguje w żaden sposób na, to co się stało, trzeba się liczyć z tym, że „druga strona” będzie chciała ten temat pociągnąć dalej. Prawda jest bowiem taka, że USA ma raczej długą historię w chuj nieprzemyślanego mieszania w kotle na Bliskim Wschodzie. Wystarczy popatrzeć na efekty operacji „Iraqi Freedom” (w trakcie której zginęło znacznie więcej ludzi niż za czasów Saddama Husajna), zaś jednym z efektów końcowych tejże operacji było powstanie Państwa Islamskiego. Najbardziej przejebane jest to, że to nie było tak, że USA miało dobry plan, ale w trakcie jego realizowania wystąpiły jakieś „nieprzewidziane okoliczności”, które sprawiły, że się wszystko posypało. Wątpliwości odnośnie tego, czy atakowanie Iraku to aby na pewno dobry pomysł, pojawiły się na długo przed atakiem, ale zostały one olane. Jeżeli ktoś jest ciekaw szczegółów, to w Źródłach podrzucę tytuły dwóch książek, z których jedna odnosi się do samej wojny w Iraku, a druga do prezydenta, który tę wojnę wywołał bo uznał, że ma taką, a nie inną misję do zrealizowania (spoiler alert, tą misją była „walka ze złem”). W kontekście powyższego warto sobie zadać następujące pytanie: jak bardzo przemyślane/nieprzemyślane są dzisiejsze działania USA? Nie chciałbym być źle zrozumiany. To nie jest tak, że ja jestem jakimś wielkim fanem reżimu, który rządzi Iranem. Chodzi mi jedynie o to, że gdyby USA postanowiło wpaść tam z wizytą gospodarską, to konsekwencje takiej wizyty mogłyby być jeszcze bardziej przejebane od tego, co się stało w Iraku (choćby dlatego, że Iran jest znacznie większy od Iraku i mieszka tam w cholerę więcej ludzi). Już po napisaniu niniejszego kawałka Przeglądu (trochę przeleżał) kilka rzeczy się wydarzyło. Po pierwsze, Iran przyznał się do zestrzelenia samolotu pasażerskiego. Po drugie, The Washington Post dokopał się do informacji, z których wynika, że prócz Sulejmaniego, USA chciało się pozbyć innego wysoko postawionego irańskigo wojskowego (w Jemenie), ale im się nie udało. Ustalono, że mogło chodzić o jegomościa, który się zwie Abdul Reza Shahlai. Po trzecie, przyznanie się do zestrzelenia samolotu wywołało protesty w Iranie, co nie powinno nikogo dziwić, bo Irańczycy stanowili prawie połowę ofiar zestrzelenia samolotu. Po czwarte, protesty w Iranie sprawiły, że Donald Trump postanowił pisać ćwity w języku perskim, z których to ćwitów wynika, że on wspiera protestujących/etc. Z tych ćwitów można wywnioskować jedno. Niezależnie od tego, jak dobre informacje wywiadowcze/etc. posiada amerykańskie wojsko i jak dobry plan sobie to wojsko układa w oparciu o informacje/analizy – zarządza tym wszystkim człowiek, który tego po prostu ni cholery nie ogarnia. Jestem się w stanie założyć o to, że Trump uznał, że skoro trolling internetowy pomógł mu wygrać wybory prezydenckie w USA, to na pewno pomoże mu w wygraniu konfliktu. W tym miejscu muszę się przyznać do tego, że kiedy pisałem powyższy fragment (odnoszący się do ćwitów w farsi), coś mi w tym nie pasowało, ale zrzuciłem to na karb ogólnego poczucia żenady. Okazało się, że sprawa jest w chuj bardziej spektakularna. Otóż, Twitter jest w Iranie zbanowany, tym samym używanie go jako medium, przy pomocy którego chce się przemówić do „ludu irańskiego”, jest kolejnym dowodem na to, że Trump jest jednostką wybitną. Na sam koniec niniejszego kawałka Przeglądu chciałem poruszyć jedną kwestię. Sporo się mówi o tym, że Bush Junior wywołał wojnę w Iraku, żeby reelekcje sobie ułatwić. Wydaje mi się, że bardziej prawdopodobna jest wersja, w myśl której Bush uznał, że „ma misję”. To w połączeniu z faktem, że doradzali mu ludzie, którzy mieli sami do siebie żal o to, że w trakcie pierwszej Wojny w Zatoce „nie poszli na Bagdad” dało takie, a nie inne efekty. Inaczej rzecz się ma z Trumpem. Moim zdaniem, gdyby ktoś przekonał go do tego, że wywołanie wojny z Iranem (albo dowolnym innym państwem) sprawi, że na pewno uzyska reelekcję, to Trump raczej by się nie zawahał. 


Zazwyczaj nie pochylam się w Przeglądach jakoś specjalnie nad sprawami „międzynarodowymi”, ale nad konfliktem na linii USA – Iran musiałem, bo bez tego nie można by było w pełni docenić tego, w jak czarnej dupie znajduje się Polska. Do tej pory, polskie władze (oraz obecny Prezydent RP) nie miały najmniejszych problemów z wygłaszaniem płomiennych mów i opinii, które ustawiały nasze państwo na kursie kolizyjnym z innymi państwami. Wystarczy przypomnieć sobie wypowiedź Poprzedniczki Premiera Tysiąclecia, która wzywała Europę do powstania z kolan (wypowiedzią tą Poprzedniczka Premiera Tysiąclecia uraczyła wszystkich dwa dni po zamachu, do którego doszło w Manchesterze). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w trakcie tegoż wystąpienia wyżej wymieniona powiedziała również, że: „a debata nad wotum nieufności nad wnioskiem nieufności wobec ministra obrony narodowej jest przede wszystkim debatą nad stanem bezpieczeństwa Polski. My to bezpieczeństwo z dnia na dzień odbudowujemy(...)” (Dla przypomnienia, szefem MON był wtedy Antoni Macierewicz). Zachęcam do zapamiętania tego, co zostało wtedy powiedziane o „odbudowywaniu bezpieczeństwa”. Przyda się wam to w trakcie dalszej lektury. Rzecz jasna, nie tylko politycy Zjednoczonej Prawicy mieli dużo do powiedzenia w kwestiach, że tak to ujmę „wojennych”. Na ten przykład, Tkacz Researchu, Rafał Ziemkiewicz, napisał kiedyś (w kontekście zamachów terrorystycznych dokonywanych przez ISIS i niechęci krajów europejskich do zabawy w wojnę konwencjonalną z Państwem Islamskim): „Historia uczy, że JEDYNYM SPOSOBEM BY UNIKNĄĆ WOJNY JEST JĄ WYGRAĆ. I nie ma inaczej.”.  Tenże sam Rafał Ziemkiewicz, w chuj zachowawczo się ćwituje w temacie tego, co dzieje się w Iranie. Nie wzywa do uniknięcia wojny poprzez jej wygranie/etc.  Rzecz jasna, są ludzie pokroju Dominika Tarczyńskiego, którzy z właściwą swej kondycji intelektualnej przenikliwością pochylają się nad tematem, ale robią to głównie po to, żeby dojebać nieistniejącej „skrajnej lewicy”, która ich zdaniem wspiera terroryzm. Niemniej jednak, nie da się porównać tych komentarzy z tym, co odpierdalało się na „prawym sektorze” przy okazji kryzysu migracyjnego/etc. Warto również zwrócić uwagę na to, że Iran idealnie wpisuje się w prawicową histerię na tle muzułmańskim, bo przecież kraj ten jest republiką islamską. Moim zdaniem, ta „grzeczność” bierze się stąd, że zarówno politycy Zjednoczonej Prawicy, jak i rządowi mediaworkerzy dostali odgórny zakaz „grzania tematu”. Czemu tak się dzieje? Niestety, będę musiał wam zaspoilerować dalszą część Przeglądu, ale moim zdaniem, mocno nijakie reakcje polskich władz (i Prezydenta RP) oraz założenie kagańca rządowym mediom/influencerom ma jedną, bardzo prostą przyczynę. Otóż polskie władze (oraz Prezydent RP) nie mają, kurwa, najmniejszego pojęcia o tym, co się dzieje. Zapewne część z was w tym momencie pomyślała sobie: „skąd takie wnioski, Pikniku?!” A ja wam w tym miejscu odpowiem: cieszę się, że zapytaliście, a teraz zapnijcie pasy (od razu nadmieniam, że z przyczyn objętościowych postanowiłem podzielić ten temat na kilka wątków).


W pierwszym z tych wątków zapoznamy się z wypowiedziami władz Polski (oraz Prezydenta RP [nie, jeszcze mi się nie znudziło]) odnoszącymi się do tego, co dzieje się na Bliskim Wschodzie. Kasem Sulejmani został zabity 3 stycznia. Tego samego dnia Prezydent RP napisał na ćwitrze: „Zapewniam, że w sprawie ostatnich wydarzeń w Iraku działamy spokojnie i z rozwagą, mając na względzie w pierwszej kolejności bezpieczeństwo i interes Polski oraz naszych Obywateli.” (zalinkował również komunikat opublikowany na stronie Kancelarii Prezydenta, z którego wynikało, że: „Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej (...) zwrócił się do ministra spraw zagranicznych o udzielenie szczegółowych informacji, a także prowadzi bieżące konsultacje z ekspertami ds. Bliskiego Wschodu”. Konsultacje potrwały bardzo krótko, bo już 5 stycznia Prezydent RP opowiadał o tym, że: „Dziś nie ma problemu o charakterze strategicznym (…) zagrożenia na Bliskim Wschodzie, ale które nie ma dziś bezpośredniego oddziaływania na Polskę i polskich obywateli”. Tego samego dnia, jeden z najwierniejszych rządowych mediaworkerów, Jacek Karnowski wypowiedział kwestię, za którą Zjednoczona Prawica zlinczowałaby medialnie każdego dziennikarza, którego utożsamiają z opozycją. Otóż, zdaniem Karnowskiego: „Hegemonia amerykańska jest niezbędnym warunkiem podtrzymania polskiej niepodległości”. Jak się tak popatrzy na tę wypowiedź, jasnym staje się dlaczego założono mediom/influencerom kaganiec. Może i polskie władze nie ogarniają ni cholery polityki zagranicznej, ale nawet te władze rozumieją, że jak się pokłóciło ze wszystkimi dookoła i opowiadało o tym, że można mieć wyjebane na wszystkich dookoła, bo sojusz z USA, to nie można sobie pozwolić na jakąkolwiek krytykę swojego Wielkiego Sojusznika, bo jeszcze sojusznik się wkurwi, powie kilka słów za dużo (Stany się nie pierdolą w sytuacji, w której ktoś zaczyna krytykować ich „działalność zagraniczną”) i wizerunkowy domek z kart się zawali. 8 stycznia doszło do ataku rakietowego na bazy USA i tego samego dnia szef MSZ, Jacek Czaputowicz, powiedział coś jeszcze bardziej spektakularnego od wcześniej cytowanej wypowiedzi Karnowskiego. Czaputowicza poproszono o kilka słów komentarza w sprawie ataku na bazy USA, konkretnie zaś tego, czy ów atak doprowadzi do zaostrzenia sytuacji. Czaputowicz powiedział, że: „Zobaczymy. Chcę powiedzieć, że mamy kontakt z polskim dowództwem. W jednej z tych baz są polscy żołnierze – wiemy na pewno, ze oni nie ucierpieli w wyniku tego ataku, to teraz jest najważniejsze. Poczekajmy jeszcze na oświadczenie prezydenta Stanów Zjednoczonych. On zapowiedział takie oświadczenie, jak USA interpretują ta sytuację”. Chodzi mi, rzecz jasna, o końcówkę, w której Czaputowicz tłumaczy, że trzeba poczekać na konferencje, żeby się dowiedzieć, co USA sądzi o tym, co się stało, bo spektakularne samobójstwo polskiej polityki zagranicznej. Może inaczej, to byłoby samobójstwo, gdyby ktokolwiek zwrócił na to uwagę, no ale to tylko dygresja.  O tym, jaki potencjał miała wypowiedź Czaputowicza, niech zaświadczy to, że kolejny z najwierniejszych rządowych mediaworkerów, Samuel Pereira, rozpoczął akcję pt. „co autor miał na myśli” i chciał odpierać fake newsy, z których wynikało, że Polska zajmie stanowisko dopiero po tym, jak USA się wypowie. Pereira ma rację – w wypowiedzi Czaputowicza nie chodziło o to, że Polska się wypowie dopiero po tym, jak USA „zajmie stanowisko”. Tylko, że mam, kurwa, przeczucie graniczące z pewnością, że Pereira chciał w ten sposób odwrócić uwagę od tego, co tak właściwie zostało powiedziane. A powiedziane zostało to, że polskie MSZ nie otrzymało żadnych, kurwa, informacji ze strony amerykańskiej i musiało czekać na oświadczenie Trumpa. Gdyby polska strona takie informacje otrzymała i gdyby były one niejawne, to usłyszelibyśmy, że „wiemy co będzie, ale nie możemy powiedzieć, bo strona amerykańska poprosiła nas o wstrzymanie się do momentu, w którym Trump się wypowie”. A teraz przypomnijcie sobie komunikat kancelarii Prezydenta RP, w którym stało, że się Prezydent RP zwrócił do MSZ po szczegółowe informacje (+ prowadzenie konsultacji z ekspertami ds. Bliskiego Wschodu). Ciekawym, skąd MSZ miało te „szczegółowe informacje”? Z jakiejś konferencji prasowej Trumpa? Niestety, to nie jedyny wniosek, który można wyciągnąć z wypowiedzi Czaputowicza, albowiem wynika z niej również to, że MSZ nie dysponuje żadnymi analizami dotyczącymi sytuacji na Bliskim Wschodzie. Gdyby bowiem takowymi analizami dysponowało, to Czaputowicz powiedziałby coś w rodzaju „opierając się na dostępnych analizach możemy przypuszczać, że USA zareaguje, tak a nie inaczej”. Dupochron w postaci trybu przypuszczającego wystarczyłby, żeby „osłonić” MSZ w przypadku, w którym przypuszczenia by się rozminęły z rzeczywistością. O tym, że nikt nie kontaktował się z żadnymi ekspertami od Bliskiego Wschodu (względnie, „ekspertami” byli ludzie pokroju Dominika Tarczyńskiego) wspominać chyba nie trzeba. W tym miejscu warto wspomnieć słowa Poprzedniczki Premiera Tysiąclecia o „odbudowywaniu bezpieczeństwa”.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

(W tym miejscu możecie sobie zacząć nucić: grosza daj Piknikowi, sakiewką potrząśnij)

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Ja wiem, że jesteście już najedzeni, ale niestety, nie możemy na tym skończyć tematu, bo została nam jeszcze dziwna niechęć Prezydenta RP (i Zjednoczonej Prawicy) do zorganizowania posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Przyznam szczerze, że się jakoś niespecjalnie interesowałem tym, co to RBN, ale wypowiedzi polityków Zjednoczonej Prawicy skłoniły mnie do zmiany nastawienia. Ponieważ jestem leniwy, wrzucę wam cytat z Wiki. Rada Bezpieczeństwa Narodowego: „konstytucyjny organ doradczy Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej w zakresie wewnętrznego i zewnętrznego bezpieczeństwa państwa.” Nie brzmi to jakoś strasznie prawda? Czemu więc politycy Zjednoczonej Prawicy tak bardzo nie chcą zorganizować takiego spędu? Prezydent RP powiedział, że:  „Nie będzie Rady Bezpieczeństwa Narodowego, która będzie kolejną okazją by rozgrywać ten problem politycznie, jak to robią politycy opozycji. (…) Nie będzie Rady Bezpieczeństwa Narodowego, bo jej zwoływanie ma wyłącznie podtekst polityczny i ma wyłącznie służyć celom jakiejś kampanii, którą ktoś chce prowadzić po stronie opozycyjnej”.  Szczególnie urzekło mnie to utyskiwanie Prezydenta na to, że „opozycja to wykorzysta w trakcie kampanii”. Czemu? No bo, kurwa, nic nie stałoby na przeszkodzie, żeby Prezydent RP zorganizował ten spęd i sam go wykorzystał w celach kampanijnych, prawda? Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że Prezydent RP nie chce zorganizować zebrania RBN, bo jest za bardzo zajęty wrzucaniem na swoje konto ćwiterowe zdjęć z wizytowanych przez siebie obór, w których złożył gospodarską wizytę. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że o przyczynach, dla których Prezydent RP nie chce „robić kampanii” na spotkaniach RBN napiszę nieco później. W tym miejscu pozwolę sobie na krótką dygresję. Nie dziwi mnie to, że Prezydent RP jeździ sobie po gospodarstwach i niewielkich miejscowościach, bo aktywizacja tego elektoratu była kluczowa dla ostatnich zwycięstw Zjednoczonej Prawicy. Niemniej jednak, wygląda to tak, że Prezydent sobie śmiga po Polsce i ma zamaszyście wyjebane na to, co się dzieje (a dzieje się dość dużo), bo jest za bardzo zajęty realizowaniem „celów jakiejś kampanii”. O ile wypowiedź Prezydenta RP jest deczko dziwna (co mnie nieszczególnie dziwi), to wypowiedź posła Michała Jacha (szef sejmowej komisji obrony narodowej) jest o kilka rzędów wielkości dziwniejsza. Stwierdził on bowiem, że: „Nie wyobrażam sobie, żeby prezydent zwoływał Radę Bezpieczeństwa Narodowego za każdym razem, gdy gdzieś tam polecą rakiety” oraz,  że RBN to: „"zbyt poważne ciało" na trwający amerykańsko-irański konflikt.” Dodał również, że: „podczas środowego posiedzenia tej komisji oraz czwartkowego posiedzenia komisji ds. służb specjalnych posłowie wszystkich ugrupowań politycznych zostali "dogłębnie i szeroko" poinformowani przez resort obrony oraz przedstawicieli służb specjalnych o sytuacji polskich żołnierzy uczestniczących w misji irackiej.”  Muszę przyznać, że jestem porażony głębią analizy posła Jacha, który najprawdopodobniej wychodzi z założenia, że jeżeli rakiety nie lecą na głowę jemu osobiście, to można mieć wyjebane na to, co się dzieje. Warto zwrócić uwagę na to, że Jach po mistrzowsku „spłyca” temat do tego, jak się mają polscy żołnierze stacjonujący w Iraku. Tzn. owszem, to co się z nimi dzieje jest istotne (z przyczyn oczywistych) tyle, że warto mieć na uwadze to, że gdyby doszło do eskalacji uprzejmości na linii USA-Iran, to konsekwencje mogły by być odczuwalne nie tylko w Iraku. Gdyby to przetłumaczyć z polskiego na język zrozumiały dla posła Jacha: rakiety mogłyby polecieć nie tylko „gdzieś tam”. No dobrze, to czemu tak właściwie Zjednoczona Prawica nie chce tego spędu RBN? Moim zdaniem dlatego, że obawiają się blamażu związanego z tym, że nikomu nie chciało się zbytnio pochylać nad kwestiami związanymi z Bliskim Wschodem, a „monitorowanie sytuacji” polega na tym, że czeka się na konferencje prasowe Trumpa. Jestem się w stanie założyć o wiele, że gdyby w skład RBN wchodzili wyłącznie posłowie partii rządzącej, to spotkanie już dawno by się odbyło. Ponieważ zaś w skład RBN wchodzą również szefowie partii opozycyjnych, takie spotkanie mogłoby być w chuj problematyczne. Szczególnie w sytuacji, w której ktoś zacząłby pytać polityków Zjednoczonej Prawicy o szczegóły tego „monitorowania sytuacji”, jakieś analizy/prognozy i listę specjalistów ds. Bliskiego Wschodu. Takie pytania byłyby jak najbardziej na miejscu, bo napięcie na linii USA-Iran rosło od dłuższego czasu (tak więc Polska powinna dysponować jakimiś swoimi analizami/prognozami). W tym samym dniu na temat RBN wypowiedział się również Prezydent RP, ale tym razem narracja była już inna. Nie chodziło już o to, że spęd RBN „będzie służył celom jakiejś kampanii”. Tym razem Prezydent RP odpowiadając na pytanie o to, czemu nie zwołuje RBN powiedział: „Działamy tak, aby informacje niejawne pozostały informacjami niejawnymi (…) Między innymi proszę pana dlatego, o czym dzisiaj – o ile mi wiadomo – pisaliście w gazecie, czyli o posiedzeniu ostatnim komisji sejmowej, które w trybie niejawnym się odbywało i wszystkie informacje są u was w gazecie”. Ciekawym, czemu tego rodzaju argument nie padł ze strony Prezydenta RP kilka dni wcześniej, kiedy opowiadał o wykorzystywaniu RBN do celów kampanijnych. To zupełnie tak, jak gdyby Prezydent RP sobie wymyślał na poczekaniu wymówki, byle tylko nie organizować spędów RBN. W tym miejscu pozwolę sobie na krótką dygresję. Prezydent RP bardzo się przejmuje tym, że: „są ludzie nieodpowiedzialni, którzy wynoszą informacje, które są informacjami tajnymi”. Strach pomyśleć, jak zareaguje Prezydent RP, gdy się dowie, że rządowe media mają niczym nieskrępowany dostęp do niejawnych informacji ze śledztw (czy jak się tam nazywają te postępowania przygotowawcze, z których nie można niczego ujawniać), do informacji objętych tajemnicą państwową i dzielą się tymi informacjami na swoich portalach. Nie wiadomo również, jak zareaguje Prezydent RP, kiedy się dowie, że sędziowie-stalkerzy z ministerstwa Szczucia udostępniało internetowym hejterom (wątpię w to, że sprawa się ograniczała jedynie do Małej Emi) poufne informacje z teczek osobowych sędziów. Tak sobie myślę, że jeżeli Pan Prezydent RP chce uniknąć wycieku informacji, to może nie powinien o tych informacjach rozmawiać z kolegami partyjnymi? No, ale to dygresja jedynie. Wracajmy do meritum. Najbardziej urzekło mnie to, że Prezydent RP w pewnym momencie (najprawdopodobniej zdenerwowany tym, że ciągle go pytają o te pieprzoną RBN) pozwolił sobie na odrobinę szczerości i powiedział dlaczego nie zwoła Rady Bezpieczeństwa Narodowego: „A ponieważ to jest moja decyzja kiedy zwołuję Radę Bezpieczeństwa Narodowego, a kiedy zwołuję Radę Gabinetową, w związku z czym zdecydowałem tak, jak zdecydowałem”. Zupełnie bez związku z całą sprawą przypomniało mi się, jak (między innymi) Błaszczak i Mastalerek pompowali balon wizerunkowy Prezydenta RP w trakcie kampanii wyborczej 2015 opowiadając o tym, że ich kandydat „zaprezentował format prezydencki”. Zapomnieli jedynie wspomnieć o tym, że w tym formacie prezydenckim chodzi o to, że kiedy będzie trzeba, to Pan Prezydent głośno powie, które zabawki są jego i że tylko on ma prawo się nimi bawić. I teraz sobie warto zadać pytanie: po cholerę Zjednoczona Prawica wymyśla jakieś argumenty z dupy, byle tylko nie zorganizować spędu RBN? Gdyby wszystko było w porządku (czyt. państwo Polskie dysponowałoby kompletem informacji/analiz/prognoz odnoszących się do tego, co się dzieje na Bliskim Wschodzie), to RBN zwołanoby choćby po to, żeby się opozycja wreszcie odpierdoliła. I niech to wystarczy za pointę.


Przyznam się szczerze, że kiedy z rządu wywalano Tommy'ego Wiseau dyplomacji (aka Witold Waszczykowski) zastanawiałem się nad tym, czy Zjednoczona Prawica da radę zastąpić go człowiekiem podobnego formatu. Czas pokazał, że Czaputowicz okazał się nieco mniej spektakularny od Waszczykowskiego, ale za to dobrał sobie wiceminsitra, od którego Waszczykowski mógłby się uczyć bycia Waszczykowskim. Pan Szymon postanowił przy pomocy Twittera złożyć kondolencje rodzinom ofiar katastrofy Boeinga (wtedy jeszcze nie było wiadomo, że doszło do zestrzelenia samolotu) i zrobił to w wielkim stylu: „Składamy kondolencje wszystkim rodzinom ofiar katastrofy samolotu pasażerskiego w Iranie. Wśród ofiar nie ma Polaków.”. Moim skromnym zdaniem, bardziej spektakularne od tego, że Pan Szymon tego ćwita napisał, jest to, że go nie usunął. No, ale to dygresja tylko. Jeden z internautów zauważył, że przecież limit znaków w ćwicie nie został wyczerpany i można by było tam coś jeszcze dodać. Co prawda, nie jestem wiceministrem Spraw Zagranicznych, ale wydaje mi się, że warto by było do takiego ćwita dodać jeszcze „Sprzedam Opla”.


W drugiej połowie grudnia prezydent Rosji w trakcie corocznego spotkania z dziennikarzami oznajmił, że Polska jest współodpowiedzialna za wybuch drugiej wojny światowej. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że tego rodzaju narracje strona rosyjska produkuje od pewnego czasu. Pierwsze trzy przykłady z brzegu: (01.09.2009) „ZSRR był ostatnim krajem, który zawarł pakt z hitlerowskimi Niemcami. Pierwszym była Polska w 1934 roku - oświadczył emerytowany generał rosyjskiego wywiadu Lew Sockow, prezentując zbiór dokumentów z lat 1935-45 zatytułowany "Sekrety polskiej polityki"”. Of korz, w tym pakcie miało chodzić o to, żeby się zasadzić wspólnie na ZSRR/etc./etc., a poza tym Polska nie chciała europejskiej koalicji antyhitlerowskiej/etc./etc. Zabawnym znajduje to, że wyżej wymieniony generał przyznał, że jeżeli chodzi o dokumenty, to Służba Wywiadu Zagranicznego Rosji nie dysponuje oryginałami tych dokumentów. W 2015 roku rosyjski Ambasador, Siergiej Anderiejew, powiedział, że: „Polityka Polski doprowadziła do tej katastrofy we wrześniu 1939 roku, bo w ciągu lat 30. XX wieku Polska przez swoją politykę wielokrotnie blokowała zbudowanie koalicji przeciwko Niemcom hitlerowskim. Częściowo Polska była więc odpowiedzialna za tę katastrofę, do której doszło we wrześniu”. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że ambasador został wezwany na dywanik przez polskie MSZ i wycofał się ze swoich słów (szefem MSZ był wtedy Grzegorz Schetyna). (26-02-2017): „Ministerstwo Obrony Federacji Rosyjskiej umieściło na swojej oficjalnej stronie internetowej tekst, w którym odpowiedzialnością za rozpętanie II wojny światowej obarczono Polskę.”. (02-09-2019) Stacja „Rasija24” emituje spot, w którym stoi, że:  „W ostatnim czasie Polska nazywa siebie główną ofiarą II Wojny Światowej. Ale czy nie było tak, że to napastnik rozpoczął wojnę, ale się przeliczył?” Tego jest w cholerę po prostu. Problem w tym, że do tej pory tego rodzaju bzdury produkowano na „niższym szczeblu”. O ile mnie pamięć nie myli, to nie zdarzyło się jeszcze, żeby podobną wrzutkę zaserwował prezydent Federacji Rosyjskiej. Niestety, sprawa nie skończyła się na pojedynczej wrzutce, albowiem: „Rosja chce złożyć w Radzie Europy projekt rezolucji potępiającej Polskę za "próbę sfałszowania prawdy historycznej"”. Tą próbą sfałszowania prawdy historycznej była: „przyjętą przez polski Sejm uchwała sprzeciwiającą się "fałszowaniu historii" dotyczącej udziału Polski w II wojnie światowej przez rosyjskich polityków.” Jeżeli mam być szczery, to: kurwa, grubo. Gdybym miał sobie pogdybać, to bym napisał, że o ile wcześniej Rosji chodziło po prostu o to, żeby trochę powkurwiać polskich polityków (bo raczej nikt nie miał tam złudzeń odnośnie tego, jakie będą reakcje), to tym razem może chodzić o coś innego. O sprawdzenie, czy polska polityka zagraniczna (która ogranicza się do wkurwiania wszystkich dookoła) przynosi jakieś wymierne efekty. Rosja zastrzegła, że rezolucja zostanie zgłoszona, jeżeli Rosja będzie miała pewność, że przejdzie, tak więc pewnie nie zostanie ona zgłoszona. Niemniej jednak zakulisowe rozmowy na jej temat będą prowadzone. Kwestią otwartą jest to, czy któreś państwo byłoby na tyle wkurwione, żeby poprzeć ewidentną ściemę historyczną. Przyznam się szczerze, że choć Poprzedniczka Premiera Tysiąclecia opowiadała o odbudowywaniu bezpieczeństwa, to jakoś się, kurwa, mało bezpiecznie czuje, mam bowiem niejasne przeczucie, że politycy Zjednoczonej Prawicy do tego, co robi Putin podchodzą tak samo, jak do tego co dzieje się w Iranie. O ile w tym drugim przypadku „gdzieś tam lecą rakiety”, to w tym pierwszym „gdzieś tam, ktoś sobie coś mówi”.


Ostatnią kwestią, nad którą będę się pastwił w niniejszym Przeglądzie, będzie kolejny gigantyczny fuckup polskiej polityki zagranicznej. 23 stycznia w Jerozolimie odbędą się obchody 75 rocznicy wyzwolenia obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Na obchodach zabraknie Prezydenta RP: „Nie widzę powodu, dlaczego podczas uroczystości miałby wystąpić prezydent Rosji, Niemiec, Francji, przedstawiciele Wielkiej Brytanii i USA, a nie mógłby się wypowiedzieć prezydent RP”. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że jest to jedna z niewielu decyzji Prezydenta RP, która jest decyzją słuszną. Czemu więc napisałem, że to gigantyczny fuckup? Dlatego, że w ogóle doszło do sytuacji, w której organizatorzy (celowo, co do tego nie można mieć najmniejszych wątpliwości) dali Prezydentowi RP bana na wystąpienie. Jedną z przyczyn, dla których do tego doszło, była zapewne ustawa o IPN. Wiecie, ta, o której Patryk Jaki (współautor tejże ustawy) opowiadał, że: „jest napisana naprawdę dobrze”. Opowiadając o niej Jaki mówił również, że: „Żebyśmy długofalowo mogli wygrać tę politykę historyczną i informacyjną, potrzebny jest szereg działań. Przyjęcie prawa jest tylko jednym z wielu elementów wielkoformatowej, pełnowymiarowej polityki państwa, ale kiedyś trzeba zacząć – powiedział.” . Ustawa była tak dobrze napisana, że wywołała kryzys dyplomatyczny z Izraelem i USA. Po kilku miesiącach kotłowaniny Zjednoczona Prawica znowelizowała tę „napisaną naprawdę dobrze ustawę”. O ile po nowelizacji USA uznało całą sprawę za niebyła (tzn. przestano nas w tym temacie opierdalać), to Izrael jest najwyraźniej nadal srogo wkurwiony. Ciekawym, czy Patryk Jaki uznałby pozbawienie Prezydenta RP możliwości przemawiania na tych obchodach, za kolejny etap „wygrywania polityki historycznej i informacyjnej”. No dobrze, Izrael jest na nas nadal wkurwiony, czy z tego wynikało, że nic się nie dało zrobić? Niezupełnie. Gdyby Polska potrafiła w soft power, to kraje biorące udział w tej konferencji mogłyby się za Polską wstawić (nie chodzi mi tu, rzecz jasna, o Rosję). Gdyby soft power nie wystarczył, to można by było w trakcie zakulisowych rozmów poprosić inne kraje o wywarcie presji na Izrael. Tylko, że jak się jest Zjedoczoną Prawicą, która poprzez dyplomację rozumie napierdalanie wszystkich dookoła kijem baseballowym, to o soft power można zapomnieć. Tak samo, jak o tym, że kilka krajów się wychyli i poprze Polskę w konflikcie z Izraelem, który wielokrotnie udowodnił, że potrafi srogo przypierdolić. Co zrozumiałe, politycy Zjednoczonej Prawicy i rządowi mediaworkerzy starają się budować własną narrację, z której wynika, że: „To nie jest kompromitacja Polski, tylko kompromitacja organizatorów, w tym proputinowskiego magnata Mosze Kantora, którego pieniądze stoją za całym przedsięwzięciem.” (autorem tych słów jest Marcin Makowski, jeden z pluszaków Zjednoczonej Prawicy). Ciekawi mnie to, czy Marcin Makowski wierzy w tę narrację. Tzn. serio, ja rozumiem, że ma taką, a nie inną pracę, ale nawet on powinien zrozumieć, że to jest porażka polskiej dyplomacji, która w ogóle dopuściła do sytuacji, w której nikt nie chce słuchać tego, co ma do powiedzenia Prezydent RP. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że wiele kosztowało mnie powstrzymanie się od żartów na temat tego, że biorąc pod rozwagę dotychczasowe wystąpienia Prezydenta RP, pozbawienie go prawa do wystąpienia było aktem łaski dla niego samego i dla Polski.


Z racji tego, że powyższy Przegląd zdominowała polska polityka zagraniczna (a raczej jej brak) wszystkie inne tematy musiałem „przesunąć” do następnego (co za tym idzie, notka o transformacji też się trochę przesunie). Jeżeli zaś chodzi o kolejny Przegląd, to będzie w nim między innymi o fuckupach z głosowaniami (zarówno po stronie Zjednoczonej Prawicy, jak i opozycji), o wyborach prezydenckich i o medialnym harcownictwie, przy pomocy którego Zjednoczona Prawica sprawdza, jak suweren zareagowałby na zwiększenie centralizacji władzy.


Źródła:



Thomas E. Ricks „Fiasko. Amerykańska awantura wojenna w Iraku 2003-2005”

Jean Edward Smith „Bush”

Jeżeli zaś ktoś chciałby poczytać coś na temat Iranu i tego, jak Zachód nie umie w to co się dzieje w Iranie, to polecam „Demokrację Ajatollahów” jegomościa, który się zwie Hooman Majd




https://wpolityce.pl/polityka/481105-fake-news-po-slowach-czaputowicza

https://twitter.com/AndrzejDuda/status/1215277702506303489

https://www.gazetaprawna.pl/artykuly/1447625,rada-bezpieczenstwa-narodowego-tomasz-gordzki-koalicja-obywatelska.html

https://www.polsatnews.pl/wiadomosc/2020-01-07/lewica-chce-zwolania-rady-bezpieczenstwa-narodowego-jest-wniosek-do-prezydenta/



https://www.newsweek.pl/swiat/rosja-polska-czesciowo-winna-wybuchu-ii-wojny-swiatowej/mkbz1t7

https://www.polskieradio24.pl/5/3/Artykul/1516534,Ambasador-Rosji-na-dywaniku-w-MSZ-Grzegorz-Schetyna-to-konczy-sprawe



https://wiadomosci.wp.pl/wladimir-putin-i-spor-o-historie-rosja-chce-rezolucji-potepiajacej-polske-6467673896461953a