piątek, 10 grudnia 2021

Hejterski Przegląd Cykliczny #83

Niniejszy tekst zaliczył spory poślizg. Tym razem nie było żadnej martyrologii, ale najzwyklejsza proza życia. A to asystowanie przy przeprowadzce, a to własna przeprowadzka (jestem w trakcie), a to znów kwarantanna Piknika Juniora (albowiem w klasie się jedno dziecko pochorowało). Cebulą na torcie prozy życia było to, że w momencie, w którym wreszcie zasiadłem do pisania, wyjebało prąd w całym budynku.


Poniższą ścianę tekstu (od razu zastrzegam, że będzie krótsza nieco) zacznę od tematów okołocovidowych. Przez moment się zastanawiałem nad tym, czy aby nie zrobić tak, żeby tym tematom poświęcić osobną notkę, ale dotarło do mnie, że jeżeli tak zrobię, to w międzyczasie mój hoarding tematów do Przeglądu osiągnie takie rozmiary, że te wszystkie linki i tematy zapadną się w sobie, tworząc czarną dziurę.


Surfujemy sobie właśnie jako kraj na kolejnej fali covidowej. O tym, że będzie nami bardzo bujało, wiadomo było od jakiegoś czasu. Mniej więcej zaś od wtedy, gdy okazało się, że zainteresowanie szczepieniami wśród starszych roczników spada i rząd otworzył szczepienia dla młodszych (rzecz jasna, skończyło się to gigantycznym fuckupem i późniejszym masowym przesuwaniem terminów tym, którym udało się zarejestrować w trakcie tegoż fuckupu). Ponieważ nasz rząd wszystko potrafi przedstawić jako sukces, rządowe media zaczęły publikować łamiące wiadomości dotyczące tego, że Polacy mieszkający w Niemczech przyjeżdżają do naszego kraju nad Wisłą, żeby się zaszczepić, bo tam w tych Niemczech to katastrofa jest ze szczepieniami. Co prawda ta „katastrofa” oznaczała, że w Niemczech starsze roczniki się chętniej szczepią (i po temu młodsze musiały czekać), ale to już szczegół był, a w szczegółach to diabeł tkwi, tak więc nie warto się nimi zajmować. O tym, że ta „katastrofa” w Niemczech skończyła się tym, że mają tam znacznie wyższy poziom wyszczepienia, wspominać chyba nie trzeba, bo to oczywista oczywistość. Poza zdolnością do przedstawiania wszystkiego jako sukces, rząd PiSu posiadł równie istotną dla siebie umiejętność, którą jest nie branie odpowiedzialności za nic (bądź też zwalanie odpowiedzialności za wszelkie fuckupy na opozycję). Nie inaczej jest w przypadku pandemii. Otóż, jeżeli zaczniecie komentować jakiś rządowy kanał (jakże adekwatne określenie) informacyjny, albo jakiegoś polityka partii rządzącej, a z waszych komentarzy będzie wynikało, że rząd jest odpowiedzialny za to, co się teraz dzieje, zapewne w którymś momencie natkniecie się na drony, które będą wam tłumaczyć, że tu rząd niczemu nie jest winien, bo po pierwsze to zabija wirus, a po drugie to ludzie się nie chcą szczepić, to co ten biedny rząd może zrobić? Choć całkowitą odpowiedzialność za to, co teraz się dzieje ponosi rząd PiSu, to nie można pominąć milczącego współudziału „wolnych mediów” i opozycji.


O co chodzi z tym milczący współudziałem? Już tłumaczę. Druga i trzecia fala straszliwie przeorały Polskę. Liczba nadmiarowych zgonów była ogromna (niektóre media zwracały uwagę na to, że tak wysoka liczba nadmiarowych zgonów [rok-do-roku] nie była notowana od czasu II Wojny światowej). Wiadomym było, że ani rządowi, ani też rządowym mediom nieszczególnie będzie zależeć na tym, żeby tego rodzaju informacje się utrwalały, tak więc temat ten był „zamilczany” przez media rządowe, które owszem, co jakiś czas wspominały o tym, że jest wiele ofiar pandemii, ale te złe rzeczy to się dzieją w innych krajach. Taką samą strategię zastosowano w przypadku inflacji. Inflacja, owszem, jest bardzo wysoka, ale tylko i wyłącznie w innych krajach, o inflacji w Polsce rządowe media jakoś tak nieszczególnie chętnie informują, no ale to tylko dygresja. Skoro więc rządowa machina propagandowa chciała temat ofiar pandemii zamilczeć, to chyba jasne jest to, że opozycja i „wolne media” powinny robić wszystko, żeby utrudnić zadanie wyżej wymienionej machinie. Czy opozycja i „wolne media” zachowały się „jak trzeba”? A gdzie tam. Gdybym miał sobie gdybać na temat tego, czemu zostało to olane, to obstawiałbym, że chodziło o to, że uznano, że byłoby to nieetyczne, no bo przecież tu chodzi o zmarłych etc. (of korz, chodzi również o to, że opozycji się niewiele chce, a „wolnym mediom” jeszcze mniej).


I wszystko pięknie (etycznie), ale pięknoduchy, które najprawdopodobniej myślały tymi kategoriami zupełnie zignorowały to, że pandemia się nie skończyła na trzeciej fali. Z tego zaś płynął wniosek taki, że jeżeli rząd zostanie utwierdzony w przekonaniu, że może doprowadzić do śmierci kilkudziesięciu tysięcy Polaków i nie ponieść za to żadnych (choćby „słupkowych”) konsekwencji, to można być pewnym, że pandemia zostanie przez rząd olana. Skoro bowiem kilkadziesiąt tysięcy osób umarło i nikogo to nie obeszło, to jak umrze jeszcze kilkadziesiąt, to też nikogo nie będzie to obchodzić. Gdyby udało się doprowadzić do sytuacji, w której jednak kogoś by te zgony obchodziły, to być może (pewności nie mam, ale jest to wysoce prawdopodobne) rząd by się jednak nieco bardziej przyłożył do programu szczepień. Ponieważ jednak tutaj jest jak jest, rząd miał absolutnie wręcz wypierdolone na to, czy program szczepień będzie działał dobrze, czy też będzie działał jak wszystko inne „narodowe”, wymyślone przez rząd PiSu. Jeszcze innym efektem tego, że prawie nikt się nie przejął tymi zgonami było to, że rząd PiSu zamiast zajmować się ogarnianiem programu szczepień, zajmował się głównie tłumaczeniem, czemu nie może niczego zrobić. Argumentów za tym, żeby nic nie robić było mnóstwo. A to opowiadanie o tym, że w sumie to nic nie można, bo w Polsce mamy silny ruch antyszczepionkowy (ciekawym, kurwa, dzięki komu ów ruch się tak upasł ostatnimi czasy). A to opowiadanie o tym, że obostrzenia się nie sprawdzą, bo mamy w Polsce „gen sprzeciwu” (jakoś tak niespecjalnie tym „genem” się przejmowano, gdy Genialny Strateg z Żoliborza uznał, że w Polsce trzeba zaostrzyć prawo aborcyjne).


Innym razem przekonywano, że nie można zrobić tego, co we Francji (nie szczepisz się? Ok, mordo, ale tego, tego i tego nie będziesz mógł robić), bo byśmy mieli jakieś protesty i zamieszki. Tu pozwolę sobie na nieco dłuższy cytat z Niedzielskiego, bo tam jest wszystko ładnie zebrane do kupy: „Trzeba sobie zdawać sprawę, że u nas pewne środki przymusu nie tylko, że są źle odbierane, ale potrafią działać przeciwskutecznie i zniechęcać ludzi, uruchamiać postawę jeszcze bardziej negatywną czy wręcz agresywną. Ruch antyszczepionkowy w Polsce - z przykrością to muszę powiedzieć - jest stosunkowo silny i w pewnym sensie sprofesjonalizowany. Występują tu incydenty, które mają charakter agresywny. Naszym celem nie jest teraz sprowokowanie ludzi do wyjścia na ulicę i mówię tu o zacznie szerszych grupach niż w Austrii, Francji czy Niemczech – powiedział.”


Podsumujmy, nie da się wprowadzić żadnego obowiązku szczepień (ani też obostrzeń takich jak we Francji), bo foliarze wyjdą na ulicę i będą się zachowywać agresywnie. Jest to wprost wybitnie idiotyczna narracja, ale robi się jeszcze bardziej idiotyczna, jeżeli osadzimy ją w kontekście. Otóż, jestem tak stary, że pamiętam sytuacje, w której Prezes Polski wyszedł przed kamery i wezwał do „obrony kościołów”. Co prawda kościołom absolutnie nic nie groziło (poza nimi samymi), ale prezes był tak zajęty rzyganiem swoimi narracjami, że nie zwracał na to uwagi. W praktyce, odezwa Kaczyńskiego była wezwaniem do napierdalania się na ulicach. Teraz zaś mamy sytuacje, w której Polsce zagraża olbrzymie niebezpieczeństwo, a Polacy umierają setkami, tak więc zrozumiałe jest to, że typ, który był tak wyrywny do wzywania „do obrony Polski” siedzi cicho, a jego podwładni opowiadają o tym, że boją się agresywnych zachowań. To jest w sumie dość interesujące, bo gdy protestowano w pokojowy sposób, rząd bez mrugnięcia okiem poszczuł „wydział chujos” (czy jak się tam zwała ta jednostka, składająca się z nawciąganych agresywnych schabów) na protestujących, a w rządowych mediach pełno było narracji „no ci ludzie co protestują, to widać, że przeszkoleni są, a to groźne”. Teraz okazuje się, że państwo nadal jest silne wobec słabych i słabe wobec tych, których uważa za silnych.


Poza wszystkim innym, chciałbym w tym miejscu przypomnieć o tym, że zaostrzenie prawa aborcyjnego odbywało się w Polsce pod hasłami „obrony życia”. Według oficjalnych danych w Polsce (przed zaostrzeniem prawa aborcyjnego) dokonywano około 1000 terminacji ciąży w ciągu roku. Na moment przyjmijmy zygotariańską logikę, w myśl której dzięki zoastrzeniu prawa aborcyjnego można by było „ocalić” ten 1000. Teraz, dziennie na covid umiera około 500 osób i jakoś tak nie słychać, żeby „obrońcy życia” wzywali do jakichś zdecydowanych działań. Dla nikogo nie powinno być zaskoczeniem to, że fundacja pewnej pani, która twierdzi, że „broni życia”, zajmuje się propagowaniem antyszczepionkowych bzdur. Ja wiem, że to w sumie nie powinno już nikogo dziwić, ale warto patrzeć na to, jak zachowują się samozwańczy „obrońcy życia” (czytaj: zygotarianie) w sytuacji, w której faktycznie trzeba życia bronić.


Na sam koniec rozważań pandemicznych podzielę się z wami pewną historią z życia wziętą. Mniej więcej pomiędzy dwiema falami (pierwszą i trzecią), kiedy informowano nas o tym, że prace nad szczepionką idą pełną parą, zaczęły się przebijać w debacie pojedyncze głosy, których autorzy mówili, że wszystko spoko, ale nie ma pewności, że uda się tę waksynę ogarnąć w ogóle. I tak sobie wtedy myślałem, że jeżeli tak będzie faktycznie, to będziemy mieli wszyscy zamaszyście przejebane. Do łba mi wtedy nie przyszło, że co prawda szczepionka będzie opracowana i będziemy jej mieli pod samą kokardę, ale zamaszyście przejebane i tak będzie, bo (eufemizując) nie wszyscy będą chcieli się zaszczepić. Na swoją obronę mam tyle, że wtedy jeszcze w miarę świeże były wspomnienia tego, co działo się we Włoszech, w których OZ momentalnie się „zapchała” i ludzie marli tysiącami, bo brakowało dla nich respiratorów. Co prawda, nie mam żadnych danych, którymi mógłbym podeprzeć swoją tezę, ale wydaje mi się, że gdyby wtedy była możliwość szczepień, to mało kto by z okazji do zaszczepienia się nie skorzystał. Niestety, potem debata publiczna, odnosząca się do tematów pandemicznych, krok po kroku była oddawana foliarzom. Następnie zaś ta debata została całkowicie zdominowana przez foliarzy. Winę za ten stan rzeczy ponosi w głównej mierze rząd Prawa i Sprawiedliwości, który totalnie wręcz zjebał politykę informacyjną. Kwestie pandemiczne potraktowano bowiem tak, jak wszystkie inne i zastosowano „wielonarracje” (zasypywanie debaty publicznej pierdylionem narracji, które są ze sobą sprzeczne, ale nie ma to znaczenia, bo odpowiednie narracje trafiają do odpowiednich baniek, więc nikt nie zwraca uwagi na sprzeczności). Problemy zaczęły się w momencie, w którym osoby zajmujące się dezinformacją zaczęły te nieścisłości z różnych narracji wyciągać i zestawiać ze sobą (widać to wyraźnie pod artykułami o covidzie, pod którymi zawsze jest pierdylion komentarzy „a wcześniej to mówili co innego, a teraz to mówią to”). Spójności rządowych narracji nie pomagało również to, że członkowie rządu mieli wyjebane na obostrzenia (pamiętam filmik, na którym jeden z przydupasów Genialnego Stratega założył maseczkę, a potem szybko ją ściągnął, bo prezes na niego groźnie popatrzył). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że część przygłupów z partii rządzącej (w tym z otoczenia Prezydenta RP) powtarza w mediach idiotyzmy na temat szczepień.


Działania dezinformacyjne były cholernie sprofesjonalizowane. Mam w znajomych na FB kuzynkę jedną, która jakiś czas temu rozrzucała chętnie jakieś bzdury o tym, że covid nie jest groźny/etc. Kilka razy prześledziłem sobie to, od kogo ona to udostępniała i jakież było moje zdziwienie, gdy się okazywało, że za każdym jebanym razem to były jakieś randomowe osoby. Moje zdziwienie budził fakt, że te osoby (które nie były żadnymi influencerami) robiły kosmiczne zasięgi (np. kilkadziesiąt tysięcy udostępnień na FB). Te zasięgi się „same” nie zrobiły. Ktoś zadbał o to, żeby post jakiejś randomowej osoby dotarł do kilkuset tysięcy osób w Polsce. Ktoś o to zadbał, bo komuś na tym zależało. Samo w sobie nie jest to specjalnie trudne (wystarczy mieć na podorędziu farmę trolli na ten przykład). Nie jest możliwe to, że partia, która od dawna mierzy i waży internety nie ogarniała tego, że takie działania są prowadzone. Czemu więc nic z tym nie zrobiono? Obstawiam, że chodziło o to, że wykonano pewne badania, z których wynikło, że tymi bzdurami żywi się również jakaś część elektoratu partii rządzącej. Efekt końcowy jest taki, że teraz twórcy wszelkiej maści filmów (niedokumentalnych, rzecz jasna) o pandemiach będą musieli uwzględniać to, że jakaś część społeczeństwa w pandemię nie wierzy i aktywnie przeciwstawia się próbom walki z pandemią. Tak sobie myślę, że w kolejnym filmie/serialu traktującym o zombie-apokalipsie trzeba będzie umieścić grupę osób, które same z siebie będą się dawały pogryźć zombiakom, celem nabycia „naturalnej odporności”. Jak to już w kilku Głośnych Tekstach wcześniej wspominałem: trzeba zapiąć pasy, bo będzie nami trzęsło. Będzie nami trzęsło jeszcze bardziej niż do tej pory, bo teraz „czynniki zewnętrzne” wiedzą, w jaki sposób można sterować polskim rządem. Wystarczy ów rząd przekonać, że to, co chce zrobić, może negatywnie wpłynąć na jego słupki sondażowe.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty

Drugim tematem, nad którym się pochylimy, będzie kwestia tego, co się dzieje na granicy. Od razu zastrzegam, że nie będę się tu pochylał nad kwestiami etycznymi, ale nad zwykłym pragmatyzmem politycznym. Po pierwsze dlatego, że sytuacja jest jednoznaczna (pod względem wyżej wymienionej etyki [co nie powinno nikogo dziwić, skoro rząd PiSu uznał, że zrobi sobie z Łukaszenką zawody w tym, kto jest bardziej chujowy]). Po drugie zaś dlatego, że wymiar polityczny jest jedynym, który obchodzi partię rządzącą. Dla nikogo nie było tajemnicą to, że sytuacja na granicy wschodniej była bardzo na rękę partii rządzącej, bo niskim kosztem (tak, ludzie tam umierali w lasach, ale nieśmiało przypominam, że rząd ma w dupie setki Polaków, które umierają dzień w dzień, tak więc trudno się po nim spodziewać tego, że będzie się przejmował migrantami) można było przykryć wszystkie bieżące problemy. Choć sam nienawidzę tego określenia, to w tym momencie jest ono adekwatne: PiS potraktował sytuację na granicy jako „temat zastępczy”. Rządzący nawet nie udawali, że zależy im na tym, żeby migrantów na granicy było mniej, bo było to dla nich kolejne „polityczne złoto”. Z tego też powodu rząd nie robił absolutnie nic, żeby (używając rządowej terminologii) „presja na granicę” się zmniejszyła.


Problemy rządu zaczęły się w momencie, w którym UE uznało, że ma trochę dosyć tego, co się odpierdala i zaczęła prowadzić rozmowy (np. z szefem MSZ Iraku) z różnymi osobami (w tym z Łukaszenką) żeby ogarnąć to, co się dzieje. Reakcją rządu na te działania była skrajna histeria. Idealnym „kejsem” takiej histerii była wypowiedź Prezydenta RP: „Polska nie uzna żadnych ustaleń podjętych ponad naszymi głowami”. Co zrozumiałe, nikt z „wolnych mediów” nie wpadł na to, że może tak warto by było zacząć grillować rządzących w temacie tego, czemu tak właściwie sami nie prowadzili żadnych działań mających na celu „zmniejszenie presji na granicę”? Wypowiedź Prezydenta RP była wyjątkowa, nawet jeżeli weźmiemy pod rozwagę jego kondycję intelektualną. Jeżeli bowiem w ramach tych ustaleń migranci przestaliby napływać na granicę (bo Łukaszenka by ich tam nie zwoził), to w jaki, kurwa, sposób Polska mogłaby się na to nie zgodzić? Warto również wspomnieć o tym, że Merkel wcale nie musiała „reprezentować Polski” w rozmowach z Łukaszenką, bo prawda jest taka, że super-duper szczelna granica (święta i nienaruszalna) była tak nienaruszalna, że przedostało się przez nią ponad 9 tysięcy osób, które potem dotarły do Niemiec. Gdyby Merkel miała ochotę na obrzucanie się gównem z polskim rządem, to po prostu by powiedziała, że skoro ów rząd nie jest w stanie zadbać o „szczelność granicy UE”, to ona to zrobi za ten rząd. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że rządowe drony zaczęły podważać oficjalne dane z Niemiec i twierdzą, że nie jest możliwe to, żeby aż tylu migrantów dotarło do Niemiec bo (i tu pojawiają się argumenty z gatunku: „no uwierz mi, mordo!”).


Ponieważ wszystko wskazywało na to, że „polityczne złoto” jednak się skończy, trzeba było coś zrobić, żeby pokazać, że to wcale nie jest tak, że temat ogarniały inne kraje i (ta znienawidzona) UE, a polski rząd w tym czasie zajmował się pajacowaniem, tak więc wymyślono „ofensywę dyplomatyczną”. W praktyce wyglądało to tak, że Premier Tysiąclecia jeździł sobie po różnych krajach i udawał, że jeździ tam po to, żeby uspokoić sytuację na granicy. Cała ta „ofensywa” była czymś w rodzaju żartu (i to dość chujowego). Gdybyśmy bowiem potraktowali to wszystko poważnie, to musielibyśmy (również na poważnie) przejść do porządku dziennego nad tym, że Premier Tysiąclecia odwiedził trzy kraje jednego dnia (21-11-2021). Nie chciałbym być źle zrozumiany. To nie jest tak, że ja podważam to, że Premier Tysiąclecia te trzy kraje (Estonię, Litwę i Łotwę) odwiedził w ciągu jednego dnia, bo jak się dysponuje odpowiednim zapleczem logistycznym, to nie takie rzeczy można zrobić. Problem w tym, że jeżeli w odwiedzinach chodzi o coś więcej prócz pozowania do zdjęć, to warto by było się przygotować merytorycznie do prowadzenia rozmów. O tym, że w MSZ pracują naczynia gospodarcze o szerokim zastosowaniu, zwykle służące do przenoszenia (przechowywania) płynów lub drobnoziarnistych materiałów sypkich, wiemy wszyscy. Wiemy również, że są to ludzie, którzy (eufemizując) nie do końca zdają sobie sprawę z tego, czym powinni się zajmować. Nie powinno to nikogo dziwić, albowiem polska polityka zagraniczna kierowana jest z Żoliborza, tak więc MSZ zajmuje się tym, czym Genialny Strateg chce, żeby MSZ się zajmowało (czyli wywoływaniem konfliktów dyplomatycznych z każdym, kto się Prezesowi nie spodoba).


W kontekście tego kim są (i czym się zajmują) osoby zatrudnione w MSZ, ciężko by mi było uwierzyć w to, że są oni w stanie przygotować merytorycznie pojedynczą wizytę (nie, nie chodzi o to, że pracownicy merytoryczni [chodzi o najniższe szarże] ogarniają logistykę, ale o przygotowania do rozmów). W to, że przygotowano Premiera Tysiąclecia do odbycia trzech wizyt ni cholery nie uwierzę. Tym samym cała ta „ofensywa dyplomatyczna”, to po prostu (chujowy) reenacting „W 80 dni dookoła Świata”. O tym, jak bardzo polska dyplomacja ogarniała temat przygraniczny niech zaświadczy to, że gdy w Parlamencie Europejskim odbywała się debata odnośnie postępowania Łukaszenki, Premierowi Tysiąclecia na wszelki wypadek nie udzielono prawa głosu. O tym, że chciał tam przemawiać świadczy to, że wcześniej „zareklamowano” jego wystąpienie.


Niestety, na tym nie możemy zakończyć tematów dyplomatycznych, albowiem kolejnym poniesionym przez polską dyplomację sukcesem było to, że Joe Biden przed rozmową z Putinem (między innymi o Ukrainie) nie kontaktował się z polskimi władzami. Wicerzecznik PiS (Radosław Fogiel) skomentował to tak: „Wydawałoby się, że nasza perspektywa mogłaby być cenna, ale przecież nie będziemy nikomu nic narzucać”. Otóż, gdyby administracja Bidena uznała, że „perspektywa” PiSu mogłaby być cenna, to pewnie rząd PiSu nie zostałby przez Bidena pominięty. Aczkolwiek, doceniam inwencję Fogla (i całej machiny propagandowej PiSu), który usiłował tłumaczyć, że ten brak kontaktu ze strony Bidena, to ze szkodą dla niego jest, a nie dla naszego kraju nad Wisłą. Osobną kwestią jest to, że takie gesty, jak kontaktowanie się z kimś, bądź też powstrzymywanie się od kontaktowania się mają swój wymiar, że tak to ujmę symboliczny. Co prawda polskie władze powinny być tego świadome, ale cytując klasyczkę „sorry, taki mamy klimat”.


Ostatnim tematem związanym z polityką zagraniczną będzie follow up jednego z tematów, nad którym się jakiś czas temu pastwiłem. Temat ów odnosił się do zapowiedzi polityków Zjednoczonej Prawicy, którzy twierdzili, że oni tam w tym Parlamencie Europejskim to zmontują takie stronnictwo, które całkowicie odmieni scenę polityczną (of korz, były też narracje, z których wynikało, że dosłownie, kurwa, każda inna partia w PE się ich boi). Wyliczyłem sobie wtedy, że taka partia będzie miała pi razy oko 103 europosłów i będzie trzecią (co do liczności) partią w PE (EPL ma 187, a Europejscy Socjaliści 145). Okazało się, że nie doszacowałem Nowej Największej i Najgroźniejszej Partii w PE, bo nie wziąłem pod rozwagę tego, że do całej tej zbieraniny putinoidów dołączy również AFD (tak, to te ziomeczki, które jarają się Wehrmachtem). Ponieważ od razu po ogłoszeniu tego, że powstaje frakcja zrzeszająca (idealne wprost określenie) putinoidów z różnych krajów, odezwały się głosy, że może tak nie do końca fajne jest to, że rząd PiSu zaczyna się przyjaźnić z kolegami Putina, PiS ruszył do kontrataku narracyjnego. Kontratak ów był zgodny z dotychczasowymi działaniami PiSu (czyli produkowanie narracji na zasadzie „chyba Ty”), ale tym razem zrobiono to na odpierdol. Pozwolę sobie zacytować Janusza Piechocińskiego: „wicerzecznik PiS poseł Radosław Fogiel mówił na tej samej konferencji tak: Marine Le Pen, w przeciwieństwie do wielu polityków tworzących Europejską Partię Ludową albo Europejską Socjaldemokrację, nie pracuje w żadnej z rosyjskich spółek energetycznych.”. W kolejnym ćwicie dopisał: „W "briefie specjalnym" - czytamy niemal słowo w słowo to samo: "Marine Le Pen nie pracuje, w przeciwieństwie do wielu polityków tworzących Europejską Partię Ludową, albo Europejską Socjaldemokrację, w żadnej z rosyjskich spółek energetycznych".”. Wielokrotnie zdarzało mi się złapać tego, czy innego drona na tym, że klepie słowo w słowo przekazy dnia (bo mu się nie chce w inwencję), ale przyznam szczerze, że wicerzecznik, któremu się tak bardzo nie chce, to jest jednak pewien ewenement. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że polowaniem na tego rodzaju kalki powinny się zajmować „wolne media”, ale ponieważ się tym nie zajmują, to musi się tym zajmować Janusz Piechociński.


Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że prawica bardzo starała się przekonać wszystkich do tego, że z tymi ziomeczkami Putina to jest tak, że oni wcale nie są źli. Przykładowo Sławomir Cenckiewicz był łaskaw napisać na ćwitrze: „z dwojga złego wolę proputinowską prawicę europejską niż proputnowską lewice europejską, która tak rządzi UE, że mamy Nord Stream2, brexit, rozbrojenie, kryzys imigracyjny, zajęcie Krymu i zero sankcji w praktyce wobec Moskwy”. Tego rodzaju narracje się upowszechniły i wynikało z nich tyle, że w sumie to, proputinowska prawica na pewno będzie bardziej antyputinowska niż te frakcje, które nie są proputinowskie. Jest to jeden jebany bełkot, ale nieumiejętność polskiej opozycji (i „wolnych mediów”) w rozbrajanie narracji rządowych sprawia, że ten bełkot może się okazać całkiem przekonujący. Nikomu się nawet, kurwa, nie chciało grillować polityków partii rządzącej, że no całkiem spoko ta narracja, ale jak to jest, że ziomeczkują się z Le Pen, która była, jest i będzie przeciwna nakładaniu jakichkolwiek sankcji na Rosję (a jej partia była sponsorowana przez Moskwę). Największym absurdem jest to, że w przypadku putinoidów nie trzeba się jakoś specjalnie starać z tym grillowaniem, wystarczy wyłowić wypowiedzi polityków partii rządzącej, którzy odcinali się od Le Pen jakiś czas temu i twierdzili, że inaczej nie można, bo ona współpracuje z Kremlem. Gdyby zastosowano argumentum ad cytatum, to narracje „no ale ta Le Pen to wcale nie jest taka proPutinowska” mogliby sobie politycy Zjednoczonej Prawicy wsadzić, tam gdzie słońce nie dochodzi, bo nie tego dotyczyłoby pytanie. No, ale co ja się tam znam, ja to tylko prosty bloger jestem, więc nie mnie decydować o tym, jakie pytania warto by było zadawać temu, czy innemu politykowi.


24 listopada parlament Holandii podjął decyzję dotyczącą Polek. Pozwolę sobie zacytować lead artykułu, albowiem jest on z gatunku selfexplanatory: „Parlament Holandii przyjął uchwałę umożliwiającą współfinansowanie z budżetu państwa zabiegów przerywania ciąży Polkom. Holenderski poseł: - Dotychczas pomagaliśmy w ten sposób kobietom z państw trzeciego świata”. W telegraficznym skrócie, parlament Holandii zauważył to, że Polki mają w naszym pięknym kraju przejebane i postanowił im pomóc. Wartym nadmienienia jest fakt, że przegłosowano to olbrzymią większością głosów (111 ze 150 głosów). Z jednej strony dobrze, że władze innych krajów chcą pomagać Polkom. Z drugiej strony, w chuj źle, że w ogóle muszą podejmować takie decyzje. Niestety, tego rodzaju działalność, choć jest potrzebna, nie pomoże kobietom, które będą w podobnej sytuacji, w jakiej znalazła się Izabela z Pszczyny (bezpośrednie zagrożenie życia i lekarze, którzy boją się zrobić cokolwiek, żeby ich potem wiadomy instytut razem ze Zbyszkiem nie ciągali po sądach). Przestrzegano przed tym, że zaostrzenie prawa aborcyjnego może się skończyć tak, jak się skończyło, a mimo tego członkowie partii rządzącej (oraz drony z wiadomego instytutu) mają, kurwa, czelność wychodzić przed kamery i opowiadać, że w sumie to zaostrzenie prawa aborcyjnego nie miało z tym nic wspólnego. Czy kogokolwiek dziwi to, że „wolnym mediom” jakoś niespecjalnie chciało się drążyć temat i odpytywać posłów z tego, że skoro jedno z drugim nie ma nic wspólnego, to jak to możliwe, że przestrzegano wcześniej przed takimi konsekwencjami zaostrzenia prawa aborcyjnego?


Ponieważ inne teksty wyparły Przeglądy, nie mogłem się wcześniej pochylić nad pewną kwestią, która jest tak pojebana, że nie mam pojęcia, czemu ten temat w ogóle jeszcze podlega dyskusji. Otóż jakiś czas temu, jeden z najbardziej rozpoznawalnych prawników w Polsce (aka „Tata Maty”) był łaskaw krytycznie wypowiedzieć się w kwestii polityków lewicy, którzy jego zdaniem to w ogóle są leniami, bo oni by chyba nie byli gotowi pracować 16 godzin na dobę. Wydawać by się mogło, że w 2021 roku nikt już nie będzie bronił tego rodzaju wypowiedzi, bo choć w Polsce nadal sobie w najlepsze panuje kult zapierdolu, to jednak nawet wyznawcy tego kultu powinni być świadomi tego, że pracowanie nastu godzin na dobę jest po prostu szkodliwe. Ale gdzie tam. Tata Maty miał od cholery obrońców, którzy twierdzili, że tylko i wyłącznie w ten sposób (czytaj: zapierdalając 16 godzin na dobę) można osiągnąć sukces. Przyznam się wam szczerze, że nie jestem sobie w stanie wyobrazić pracowania 16 godzin na dobę. W przypadku pracy fizycznej jest to praktycznie nierealne, bo człowiek by się po prostu zajebał ze względu na to, że organizm nie miałby się kiedy regenerować. Jeszcze bardziej nierealnie brzmi to dla mnie w przypadku pracy „głową”. Ok rozumiem, że czasem można (jednorazowo) na ten przykład pozapierdalać ponadwymiarowo (a potem np. dwa dni się regenerować), ale kluczowe w tym zdaniu jest „czasem”. Praca umysłowa 16 godzin na dobę przez pięć dni w tygodniu brzmi jak kiepski dowcip, bo, albo trzeba by było się faszerować kofeiną (albo inną -iną), albo człowiek byłby permanentnie przemęczony, a co za tym idzie, wartość jego pracy umysłowej byłaby żadna, bo ktoś musiałby sprawdzać wszystko ,co „wyprodukował” przemęczony pracownik. Tak sobie teraz pomyślałem, że korygowanie pomyłek przemęczonego współpracownika jeszcze by uszło, ale poprawianie pomyłek, które zostały wyprodukowane przez przemęczonego szefa, któremu wydaje się, że może w ogóle nie spać i że to niespanie nie ma najmniejszego wpływu na jakość jego pracy, to raczej średnio przyjemne zajęcie.
 

No dobrze, załóżmy przez moment, że idealnie kulisty pracownik jest w stanie zapierdalać 16 godzin na dobę i nie ma to negatywnego wpływu na jego pracę. Takie jedno pytanko mi się po łbie kołacze: co z życiem prywatnym i rodziną? O czymś takim, jak hobby można w ogóle zapomnieć (no chyba, że uda się wydłużyć dobę do 36 godzin.). W weekendy zaś taki kulisty pracownik zajmowałby się głównie spaniem. Jak tak sobie o tym myślę, to sam się zaczynam zastanawiać nad tym, czemu tak właściwie ja krytykuje to zapierdalanie po 16 godzin na dobę. Nieco zaś bardziej na poważnie, to ja wiem, że się powtarzam, ale mamy rok 2021 i wiemy, że przepracowanie może się bardzo źle skończyć. Dysponujemy wynikami pierdyliona badań, z których wynika, że z powodu przepracowania można się wylogować. Wydawać by się mogło, że badania naukowe powinny wystarczyć do przekonania nieprzekonanych, ale domyślam się, że fanatycy zapierdolu zaczną tłumaczyć, że za te badania odpowiada jakieś lobby „lenistwowe”, tak więc nie są one wcale wiarygodne.


Jeżeli chodzi o cała inbę 16-godzinną, to ciągnęła się ona i ciągnęła. „Tata Maty”, zabrnął tak bardzo, że zjebał go nawet Jan Hartmann. Poświęćcie moment na zatrzymanie się i podumanie o tym: jak bardzo zjebać musiał „Tata Maty”, żeby Hartman wyszedł przy nim na kogoś z RiGCzem. Mniej więcej w tym samym czasie, w którym Hartmann zdissował „Tatę Maty”, ten drugi opublikował ciąg ćwitów (który najprawdopodobniej był pokawałkowanym felietonem). W tym ciągu ćwitów znalazł się jeden, który, nie będę kłamał, wkurwił mnie dość solidnie: „Bolszewicy nienawidzili kułaków, bo ci mieli więcej. Rozkułaczali ich więc z majątku. Dziś ich filozoficzni następcy wciąż rozkułaczają tych, którzy mają więcej. Rozkułaczają z szacunku, przez potępienie. Z wygranej na loterii genów, z chęci bycia lepszym, z chęci do innowacji.”. Chodzi mi, rzecz jasna, o samą końcówkę, w której „Tata Maty” pierdoli coś na temat „wygranej na loterii genów”. O ile bowiem rozumiem, że nadal nie wyrośliśmy z dyskusji na temat tego, czy „zapierdalanie” jest spoko, czy też nie jest, to wydawać by się mogło, że dyskusje o tym, czy ktoś ma lepsze geny, czy też gorsze, zostawiliśmy za sobą mniej więcej w połowie XX wieku. Tak, wiem, „Tata Maty” napisał przecież o „wygranych”, ale z tego wprost wynika, że część z osób jest w jego opinii „przegrana”. Jeżeli dodamy sobie do tego, że jego zdaniem ci pierwszy zasługują na więcej, niż ci drudzy, to nietrudno odnieść wrażenie, że autor próbując obronić swoją inicjalną wypowiedź, odnoszącą się do 16-godzinnego dnia pracy zabrnął w rejony, w które nikt się już, kurwa, nie powinien zapuszczać.


Na sam koniec niniejszej (nie tak długiej jak zwykle) ściany tekstu zostawiłem sobie kwestię posła Mejzy. Ja się polityce przyglądam od dłuższego czasu i wiem, że do parlamentu trafiają bardzo różni ludzie, ale nawet mnie casus Mejzy nieco zaskoczył. Pozwolę sobie zacytować fragment artykułu o Mejzie: „Pod koniec listopada Wirtualna Polska podała, że wiceminister sportu Łukasz Mejza założył w przeszłości firmę medyczną, która miała się specjalizować w kosztownym leczeniu nowatorskimi metodami chorych na raka, Alzheimera czy Parkinsona. Jak twierdzi portal, Mejza miał osobiście przekonywać potencjalnych pacjentów, w tym dzieci, o skuteczności stosowanych przez firmę metod, które jednak zarówno w Polsce, jak i na całym świecie uznawane są za niesprawdzone i niebezpieczne. Według portalu interes Mejzy nie wypalił, za to pozostawił po sobie wielu oszukanych pacjentów i ich rodziny.”. Jeżeli ktoś ma skojarzenia z panem, który się zwie Zięba, to są to skojarzenia jak najbardziej poprawnie, bo firma Mejzy zajmowała się dokładnie tym samym. Póki co, konsekwencji żadnych Mejza nie poniósł, bo sejmowa większość, którą udało się PiSowi skleić przy pomocy stanowisk/etc., jest na tyle chwiejna, że PiS nie może sobie pozwolić na utratę nawet jednego głosu. W tym miejscu pozwolę sobie na krótką dygresję. To, że PiS nie jest w stanie pozbyć się kogoś takiego jak Mejza (który jest również wiceministrem) pokazuje, że politycy partii rządzącej nie darzą zaufaniem sondażowych słupków, z których wynika, że będą rządzić do końca świata i jeden dzień dłużej. Ujmując rzecz innymi słowy: partia rządząca jest zesrana. Gdybyśmy mieli sensowną opozycje, to tego rodzaju sytuacje byłyby w jakiś sposób „rozgrywane” medialnie (i uwzględniane w trakcie planowania strategicznego). Ponieważ zaś opozycja jaka jest, każdy widzi, absokurwalutnie nikt nie zwraca na to uwagi.


Samo to, że w Sejmie znalazło się miejsce dla Zięb, a przepraszam, dla Mejzy, nie było dla mnie zaskoczeniem, tak samo, jak to, że partia rządząca jakoś tak niechętnie podchodzi do pomysłu wyjebania go ze stołka i z klubu poselskiego. Lekko zaskoczyło mnie (zanim zrozumiałem, co tak właściwie obserwuje) to, że Mejza ma swoich obrońców. W tym miejscu krótka dygresja, jeżeli widzicie gdzieś w soszjalach konta, które zajmują się obroną tego konkretnego posła, to możecie być pewni, że macie do czynienia z kimś, kto w internetach zajmuje się spinowaniem dla partii rządzącej, bo nikt (poza Ziębitami) nie będzie na tyle jebnięty, żeby sam z siebie bronić tego procederu. Nieco dziwię się politykom, którzy chodzili do mediów i przed kamerami tłumaczyli, że w sumie to Mejza nie robił niczego takiego złego. Niektórzy byli świadomi tego, że sprawa jest śliska i skupiali się na tłumaczeniu, że w sumie to nie doszło do złamania prawa. To swoją drogą było dość zabawne, bo przecież wszyscy wiemy, że do złamania prawa przez członka PiSu/Zjednoczonej Prawicy dochodzi wtedy, gdy Jarosław Kaczyński dojdzie do wniosku, że doszło do złamania prawa. Potem jeszcze do takiego samego wniosku musi dojść Zbigniew Ziobro. Jak mogliśmy się wielokrotnie przekonać, obaj panowie bardzo rzadko dochodzili do takich wniosków (i wtedy okazuje się, że niezależna prokuratura umarza takie, czy inne postępowanie).


Na tym powyższa ściana tekstu się zakończy. Tak, wiem, mam trochę zaległych tematów i jeżeli nie dojdzie do końca świata, to może uda się je upakować w kolejnym tekście. Niemniej jednak wolę niczego nie obiecywać, bo moje obietnice mają tendencję do zakrzywiania prawdopodobieństwa.


Źródła:

https://www.tvp.info/53761761/turystyka-szczepionkowa-polacy-z-niemiec-przyjezdzaja-do-kraju-na-szczepienie-przeciw-covid-19

https://www.rp.pl/polityka/art19154921-morawiecki-o-obostrzeniach-mamy-dosc-silny-ruch-antyszczepionkowy

https://www.rmf24.pl/tylko-w-rmf24/popoludniowa-rozmowa/news-kraska-mamy-gen-sprzeciwu-ograniczenia-sie-nie-sprawdza,nId,5653213#crp_state=1

https://tvn24.pl/polska/koronawirus-w-polsce-co-ze-swietami-bozego-narodzenia-i-obowiazkiem-szczepien-minister-zdrowia-adam-niedzielski-odpowiada-5493658

https://lublin.wyborcza.pl/lublin/7,48724,27749171,billboardy-z-rozerwanym-plodem-i-szczepionka-maja-zniechecic.html

https://tvn24.pl/swiat/kryzys-na-granicy-ponad-9-tysiecy-migrantow-przedostalo-sie-z-bialorusi-przez-polske-do-niemiec-relacja-z-osrodka-5495664

https://www.tvp.info/57044043/ofensywa-dyplomatyczna-premiera-mateusza-morawieckiego-prowadzil-rozmowy-w-trzech-stolicach

https://twitter.com/tvp_info/status/1464333907688660992

https://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/katastrofa-wizerunkowa-polskiej-dyplomacji-analiza/ryh9b4p?

https://www.donald.pl/artykuly/sv43Wxac/pe-odmowil-premierowi-morawieckiemu-wystapienia-na-debacie-na-temat-bialorusi-

https://oko.press/joe-biden-rozmawia-z-putinem-i-europa-o-ukrainie-polski-przy-stole-nie-ma/

Tutaj pastwiłem się nad Nową Strasznie Wielką Partią w Parlamencie Europejskim:

http://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2021/05/hejterski-przeglad-cykliczny-77.html

https://wydarzenia.interia.pl/kraj/news-pis-tworzy-nowa-frakcje-w-pe-nieoficjalnie-w-sobote-spotkani,nId,5680119

https://twitter.com/Piechocinski/status/1468302871661797376

https://twitter.com/Cenckiewicz/status/1467160411745431552

https://wydarzenia.interia.pl/zagranica/news-holandia-oplaci-polkom-aborcje,nId,5665929

https://www.rp.pl/nauka/art128851-pracujesz-wiecej-niz-55-godzin-tygodniowo-ryzykujesz-zyciem

https://hartman.blog.polityka.pl/2021/10/23/jak-matczak-z-zandbergiem-sobie-pyskowali/

https://twitter.com/wsamraz/status/1451846162248503305

https://pulsmedycyny.pl/l-mejza-odpiera-stawiane-mu-zarzuty-chodzi-o-zalozona-przez-niego-firme-medyczna-1135693

środa, 10 listopada 2021

Kaja Godek nie spadła z nieba

Na wstępie niniejszej notki lojalnie bym was chciał uprzedzić, że będzie w tejże notce niewiele źródeł, a więcej gawędzenia (oraz jeden, bardzo długi cytat).

Wydaje mi się, że idealnym wstępem do niniejszej notki będzie obszerny cytat z wystąpienia Mariana Turskiego, które wygłosił na 75 obchodach wyzwolenia obozu w Auschwitz-Birkenau:


„Przenieśmy się na chwilę myślami, wyobraźnią we wczesne lata 30. do Berlina. Znajdujemy się prawie w centrum miasta. Dzielnica nazywa się Bayerisches Viertel, Bawarska Dzielnica. Trzy przystanki od Kudammu, ogrodu zoologicznego. Tam, gdzie dziś jest stacja metra, jest Bayerischer Park – Park Bawarski. I oto jednego dnia w tych wczesnych latach 30. na ławkach pojawia się napis: „Żydom nie wolno siadać na tych ławkach”. Można powiedzieć: nieprzyjemne, nie fair, to nie jest OK, ale w końcu jest tyle ławek dookoła, można usiąść gdzieś indziej, nie ma nieszczęścia. Była to dzielnica zamieszkała przez inteligencję niemiecką pochodzenia żydowskiego, mieszkali tam Albert Einstein, noblistka Nelly Sachs, przemysłowiec, polityk, minister spraw zagranicznych Walther Rathenau. Potem w pływalni pojawił się napis: „Żydom zabroniony wstęp do tej pływalni”. Można znów powiedzieć: nie jest to przyjemne, ale Berlin ma tyle miejsc, gdzie można się kąpać, tyle jezior, kanałów, prawie Wenecja, więc można gdzieś indziej.


Jednocześnie gdzieś pojawia się napis: „Żydom nie wolno należeć do niemieckich związków śpiewaczych”. No to co? Chcą śpiewać, muzykować, niech zbiorą się oddzielnie, będą śpiewali. Potem pojawia się napis i rozkaz: „Dzieciom żydowskim, niearyjskim nie wolno bawić się z dziećmi niemieckimi, aryjskimi”. Będą się bawiły same. A potem pojawia się napis: „Żydom sprzedajemy chleb i produkty żywnościowe tylko po godzinie 17”. To już jest utrudnienie, bo jest mniejszy wybór, ale w końcu po godzinie 17 też można robić zakupy.


Uwaga, uwaga, zaczynamy się oswajać z myślą, że można kogoś wykluczyć, że można kogoś stygmatyzować, że można kogoś wyalienować. I tak powolutku, stopniowo, dzień za dniem ludzie zaczynają się z tym oswajać – i ofiary, i oprawcy, i świadkowie, ci, których nazywamy bystanders, zaczynają przywykać do myśli i do idei, że ta mniejszość, która wydała Einsteina, Nelly Sachs, Heinricha Heinego, Mendelssohnów, jest inna, że może być wypchnięta ze społeczeństwa, że to są ludzie obcy, że to są ludzie, którzy roznoszą zarazki, epidemie. To już jest straszne, niebezpieczne. To jest początek tego, co za chwilę może nastąpić.”


Dla każdego, kto ma jakiekolwiek pojęcie o historii (ale nie o „prawicowej historii”) to, co powiedział Turski, to oczywiste oczywistości. Holocaust nie był osadzony w próżni. Ja wiem, że to będzie określenie cokolwiek nieadekwatne, ale można by powiedzieć, że holocaust „dojrzewał” całymi latami. Przez wiele lat politycy skrajnej prawicy szczuli Niemców na mniejszość żydowską (przy każdej możliwej okazji opowiadając o tym, że tak naprawdę to w tym wszystkim chodzi o ochronę obywateli niemieckich przed „zagrożeniem” [cudzysłów użyty z rozmysłem, albowiem nie było żadnego realnego zagrożenia]). Robili to tak długo i byli w swoich działaniach tak skuteczni, że w pewnym momencie byli już panami życia i śmierci tej mniejszości. Zaczęło się od tego, że Żydom nie wolno było siadać na niektórych ławkach, a skończyło na działalności Einsatzgruppen i komorach gazowych.


Można w tym miejscu podnieść argument, że w sumie to nikt nie mógł mieć pojęcia o tym, że to, co robili naziści, skończy się w taki, a nie inny sposób. No bo owszem, czystki etnicznie i różne takie się wydarzały już wcześniej, ale nigdy na taką skalę. W 2021 taki argument jest cokolwiek absurdalny. Innymi słowy, nie można udawać, że nie wiadomo, czym może się skończyć to, co robi od dłuższego czasu Zjednoczona Prawica i to czym zajmuje się (między innymi) Kaja Godek. Mimo tego, że mamy 2021 rok, polski Sejm zajmuje się projektem ustawy, który można przyrównać chyba tylko i wyłącznie do pewnych ustaw z 1935 roku? Jak to się stało, że w 2021 roku w Sejmie padają słowa tak ohydne, że nie powinno się ich cytować (znajoma mi osoba, która oglądała to wszystko z bliska powiedziała, że to, co tam widziała, to było „czyste zło w ludzkiej postaci”)? Jak to w ogóle, kurwa, możliwe, że w 2021 w Sejmie „na poważnie” dyskutowany jest projekt ustawy, pozbawiający praw cześć polskiego społeczeństwa? Odpowiedzi na to pytanie udzielił Turski. To nie spadło z nieba. To był długotrwały proces. Proces, który na pewno nie skończy się na tym projekcie ustawy. W tym miejscu pozwolę sobie na krótką dygresję. Ktoś może bowiem podnieść argument, że w sumie to Sejm nie miał wyjścia, bo skoro zebrano podpisy, to trzeba procedować. Takiemu komuś chciałbym zadać pytanie: kurwa, serio? Czy jeżeli ktoś zebrałby kilkaset tysięcy podpisów pod obywatelskim projektem ustawy, której autorzy domagaliby się pozbawienia polskiego obywatelstwa członków Zjednoczonej Prawicy (oraz ich rodzin), to taki wniosek też byłby procedowany? Myślę, że wątpię. No, ale to tylko dygresja.


Proces, o którym mowa powyżej trwa od dłuższego czasu, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że ostatnimi czasy przyśpieszył za sprawą Kościoła, który panicznie stara się przykryć to, czym się zajmuje część duchownych (krzywdzenie dzieci) i to, że całymi latami proceder ów był ukrywany przed wymiarem sprawiedliwości i opinią publiczną. Do tego wątku wrócimy jeszcze w dalszej części, teraz musimy się cofnąć w czasie. Co prawda to, co teraz napiszę to tzw. „anecdata”, ale wydaje mi się, że nie będzie to jakoś specjalnie odosobniony przypadek. Otóż, będąc kaszojadem, oglądałem byłem „Dynastię”. Pamiętam doskonale to, że syn głównego bohatera, który to syn miał na imię Steven, był gejem. Pamiętam też, że nie rozumiałem, czemu głównemu bohaterowi się to nie podobało. No spotykał się ten Steven z jakimś chłopem innym i co w tym złego? Bardzo niedługo potem razem z innymi rówieśnikami wyzywaliśmy się od „Stevenów”. Nie jestem w stanie wskazać punktu „zwrotnego”, w którym doszedłem do wniosku, że to, co wcześniej uważałem za coś normalnego, nagle przestało mi się wydawać normalne.


Można by w tym momencie rzec „sorry, taki mieliśmy klimat” i byłoby w tym sporo prawdy. Równie sporo prawdy byłoby w tym, że elgiebety żyły sobie wtedy w szafach (z przyczyn, jak mniemam oczywistych). Była jednakowoż jedna różnica. Polska polityka była wtedy mniej zjebana. Tzn. była zjebana, ale w inny sposób. Prawica stara się nas wszystkich przekonać do tego, że jest prześladowana, bo kiedyś to było, a teraz to już nic nie można powiedzieć. Pozwolę sobie w tym miejscu zacytować fragment książki „My” Torańskiej. Ten konkretny fragment odnosić się będzie do rozmowy, którą Torańska przeprowadziła z Janem Krzysztofem Bieleckim: „„Tak. Szybkie podejmowanie decyzji przecina wszystkie deliberacje. Przekonałem się już przy Kaperze, wiceministrze zdrowia, którego, jak pamiętasz, zwolniłem natychmiast po jego słynnej telewizyjnej wypowiedzi, iż AIDS jest chorobą grzechu, a homoseksualiści są dew**ntami, za co do dzisiaj spotykam się z wyrazami uznania.” (uwaga natury ogólnej: gwiazdki wrzuciłem do tego słowa, coby mnie prawaki nie zrzuciły z rowerka). Przyjrzyjcie się tej wypowiedzi i zastanówcie nad tym, o ile gorzej jest teraz. Wypowiedź ta, choć skandaliczna, nie umywa się w najmniejszym stopniu do tego, co teraz odpierdalają politycy prawicy.


Czy nie zdarzały się wtedy żadne ohydne wypowiedzi? Owszem, zdarzały się, ale ich autorzy i autorki funkcjonowali na marginesie debaty publicznej, zaś „większym graczom” jakieś „skrajniejsze” wypowiedzi wcale nie przysparzały sympatyków. Znamienne (chyba nadużywam tego słowa, ale jakoś z tym będziemy musieli żyć) jest to, że te skrajne wypowiedzi praktycznie zawsze padały ze środowisk związanych z Kościołem. Przyznam się szczerze, że dużo czasu zajęło mi dojście do tego, czemu tak właściwie Kościół szczuje wiernych na mniejszości seksualne. Przez dłuższy czas wychodziłem z założenia, że może chodzić o to, że Kościół po prostu potrzebuje wroga, żeby móc wmawiać wiernym, że tylko on (ten Kościół znaczy się) jest w stanie ich obronić przed tymże zagrożeniem. Dopiero w trakcie pisania niniejszego tekstu dotarło do mnie, że intensyfikacja szczucia, zupełnym przypadkiem, zbiegła się w czasie z tym, że bardzo głośno zrobiło się o pewnym księdzu z niewielkiej miejscowości (Tylawa), który molestował dziewczynki. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o kilku rzeczach związanych z tą sprawą.


Po pierwsze, na samym początku Kościołowi wydawało się, że sprawie będzie się dało ukręcić łeb i Kościół zrobił to, co umie robić najlepiej: zaczął szczuć wiernych na rodziny ofiar księdza. Po drugie, istotną rolę w tej sprawie odegrał pewien czerwony prokurator, który po 89 wymienił „czerwonych na czarnych”. Chodzi, rzecz jasna o Stanisława Piotrowicza. Zupełnym bowiem przypadkiem prokuratura, którą w ówczesnym czasie zawiadywał, umorzyła postępowanie. Co prawda, nigdy nie dowiemy się tego, z jakich przyczyn prokuratura to umorzyła (warto pamiętać o tym, że potem inna prokuratura wznowiła postępowanie, a ksiądz został skazany), ale można bezpiecznie założyć, że w procesie decyzyjnym, który doprowadził do umorzenia sprawy, rączki maczali wysoko postawieni funkcjonariusze Kościoła. Już samo to pokazuje wyraźnie, że polski Kościół dawno temu wypracował sobie mechanizmy „radzenia” sobie z takimi sytuacjami. Jednakowoż tym razem się nie udało, bo sprawa zrobiła się „medialna”. Jestem się w stanie założyć o wiele, że gdyby nie zainteresowanie mediów, to sprawa pozostałaby umorzona, no ale to dygresja.


W przeciągu paru lat od tej pierwszej „głośnej” sprawy szczucie na mniejszości seksualne nabrało rozpędu. Rzyganiem na wyżej wymienione mniejszości zajmowały się między innymi takie ówczesne tuzy, jak Roman Giertych i Wojciech Wierzejski (ten drugi był znacznie bardziej jadowity od samego Giertycha). Bardzo istotne jest w tym momencie to, że Liga Polskich Rodzin (partia Giertycha) dostawała się do Sejmu tylko i wyłącznie dlatego, że miała poparcie Rydzyka i jego rozgłośni (która, co zrozumiałe, też zajmowała się szczuciem na mniejszości). Jak już wspomniałem przed momentem, teraz jest to dla mnie oczywiste, ale te naście lat temu nie było. Kościół się po prostu zabawił w prestidigitatora: zaczął szczuć wiernych na mniejszości seksualne, żeby odwrócić uwagę od tego, że sam stanowi gigantyczne zagrożenie dla dzieciaków. Kolokwialnie rzecz ujmując, w pewnym momencie „formuła się zaczęła wyczerpywać” i Kościół musiał bardzo szybko znaleźć sobie innego wroga. Mniej więcej po roku 2010 bardzo głośno zaczęło się robić o „ideologii gender” (jednym z przejawów tej „ideologii” miało być, of korz, bycie elbegietem). Kościół (ani nikt inny) nie potrafił w żaden sposób zdefiniować tego pojęcia, ale wszyscy fundamentaliści religijni byli przekonani o tym, że owa ideologia jest śmiertelnym zagrożeniem. W tym przypadku Kościół i prawica potknęli się o własne nogi, bo o ile fundamentalistyczny beton narracje o zagrożeniu gęgerem łykał z przejęciem, to już reszta suwerena niekoniecznie i ludzie zaczęli mieć bekę z gadających głów, które z poważnymi minami opowiadały o straszliwym zagrożeniu, ale nie potrafiły powiedzieć o tym, czego ono dotyczy. Gdy okazało się, że szczucie gęgerem działa tylko w bańce prawicowej, wrócono do szczucia na mniejszości i wymyślono sobie kolejną ideologię. Tym razem chodził o „ideologię LGBT”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w pewnym momencie Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny wystosował odezwę do kolegów i koleżanek z prawicy, żeby nie mówili o „ideologii LGBT”, ale o „ideologii gender”. Mniej więcej w tym samym czasie Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny popełnił swój „naukowy” tekst, w którym dowodził, że skoro istnieje „ideologia gender”, to musi istnieć „ideologia LGBT”.


Znamienne (tak, robię to celowo) jest to, że w momencie, w którym Kościół zaczął walczyć ze „śmiertelnie groźną ideologią gender” praktycznie nikt nie zwrócił uwagi na to, że Kościół się trochę późno zabrał za tę walkę. Prawda jest bowiem taka, że gender studies były obecne w Polsce jeszcze w latach 90-tych. Jak to się stało, że Kościół zaczął „bronić wiernych” dopiero kilkanaście lat później? Przecież to nie była żadna nowinka, bo na Zachodzie gender studies pojawiły się znacznie wcześniej. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że jednym z „punktów zapalnych” była prawicowa narracja, w której stało, że gdzieś tam „zmuszano chłopców do zakładania sukienek”. To, że taka sytuacja nie miała miejsca nie przeszkodziło Doktorowi Chłopakowi z Biedniejszej Rodziny bredzić na ten temat przy każdej możliwej okazji (np. po tym, jak przegrał wybory w Warszawie).


Równolegle do szczucia na mniejszości, Kościół zaczął walczyć z innym śmiertelnym zagrożeniem. O ile wcześniej używałem tego określenia ironicznie, to tym razem używam go całkiem na serio. Z tą różnicą, że tym razem chodzi o śmiertelne zagrożenie dla polskiego Kościoła. Zagrożeniem tym były standardy w edukacji seksualnej WHO. W tym przypadku „punktem zapalnym” były bzdurne narracje, w których stało, że ta edukacja seksualna zła, bo będą uczyć dzieci masturbacji. Dzięki temu kościelnym spindoktorom i prawicy (niestety skutecznie) udało się odwrócić uwagę opinii publicznej od tego, że w tych standardach było sporo antypedofilskich wytycznych. Co zrozumiałe, ilekroć w trakcie dyskusji z jakimś prawicowym dronem cytowałem te wytyczne, tylekroć prawicowy dron dostawał piany na klawiaturze. Biorąc pod rozwagę te antypedofilskie wytyczne (między innymi chodziło w nich o nauczaniu dzieci o istnieniu pewnych zagrożeń i nauczaniu ich tego, że jeżeli coś złego się stanie, to powinny o tym porozmawiać z kimś komu ufają/etc.) nikogo nie powinna dziwić wściekłość Kościoła (i polskiej prawicy, która walczy o to, żeby Kościół ją popierał).


Kościół zrobił w Polsce wiele złego, byle tylko odsunąć od siebie uwagę opinii publicznej. Niemniej jednak, siła sprawcza Kościoła nie byłaby tak wielka, gdyby nie to, że był on wspomagany przez media. Gwoli ścisłości, nie chodzi mi tu o media, które oficjalnie miziały się z Kościołem, bo te, paradoksalnie, są mniej groźne od tzw. „wolnych mediów”. To one całymi latami promowały ciężką szurię w pogoni za „wejściami na stronę”. No, ale, jak to mawia Wołoszański: nie uprzedzajmy faktów.


Żeby opisać mechanizm, z którym mamy do czynienia w przypadku „wolnych mediów” pozwolę sobie na przytoczenie pewnej historii. W 2013 jeden z funkcjonariuszy kościoła (Michalik) był łaskaw wyprodukować wypowiedź, która wkurwiła sporą część suwerena. Otóż, ów przemiły pan stwierdził w pewnym momencie, że z tą pedofilią w Kościele no to jest problem, ale prawda jest taka, że to w sumie wina rodziców. No bo to jest tak, że jak się rodzice rozwodzą, to dzieci zaczynają szukać miłości i wciągają „drugiego człowieka” (w domyśle: księdza) w cały ten niecny proceder. Sama wypowiedź jest w tym przypadku tłem. Istotne jest, że tak to ujmę „kontekst medialny”, który opiszę przy użyciu anecdaty. Ja na wypowiedź Michalika trafiłem zupełnym przypadkiem. Robiłem sobie akurat prasówkę i na Interii trafiłem na artykuł o tym, że Episkopat się zebrał i radzi, co tu robić z pedofilią i że w trakcie tego spędu Michalik powiedział to, co powiedział. Wypowiedź Michalika nie była w żaden sposób wyróżniona. Redaktor, który umieścił ją w artykule nie opatrzył jej żadnym komentarzem. Potem zaś wydarzyło się kilka rzeczy. Skandaliczna wypowiedź została rozpowszechniona via media społecznościowe. W owym czasie FB jeszcze nie ścinał zasięgów, tak więc nawet treści publikowane na niewielkich fanpejdżach mogły docierać do olbrzymiej liczby odbiorców (teraz też by mogły, ale trzeba by było na to wydać miliony monet).


(Edycja. Już po napisaniu tego kawałka doszedłem do wniosku, że zrobię jeden wyjątek i w tekście pojawi się jeden link źródłowy. Tym linkiem będzie (nie, nie Albert Einstein) link do artykułu, który opisałem przed momentem. Co prawda musiałem się przekopać przez przepastną zawartość mojego fanpejdża, ale udało mi się go wygrzebać (całe szczęście, że w owym czasie już linkowałem teksty źródłowe). Znalazłem ten tekst i jest gorzej, niż to zapamiętałem. Wypowiedź Michalika była pierdolonym leadem artykułu i nie doczekała się żadnego komentarza w tekście.)


Wypowiedź Michalika docierała do coraz większej liczby osób i nagle stał się cud. Artykuł „inicjalny” zniknął z głównej strony na Interii (ale sam artykuł nie został skasowany). Jego miejsce zajął inny, którego tytuł donosił o skandalicznej wypowiedzi arcybiskupa. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że po tym, jak wypowiedź Michalika zaczęła „trendować” i pochyliła się nad nią prawica, największym problemem pewnego redaktora, który od jakiegoś czasu zawiaduje TVP Info, było to, że „wypowiedź jest nie do obrony” (czy w kontekście powyższego kogokolwiek dziwi to, jak wygląda portal rządowy zawiadywany przez tę osobę?). Reakcja suwerena najwyraźniej zaskoczyła kościelne korpo i Michalik był zmuszony wystosować non-apology (swoją wypowiedź nazwał lapsusem językowym). Kilka dni później tenże sam funkcjonariusz stosował się już karnie do kościelnej strategii i opowiadał o tym, że no co prawda księża molestują dzieci, ale wszystkiemu winne feministki, które walczą o to, żeby w przedszkolach „wygaszać w dzieciach poczucie wstydu”. Tak więc widzicie, może i księża gwałcą dzieci, ale dzieje się to ze względu na „czynniki zewnętrzne”. To jest typowa narracja kościelna. Osoba, której nazwisko pojawiło się w tytule notki opowiadała kiedyś o tym, że pedofilia w Kościele to wina „rewolucji seksualnej” (to, że księża gwałcili dzieci już wcześniej umknęło jej zapewne przez przypadek).


Ktoś może powiedzieć, no dobrze, z tym Michalikiem to był srogi przypał, ale to przecież pojedynczy przypadek. Tylko, że nie. Polskie media (w tym „wolne”, te nie mające zbyt wiele wspólnego z prawicą) do perfekcji opanowały umiejętność cytowania największych bzdur (teraz widać to przy okazji szczepień) bezrefleksyjnie – tzn. praktycznie nie obudowując ich żadnym komentarzem. Korzystają z tego ludzie pokroju Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny i jemu podobni. To są ludzie, którzy produkują niesamowite wręcz ilości nieprawdziwych wypowiedzi, a media je potem rozrzucają i legitymizują jako „normalne głosy w debacie publicznej”. Politycy (nie tylko wyżej wymieniony, ale praktycznie wszyscy) nie są rozliczani ze swoich wypowiedzi. Ok, czasem zdarzają się pojedyncze sytuacje, takie jak ta, w której Agnieszka Dziemianowicz-Bąk spostponowała Wawrzyka przy użyciu jego własnych słów, ale to są wyjątki. I znowuż, ktoś może powiedzieć, że zadaniem mediów nie jest wartościowanie, ale przekazywanie informacji. I wszystko pięknie, ale w obecnych czasach to jest bzdura. Tak się bowiem składa, że cytowanie homofobicznych, nacjonalistycznych, rasistowskich/etc. bzdur w ramach „informowania” i nie opatrywanie ich komentarzem jest formą wartościowania. Jeżeli bowiem media o czymś informują to znaczy, że uznały, że to, o czym informują jest na tyle istotne, że jest godne uwagi.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty

W tym miejscu pora na kolejną anecdatę. Dawno temu czytałem sobie byłem książkę pt. „Ograbiony naród. Rozmowy z intelektualistami białoruskimi”. Tytuł książki jest z gatunku self explanatory. Tak sobie to czytałem i trafiłem na rozmowę z Pawłem Jakubowiczem (który był, delikatnie rzecz ujmując, łukaszystą). Na „tytułowej” stronie tej rozmowy znalazł się następujący przypis: „W rozmowie tej znalazł się szereg krzywdzących opinii i niewątpliwie tendencyjnych interpretacji faktów dotyczących innych osób będących dziś w opozycji do reżimu Aleksandra Łukaszenki. Nie jest naszą intencją powielanie tych opinii. Chcemy jednak pokazać pewien sposób myślenia i argumentacji.”. Pamiętam doskonale, że jak to przeczytałem, to zacząłem się zastanawiać nad tym, czy aby na pewno to konieczne? No przecież typ chwali Łukaszenkę, tak więc oczywiste dla każdego czytelnika będzie to, że nie można mieć zaufania do tego, co ten typ opowiada. Teraz wiem, że te moje ówczesne rozkminy były po prostu durne. Nie, nie ma innej metody, a tego rodzaju wypowiedzi trzeba opatrywać komentarzem. Gdyby media w Polsce wychodziły z tego samego założenia, co autorzy książki (Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń), to być może nie bylibyśmy dzisiaj w miejscu, w którym jesteśmy.


Można w tym miejscu podnieść argument, że z dodawaniem takich „komentarzy wstępnych” wiąże się ryzyko. No bo przecież ktoś w redakcji musiałby zająć się „rozpoznawaniem” tego, czy informację/wiadomość można po prostu zacytować, czy też trzeba będzie ją komentarzem jakimś obłożyć. Tym samym, mogłoby się okazać, że komentarzami obkładane byłyby te treści, które nie podobają się redaktorom naczelnym/etc. Tyle, że to dzieje się już teraz (robi to większość mediów), zaś do debaty publicznej wprowadziła to (na skalę masową) prawica. Pora na kolejną anecdatę. Dawno temu, udzielałem się na pewnym forum (było to w czasach preblogowych). Kiedyś stało się tak, że do jednej dyskusji jakiś prawicowy dron wrzucił link do filmiku pt. „jakiś tam typ (nie wiem, jakie to było nazwisko, pewnie bym to nawet był w stanie wygrzebać w archiwum forum, ale jest to średnio istotne) ZMASAKROWAŁ Grzegorza Napieralskiego”. Przyznać się wam muszę do tego, że oglądając ten filmik czekałem na to, aż ktoś temu Napieralskiemu jebnie. Co zrozumiałe, nic takiego nie miało miejsca. Na filmiku była po prostu wymiana zdań, której ów „masakrujący” wcale nie wygrał. Tyle, że nie miało to żadnego znaczenia, bo gdy taki filmik trafi na kogoś „zaangażowanego”, to ten ktoś od razu będzie wiedział, „kto wygrał”. Potem się to wszystko twórczo rozwinęło i to, czy dana wypowiedź zostanie opisana jako „skandaliczna”, czy też „ostra, ale uzasadniona” zależy w głównej mierze od tego, czy mówi to „ktoś od nas”, czy też „ktoś od nich”.


Wróćmy na moment do kwestii tego, o czym informują nas media. Do pewnego momentu było tak, że o tym, czy dana informacja jest warta rozpowszechnienia decydowali sobie redaktorzy naczelni/etc. Wiązała się z tym cała masa patologicznych działań (na ten przykład, cenzurowanie treści, które były niezgodne z linią redakcyjną). Teraz zaś jest znacznie gorzej, bo do tej patologii doszła kolejna. Media informują o tym, co wygrzebały z internetu. Nie chodzi tu o jakieś ciekawostki, ale o to, co akurat „trendowało” w mediach społecznościowych. Skoro bowiem coś „trenduje”, to znaczy, że ludzie w to klikają. Skoro klikają, to będą wejścia. I tak jakoś się to kręci. Najgorsze w tym podejściu jest to, że redaktorzy, którzy wrzucają te wszystkie treści, zupełnie pomijają ten drobny fakt, że jeżeli ktoś dysponuje odpowiednimi zasobami (farmy trolli, influencerskie konta/etc.) to sobie może sam wyprodukować trend w mediach społecznościowych. Skoro zaś można sobie wyprodukować praktycznie dowolny trend, to można w ten sposób znacznie zwiększyć prawdopodobieństwo pojawienia się „wytrendowanych” treści na portalach mainstreamowych.


Ponieważ portale biją się o to „kto będzie pierwszy” redaktorzy nie zawracają sobie głowy weryfikacją treści, które są wyciągnięte ze społecznościówek. Z tym zaś wiąże się kolejna, moim zdaniem największa, patologia. Otóż, od dłuższego czasu „wolne media” zajmują się promowaniem skrajnej prawicy. Przedstawiciele skrajnej prawicy (wszelkiej maści Doktory Chłopaki z Biedniejszej Rodziny, Sebastiany Kalety, Rafały Ziemkiewicze, Bosaki) zorientowali się, że jeżeli powiedzą/napiszą coś wystarczająco chujowego, żeby zdenerwowała się na nich odpowiednia liczba osób, to media potem z przyjemnością to potem zreferują. Co zrozumiałe, nie zrobią tego w sposób rzetelny. Nic z tych rzeczy. Po prostu poinformują suwerena o tym, że doszło do wymiany zdań, w której na ten przykład „Bosak powiedział to, a inni ludzie powiedzieli co innego” i puszczą to w obieg bez żadnych zbędnych wyjaśnień w kwestii tego, kto się w danej wymianie zdań mijał z prawdą/etc. A potem suweren sobie na to patrzy i traktuje Bosaka jak zwykłego uczestnika debaty publicznej. Mowa tu o człowieku, który po ataku terrorystycznym na redakcję „Charlie Hebdo” tłumaczył, że Francja powinna się ogarnąć, wziąć przykład z Polski i wprowadzić sobie do prawodawstwa kary za „obrazę uczuć religijnych”. Warto w tym miejscu wspomnieć, że niektóre media wyrobiły się już do tego stopnia, że nawet nie czekają na to, aż jakaś wypowiedź tego, czy innego skrajniaka zacznie „trendować”, tylko wrzucają ją w ciemno (rzecz jasna, bez żadnego sensownego komentarza), no bo skoro ten, czy inny coś powiedział/napisał, to wiadomo, że „będzie się działo”.


Czy w kontekście powyższego kogokolwiek powinno dziwić to, że część prawicowych cwaniaczków wykorzystuje media do promowania siebie samych? Przykładowo, ilekroć Ziemkiewiczowi mają wydać jakąś książkę, tylekroć stara się on narobić dużo szumu dookoła siebie samego. Chyba wszyscy pamiętają jego bardzo wysmakowane żarty z gwałtu (za które został wywalony z Onetu). Kiedy po jego żarcie wybuchła gównoburza, Ziemkiewicz zasrał przestrzeń publiczną swoimi wynurzeniami na temat tego, że on w sumie nie rozumie tego oburzenia, ale wydaje mu się, że to się bierze stąd, że krytycy muszą mieć „ponure życie seksualne”. Nieco później był łaskaw napisać felieton pt. „Życie seksualne lemingów”, a potem wydano mu zbiór felietonów o tym samym tytule. Innym razem (taka tam gra słów) Ziemkiewicz wydalił z siebie hejterski wpis odnoszący się do zamachu w Monachium, a potem dorzucił drugi ćwit, że skoro już się ludzie zainteresowali jego kontem, to niech pamiętają, że on prowadzi program w telewizorni i zaprasza wszystkich przed telewizory o tej i o tej godzinie. Nie inaczej było w przypadku wyjebania Ziemkiewicza z UK. Zupełnym przypadkiem okazało się, że akurat niebawem wydawana zostanie jego kolejna książka. Nawiasem mówiąc w tym konkretnym przypadku Ziemkiewicz się wysypał i praktycznie przyznał na ćwitrze, że robi to, co robi po to, żeby było o nim głośno, bo dzięki temu zarabia. Takich osób jest po prawej stronie ogrom. Czasem (aczkolwiek bardzo rzadko) zdarzają się sytuacje, w których tego, czy innego prawicowca poniesie do tego stopnia, że sprawa kończy się w sądzie (vide, sprawa Michalkiewicza), ale w przeważającej większości przypadków kończy się to jedynie na tym, że ten czy inny prawicowiec po prostu dociera ze swoim (eufemizując) gówno-przekazem do coraz większej liczby osób. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że ta sama prawica non stop drze mordę i tłumaczy, że jest cenzurowana i że to skandal (spisek lewicowych elit/etc.).


Pochylę się teraz nad pewną kwestią, związaną z prawicowymi strategiami „autopromocyjnymi”. Od czasu do czasu przy okazji kolejnych wypowiedzi prawicowców pojawiają się narracje, w których stoi, że w sumie to po co komentować te wypowiedzi? Stop making stupid people famous/etc. Z narracji tych wynikałoby tyle, że gdyby ludzie nie reagowali na wypowiedzi skrajnej prawicy, to ta byłaby mniej popularna, tak więc w starciu z tym, co robią prawicowcy trzeba po prostu „godnie milczeć”. I wszystko fajnie, tylko że to bzdura. To nie jest tak, że te wypowiedzi są wyciągane spod kamieni przez ludzi, którzy się na te wypowiedzi (słusznie) oburzają. Te wypowiedzi pojawiają się w przestrzeni publicznej i brak jakiejkolwiek reakcji na nie miałby tylko i wyłącznie ten efekt, że kredens przesuwałby się jeszcze szybciej na prawo. Skoro bowiem nikt nie reaguje na taką, czy inną wypowiedź, to znaczy, że jej autor „musi mieć trochę racji, prawda?”. Taki byłby efekt „godnego milczenia”. Przejawem skrajnej naiwności jest również wiara w to, że gdybyśmy nie komentowali wypowiedzi skrajnej prawicy, to ta w pewnym momencie dałaby sobie spokój. Ja tam może prosty bloger jestem, ale śmiem twierdzić, że „godne milczenie” doprowadziłoby tę prawicę do produkowania jeszcze bardziej przegiętych treści (w tle zaś znowu widzielibyśmy przesuwający się w prawo kredens), zaś te „mniej przegięte” zostałyby po prostu  znormalizowane. Skoro bowiem nikt na nie nie reaguje w żaden sposób, to pewnie ich autorzy mają trochę racji...


Sporo osób podnosi argument, że skrajna prawica powinna mieć „no platform” w mediach. Przyznam się szczerze, że nie jestem do końca przekonany o tym, że to dobry pomysł. O ile jakieś 20 lat temu podpisałbym się pod tym wszystkimi kończynami, to teraz sprawa jest nieco bardziej złożona. Czemu? Ano temu, że żyjemy w dobie wszędobylskich mediów społecznościowych. Co z tego, że skrajna prawica nie będzie zapraszana do telewizorni, skoro może sobie bezproblemowo pozakładać konta na YT, albo rozpowszechniać treści na ćwitrze, Facebooku (i inszych portalach społecznościowych)? Mało tego. Zbanowanie ich w telewizorni sprawi, że będą mogli sobie sami przypiąć odznakę „ocenzurowanych za mówienie prawdy” (rzecz jasna, jeszcze bardziej niż teraz). Taki ban, żeby być skuteczny, musiałby obejmować również media społecznościowe (i to wszystkie), a to jest praktycznie niemożliwe (nie, jeden Trump z banem na ćwitrze i FB wiosny nie czyni). Nie wspominając już o tym, że w naszych realiach taki ban jest, no cóż, nierealny, bo gdyby nawet „wolne media” nie chciały zapraszać do siebie wszelkiej maści Bosaków i Bąkiewiczów, to zrobią to skrajnie prawicowe rządowe media.


Czy z tego, co napisałem wyżej wynika, że powinno się tych wszystkich skrajniaków zapraszać do mediów i pozwalać im na narzucanie narracji? Absokurwalutnie nie. To jest po prostu kolejna patologia „wolnych mediów”. Zaprasza się do programów ludzi, którzy w najlepszym wypadku wygadują bzdury, a w najgorszym rzeczy, które zapewne można by było znaleźć w periodykach wydawanych w latach 30-tych XX wieku w pewnym państwie (nieśmiało przypominam, że Godwin stwierdził, że w przypadku osób, które używają nazistowskiej retoryki i symboliki jego prawo nie ma zastosowania). Ujmujące jest to, że „dziennikarze”, którzy zapraszają skrajnych prawicowców, słuchają tych ich gówno-narracji i robią mądre miny (tak jakby faktycznie słuchali jakichś wartościowych wypowiedzi). Równie ujmujące jest to, że część z zapraszających bawi się potem w arbitrów elegancji i krytykuje, na ten przykład, wulgarne hasła na protestach przeciwko zamordystycznym przepisom antyaborcyjnym. Niektórzy z nich idą o krok dalej i stawiają znak równości między skrajnie prawicową retoryką (czyli wzywaniem do wieszania zdrajców, stawiania ludzi przed plutonami egzekucyjnymi i generalnie jaraniem się przemocą), a tymi paroma wulgarnymi hasłami. Jednakowoż skalę żenady wypierdala wtedy, gdy tytani intelektu twierdzą, że, na ten przykład, w sprawie związków partnerskich i małżeństw jednopłciowych „z jednej i z drugiej strony padają skrajne opinie”. Bo wiecie, jak z jednej strony ktoś mówi, że ci drudzy są chorzy i trzeba ich leczyć, a poza tym to trzeba ich „nawracać na bycie heterykiem”, bić i „wypalać żywym ogniem”, to to jest praktycznie to samo, co postulat o wprowadzeniu małżeństw jednopłciowych i adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. No po prostu, kurwa, nie ma między tymi wypowiedziami żadnej różnicy, prawda?


No dobrze, to co w takim razie robić ze skrajną prawicą? Uważam, że powinno się tych ludzi zapraszać do programów i orać ich tak długo, aż sami nie będą chcieli do tych programów przychodzić. Już w trakcie programów należałoby „debunkować” wypowiedzi. Należałoby robić to w sposób, który uniemożliwiłby ludziom pokroju Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny wycinanie jego wypowiedzi z programu celem pokazania, że „zaorał” (nie, nie ma tu żadnego znaczenia to, czy on robi to sam, czy też jakiś jego przydupas). Jednakowoż najważniejsze jest to, że należałoby się do takich „odwiedzin” przygotowywać merytorycznie. Być może wtedy uniknęlibyśmy przykrego widoku tej, czy innej osoby dziennikarskiej wpatrującej się tępym wzrokiem w kogoś, kto opowiada jakieś straszliwie brednie, która to osoba dziennikarska nie potrafi w żaden sposób zareagować na te brednie. Sprawa kolejna, należałoby prawicowców grillować. Doskonale pamiętam, jak to Jacek Nizinkiewicz odpytywał Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny (tak, wiem, sporo o nim dzisiaj, ale prawda jest taka, że jest to jeden z wielu polityków, którzy całą swoją karierę polityczną zawdzięczają „wolnym mediom” i ich jebałpiesizmowi w kwestii tego, o czym informują suwerena), co ów Doktor miał na myśli, gdy hejtował mniejszości seksualne (Patryk Jaki co prawda skasował stary ćwit, ale było to już o pierdylion screenów za późno). Odpytywanie wyglądało tak, że Nizinkiewicz zadał to pytanie bodajże dwa razy i za drugim razem dał się zbyć formułką „no ja nie wiem, czy coś takiego było, ale jak było to pewnie był element szerszej dyskusji”. Pamiętam również, jak Krzysztof Bosak zapytany o to, czy spalenie tęczy ze Zbawixa było przestępstwem stwierdził, że w sumie to trzeba się zastanowić, bo ona tam stała nielegalnie. Rzecz jasna, osoba dziennikarska, która z nim rozmawiała ni cholery się do tego nie odniosła i nie dopytała, co autor miał na myśli.


Merytoryczne przygotowanie (a raczej jego brak) wszelkiej maści redaktorów jest zmorą polskich mediów (być może niepolskich również, ale tutaj pochylamy się nad naszymi rodzimymi problemami). Dlatego też olbrzymim problemem mogłoby być dla mediów wcześniej wzmiankowane przygotowywanie „komentarzy wstępnych” do artykułów, które traktowałyby o wypowiedziach/działaniach tego, czy innego skrajnego prawicowca. W tym miejscu pozwolę sobie na krótką dygresję. To nie jest tak, że ja uważam, że prostować należałoby jedynie te bzdury, które serwuje nam skrajna prawica. Prostować należałoby wszystkie. Niemniej jednak teraz mamy do czynienia z sytuacją, w której debata publiczna zdominowana jest przez prawicę, która używa bardzo agresywnej retoryki. Skrajna lewica w wymiarze politycznym w Polsce nie istnieje, a co za tym idzie, nie stanowi dla nikogo żadnego zagrożenia (w przeciwieństwie do skrajnej prawicy). Z tego właśnie powodu skupiam się na tym, że powinno się prostować bzdury z tego, a nie innego bieguna politycznego.


No, ale to dygresja. Wróćmy do kwestii pisania „komentarzy wstępnych". Tak sobie myślę, że do tworzenia sensownych „komentarzy wstępnych” potrzebni by byli ludzie z ogromną wiedzą interdyscyplinarną. Co prawda można by było używać „gotowców” i np. na początku każdego artykułu o radży researchu  (aka Rafał Ziemkiewicz) wrzucać coś w rodzaju: „autor wypowiedzi był wielokrotnie przyłapywany na mijaniu się z prawdą [i tu np. link do jakiejś sub-strony, na której byłoby szczegółowo opisanych kilkaset przypadków, w których Ziemkiewicz ściemniał], został objęty zakazem wjazdu do UK, ponadto został zwolniony z jednej z redakcji za żarty z gwałtów, a z innej za tekst o potrzebie strzelania do elbegietów”), ale prócz takiego gotowca trzeba by było również dorzucać jakiś debunk odnoszący się do cytowanych wypowiedzi, a to (biorąc pod rozwagę biegłość w oszczędnym gospodarowaniu prawdą przez Ziemkiewicza) wymagałoby sporej wiedzy. Dla redakcji problemem nie byłoby znalezienie takich osób, ale to, że trzeba by im było zapłacić, bo pewnie nie chciałyby zapierdalać za „do portfolio”.  Jeszcze większym problemem jest to, że redakcje „wolnych mediów” zatrudniają na stanowiskach stricte dziennikarskich osoby, które potrafią opowiadać idiotyzmy o tym, że w sumie to Konfederacja może i ma kontrowersyjne pomysły, ale jej członkowie przynajmniej znają się na gospodarce (szkoda, że nigdy nie doprecyzowują, o jaką gospodarkę chodzi, bo bredni wygadywanych przez konfiarzy nie dałoby się zastosować nawet w przeciętnym 4X na najprostszym poziomie trudności [tzn. dałoby się, ale potem trzeba by było zaczynać od początku]).


Niestety, kredens jest przesunięty tak bardzo na prawo, że nawet wdrożenie tego, o czym tu sobie napisałem na początku, przynosiłoby niewielkie efekty. Niestety, skrajnie prawicowe narracje wżarły się nam w społeczeństwo. Dla mnie to ma wymiar, można by rzec, osobisty, bowiem żyje sobie już trochę wiosen i patrzałem na to, jak spora część moich znajomych (nie tylko znajomych, bo odnosi się to też do członków mojej rodziny) w pewnym momencie dostaje pierdolca i nawraca się na wyznawanie Bosaka, Matek Kurek, wszelkiej maści narodowców, Ziębów/etc. Skrajnie prawicowe narracje przeorały tym osobom głowy do tego stopnia, że praktycznie niemożliwa jest jakakolwiek dyskusja. Nie chodzi tu o rozmowy via komunikatory, ale te zwykłe, w trakcie których ludzie konwersacyjnym tonem wtrącają, na ten przykład, skrajnie rasistowskie teksty, albo jakieś antyszczepionkowe bzdury. W momencie, w którym ktoś zwraca im na to uwagę, włącza się im mentorski ton i rzucanie hasłami w rodzaju „mówisz TVN-em”.


Ciekawostką (o ile w ogóle można w takim kontekście mówić o ciekawostkach) jest to, że osoby te mają różne wykształcenie, są, ujmując rzecz kolokwialnie „na różnym poziomie oczytania”, mają bardzo różną wiedzę, są wśród nich zarówno osoby wierzące, jak i ateiści. Łączy ich natomiast to, że w pewnym momencie dali się zbajerować skrajnej prawicy i teraz zachowują się jak fanatycy. Mocno dyskusyjne jest to, czy zwalczanie skrajnej prawicy (która, nie oszukujmy się, stanowi zagrożenie dla nas wszystkich) wywarłoby na te osoby pozytywny wpływ. Zapewne spora część z tych osób odebrałaby takie działania jako „walkę z wolnością słowa”, „atak na prawdę”/etc. Niemniej jednak, jeżeli nic nie zostanie zrobione, będzie tylko gorzej.


Wielu komentariuszy ulega pokusie zwalenia winy za to, co się teraz dzieje, na obecne działania Zjednoczonej Prawicy. Nie chciałbym być źle zrozumiany. Uważam, że to, co Zjednoczona Prawica robi naszemu społeczeństwu, jest zbrodnią. Tyle, że oni tego nie zaczęli. Proces ten (jak to już wspomniałem) trwa w najlepsze od dłuższego czasu. Biorą w nim udział wszystkie media. Czasem odnoszę wrażenie, że te „wolne” są o wiele bardziej niebezpieczne. Jeżeli bowiem ktoś w 2021 roku ogląda TVP Info (i nie jest betonem), to zdaje sobie sprawę z tego, że kanał ten (tak samo jak i portal) jest, delikatnie rzecz ujmując, cokolwiek mało wiarygodny. Ten sam człowiek (nie będący człowiekiem z betonu) czytając mainstreamowe portale może odnieść wrażenie, że niejaki pan Bąkiewicz, to w sumie musi być jakiś zwykły typ. No bo skoro jego „apele” są wrzucane na główne strony portali, to chyba nie może być z nim aż tak źle, prawda? To, że większość mediów ma wręcz absolutnie wyjebane na to, że ich działania mogą mieć opłakane konsekwencje, widać choćby po tym, że nawet w temacie szczepień nie potrafią powstrzymać się od clickbaitozy. Przykładem niech będzie to, co ostatnio widziałem na Interii. Tytuł artykułu zamieszczonego na głównej stronie bije po oczach hasłem o zgonach po szczepieniach. Z tekstu zaś możemy się dowiedzieć, że chodzi o to, że zaszczepionym na covid osobom też zdarza się zemrzeć na tę chorobę, ale dotyczy to praktycznie wyłącznie osób, które miały poważne problemy ze zdrowiem (oraz były w wieku, że tak to ujmę, bardzo zaawansowanym). Czy media publikując tego rodzaju rzeczy są współodpowiedzialne za katastrofę, którą skończył się Narodowy Program Szczepień? A i owszem. Czy kogokolwiek z medialnych decydentów to obchodzi? Ni chuja. Wracając do meritum. To nie PiS „ośmielił” skrajną prawicę. Ona była ośmielona już dawno temu. Czy PiS przegina? Owszem, ale gdyby nie to, że „wolne media” całymi latami promowały szurię (w pogoni za sensacją), PiS nie mógłby sobie pozwolić na aż takie przeginanie (w wymiarze medialnym, rzecz jasna), bo jego działania nie trafiałyby na podatny grunt. Może inaczej: być może PiSowi udałoby się osiągnąć to, co teraz, ale na pewno zajęłoby mu to znacznie więcej czasu i byłoby znacznie trudniejsze. Porównywalnie trudne, jak próby odkręcenia tego, do czego doprowadziły „wolne media” latami uprawiając radosny jebałpiesizm. Można się, rzecz jasna, oszukiwać i wmawiać sobie, że jak PiS przegra wybory to wszystko się samo naprawi, ale prawda jest taka, że ludzie z przeoranymi głowami nie znikną w momencie, w którym PiS straci władze. Można się oszukiwać i nie robić nic, a potem dziwić się, jak to możliwe, że projekty Kai Godek wjeżdżają do Sejmu, a spora część polityków tłumaczy, że nie ma w tym fakcie nic zdrożnego. Gwoli ścisłości, ta wzmianka o „nic nie robieniu”, nie jest przytykiem do zwykłych obywateli, bo my, obywatele, możemy, za przeproszeniem gówno zrobić. Ponieważ zaś nic nie wskazuje na to, żeby media zamierzały się ogarnąć jedyne, co nam w tym momencie pozostaje, to zapięcie pasów, bo będzie trzęsło jeszcze bardziej niż trzęsie teraz. Ani Kaja Godek, ani jej projekt, ani też skrajna prawica (Bosaki, Bąkiewicze, Kalety/etc.) nie spadły z nieba. Skrajna prawica wielokrotnie udowadniała, że jest zdolna do ohydnych czynów, tak więc skrajną naiwnością byłoby wychodzenie z założenia, że projekt, o którym mowa będzie najgorszą rzeczą, którą zafunduje nam skrajna prawica, żeby przypodobać się Kościołowi.

Źródło (sztuk jeden):

https://wydarzenia.interia.pl/religia/news-episkopat-obraduje-m-in-o-postepowaniu-w-przypadkach-pedofil,nId,1038835




piątek, 15 października 2021

Granica

Przez jakiś czas dumałem nad tym, czy lepszym tytułem dla niniejszej notki nie byłby „Festung Polska”, ale po zakończeniu dumania uznałem, że bardziej adekwatnym tytułem będzie ta „granica”. Notkę tę pozwolę sobie zacząć niejako od końca, albowiem od wniosków końcowych: to, co teraz dzieje się na granicy, zawdzięczamy w głównej mierze skrajnej nieudolności naszego rządu. Owszem, wszystko zaczęło się od tego, że „niedoszły car Rosji”  (aka – Łukaszenka), zdenerwowany na UE zaczął się trudnić przemytem ludzi (i zaangażował w to cały aparat państwowy). W tej kwestii jego wina jest bezsprzeczna. W tym miejscu pozwolę sobie na pewną dygresję (i lojalnie uprzedzam, że wątek ten pewnie się będzie pojawiał w tekście). Obserwowałem dokonania rządu Zjednoczonej Prawicy (czy tam PiS, nadal nie wiem jakie nazewnictwo teraz obowiązuje, tak więc będę używał ZP i PiS zamiennie) i odniosłem wrażenie, że ów rząd stara się wyważyć drzwi otwarte na oścież, próbując przekonywać suwerena do tego, że Łukaszenka „to zły człowiek”. Wydawało mi się to cokolwiek dziwne, bo przecież prócz fanów jednego pana, który nie tak dawno temu stwierdził, że 12 letnie dziewczynki są „całkowicie dojrzałe” prawie, kurwa, wszyscy wiedzą, że Łukaszenka jest najzwyklejszym w świecie dyktatorem. Tak sobie nad tym dumałem i dumałem, aż wreszcie dotarło do mnie, że to nie jest żaden wypadek przy pracy propagandystów. Członkowie partii rządzącej są tacy, a nie inni, ale nawet oni zdają sobie sprawę z tego, że działania, które prowadzą na granicy, nie stawiają ich w zbyt dobrym świetle. Stąd też wzięła się dbałość rządowej machiny propagandowej o to, żeby suweren pamiętał, kto jest tym złym. Ta sama machina propagandowa tłumaczy równolegle, że skoro walczy się ze złym, to cel uświęca środki.


Praktycznie od samego początku „problemów” granicznych, które zafundował nam Łukaszenka, nasze władze starają się przekonać wszystkich do tego, że one doskonale wiedzą na czym polega „plan Łukaszenki”. Zrozumiałe jest to, że owo przekonywanie odbywa się w sposób standardowy dla tej władzy: każdy, kto ma inne zdanie, jest oskarżany przez władze o to, że „realizuje scenariusz Łukaszenki”. Do porzygania suflowane są również narracje o „wojnie hybrydowej”. To drugie tak bardzo się naszej władzy spodobało, że Zbigniew Ziobro był łaskaw wybełkotać przy okazji któregoś (kolejnego), niekorzystnego dla PiSu, rozstrzygnięcia TSUE, że to element (a jakże) „wojny hybrydowej”, no ale to tylko dygresja. Mniej więcej w połowie sierpnia minister Wąsik był łaskaw stwierdzić, że próby dostarczenia jedzenia uchodźcom, którzy utknęli na granicy w Usnarzu, to odpowiadanie na prowokacje Łukaszenki „dokładnie tak, jak on sobie tego życzy”. Ponieważ miałem już wtedy szczerze, kurwa, dosyć tego bełkotu o „planie Łukaszenki”, pozwoliłem sobie skomentować tę wypowiedź w sposób następujący: „Niech ktoś wytłumaczy Maciejowi Wąsikowi, że reakcją, której oczekiwał Łuka jest antyuchodźcza histeria Zjednoczonej Prawicy.”. Przyznam szczerze, że komentarz ten był po części efektem znużenia tymi idiotycznymi narracjami, a po części efektem przekory. Patrząc na ten swój ćwit z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że zupełnym przypadkiem, miałem sporo racji.


Rząd twierdzi, że „plan Łukaszenki” (czy tam „scenariusz”) nie ma dla niego żadnych tajemnic. Rząd zapewnia nas również o tym, że podejmowane przezeń działania są adekwatne i skuteczne. Ten sam rząd równolegle przekonuje nas o tym, że sytuacja na granicy jest teraz znacznie gorsza niż przed wprowadzeniem tam stanu wyjątkowego (a co za tym idzie, jest również gorsza niż była wtedy, gdy rząd zaczął prowadzić te swoje „adekwatne” działania). Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że rząd (choć nie składa się z najostrzejszych ołówków w piórniku) zdaje sobie sprawę z tego, że zjebał. Efektem tegoż zdawania sobie sprawy ze zjebania są histeryczne wypowiedzi i wpisy takie, jak te autorstwa Mariusza Błaszczaka: „Białoruś zmniejszyła presję migracyjną na Litwę, bo Łukaszenka zrozumiał, że nie da rady dalej destabilizować sytuacji, gdy litewscy politycy mówią jednym głosem. W tak długo jak opozycja będzie robiła happeningi i naciskała na otwarcie granic, tak długo będziemy mieli kryzys.”. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Jedną z takich rzeczy jest to, że niezależnie od tego, co się dzieje, zdaniem PiSu wszystkiemu jest winna opozycja. Drugą rzeczą, która się nie zmienia jest to, w jaki sposób partia rządząca reaguje na dosłownie wszystko (od pomniejszych problemów, po poważne kryzysy). Otóż, nasz niemiłościwie panujący rząd wychodzi z założenia, że wszystko jest kwestią natury stricte wizerunkowej. Przy każdej nadarzającej się okazji Zjednoczona Prawica stara się przekonać wszystkich do tego, że najlepiej poradziła sobie z danym problemem (ktoś jeszcze pamięta idiotyzmy o tym, że jeżeli chodzi o radzenie sobie z koronawirusem, to my w sumie wyprzedzamy inne kraje?), bądź też najlepiej radzi sobie z danym zadaniem (i znowuż, ktoś pamięta jeszcze te nadęte narracje „hurr durr, szczepienia w Polsce idą najlepiej w całej UE?). W tym miejscu pozwolę sobie zacytować fragment filmu: „Nic śmiesznego”: „I tak, kurwa, do zajebania”, bo nasz rząd inaczej nie potrafi.


Nie jestem specjalistą od Łukaszenkologii, tak więc jestem skazany na swoje własne domysły i analizowanie, że tak to ujmę „sytuacji zastanej”. Gdyby rząd PiSu prowadził jakąś sensowną politykę informacyjną i rzetelnie informował obywateli o tym, co się tak właściwie dzieje, nie musiałbym się niczego „domyślać”. Tyle, że rząd nie po to wypierdolił dziennikarzy z pasa przygranicznego, żeby teraz kogokolwiek rzetelnie informować o czymkolwiek. Jakiś czas temu natrafiłem w internetach na wypowiedź litewskiego ministra obrony: „Białoruś na granicę z Polską kieruje 10-krotnie więcej migrantów niż na Litwę”. Przyznam się wam szczerze, że długo się zastanawiałem nad tym, co ja tak właściwie przeczytałem. Nie mam żadnych powodów do tego, żeby nie wierzyć w te słowa (bo też i ten minister nie miał powodu do tego, żeby ściemniać). Jeżeli bowiem zgodzimy się z tym, co mówi sporo polityków (nie chodzi tu o naszych, ale o tych unijnych) i że Łukaszence chodzi o „destabilizacje” sytuacji w UE, to to działanie jest bezsensowne. Granica Litwy z Białorusią jest dłuższa niż granica Polski z Białorusią. Litwa ma znacznie mniej obywateli, a co za tym idzie, znacznie mniej wojska i funkcjonariuszy wszelkiej maści służb. Z tego zaś wynika tyle, że gdyby tych uchodźców i migrantów (wśród tych ludzi są i jedni i drudzy) puszczono „w stronę Litwy”, to najprawdopodobniej w pewnym momencie litewskie służby przestałyby sobie radzić z całą sytuacją. Nawiasem mówiąc, Litwa bardzo szybko zdała sobie sprawę ze skali problemu i pomagał jej Frontex. Po co tych ludzi kierować w stronę Polski, skoro Polska ma krótszą granicę z Białorusią, więcej funkcjonariuszy/etc.?


Warto sobie w tym miejscu zadać pytanie o to, czy Łukaszenka faktycznie mógł zdestabilizować sytuację w UE uprawiając przemyt ludzi, których następnie wysyłano do krajów UE? W 2015 roku, kiedy po raz pierwszy zaczęto głośno mówić o „kryzysie migracyjnym”, o azyl w UE poprosiło ponad 1.2 miliona osób. Owszem, sytuacja się wtedy zdestabilizowała (aczkolwiek bardziej adekwatne byłoby stwierdzenie „została zdestabilizowana”), ale nie ze względu na samą liczbę uchodźców, ale na to, że w międzyczasie ISIS zaczęło dokonywać zamachów. Ponieważ ISIS działało w sposób niestandardowy (już kiedyś polecałem tę pozycję, ale zrobię to jeszcze raz: jeżeli kogoś interesuje ta tematyka, to mógłby ktoś taki sięgnąć po książkę pt. „Pokolenie dżihadu” autorstwa Petry Rasmauer), służby państw UE miały problem z zapobieganiem zamachom. Zamachy zaś stanowiły wodę na młyn dla europejskich rasistów, którzy tym razem swój rasizm mogli maskować narracjami o „ochronie obywateli UE”. Praktycznie cała UE miała wtedy problemy, że tak to ujmę natury „komunikacyjnej”, bo polityka informacyjna krajów członkowskich nie była przygotowana na to, co odpierdalała wtedy prawica (wspierana i podjudzana przez rosyjskich speców od mieszania ludziom w głowach). Efekt końcowy był taki, że, na ten przykład, w Polsce ludzie, którzy na co dzień brzydzą się skrajną prawicą, chodzili na „protesty” organizowane przez skrajnie prawicowe organizacje. Ok, trochę mi się skręciło w stronę dygresji, ale chciałem jakoś w telegraficznym skrócie opisać to, co działo się w 2015.


Przez moment załóżmy, że w 2015 do destabilizacji sytuacji w UE doprowadziła sama liczba uchodźców (od razu zaznaczam, że nie jest to prawda, bo bez zamachów dokonywanych przez ISIS, skrajna prawica, która brała czynny udział w wyżej wzmiankowanej destabilizacji nie miałaby zbyt dużo „paliwa”). Gdybyśmy uznali to założenie za prawdziwe, powinniśmy sobie postawić pytanie: czy reżim Łukaszenki dysponuje zdolnościami logistycznymi, umożliwiającymi mu przemyt setek tysięcy osób w krótkim czasie? Jak to już zaznaczyłem, nie jestem specjalistą ds. Łukaszenkologii, ale wydaje mi się, że taki scenariusz jest nierealny, bo gdyby był, to właśnie byśmy go oglądali. Gdyby bowiem „niedoszły car Rosji” postawił sobie za cel destabilizację sytuacji w UE, to podległe mu służby próbowałyby przemycić przez granicę UE jak najwięcej osób w tym samym momencie (bo to zwiększałoby, i to znacznie, prawdopodobieństwo tego, że krajowi, do którego skierowane zostały te osoby, po prostu zabraknie ludzi do ogarnięcia sytuacji). Zamiast tego mamy do czynienia ze stosunkowo niewielkimi grupami osób. Części z nich udaje się przedostać przez super-duper-szczelną (i NIENARUSZALNĄ!) granicę Polski, co przyznał sam rząd ustami Wawrzyka (od razu zaznaczam, że nie będę oźródłowywał każdej wypowiedzi, bo lista linków byłaby wtedy dłuższa od tekstu). Aczkolwiek, nawet gdyby nie przyznał, to nie uszło to uwagi niemieckich służb. W artykule datowanym na 05-10-2021 (z DW) możemy przeczytać: „W ubiegły piątek Komenda Główna Policji Federalnej w Berlinie poinformowała, że do końca września 2021 zatrzymano łącznie 1556 nielegalnych migrantów, którzy przekroczyli granicę polsko-niemiecką. Podczas gdy w sierpniu liczba zatrzymanych wynosiła 225, we wrześniu wzrosła do 1305.” Skoro już teraz mamy do czynienia z takimi liczbami, to raczej nietrudno zgadnąć, jak by to wszystko wyglądało, gdyby reżim Łuki miał większe możliwości logistyczne.


Nie wiem (i nie chce wiedzieć) co siedzi w głowie Łukaszenki, ale skoro przez tyle lat utrzymał się w siodle i nie został wymieniony przez Putina (ani też wyproszony przez podwładnych) to znaczy, że nie jest skończonym idiotą. Ponieważ zaś idiotą nie jest, to raczej mało prawdopodobne jest to, że planował destabilizacje UE przy pomocy niewielkich grup uchodźców/migrantów (jak się to napisze w jednym zdaniu, to brzmi cokolwiek kretyńsko, prawda?). Nie mam pojęcia czy to, co robi Łukaszenka, można nazwać prowadzeniem wojny hybrydowej [bo się na tym nie znam), ale nie brakuje opinii (i nie mam tu na myśli opinii rządzących nami naczyń gospodarczych o szerokim zastosowaniu, zwykle służących do przenoszenia (przechowywania) płynów lub drobnoziarnistych materiałów sypkich], że tak właśnie jest. Ja tam co prawda specjalistą nie jestem, ale z tego, co mi wiadomo, jednym z elementów składowych wojny hybrydowej jest wojna informacyjna. Tę wojnę Łukaszenka (szczególnie przy wsparciu ze strony Rosji) może prowadzić jak najbardziej. I nie, nie chodzi mi tu o jego wystąpienia publiczne, w których opowiada brednie na temat tego, kto odpowiada za sytuację na granicy (aczkolwiek warto w tym miejscu zaznaczyć, że wypowiedzi te kierowane są głównie na „rynek rosyjski”), ale o działania dezinformacyjne w internetach/etc. Łukaszenka nie mógł liczyć na to, że niewielkimi grupkami uchodźców i migrantów uda mu się cokolwiek zdestabilizować. Niemniej jednak mógł liczyć na to, że jeżeli fakt przekraczania granicy UE przez osoby, które tam skierował dostanie odpowiednią „oprawę” dezinformacyjną, to cała ta akcja będzie mogła sprawiać wrażenie straszliwego zagrożenia.


Teraz zaś do tej układanki dodajmy PiS, którego członkowie na widok kota na granicy zaczynają srać ogniem, robić reenactment 2015 i wrzucają do debaty publicznej praktycznie te same (momentami nieco zmodyfikowane) narracje, którymi raczyli nas 6 lat temu. Mniej więcej w połowie sierpnia jeden z rządowych propagandystów pozwolił sobie na chwilę szczerości na ćwitrze (o skrajnym poczuciu bezkarności obozu władzy świadczyć może to, że ten ćwit nadal sobie spokojnie wisi). Dziennikarz z Gazeta.pl skomentował był wtedy działania władzy: „Rządzącym mam do przekazania smutną wiadomość. To już nie wrzesień 2015 roku, Szanowni Państwo. Możecie "grzać" z dumą te wojskowe kordony wokół matek z dziećmi i kilometry drutu kolczastego na granicy, ale to nie sprawi, że sondaże wystrzelą Wam pod sufit. Kula śnieżna już leci.”. Wpis ten wywołał reakcję wcześniej wzmiankowanego propagandysty (aka Wojciech Biedroń): „Racja, ale nie zaszkodzi. A to może być przydatne.”. Pozwolę sobie w tym miejscu na parafrazę pewnego powiedzenia: jeżeli nie wiadomo, o co chodzi PiSowi, to chodzi o sondaże. Partia po prostu uznała, że to, co dzieje się na granicy, wprost idealnie nada się do reperowania spadków sondażowych, tak więc zadbano o odpowiednią oprawę.


Otwartą kwestią pozostaje to, czy rządzące nami matoły same wpadły na to, że warto by było odkopać narracje z 2015, czy też zostało im to zasugerowane przez braci zza Buga. Ta druga możliwość jest bardzo prawdopodobna, bo politycy Zjednoczonej Prawicy w trakcie kryzysu migracyjnego non stop zaśmiecali debatę publiczną wrzutkami, które przywędrowały do nich ze stron internetowych prowadzonych w języku rosyjskim. Wystarczyło więc, że autorzy tamtych wrzutek znowu zaczęli je produkować, a o resztę (czytaj: kolportaż) zadbali członkowie partii rządzących i ich podwładni, pracujący w mediach rządowych. Niemniej jednak, niezależnie od tego,  czy wpadli na to sami, czy też „zostali na to wpadnięci”, zgodzicie się chyba z tym, że taka „oprawa” byłaby bardzo na rękę komuś, kto bardzo chciałby przekonać różne państwa do tego, żeby mu nie podskakiwały i nie zawracały dupy jakimiś sankcjami, bo jak się wkurwi, to może dla nich stanowić ogromne zagrożenie. Nie mam pojęcia, jaki w rzeczywistości był „plan Łukaszenki”', ale ta moja „robocza teoria”, którą sobie tutaj wymyśliłem, brzmi w moim mniemaniu o wiele bardziej sensownie od tego, do czego usiłują przekonać nas rządzący (tl;dr „ŁUKASZENKA CHCE ZNISZCZYĆ POLSKĘ I CAŁĄ UE!” [Aczkolwiek jest to daleko idące uproszczenie z mojej strony, bo narracje władzy odnośnie tego „co nam zagraża”, są cholernie niespójne (o czym będzie też w dalszej części tekstu]). Poza wszystkim, za tą moją wydumaną wersją „planu Łukaszenki” przemawia to, że zwiększenie „nacisku” na polską granicę zbiegło się w czasie z „powtórką z rozrywki”, którą nam wszystkim funduje PiS, odkurzając swoje rasistowskie narracje sprzed kilku lat. Nie mam pojęcia, jak to wyglądało (na płaszczyźnie komunikacyjnej [chodzi, rzecz jasna, o komunikację na linii rząd - społeczeństwo]) na Litwie, ale wydaje mi się, że nikt tam raczej nie robił tego, co w Polsce robi Zjednoczona Prawica (czytaj: nie sprowadzał wszystkiego do kwestii słupków sondażowych).


Po napisaniu powyższego kawałka tekstu miałem przerwę w pisaniu wywołaną prozą życia (nie, nie jest to żadna martyrologia, po prostu czas nie jest z gumy i momentami brakuje go na różne czynności). Obserwowałem sobie w przysłowiowym międzyczasie doniesienia odnośnie tego, co dzieje się na granicy. I jak tak sobie poobserwowałem, to doszedłem do wniosku, że mój instynkt podkarpacianina mnie nie zmylił, bo teraz widać już wyraźnie, że Łukaszence zależy na tym, „żeby się działo” i żeby to, co się dzieje, trwało jak najdłużej (czytaj: do momentu, w którym osiągnie zamierzone cele [i nie, tym celem nie jest „zniszczenie Europy”, raczej mamy tu do czynienia z próbą wpłynięcia na UE, coby Unia dała sobie już spokój z tymi sankcjami i żeby już nikt nie ranił jego uczuć i nie mówił, że jest „uzurpatorem”/etc.]). I tu Łukaszenka doskonale się „dobrał w parę” z polską partią rządzącą, bo naszej władzy też zależy na tym, żeby to wszystko trwało jak najdłużej. Im dłużej to trwa, tym bardziej się na tym temacie wykrwawia opozycja. I nie, nie chodzi mi o to, że opozycja ma problem dlatego, że ma w tej sytuacji RiGCz. Opozycja ma problem, bo po raz pierdylionowy okazuje się, że nie potrafi w politykę. Nasza przewspaniała opozycja od dłuższego czasu tkwi sobie w głębokiej defensywie i ogranicza swoje działania do reagowania na to, co zrobi PiS. W praktyce (i w telegraficznym skrócie) wygląda to tak, że PiS wrzuca na rozrzutnik (czytaj: na rządowe media) swoje narracje, te narracje zaczynają rezonować w elektoratach. Opozycja jakoś tak nieśmiało reaguje na te narracje (bo zapewne czeka na wyniki fokusów + może jakieś sondaże). Gdy wreszcie opozycja dysponuje wynikami badań okazuje się, że suweren jednak przechyla się w stronę narracji PiSowskich, tak więc opozycja też się przechyla w stronę tych narracji. Ten „kurwa sprytny” plan obalenia PiSu przez przechylanie się w stronę jego narracji pomija jeden drobny szczegół. Tym szczegółem jest fakt, że nic, kurwa, dziwnego, że z „badań wynika”, że suweren się przechyla w stronę narracji PiSowskich, te narracje są w momencie przeprowadzania badań narracjami dominującymi. Efekty tego rodzaju działań widać gołym okiem. Okno Overtona jest u nas przesunięte tak bardzo w prawo, że gdy jedna firma badawcza przebadała respondentów w kwestii tego „jaka jest ta Platforma Obywatelska”, to 27.4% respondentów stwierdziło, że to partia lewicowa/centrolewicowa.


Innym efektem jest to, że, no cóż, narracje PiSowskie są dominujące (co zresztą ma swoje odzwierciedlenie w sondażach). Pozwolę sobie tę dygresję „komunikacyjną” pociągnąć dalej. Otóż, jakiś czas temu przy okazji wyjebania z UK Ziemkiewicza [(aka „Kapitan Research”) kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Ziemkiewiczowi poświęcony zostanie kawałek Przeglądu] jeden z rządowych mediaworkerów się był wysypał. Gdyby przyciągnęło to uwagę komentariatu (albo, no nie wiem, dziennikarzy z „wolnych mediów”?) można by było powiedzieć, że wysypał się „spektakularnie”. Ponieważ zaś praktycznie nikt na to nie zwrócił uwagi, jest to po prostu kolejna chwila szczerości, na którą pozwolił sobie „podwykonawca” rządu, z której to chwili szczerości absolutnie nic nie wynika. Gdy zaczęła się inba z wywaleniem z UK wiadomej osoby, Wojciech Mucha (który jest tak bardzo niezależny, że aż został redaktorem naczelnym „Gazety Krakowskiej” i „Dziennika Polskiego”) pozwolił sobie na taki ćwit: „Dorzuciłbym piątaka na tłumaczenie podcastów tego  @R_A_Ziemkiewicz na angielski (zarówno z akcentem oksfordzkim jak i cockney) i mikrotargetowanie ich w brytyjskich social mediach.”. Jeżeli chodzi o wiedzę pana redaktora z zakresu „akcentów”, pozwolę sobie ją podsumować srogim parsknięciem. Kluczowe we wpisie pana redaktora jest „mikrotargetowanie”. W uproszczeniu, mikrotargetowanie treści to dbanie o to, żeby treści docierały do „odpowiedniego” adresata. Biorąc pod rozwagę to, że media społecznościowe dysponują olbrzymią ilością informacji na temat swoich użytkowników, mikrotargetowanie może być bardzo skutecznym narzędziem oddziaływania. Nic więc dziwnego, że korzystają z tej metody politycy. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że metodę tę stosował sztab Trzaskowskiego w trakcie wyborów samorządowych 2018. Korzystanie z tej metody nie jest niczym nagannym. Czemu więc napisałem, że się redaktor był wysypał? Bo nietrudno zgadnąć, do czego owo mikrotargetowanie jest wykorzystywane przez obecne władze. Szczególnie w kontekście tego, że wyżej wymieniony redaktor chciał zastosować tę metodę do rozpowszechniania wysrywów Ziemkiewicza.


Wydaje mi się, że owo mikrotargetowanie jest jedną z przyczyn, dla których debunki opozycji (i insze „kontrnarracje”) są bardzo mało skuteczne. Po prostu debunki nie trafiają tam, gdzie wcześniej trafiły treści „rozrzucone” w ramach mikrotargetowania (gwoli ścisłości, nie musi to oznaczać jedynie opłacanych postów sponsorowanych, ale np. zakładanie grup „sympatyków”, tego czy innego polityka/etc.). Jeżeli zaś nawet tam trafią, to jest już za późno, bo narracje rządowe zdążyły się już „osadzić” mocno (kolejny plus czekania z działaniami na wyniki fokusów/sondaży). Mechanizm dostosowywania się opozycji (of korz, niecałej, bo są tam jednak ludzie z RiGCzem) do rządowych narracji widać idealnie w przypadku tego, co dzieje się na granicy. Co prawda, sam fakt wprowadzenia stanu wyjątkowego jest krytykowany, ale jednym tchem z tą krytyką wypowiadane są pierdolety o potrzebie „ochrony świętej granicy”. Do łbów wypowiadających te rzeczy nie przyjdzie, że swoimi szpagatami narracyjnymi wzmacniają rządowe narracje, a co za tym idzie sprawiają, że społeczne przyzwolenie na to, co odpierdala partia rządząca jest takie, a nie inne. Jeżeli bowiem do suwerena z każdej strony będą docierać komunikaty o przenajświętszej granicy, to tego suwerena bardzo łatwo będzie przekonać do tego, że „ochrona granicy” jest wartością nadrzędną i wszystko inne należy podporządkować tejże wartości. Czy można sobie w ramach tej „ochrony” wytrzeć dupę konwencją genewską? Można, jak najbardziej, jeszcze jak.


Najbardziej żenujące w tym wszystkim jest to, że te „przechyły” w stronę PiSowskich narracji nie odnoszą się tylko i wyłącznie do tego mitycznego „suwerena” i sporej części polityków opozycji. Do narracji dostosowują się również osoby, które chciałyby uchodzić za poważnych dziennikarzy. Wydawać by się mogło, że od takich osób można by było wymagać czegoś więcej, niż klepania prorządowych idiotyzmów. Dobra, to powyższe zdanie to był żart. Tak długo patrzam na to, co odpierdalają „dziennikarze”, że absolutnie mnie nie dziwi to, że nie są oni w stanie zadać sobie choćby tyle trudu, żeby przez chwilę pomyśleć nad tym, co piszą i mówią. Idealnym przykładem będzie tu wpis Konrada Piaseckiego, który jakiś czas temu na swoim ćwitrze napisał był: "A Pan poważnie pisze, że trzeba wpuścić wszystkich ludzi, którzy próbują się tu nielegalnie dostać? To po co nam punkty kontroli granicznej? Dlaczego oni nie zgłoszą się na nie z wnioskami azylowymi?”. Ujmę to tak. Gdyby tego rodzaju „mądrościami” Piasecki chwalił się na samym początku całej tej sytuacji, można by to było jeszcze jakoś wybaczyć. No bo ok, może i dzbanizm, ale mówimy tu o polskim dziennikarstwie, a dzbanizm jest immanentną (kurwa, znowu użyłem słowa „immanentną” w tekście. Będę musiał zwrócić moją kartę podkarpacianina) cechą tegoż dziennikarstwa. Tyle, że teraz to wszystko trwa już któryś miesiąc z rzędu. Piasecki mógł (gdyby chciał, ale pewnie nie chciał, albowiem czego oczy nie widzą/etc.) zobaczyć, że polska SG praktycznie uniemożliwia uchodźcom/migrantom złożenie wniosków azylowych. Sposobów, na które to robiono było w chuj: od olewania tego, że ci ludzie chcą składać wnioski, poprzez fizyczne oddzielanie potencjalnych azylantów od osób, które mogłyby ich reprezentować i złożyć te wnioski w ich imieniu, aż do zagłuszania wszelkich prób komunikacji. Każdy mógł to zobaczyć, ale nie każdy chciał. Nie ma, rzecz jasna, przymusu oglądania tego, że jedni ludzie są chujami dla innych, ale jeżeli ktoś tego nie chce oglądać, to niech potem, kurwa, nie zadaje kretyńskich pytań o to „czemu nie składają wniosków?!?!?!”.

 
Ktoś może powiedzieć: no dobrze, wspominałeś już o tym, że działania Łuki sugerują, że masz rację w kwestii tego „jak wygląda jego plan”, ale jakoś tak z dowodami u Ciebie krucho. I to jest właśnie ten moment, w którym takowe zostaną przedstawione. Łukaszenka i jego służby bardzo szybko zorientowali się, że Polska będzie nagłaśniać wszystko, co stanie się na granicy i będzie to wyolbrzymiać. Gdyby sami na to nie wpadli, to zostało im to wyłożone w polskich mediach, via alarmistyczne i łamiące newsy o tym, że gdzieś w trawie leżało coś, co wyglądało jak bomba, bo miało zegarek. W tym wyolbrzymianiu upatrywałbym genezy tego, że białoruscy pogranicznicy zachowują się tak, jak się zachowują (rzucanie przedmiotami w pojazdy obserwacyjne, mierzenie z broni długiej do Polaków/etc.). Śmiem twierdzić, że gdyby polski rząd nie srał ogniem za każdym razem, gdy jakiś białoruski pogranicznik coś odpierdoli, to po pewnym czasie pogranicznikom znudziłoby się to odpierdalanie (czytaj: wydano by im polecenie, żeby przestali, bo to bez sensu). Tymczasem polski rząd na każde pierdnięcie, dochodzące z białoruskiej strony, reaguje jak na atak przy użyciu broni chemicznej. Generał Polko stwierdził, że działania strony białoruskiej mają na celu sprowokowanie polskich żołnierzy do jakichś zachowań, które można by było nagrać i wykorzystać przeciwko Polsce. Jednym z większych absurdów jest to, że rządowe media tę wypowiedź powielały pomimo tego, że rząd jej ewidentnie nie zrozumiał. Gdyby bowiem ktokolwiek tam był na tyle ogarnięty, żeby zrozumieć to, co zostało powiedziane, to momentalnie przestawiły wajchę w kwestii rozpowszechniania histerycznych narracji, które wzmacniają działania strony białoruskiej poprzez ich wyolbrzymianie. To zaś, połączone z absolutnym wręcz brakiem profesjonalizmu po stronie SG, to recepta na (eufemizując) „eskalację sytuacji”.


Wspomniałem przed momentem o braku profesjonalizmu SG. Idealnym dowodem na galopujący wręcz profesjonalizm jest to, co odjebała ostatnio SG. Otóż w internetach pojawił się filmik (którego autentyczność została potwierdzona przez SG), na którym obok osób, które przekroczyły polską granicę, stał jakiś typ w kominiarce, który bawił się pałką tak zapamiętale, że gdybym miał taką możliwość, to kazałbym mu dmuchnąć w alkomat. Typ miał na sobie między innymi jakąś koszulkę z nadrukiem i krzywo założoną kominiarkę. Całym swoim jestestwem sprawiał wrażenie jakiegoś najebanego kibola, który tylko czeka na okazję, żeby komuś przypierdolić pałą. Jakiż był mój brak zdziwienia, gdy SG potwierdziła, że ów jegomość był „funkcjonariuszem w ubraniu cywilnym”. Co prawda SG nie wypowiadała się w kwestii trzeźwości tego typa, ale jeżeli ten typ był trzeźwy, to Ziemkiewicz umie robić research. Oglądając tego rodzaju filmiki warto mieć na uwadze to, że do nas docierają jedynie strzępy tego, co się na tej granicy dzieje. Po coś przeca media stamtąd wyjebano, prawda?

UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Kilka liter temu zasygnalizowałem, że zajmę się w tym tekście również niespójnościami w rządowych narracjach odnoszących się do tego, co tak właściwie nam zagraża. Partia rządząca od dawna stosuje zapożyczoną od Trumpa metodę „wielonarracji”, która polega na zarzuceniu przestrzeni publicznej pierdylionem narracji (które bardzo często przeczą sobie nawzajem). W teorii powinno to dyskredytować partię i jej wiarygodność. W praktyce odpowiednie narracje trafiają do odpowiednich osób (i wtedy wchodzi mikrotargetowanie, całe na biało), tak więc PiSowi od tego „nie spada”. Nie inaczej z tymi narracjami jest w przypadku tego, co dzieje się na granicy i na czym tak właściwie polega zagrożenie. Z jednej strony nietrudno dziwić się temu, że partia rządząca stosuje metodę, o której skuteczności mogła się już wielokrotnie przekonać. Tyle, że z drugiej strony sam fakt stosowania wielonarracji w tym konkretnym przypadku sprawia, że warto sobie zadać pytanie: czy aby nie jest tak, że gdyby zagrożenie było realne, to wystarczyłoby o nim poinformować suwerena, zamiast bawić się w wymyślanie niestworzonych historii? Skoro grozi nam jakieś realne zagrożenie, to po co nam narracje z 2015?


Szczytowym osiągnięciem rządowej polityki dezinformacyjnej, związanej z sytuacją na granicy, była pamiętna konferencja prasowa, na której suwerenowi zafundowano zoofilskie zdjęcie. Im więcej czasu upływało od tej konferencji, tym bardziej okazywało się, że to zoofilskie zdjęcie było chyba najbardziej merytoryczne. Oddajmy głos ćwiternautom, którzy komentowali tę konfę: „Czy ja dobrze rozumiem, że polski rząd w ramach szkalowania uchodźców jednemu z nich wyciągnął to, że pracował dla służb kraju wspieranego przez Polskę?”. Na zdjęciu, do którego odnosił się komentarz tego ćwiternauty, był typ w mundurze Afgańskich Sił Bezpieczeństwa (to te ziomeczki, które lały się z talibami i na których talibowie teraz polują). Inny ćwiternauta (aka Ośrodek Instrybucji Prestiżu i Pogardy) zwrócił się do Stanisława Żaryna: „Ej  @StZaryn- ale wy w ogóle wiecie, po której stronie walczyli niedawno żołnierze z irackiego Kurdystanu (skąd sądząc po fladze na mundurze jest ten ziomek) czy tak nie do końca? Czy to wszystko jedno? Irak Iran potejto potato, k*rwa, koń krowa, co nie?”. W tym drugim przypadku „orłów” od Żaryna może tłumaczyć to, że byli tak nagrzani, że nie zwrócili uwagi na to, jakie flagi są na zdjęciu (zobaczyli śniadego typa z bronią, więc od razu włączył im się skrypt „TO PEWNIE TERRORYSTA”). W tym pierwszym przypadku absolutnie nic nie tłumaczy idiotyzmu wszystkich, którzy byli odpowiedzialni za tę konfę, bo informacja o tym, że typ był członkiem Afgańskich Służb Bezpieczeństwa znajdowała się na jebanym slajdzie.


O straszliwym „zagrożeniu terroryzmem” będzie dalej, albowiem teraz warto poświęcić jeszcze trochę liter tej nieszczęsnej konferencji. Ludzie odpowiedzialni za bezpieczeństwo naszego kraju zapewniali dziennikarzy, że na tych fotkach, co to je pokazują, na bank znajdują się ludzie, którzy starają się przedostać przez polską granicę. Potem zaś okazało się, że jeżeli chodzi o te fotki z krową, która okazała się klaczą, to w sumie SG znalazła je na karcie pamięci, która leżała se w trawie na jednym ze „szlaków, którym poruszają się migranci”. Potem było jeszcze lepiej, bo wyszło na to, że z tą fotką, na której miał być człowiek, który chciał się dostać do Polski, to też tak nie do końca, bo jednej osobie udało się ustalić, że był to kadr z jakiegoś starego zoofilskiego porno. Zamysł pomysłodawców tej konfy był genialny w swej prostocie: uznano, że jak wrzuci się na konfie jakieś wyjątkowo ohydne zdjęcie, to nikt nie będzie tego sprawdzał. Widać to było wyraźnie po reakcjach na artykuł OKO Press o „krowie Kamińskiego”. Z reakcji tych wynikało bowiem, że w sumie to te ludzie z OKO Press to jakieś dziwne, bo oglądają zoofilskie porno. Rzecz jasna, słowem się nikt nie zająknął w temacie tego, jak to się stało, że autorom konferencji się wszystko pojebało i, eufemizując, bardzo oszczędnie gospodarowali prawdą. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że jeżeli chodzi o zoofilską fotkę, w którą z takim zapamiętaniem wpatrywali się ministrowie, biorący udział w konfie, to jej wrzucenie o tej godzinie do mediów sprawiło, że nawet Błażej Kmieciak (ten pan, co to wcześniej był w instytucie, o którym nie wolno mówić, że czegoś nie wolno o nich mówić) się wkurwił: „Posiadanie tego typu zdjęć powinno być karane bez względu na szerokość geograficzną. Mam świadomość, że sytuacja na granicy jest złożona, ale pokazywanie tak drastycznych i szkodliwych zdjęć jest zupełnie niepotrzebne. Nie powinno się prezentować takich treści.”. Teraz sobie pomyślcie, jak bardzo trzeba się postarać, żeby (będąc ministrem PiSowskim) dostać zjebę od typa, mającego powiązania z Ordo Iuris.   


Tak, ta konferencja to była jedna wielka pierdolona szopka. Niemniej jednak była to szopka na tak wielu płaszczyznach, że trzeba było sobie tę szopkę dawkować. No, ale jak to mawiał klasyk: nie uprzedzajmy faktów. Zaraz po konferencji w mediach pojawiły się artykuły z łamiącymi tytułami: „Natychmiastowa reakcja premiera na słowa ministra Kamińskiego”, w których to artykułach mogliśmy przeczytać: „Rzecznik rządu poinformował o kroku, który wykonał Mateusz Morawiecki w związku ze słowami Mariusza Kamińskiego. Chwilę wcześniej szef MSWiA zapowiedział, że będzie rekomendował Radzie Ministrów przedłużenie obowiązywania stanu wyjątkowego w części kraju.”. No i wiecie, wszystko fajnie, bo wielkie zagrożenie terroryzmem (+ zagrożenie dla polskich krów będących klaczami), a jak jest wielkie zagrożenie, to reakcje powinny być natychmiastowe, tak więc Premier Tysiąclecia razem z szefem MSWiA zachowali się w sposób profesjonalny, prawda? No oczywiście, że, kurwa, nie. Przez moment załóżmy, że wnioski z tej konferencji są prawdziwe i że w sumie to zagrożenie terroryzmem jest realne. Konferencja odbyła się w poniedziałek (27-09-2021). Wspominam o tym dlatego, że w piątek (24-09-2021) w mediach pojawiły się „zajawki”: „w przyszłym tygodniu minister Mariusz Kamiński przedstawi bardzo ciekawą informację, która - jak zaznaczył  - wstrząśnie opinia publiczną” („zaznaczającym” był Maciej Wąsik). Innymi słowy, o tym co będzie na konferencji, na którą w poniedziałek „błyskawicznie” zareagował Premier Tysiąclecia razem z szefem MSWiA, rząd wiedział wcześniej. Jak się więc do tego ma „błyskawiczna reakcja”? Nijak. To była zwykła szopka na użytek pompowania sobie baloniku wizerunkowego. Czy ktokolwiek zapytał Premiera Tysiąclecia o to, czemu czekał ze swoją „błyskawiczną reakcją” aż do poniedziałku? A gdzie tam. Żeby zadać takie pytanie w poniedziałek, trzeba by było pamiętać o tym, co działo się w piątek, a przeca wiadomo, że weekendy bywają ciężkie, tak więc sam nie wiem po co ja się tak właściwie przypierdalam do tych biednych dziennikarzy.


Ja wiem, że już macie dosyć, ale nie możemy jeszcze zamknąć tematu tej konferencji. Kolejnym fuckupem z nią związanym (który, co zrozumiałe, nie został w żaden sposób wykorzystany ani przez opozycję, ani przez dziennikarzy) było to, że jeżeli potraktowalibyśmy na serio to, co tam nam pokazano, to mielibyśmy do czynienia z czołowym zderzeniem narracji. Z jednej bowiem strony rząd starał się nas przekonywać (ustami swoich polityków i klawiaturami dronów/influencerów), że tych ludzi, co to są na granicy, to nie można wpuszczać do Polski, bo nie da się zweryfikować tego kim są etc. Z drugiej jednakowoż strony, jak trzeba było zrobić konferencję, to się nagle okazało, że jak się chce, to się wszystko da zweryfikować. I znowuż, dziennikarze na wszelki wypadek nie drążyli tematu i nie zadawali władzy pytań o to, która z tych narracji jest w tym momencie „obowiązująca”, bo chyba mamy do czynienia ze stanem kwantowym.  


Idziemy dalej (ale nadal będziemy się pastwić nad tą konferencją). W ramach przekonywania nas do tego, że grozi nam (jako krajowi) straszliwe niebezpieczeństwo, rząd wyprodukował pierdyliony narracji. Jedną z takich narracji jest ta: „ci ludzie mogą być groźni, bo mają przeszkolenie wojskowe/potrafią posługiwać się bronią, tak więc nie wpuszczamy ich i odsyłamy na białoruską stronę”. Przyznać muszę, że ze wszystkich idiotycznych rządowych narracji, ta jest najbardziej idiotyczna. Praktycznie zaraz po konferencji narracja ta została rozmontowana na czynniki pierwsze przez jednego z ćwiterian. Ów ćwiterianin popełnił wąteczek, który wam tutaj zaraz streszczę. Otóż wyobraźmy sobie, że faktycznie jakiś terrorysta (z odpowiednim przygotowaniem) usiłuje się dostać do Polski tranzytem przez Białoruś. Nie, nie będziemy się w tym miejscu zastanawiać nad tym „niby po chuj miałby to robić”, albowiem zakładamy, że właśnie Polska jest celem tego terrorysty. Gdy taki terrorysta usiłuje się dostać do Polski, możemy mieć do czynienia z dwoma sytuacjami (tzn. w sumie z trzema, ale w tym miejscu pomijamy bramkę nr 3 „terrorysta dostaje się do Polski, bo granica jest dziurawa i udaje mu się ominąć patrole”): pierwsza z nich jest taka, że terrorysta trafia na SG, która olewa jego wniosek o azyl i robi mu push-back. Druga jest taka, że jego wniosek o azyl zostaje przyjęty, a on zostaje odwieziony do ośrodka, w którym będzie czekał, aż mu ten wniosek rozpatrzą. Polskie służby pokazały, że są w stanie weryfikować tożsamość osób, które usiłują się dostać do Polski (vide, wiadoma konferencja), tak więc tożsamość terrorysty zostałaby ustalona, a co za tym idzie, zamiast azylu przypadłby mu w udziale jakiś ośrodek odosobnienia. Co prawda potrwałoby to trochę, ale dzięki temu udałoby się ustrzec nasz kraj przed zagrożeniem.


A teraz pomyślmy co się stanie, jeżeli SG wybierze bramkę numer jeden, czyli push-back. Typ zostaje odwieziony chuj-wie-gdzie i skierowany w stronę białoruskiej granicy (ciekaw jestem, czy polscy pogranicznicy robią dziury swoim ogrodzeniu, czy też gonią ludzi prosto na to ogrodzenie, no ale to dygresja tylko). Co zrobi taki terrorysta, który (jak to sobie ustaliliśmy) chce się dostać do Polski? Nawet gdyby mógł zawrócić na Białoruś (a to raczej niemożliwe), to tego nie zrobi, bo, no cóż, chce się dostać do Polski. Przypominam, że mamy do czynienia z przeszkolonym osobnikiem. Żeby nie przedłużać: bawienie się w push-back zwiększa prawdopodobieństwo tego, że ten terrorysta się za którymś razem do Polski dostanie. Push-back jest „skuteczny” (chodzi mi o „skuteczność” w rozumieniu polskich władz, czyli: „niech umrze po białoruskiej stronie granicy, będziemy mogli powiedzieć, że Łukaszenka ma krew na rękach”), tylko i wyłącznie w przypadku rodzin z dziećmi. No zaraz, ale czy z tego przypadkiem nie wynika, że stosowanie push-backu wcale nie zwiększa bezpieczeństwa kraju? No co wy?! (uwaga będzie capslock) POLSKI RZĄD NIGDY NIE ZDECYDOWAŁBY SIĘ NA DZIAŁANIA „POD PUBLICZKĘ”, GDYBY MOGŁY ONE NARAZIĆ NASZ KRAJ NA NIEBEZPIECZEŃSTWO. A nie, czekajcie, nasz rząd robił to wielokrotnie. Najlepszym (czytaj: najgorszym) przypadkiem będzie to, że z powodu zesrania się na punkcie słupków poparcia, nie zdecydowano się na wprowadzenie w Polsce tego, co we Francji wprowadził Macron (obostrzenia obejmujące niezaszczepionych + obowiązek szczepień, jak się pracuje w konkretnych zawodach). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że działania Macrona okazały się skuteczne, bo we Francji w pełni zaszczepionych jest teraz 66,9% obywateli, a zaszczepionych jedną dawką 75,1%. Dla porównania, w Polsce, nad którą czuwa „dbający o bezpieczeństwo” PiS, w pełni zaszczepionych jest 51.5%, a przynajmniej jedną dawką 52.4%. Niesamowite jest, kurwa, to, że mimo dowodów na to, że rząd Zjednoczonej Prawicy ma zamaszyście wyjebane na bezpieczeństwo kraju, część komentariatu jest przekonana o tym, że w tym całym pierdolonym cyrku (bardziej adekwatne byłoby określenie „dance macabre”), w który rząd PiSu zamienił to, co dzieje się na granicy, może na serio chodzić o „bezpieczeństwo kraju”. Przyznam się wam szczerze, że gdybym oglądał film, w którym dziennikarze zachowywaliby się w taki sposób, to uznałbym, że ten film to jakieś pierdolone nieporozumienie, bo ludzie nie mogą być tak głupi.


W tym miejscu pozwolę sobie na kolejną dygresję (no ale w końcu przychodzicie tu również pod dygresje), to nie jest tak, że ja tu sobie siedzę i potępiam całe polskie dziennikarstwo. Moja niechęć skierowana jest tylko i wyłącznie w stronę tych z nich, którzy mogliby (gdyby nie byli skończonymi kretynami) coś zmienić (uwaga to już będzie drugi caps) PO PROSTU SENSOWNIE ZADAJĄC, KURWA, PYTANIA (czyli robiąc to, co powinni robić dziennikarze) zamiast przyjmować argumenty rządu „na wiarę”. Cóż z tego, że dziennikarki i dziennikarze z OKO Press robią to, co robią, skoro ich tzw. „impact factor” jest bez porównania mniejszy od tego, który ma Piasecki? Tzn. dobrze, że robią to, co robią (bo ktoś musi), ale byłoby fajnie, gdyby Piasecki i podobni jemu dziennikarze-komentariusze też to robili, zamiast bezrefleksyjnie wierzyć w to, że politycy, którzy pierdylion razy zostali złapani na kłamstwie, tym razem na pewno mówią prawdę.


Jeżeli zaś chodzi o nasze (jako kraju) bezpieczeństwo, to idealnym przykładem tego, jak bardzo obecne władze mają to bezpieczeństwo w dupie (w kontekście sytuacji na linii Polska – Białoruś), jest to, co się nie tak dawno temu odjebało na pewnym forum. Chodzi, rzecz jasna, o Forum Ekonomiczne w Karpaczu, na którym przyuważony został typ z KGB zajmujący się na co dzień „łamaniem” białoruskich opozycjonistów. Na reakcję organizatora nie trzeba było długo czekać, aczkolwiek po tym, jak zapoznałem się z jego wypowiedzią pomyślałem sobie, że byłoby znacznie lepiej, gdyby się jednak nie odzywał. Otóż: "informacja o agencie jest celową grą służb białoruskich na przykrycie informacyjne obecności Swietłany Cichanouskiej i Tatiany Chomicz na Forum Ekonomicznym". No i wszystko byłoby fajnie gdyby nie to, że o tym, że ten typ z KGB tam jest poinformowali opinię publiczną ludkowie z Biełsatu i z portalu informacyjnego Nexta, a nie „białoruskie służby”. Jeszcze głupsza była reakcja Mariusza Błaszczaka, który na nasze nieszczęście jest szefem MON: „Jesteśmy w strefie Schengen. To było wyjaśniane. MSZ wyjaśnił, że ten człowiek dostał wizę w innym kraju należącym do strefy Schengen, a został zaproszony przez organizatorów tego przedsięwzięcia” (już mi się nie chce nawet punktować tego, że wypowiedź Błaszczaka totalnie się rozmija z wypowiedzią organizatora). Błaszczak dodał jeszcze, że: „Organizatorzy zapraszali, rząd nie zapraszał, czy (tu chyba powinno być „czyli”, ale nie mnie oceniać) polskie władze nie zapraszały. Sam w mediach społecznościowych widziałem tłumaczenie jednego ze współorganizatorów, byłego ambasadora Polski na Łotwie i w Armenii, który znany jest z wypowiedzi atakujących obecny rząd”.  


Doskonale pamiętam te duszosztypatielne wypowiedzi polityków Zjednoczonej Prawicy, którymi starano się nas przekonać do tego, że: „Państwo nie jest dzisiaj silne wobec słabych, a słabe wobec silnych. I tak pozostanie, jeśli my będziemy u władzy”. Te wszystkie narracje zostały brutalnie zweryfikowane przez rzeczywistość. Tak się bowiem złożyło, że da się Polskę „zabezpieczyć” przed rodzinami z dziećmi (licząc na to, że umrą po białoruskiej stronie granicy), ale nie da się zabezpieczyć przed jebanymi oprawcami. No nie da się, bo wystarczy, że taki oprawca dostanie wizę innego kraju Schengen i „nic się nie da zrobić”. Tyle, że to bzdura. Prawda jest bowiem taka, że jakoś tak dało się Ludmiłę Kozlovską objąć zakazem wjazdu do Unii, ale typa z KGB już się nie da. Gdyby tylko polskie służby dysponowały listą białoruskich oprawców, których powinno się objąć zakazem wjazdu do Unii. No ale, jak nie idzie, to nie idzie. Warto w tym miejscu zaznaczyć jedno. Oczywiście, że pojawienie się tego typa na tym konkretnym forum było celowym działaniem białoruskich służb. Gdyby ten typ nie chciał być zauważony, to nikt by go tam nie zdybał, ale on się przeca wypowiadał przed kamerą, tak więc raczej ciężko go podejrzewać o to, że zależało mu na dyskrecji. Po co więc przyjechał? Najprawdopodobniej po to, żeby pokazać, że mógł to zrobić. Moim zdaniem, chodziło o wysłanie wyraźnego sygnału, że Cichanouska może sobie jeździć po świecie, ale agenci KGB też będą za nią jeździć. To, że przy okazji pokazano, że do Polski może sobie wjechać każdy, było zapewne dodatkowym achievementem. W kontekście powyższego ujmująca była reakcja polskiego rządu, który wyszedł z założenia, że skoro to nie on zaprosił tego typa z KGB, to może by się dziennikarze łaskawie odjebali.


Jeszcze innym zagrożeniem, którym straszy nas Zjednoczona Prawica jest to (częściowo opisane w tym tekście), że jeżeli wpuści się trochę ludzi do Polski, to Łukaszenka będzie ich potem przysyłać coraz więcej. Narracje odnoszące się do tego „zagrożenia” wzmacniane są praktycznie codziennymi doniesieniami o kolejnych setkach udaremnionych prób przekroczenia granicy. Kluczowe w tych łamiących doniesieniach jest to, że pada w nich fraza „próby przekroczenia granicy”. Czemu jest to kluczowe? Ano temu, że biorąc pod rozwagę push-back mamy do czynienia z sytuacją, w której te same osoby wielokrotnie próbują przekroczyć naszą granicę. To jest proste jak budowa przeciętnego prawicowego mediaworkera: wyobraźmy sobie, że pierwszego dnia przez polską granice usiłuje się przedostać 50 osób. Zostają one zawrócone. Kolejnego dnia białoruskie służby podrzucają pod granicę kolejnych 50 osób, które usiłują przekroczyć granicę. W międzyczasie okazuje się, że tamtych 50 zawróconych też usiłuje przekroczyć granicę. Całą ta setka zostaje zawrócona. Kolejnego dnia granicę usiłuje przekroczyć kolejna grupa „nowych” osób „popędzana” przez białoruskie służby, a prócz niej setka zawróconych wcześniej. I tak dalej i tak dalej. Na tym właśnie polega „sekret” coraz większego „nacisku” na Polską granicę, którym rząd PiSu epatuje ostatnimi czasy.  


Nieco wcześniej stwierdziłem byłem, że polskim władzom bardzo zależy na tym, żeby to, co się teraz dzieje, trwało jak najdłużej. Ja wiem, że to jest oczywista oczywistość, niemniej jednak podrzucę trochę liter, celem udowodnienia tejże oczywistości. W telegraficznym skrócie, rząd nie robi praktycznie nic, żeby zatrzymać to, co dzieje się na granicy. I nie, nie chodzi mi o zatrzymywanie ludzi, ale o to, żeby Łukaszenka nie mógł robić tego, co robi. Rząd Zjednoczonej Prawicy skupia się jedynie na pozornych działaniach (tzn. takich, które będzie można potem pokazać suwerenowi i powiedzieć „patrzcie, robimy takie ważne rzeczy, żeby was chronić, widzicie?”). Jednym z takich działań było, na ten przykład wysyłanie ludkom, którzy znaleźli się na terenie przygranicznym smsów (otrzymują je również Polacy, którzy się tam znajdują), w których stoi, że polska granica jest strzeżona i w sumie to niech ludzie zawracają do Mińska. Zwyczajowo w takich sytuacjach piszę, że „na pierwszy rzut oka”, coś wydaje się dobrym pomysłem, ale na drugi już nie. W tym konkretnym przypadku pominę ten etap, bo pomysł z smsami jest po prostu, kurwa, idiotyczny. W jaki sposób geniusze, którzy to wymyślili wyobrażają sobie „co będzie dalej”? Typ, albo typiara, która dostanie tego smsa odwróci się do białoruskich pograniczników, którzy właśnie pędzą ich w stronę granicy i powie „panie białoruski pograniczniku, ja tu mam takiego smsa, chcę w tej chwili wrócić do Mińska”?  Czy może chodzi o to, że białoruscy pogranicznicy (którzy również te smsy dostaną) zwrócą się do przełożonych „szefie, weźcie powiedzcie baćce, że nasz plan został przejrzany i że te smsy przychodzą i że trzeba cała akcję przerwać!”.


A może chodzi o to, że polskie władze dzielnie grają ludźmi w ping-ponga i tłumaczą to tak, że jak inni ludzie zobaczą, że nie da się przejść przez granicę, to nie będą przyjeżdżać na Białoruś. Szczytem spierdolenia była argumentacja, w myśl której trzeba poświęcić życie tych dzieci, które wywozi się do lasu, bo jeżeli by się je przyjęło do Polski, to Łukaszenka wyśle kolejne dzieci. Ujmując rzecz innymi słowy: dzieci muszą umrzeć, żeby ratować życie dzieci. Tylko, że to jest po prostu kolejna bzdura. Efekt „zniechęcania” do prób wjechania do UE przez Białoruś można by było osiągnąć w inny sposób. Sposób, który nie wymagałby od tych chorych zjebów usprawiedliwiania wywożenia dzieci do lasu. Otóż, wpuszczamy sobie tych ludzi do ośrodków i poddajemy ich procedurze azylowej (jednocześnie skracając czas trwania tejże procedury). Potem zaś wpuszczamy do Polski tych, którzy powinni dostać azyl (czyli, na ten przykład ludzi, którzy tłukli się z talibami), a tych, którzy nie mają powodów do starania się o azyl odsyłamy „do siebie”. W przysłowiowym międzyczasie sprawdzamy skąd przyjeżdżają ci ludzie. Po tym, jak trochę tych ludzi już odeślemy do ich krajów, wykupujemy sobie trochę miejsca w mediach (można również pobawić się w mikrotargetowanie w mediach społecznościowych) i wysyłamy tam komunikaty „no generalnie to korzystanie z „pomocy” Białorusi jest bezsensowne, bo stracicie kupię pieniędzy, a potem i tak wrócicie do swoich krajów”. Ja wiem, że to nie jest równie spektakularne, co wywożenie rodzin z dziećmi do lasu, ale w przeciwieństwie do tegoż wywożenia, to mogłoby faktycznie zadziałać.


Jakiś czas temu Stanisław Żaryn (Rzecznik Ministra-Koordynatora Służb Specjalnych)  napisał był na ćwitrze: „Ważny news! Zgodnie z wytycznymi Irackiego Urzędu Lotnictwa Cywilnego wstrzymane zostały wszystkie loty z Iraku na Białoruś, w tym loty irackich i katarskich linii lotniczych. Dla obywateli irackich realizowane będą jedynie loty powrotne z Białorusi.”. Jak do tego doszło (tzn do wstrzymania lotów, nie do napisania ćwita)? A no tak, że: "Ministerstwo Spraw Zagranicznych Iraku przekazało w piątkowym komunikacie, że tamtejszy minister  Fuad Hussein odbył rozmowy telefoniczne z wysokim przedstawicielem Unii Europejskiej do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa Josepem Borrellem, szefem MSZ Litwy Gabrieliusem Landsbergisem i szef MSZ Łotwy Edgarem Rinkevichem. W trakcie tych rozmów szef irackiej dyplomacji zaznaczył, że "handel ludźmi i niebezpieczeństwa związane z rozwojem sieci przemytniczych, a także jego odzwierciedlenie w bezpieczeństwie irackich podróżnych, są klasyfikowane jako czyny przestępcze".” A teraz mam dla was zadanie. Spróbujcie w powyższym kawałku tekstu znaleźć jakiekolwiek odniesienie do polskiego MSZ. W ramach podpowiedzi powiem wam jedynie tyle, że ze znalezieniem tych odniesień będzie ten problem, że ich tam, kurwa, nie ma. Ujmując rzecz innymi słowy: jeżeli chodzi o działania, które mogłyby mieć realny wpływ na to, co robi Łukaszenka, to rząd Zjednoczonej Prawicy nie bierze w nich udziału, bo ma ważniejsze rzeczy na głowie: konferencje, na których prezentuje się zoofilskie treści, wywożenie do lasu rodzin z dziećmi/etc./etc. Ktoś może podnieść argument „no ale, może to jest tak, że te nasze władze działają, ale robią to po cichu?”, tyle że ten argument jest bezsensowny, bo nasze władze chwalą się dosłownie wszystkim. Gdyby więc rząd PiSu brał udział w takich rozmowach, to zapewne pięć minut po takiej rozmowie w całej Polsce pojawiłyby się billboardy, na których by stało, że rząd troszczy się o bezpieczeństwo obywateli/etc.


Rząd Zjednoczonej Prawicy chwali się tym, że w swoich działaniach ma pełne poparcie Unii Europejskiej. Tyle, że jeżeli się człek wczyta w te różne wypowiedzi, to co prawda stoi tam często coś o ochronie granicy UE, ale jednocześnie pojawiają się sugestie o tym, że osoby, które starają się dostać do UE należy traktować w sposób humanitarny. Pozwolę sobie zacytować fragment wypowiedzi komisarz UE ds. wewnętrznych Ylvy Johansson: „Moim głównym przesłaniem jest i było, że musimy chronić naszą wspólną granicę za pomocą wspólnych zasobów UE opartych na wspólnych wartościach. Musimy być stanowczy i zjednoczeni wobec Łukaszenki. I musimy to zrobić w sposób, który pokazuje, że my, Unia Europejska, opieramy się na innych wartościach, na praworządności i pełnym poszanowaniu praw podstawowych. Musimy chronić nasze granice i nasze wartości”. Tutaj potrzeba humanitarnego traktowania nie została wyrażona wprost, ale wzmianka o „pełnym poszanowaniu praw podstawowych” jest raczej jednoznaczna. To jest, co prawda, tylko jedna wypowiedź, ale wypowiedzi innych tuzów UE brzmią podobnie: „chrońmy granicę, ale z poszanowaniem prawa/etc.”. Ktoś może powiedzieć „no dobrze, ale czemu w takim razie UE nie upomina Polski”? Ano temu, że dla UE jest to wygodne. Tzn. wygodne jest to, że kraj „graniczny” sam sprowadził się do roli oprycha z pałą, który zajmuje się „brudną robotą” i jeszcze jest sam z siebie dumny. Poza tym, unijni urzędnicy zawsze mogą powiedzieć, że nie upominali polskiego rządu, bo wszyscy przecież wiedzą, że polski rząd i tak zrobiłby wszystko „po swojemu”, poza tym to „co prawda mówiliśmy im, żeby pilnowali tych granic, ale przecież nikt im nie kazał robić tego, co robili”.
 

Znamienne jest to, że absolutnie nikomu nie chce się grillować polityków Zjednoczonej Prawicy w kwestii ich całkowitej bierności. Nikomu nie chce się zadawać pytań o to, że jak to jest, że Polska nie robi praktycznie nic, żeby utrudnić proceder Łukaszenki i najwyraźniej czeka na to, aż ktoś inny to za nią załatwi. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Unia Europejska, w przeciwieństwie do polskich władz, działa w sposób całkiem sensowny. W tej samej wypowiedzi, której fragment zacytowałem przed momentem padło również takie stwierdzenie: „Obecnie docieramy do innych krajów pochodzenia w Afryce, których obywatele są wprowadzani w błąd i prześladowani przez Łukaszenkę. Musimy być stanowczy wobec Łukaszenki - powiedziała unijna komisarz.”. Tak sobie myślę, że durne te ludzie z Brukseli. Zamiast organizować konferencje prasowe, na których pokazywane byłyby zoofilskie fotki, usiłują działać w miejscach, w których ludzie Łukaszenki „łowią” ludzi. Czy nie lepiej byłoby wysyłać smsy do tych, którzy już są na Białorusi?  


Na sam koniec niniejszej (i tak w cholerę długiej) ściany tekstu zostawiłem sobie jeszcze jedną sprawę, która jest dla nas wszystkich raczej istotna. Co jakiś czas w debacie publicznej pojawia się takie określenie jak „domykanie systemu”. Sam go nawet użyłem w jednym ze swoich głośnych tekstów. W całym tym domykaniu chodzi o to, że jeżeli ów system zostanie domknięty przez Zjednoczoną Prawicę, to utrata władzy przez tę partię będzie mało prawdopodobna. Obserwując to, co dzieje się na granicy (tzn. doniesienia odnośnie tego, co się tam dzieje) doszedłem do wniosku, że owo domykanie systemu ma jeszcze jeden wymiar. Tym wymiarem jest „zapraszanie” przez władzę członków różnych służb, formacji mundurowych/etc. do łamania prawa, albo do działania w ramach „nowego prawa”, które władza bardzo chętnie uchwali. Jakiś czas temu w internetach pojawiło się hasło (które ponoć jest napisem na murze, ale to akurat jest w tym momencie kwestią drugorzędną): z „PiSem nie ma współpracy z PiSem jest współudział”. Owo hasło idealnie oddaje to, co od dłuższego czasu robi partia rządząca, która działa tak, żeby jak najwięcej osób miało „współudział” w jej dokonaniach. Im więcej takich osób, tym bardziej „domknięty” system. Osoby te doskonale zdają sobie sprawę z tego, że albo po prostu łamią prawo, albo działają według „nowego prawa”, które będzie obowiązywać tak długo, jak długo partia Jarosława Kaczyńskiego będzie u władzy. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że niektórych ludzi władza nie musi „zapraszać” do łamania prawa. Oni robią to sami z siebie, a potem władza dba o to, żeby nic im się nie stało. Ujmując rzecz innymi słowy: każdy prokurator umarzający postępowanie na życzenie swojego przełożonego, każdy agent ABW, który wjeżdża autem w tłum ludzi, każdy policjant napierdalający pałą pokojowo protestujących, bądź też traktujący ich gazem (bo w sposób bardzo groźny pokazywali mu legitymację poselską), każdy funkcjonariusz SG, który teraz działa w oparciu o nieobowiązujące jeszcze przepisy (które z kolei podważają Konwencję Genewską), każda z takich osób (i wiele innych) ma świadomość tego, co się może stać, jak partia, która ich teraz chroni, straci władzę. Takim ludziom będzie bardzo, ale to bardzo zależało na tym, żeby władza się nie zmieniła. Im więcej będzie takich ludzi, tym więcej będzie mogła zrobić władza i tym odporniejszy będzie system na ewentualne próby „wywrócenia go”. I tym pesymistycznym akcentem zakończę tę ścianę tekstu.


Źródła:

https://oko.press/ziobro-w-91-sekund-przegral-wojne-hybrydowa-z-rozumem/

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1443933996572946433

https://ec.europa.eu/eurostat/statistics-explained/index.php?title=Asylum_statistics

https://www.dw.com/pl/rekordowa-liczba-migrant%C3%B3w-na-granicy-polsko-niemieckiej/a-59408301

https://twitter.com/WBiedron/status/1428430505779859459

https://www.rp.pl/polityka/art18956341-sondaz-po-prawica-lewica-czy-centrum-co-piaty-polak-nie-potrafi-powiedziec

https://twitter.com/WojciechMucha/status/1444582049692721156

https://politykawsieci.pl/analiza-jak-trzaskowski-wygral-internety-w-21-dni/

https://twitter.com/KonradPiasecki/status/1447964719550189572

https://www.tvp.info/56171572/bialorus-polska-granica-migranci-straz-graniczna-poinformowala-o-prowokacji-pogranicznika

https://twitter.com/Tulilam/status/1446069987727269888

https://twitter.com/Tulilam/status/1446430742981103639

https://bialystok.wyborcza.pl/bialystok/7,35241,27660651,granica-polsko-bialoruska-funkcjonariusze-w-cywilu-wymachuja.html?_ga=2.134913526.681726622.1634148363-601871070.1606725349

https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114883,27484194,usnarz-gorny-straz-graniczna-wlaczyla-syreny-zagluszaja-nas.html

https://twitter.com/M_Skrzynecki/status/1442771441032777731

https://twitter.com/prestiz_pogarda/status/1442935712190386178

https://twitter.com/kmieciak_b/status/1442861073082769412

https://www.wprost.pl/polityka/10495963/stan-wyjatkowy-natychmiastowa-reakcja-premiera-na-slowa-ministra-kaminskiego.html

https://www.polskieradio24.pl/5/1222/Artykul/2813907,Wasik-jestem-pewien-ze-informacje-ktore-przedstawi-minister-Kaminski-wstrzasna-opinia-publiczna

https://wydarzenia.interia.pl/kraj/news-maciej-wasik-informacje-ktore-przedstawi-minister-kaminski-w,nId,5503222

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1442900948804800519

https://twitter.com/gabriel_razem/status/1442487488954597380

https://wydarzenia.interia.pl/kraj/news-agent-kgb-na-forum-ekonomicznym-w-karpaczu-organizator-wydar,nId,5469883

https://wpolityce.pl/polityka/565601-agent-kgb-w-karpaczu-blaszczak-nie-zapraszalismy-go

https://radioszczecin.pl/6,381428,kaczynski-dzis-panstwo-nie-jest-silne-wobec-slab

https://wiadomosci.wp.pl/kolejne-sms-y-do-migrantow-media-otrzymali-je-takze-polacy-6692035006638720a

https://wpolityce.pl/polityka/568427-niby-chca-pomoc-dzieciom-a-zachecaja-do-wiekszej-tragedii

https://twitter.com/StZaryn/status/1446862925281599493

https://twitter.com/wPolityce_pl/status/1445789953808605185

https://wydarzenia.interia.pl/raporty/raport-priorytety-ue-w-dobie-pandemii/aktualnosci/news-unijna-komisarz-desperacja-lukaszenki-jest-dowodem-na-to-ze-,nId,5563328