poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #55

Na samym początku się przyznać muszę do tego, że tą razą wpadłem na pomysł poczekania z Przeglądem do momentu, w którym już na 100% będzie wiadomo, że lewica się zjednoczy. Okazało się to niezbyt trafionym pomysłem, bo owo zjednoczenie było spod znaku neverending story (względnie pod wezwaniem „Duke Nukem Forever”). Tym niemniej, wreszcie się to zjednoczenie dokonało (poza Zielonymi, bo oni poszli do KO), tak więc można się nad tym pochylić. Od czego by tu? Zacznę od tego, że moim zdaniem (w zaistniałych okolicznościach), jak to powiedział Doktor Dziwny, „there was no other way”. Wiosna po wyborach do PE przyhamowała. Acz tu sprawa jest nieco bardziej złożona, bo o ile partia miała bardzo dobry start (chodzi mi o pierwsze eventy), to potem było już tylko gorzej. Co prawda Robert Biedroń nie osiągnął poziomu Ryszarda Petru, ale wyraźnie było widać, że idzie po jego śladach. Było to o tyle problematyczne, że Wiosna „opierała się” głównie na Biedroniu. Tzn. ja wiem, że tam było (i jest) od chuja ludzi, którzy ogarniali cała logistykę/adminsitrację/etc., ale medialnie się to opierało na Biedroniu. A potem przyszły wyniki wyborów i chyba były one dla RB rozczarowujące, bo wyraźnie było widać, że sobie odpuścił. Ok, chodzi po mediach i rozmawia z dziennikarzami, ale od tego jest bardzo daleka droga do jakiegoś sensownego pomysłu na kampanię parlamentarną. W teorii, Wiosna jako jedyna partia lewicowa poszła do wyborów PE samodzielnie i udało się jej wprowadzić parę osób do PE. To, również w teorii, dawało tej partii znacznie lepszą pozycję negocjacyjną od SLD i Razem. W praktyce – Wiosna zgodziła się na start z list SLD. Po mojemu, jeżeli ktoś miałby ogarniętą kampanię (w sensie PR, logistyki/etc.) to raczej by się nie pchał na cudze listy, ale ewentualnie, łaskawie pozwolił komuś innemu wystartować ze swoich. Jeżeli zaś ktoś nie ma ogarniętych tych kwestii, to szuka sobie miejsca, w którym ktoś (przynajmniej częściowo) je za niego ogarnie, żeby nie polec pod progiem, jak Konfederacja w bitwie o Parlament Europejski. Co znamienne, więcej woli walki wykazało Razem, choć Razemowe wyniki z wyborów samorządowych i do PE były raczej dołujące. Start z list SLD został raczej średnio przyjęty przez część działaczy Razem, którzy postanowili się katapultować.Ci zaś, którzy zostali, też są (eufemizując) „nie do końca zadowoleni” z tego, co się stało. Jeżeli chodzi o zwolenników partii Razem, to decyzja o starcie z list SLD została odebrana mniej więcej tak „zagłosuję na was, ale straszliwie mnie wkurwiliście”. Czy Razem miało inne wyjście? Moim zdaniem, nie bardzo. Wyniki wyborów samorządowych (Sejmiki) i wyniki wyborów do PE, raczej ciężko uznać za sukces. Owszem, Razem zaczęło srogo i sensownie napierdalać w mediach społecznościowych, ale primo, zaczęło to robić 4 lata za późno, a secundo, nawet to nie mogło zagwarantować przekroczenia progu wyborczego w przypadku samodzielnego startu. Ktoś może powiedzieć, „no ale jakby wystartowali samodzielnie i się nie dostali, to przynajmniej byłaby subwencja”. Tylko, czy przeskoczenie 3% było aż tak bardzo pewne? Warto mieć na uwadze to, że gdyby Razem nie przyłączyło się do SLD i Wiosny, to łatka „osobno” towarzyszyłaby tej partii przez całą kampanię. Poza tym, lewica siłą rzeczy musiałaby się w trakcie tej kampanii napierdalać (co raczej nie przysłużyłoby się żadnej ze stron). Nie chciałbym być źle zrozumiany, to nie jest tak, że ja się tutaj staram racjonalizować to, co się stało i dorabiam sobie ideologię, Po prostu patrzam na to, co się dzieje przez pryzmat pragmatyzmu politycznego. Jeżeli Razemom uda się złapać kilka mandatów, to, o ile świeżo upieczonym posłom/posłankom się coś „nie odwidzi”, będą w znacznie lepszej sytuacji niż gdyby wystartowali samodzielnie i udało by się im przeskoczyć „próg subwencyjny”.  Choćby dlatego, że jeżeli chodzi o media, to posłów ignoruje się znacznie trudniej od przedstawicieli opozycji pozaparlamentarnej i tak dalej i tak dalej. Jeżeli chodzi o samo zjednoczenie się lewicy, można podnosić argument, że w ogóle wszystko dupa, bo te partie się przeca ze sobą żarły wcześniej. Owszem, żarły się, ale to ma raczej marginalny wpływ na decyzje wyborców. Warto pamiętać o tym, że Zjednoczona Prawica składa się z trzech partii, które były ze sobą skonfliktowane (a jedna z nich składa się z rozłamowców). Nikomu to specjalnie nie przeszkadzało. Wartą nadmienienia jest również kwestia samej formuły startu. O wiele bardziej „klarowna” byłaby koalicja, ale, nietrudno zgadnąć, że SLD ma uraz po 2015 roku, kiedy to ZLEW się spektakularnie wyjebał przed progiem. Sporym plusem zjednoczenia lewicy jest to, że takowe zjednoczenie odbiera argumenty hardkorowym fanom KO, którzy (przy założeniu, że każda z partii lewicowych startowała by oddzielnie) znowu rozkręcaliby narrację pt. „nie warto głosować, bo i tak nie przekroczą  progu wyborczego”/etc. Nie zamierzam bawić się w prognozy wyniku wyborczego zblokowanej lewicy, bo wybory prezydenckie 2015 nauczyły mnie, że prognozowanie czegokolwiek w polskiej polityce jest równie sensowne, co wróżenie z fusów. Jednakowoż mogę napisać z czego bym się cieszył. Otóż, ucieszyłoby mnie, gdyby w kolejnej kadencji lewica była w parlamencie, a gdyby ta lewica urwała kilkanaście procent głosów, to bym się cieszył nawet bardziej. Gdyby zaś okazało się, że do Sejmu (z list lewicy) weszło więcej młodych ludzi, niż „zasłużonych towarzyszy”, to bym się cieszył najbardziej.


Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że wytykanie fakenewsów serwowanych nam przez rządowe mendia (z TVP na czele) to trochę tak, jakbym wam oznajmił, że woda jest nadal mokra, ale to, co się w tych mediach odpierdala przed wyborami mnie momentami przerasta (mimo, że jakiś czas temu sam żem był napisał, że przy okazji wyborów będzie tam straszliwy syf). Tak więc, wyobraźcie sobie, że pod koniec lipca (nie)wydarzyło się coś takiego: „Atak na kierowcę Beaty Kempy. Europosłanka zdążyła schronić się w hotelu”. Tytuł jest, kurwa, majstersztykiem, szczególnie w kontekście tego, że w dalszej części tekstu stoi jak wół, że Kempa powiedziała: „że nie sądzi, aby napastnicy wiedzieli, kim ona jest i by akt agresji był związany z pracą europosła”. Of korz, prawy sektor się momentalnie zesrał, albowiem Europa umiera i już nigdzie nie można się czuć bezpiecznym. A potem się okazało, że kierowcę Kempy poszarpały jakieś pijane ziomki, którym się wydawało, że im auto przerysował. Jak się to ma do tego, że „Europosłanka zdążyła schronić się w hotelu”? Tak samo, jak pracownicy TVP mają się do dziennikarstwa. Tak zupełnie bez związku z tematem się mi przypomniała pewna historia sprzed paru lat. Otóż w ferworze kampanii prezydenckiej 2015 w programie Tomasza Lisa („Tomasz Lis na żywo), pojawił się Tomasz Karolak (którego, niestety, nikomu nie trzeba przedstawiać). Panowie sobie rozmawiali o kampanii i o tym czemu kontrkandydat Gajowego jest be, aż tu nagle Karolak zaczął opowiadać o tym, że córka kandydata na prezydenta, to w ogóle jest, bo napisała na swoim koncie, że: „Tata mówi, że jak zostanie prezydentem odda Oscara amerykanom(...)” i śmiechom nie było końca. Problem polegał na tym, że było to jakieś fejkowe konto, które ktoś założył „dla beki”. Co zrozumiałe, wywołało to dość sporą gównoburzę, w efekcie której, Tomasz Lis przeprosił kandydata na prezydenta za to, co się odjebało u niego w programie (swoją drogą, szacun, kurwa, za research). Gdyby dobrozmianowi pracownicy TVP zaczęli przepraszać za wtopy tego kalibru, to wydaje mi się, że gdyby zaczęli teraz, to skończyliby pewnie po wyborach prezydenckich.


Co prawda od ostatniego Przeglądu trochę wody w Wiśle upłynęło, ale nie przypuszczałem wtedy, że w przysłowiowym międzyczasie, tyle osób zostanie ukaranych „za niewinność”. Zacznijmy od Marszałka Kuchcińskiego (aka „Ikar”). Sprawa zaczęła się (jak na polskie warunki) dość banalnie, albowiem marszałek lubił sobie polatać samolotem. Problemy zaczęły się w momencie, w którym RzePa napisała o tym, że rodzina Kuchcińskiego sobie sama śmigała tymi samolotami od czasu do czasu. Marszałek (wspierany przez rządową machinę propagandową), of korz, powiedział, że to nieprawa i dupa cicho, bo rodzina latała jedynie z Marszałkiem, no a skoro on wtedy leciał, to przeca przelot rodziny nie generował dodatkowych kosztów. Dodatkowo chwalono go (w mendiach rządowych) za to, że wpłacił kasę na Caritas i klinikę „Budzik”. Później zaś okazało się, że: „pragnę wszystkich, którzy poczuli się urażeni, przeprosić - powiedział marszałek Sejmu Marek Kuchciński (PiS), odnosząc się do sprawy lotów samolotami rządowymi. Przyznał, że był przypadek, gdy rządową maszyną podróżowała tylko jego żona i poinformował, że za ten lot wpłacił 28 tys. zł na Fundusz Modernizacji Sił Zbrojnych.”. Kilka dni później „tego człowieka zbeszczeszczono” i Kuchciński podał się do dymisji (czyt. Prezes mu kazał spierdalać) tłumacząc, że (w uproszczeniu) nie widzi powodów, dla których miałby się podawać do dymisji, ale czyni to dlatego, że on i jego partia są zajebiści. Nieco zabawnym znajduję fakt, że między konfą, w trakcie której Kuchciński „przepraszał za lot żony”, a jego dymisją, internetowe drony dobrej zmiany sprawdzały, czy przyjmie się narracja pt. „to dęta sprawa rozkręcana przez totalno opozycje”. Równie zabawne (acz przyznaję, że to wisielczy humor) jest to, że część dokumentacji odnoszącej się do lotów Kuchcińskiego została zniszczona.  To, że Prezes poświęcił Kuchcińskiego (który był najwierniejszym z wiernym), jak pionka pokazuje, że w PiSie, pomimo zajebistych dla tej partii sondaży, panuje cokolwiek nerwowa atmosfera. Bo widzicie, to nie było tak, że po prostu go odstrzelono, jak pewnego rzecznika prasowego Ministerstwa Sportu, który zorganizował na swoim ćwitrze sondę z pytaniem, „kto bardziej nawilżył” Prezesowi Polski. Kuchcińskiego zajadle broniono przy pomocy ściemniania/niszczenia dokumentacji/etc. W pewnym momencie jednak uznano, że gra jest niewarta świeczki i go spuszczono po brzytwie. Gdyby politycy Prawa i Sprawiedliwości byli absolutnie pewni, że wygrają te wybory (utrzymując samodzielną większość parlamentarną), mieliby na to wszystko wyjebane, a Kuchciński nadal byłby Marszałkiem Sejmu.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!


Skoro poruszyłem temat „miotły”, to musimy trochę achronologicznie, bo co prawda tematów starszych jest trochę, ale zanim do nich przejdę postanowiłem pochylić nad działalnością Ministerstwa Hejtu (znanego również pod nazwą „Ministerstwo Sprawiedliwości”). Kilka dni temu Onet rozpoczął akcję zrzucania napalmu na Ministerstwo Hejtu. Zaczęło się od artykułu pt. „Śledztwo Onetu. Farma trolli w Ministerstwie Sprawiedliwości, czyli "za czynienie dobra nie wsadzamy". Dzień później dokonano kolejnego nalotu artykułem: „Farma trolli w Ministerstwie Sprawiedliwości, cz. 2. Tak człowiek Piebiaka polował na szefa Iustitii”. Kolejny dzień, kolejny zrzut: „Farma trolli w Ministerstwie Sprawiedliwości, cz. 3. Sędziowie organizują hejt przeciwko prezes Sądu Najwyższego”. W telegraficznym skrócie, Onet (swoją drogą chylę czoła przed tym portalem, bo od jakiegoś czasu ma on zajebistych dziennikarzy [nie, nie używam tego określenia na wyrost]) między innymi opisał to, o czym wszyscy już wiedzieli, tzn. to, że PiS przy pomocy internetowych dronów dość skutecznie wpływa na opinię publiczną. PiS nie bardzo wiedział, jak ma reagować na te artykuły, ale amunicji dostarczyli mu symetryści, którzy zaczęli pisać coś w rodzaju „no ok, ta sprawa to przejebana jest, ale czemu piszo o farmie trolli, skoro znaleźli tylko jedną osobę?” To, co zaczęło się jako zwykłe symetrystyczne przypierdalanie, teraz jest już oficjalną narracją sporej części dronów internetowych i niektórych rządowych mendiów. Jako wielki fan przypierdalania się do wszystkiego, chciałbym w tym miejscu zaznaczyć, że tym, co umyka krytykom tytułu jest fakt, że „Mała Emi” nie działała sama, zaś jej wpisy były szeroko dystrybuowane przez, oh well, farmę trolli. Tą samą, która w pewnym momencie dokonała publicznego aktu zesrania się, które polegało na tym, że Prawy Sektor zaczął pisać o tym, że „Mała Emi” sprzedała konto. W tym miejscu muszę się przyznać do tego, że kiedy tylko ujrzałem te utyskiwania, pomyślałem sobie „ciekawe, kiedy to jebnie” (okazało się, że chwilę później). Nie chciało mi się bowiem wierzyć w to, że ktokolwiek chciałby „kupić” hejterskie twitterowe konto influencerskie. No bo, za przeproszeniem, po chuj? Wcześniej napisałem, że „między innymi” chodziło o drony. Znacznie gorsze było to, że dron „Mała Emi” dostawał od ministerstwa (i nie tylko od ministerstwa) informacje z teczek personalnych sędziów, dane adresowe i tak dalej i tak dalej. Nie chodziło więc tylko i wyłącznie o to, że ktoś propsuje działania drona (choć to również miało miejsce, bo „Mała Emi” dostała figurkę husarza z tabliczką, na której stało, że „zachowała się jak trzeba”), ale o to, że dostarcza mu informacji, do których ów dron nie powinien mieć dostępu. W tym miejscu nawet symetryści (zapewne z bólem serca) przyznali, że, no cóż, tu już Kodeks Karny wjeżdża. Efektem publikacji było wyjebanie wiceministra Piebiaka, który zarzekał się, że to wszystko bzdury i że on poda Onet do sądu (ciekawym, czy pozew się w ogóle pojawi, czy też dostał polecenie, że ma wypierdalać i zapowiedzieć pozew). Kolejne #TangoDown odnosiło się do sędziego Jakuba Iwańca, któremu Ministerstwo Hejtu podziękowało za współpracę (ale raczej mu to nie zaszkodzi, bo ta ikona bezstronności wróci do „sędziowania”). Ta lista z czasem pewnie będzie pewnie dłuższa, ale już te reakcje pokazują, że wprowadzany jest damage control na pełnej kurwie. Pytanie, które wiele osób sobie zdaje, jest następujące: co będzie ze Zbigniewem Ziobro? Do tej pory nie opublikowano niczego (poza wpisami Piebiaka „szef się ucieszy”), co sugerowałoby, że Ziobro jest bezpośrednio umoczony w cały proceder, ale, eufemizując nie ma to, kurwa, żadnego znaczenia. Niezależnie od tego, czy był umoczony, czy też nie, Ziobro bierze odpowiedzialność za swoich podwładnych. Tu nie chodzi o to, że jakiś tam typek, który obsługuje ksero w Ministerstwie Szczucia (znudziło mi się już „Ministerstwo Hejtu”), po pijanemu zrzygał się na chodnik w miejscu publicznym. Tu chodzi o bliskich współpracowników Ziobry. Tak na sam koniec, jedna dygresja. Ciekawym, czy to konkretne ministerstwo jest wyjątkowe, jeżeli chodzi o trolle, czy też wszystkie mają podobne „zaplecze”. Nie można zapominać o tym, że to samo ministerstwo jest obstawiane przez vlogera Dariusza (aka „Dariusz Matecki”, który posiada pierdylion fanpejdży), Sebastiana Kaletę, który co prawda nie ma fanpejów, ale na Twitterze uprawia trolling w rodzaju „na choince jest muzułmański symbol”. Kalecie się nieszczególnie dziwię, bo pewnie chce iść w ślady „Człowieka z marketingu politycznego” (aka „człowiek z biedniejszej rodziny”, aka, Patryk Jaki), który praktycznie całą swoją rozpoznawalność zbudował na trollingu i hejcie. Warto mieć również w pamięci to, że „człowiek z biedniejszej rodziny” był wspierany przez pokaźną armię dronów w trakcie kampanii, zaś w przypadku części kont influencerskich, które go wspierały, no nie uwierzycie, ale było tak, że jednymi z pierwszych followersów takich kont byli ludzie z otoczenia Jakiego. Miałem na tym zakończyć wątek, ale w trakcie przeglądania ćwitra po raz kolejny wyjebało mi skalę, albowiem Wielce Szanowny Pan Europoseł Patryk Jaki, odnosząc się do afery w Ministerstwie Szczucia, stwierdził był, że: „za arbitrów elegancji nie będą robiły elity III RP. Od lat tworzą fabrykę hejtu”. Zupełnie bez związku z całą sprawą przypominam, że samozwańczy arbiter elegancji swego czasu wrzucił na fanpeja heheszkowego mema zrobionego ze zdjęcia Sebastiana Karpiniuka. Również bez związku z całą sprawą przypomnę, że Jaki zrównywał homoseksualizm z chorobą, następnie, kiedy musiał udawać, że jest spoko ziomkiem (bo startował w Wawie) usunął wpis i kiedy go w tym temacie grillowano stwierdził, że on nie wie, czy coś takiego było, a w ogóle to mógł to być element szerszej dyskusji. Wpisy Jakiego krytykującego hejt można by przyrównać chyba jedynie do sytuacji, w której startującą z list KO Klaudię Jachirę (produkującą jedne z bardziej rakotwórczych hejterskich filmików [nie, nie będę linkował żadnego, bo mnie potem podacie do sądu o zwrot pieniędzy za chemioterapię]), skrytykowałby Dominik Tarczyński, twierdząc, że „Wystawienie Klaudii Jachiry na listach Koalicji Obywatelskiej świadczy o tym, że opozycja stawia na hejterów”. 


Pod koniec lipca mogliśmy się zapoznać z wynikami tytanicznej pracy prokuratorów zajmujących się postępowaniem w sprawie propagowania faszyzmu na festiwalu „Orle Gniazdo”: „Prokuratura Okręgowa w Piotrkowie Trybunalskim umorzyła postępowanie w sprawie propagowania faszystowskiego ustroju na festiwalu Orle Gniazdo, jednocześnie kierując akt oskarżenia przeciwko jednej z wokalistek - Annie B. Kobieta miała nawoływać do popełnienia zbrodni na byłym premierze Donaldzie Tusku.”. Czemu postępowanie zostało umorzone? „Z uwagi na fakt, że materiały filmowe dostarczone prokuraturze przez telewizję TVN nie pozwalały na identyfikację sprawców" potem było już tylko lepiej: „Dokonana przez biegłych specjalistów techniczna obróbka nagrań nie poprawiła ich jakości w takim stopniu, by możliwa była bezsporna identyfikacja przez prokuraturę twarzy uczestników festiwalu, którzy wznosili faszystowskie gesty. Z kolei kilkudziesięciu przesłuchanych w śledztwie świadków, którym okazano poprawione technicznie zdjęcia, twierdziło, że nie są w stanie rozpoznać konkretnych osób”. Parafrazując klasyka: urocze, kurwa. Pozwolę sobie po raz kolejny, zupełnie bez związku z omawianą kwestią zacytować cosik: „Trzeba biec ile sił, żeby utrzymać się w tym samym miejscu”. Moim zdaniem, trzeba się było bardzo, kurwa, postarać, żeby udało się nie ustalić kim byli ludzie, których „nie dało się rozpoznać”. Najbardziej absurdalny jest tu dupochron „świadkowie nie rozpoznali”. No nie pierdolcie, serio? Typy, które tworzą zamknięte społeczności nazipojebów nie chciały się sypać wzajemnie? Jestem tym faktem, kurwa, niemożebnie zszokowany. Nie mam tu pretensji do samych organów ścigania, bo pewnie dostali takie, a nie inne wytyczne, bo przecież nie może być tak, że w Polsce są neonaziści i ktoś propaguje ustroje faszystowskie. Bo jakby tak już zaświecili jednemu i drugiemu nazisebixowi jakimiś „ciężkimi” paragrafami, to mógłby wsypać kolejnych i nagle by się okazało, że tych ludzi jest znacznie więcej niż w prawicowych narracjach. Ktoś może w tym miejscu zapytać, czy się aby nie zagalopowałem zbytnio. Temu komuś zadedykuję cytat z flagowego rządowego mendium TVP Info: „Rzekomy faszyzm na festiwalu Orle Gniazdo (…) Postępowanie w sprawie rzekomego propagowania faszystowskiego ustroju na tym samym festiwalu umorzono, ponieważ materiały filmowe dostarczone prokuraturze przez TVN nie pozwalały na identyfikację sprawców.”  Tak więc widzicie, z sytuacji, w której poszukiwano typów za propagowanie faszystowskich ustrojów zrobiono sytuacje, w której ten faszyzm był „rzekomy” (mimo tego, że z dupochronów wynika co innego), no a jak „rzekomy” to dupa cicho, lewaki, nic się nie dzieje. Gdyby komukolwiek w Polsce zależało na wyłapaniu tych idiotów, to by ich po prostu wyłapano, ale ponieważ o wiele ważniejsze jest to, żeby wyłapać ludzi przerabiających aureolę na tęczę, sprawdzać, czy operator TVNu zapłacił za taksówkę/etc., Sebixy mogą spać spokojnie. Of korz, czasem bywa tak, że kogoś się zatrzyma i przesłucha, tak jak to było z ludkami, którzy nieśli bannery z rasistowskimi hasłami na Marszu Niepodległości, ale wtedy się, na ten przykład okaże, że ten co niósł banner powie, że to nie był jego, więc może sobie iść, bo przeca niczemu nie jest winny.


Przyznam się wam w tym miejscu do pewnego guilty pleasure. O ile obserwowanie twórczości publicystów w naszym kraju bywa męczące, to czasami zdarzają się sytuacje-perełki. Chodzi mi o takie, w których publicysta, na ten przykład prawie wpadł na trop jakiegoś mechanizmu, ale ostatecznie nie udało mu się ogarnąć sprawy. Tym razem będzie o Michale Szułdrzyńskim, który obserwując kampanię (a raczej „pre kampanię”, bo to lipiec był) PiSu nagle coś zauważył: „PiS w tej kampanii jest jakiś niespójny komunikacyjnie: nie można równocześnie twierdzić, że nie ma żadnego problemu z przyjmowaniem do liceów, i że za problemy z przyjmowaniem do liceów odpowiada PO. Tak samo mówić: że leki są dostępne, i że za kłopoty z dostępem odpowiada PO”. Publicysta Michał już sięgał po rękawicę i już witał się z kamieniami nieskończoności, aż tu nagle wpadł Iron Man i wszystko spierdolił. Nieco zaś bardziej na poważnie, to jest, kurwa, niesamowite, że ci ludzie obserwują działalność PiSu i nie potrafią wyciągnąć z tych obserwacji żadnych wniosków. PiS metodę „wielonarracyjną” stosuje z powodzeniem od dłuższego czasu. W 2019 to już powinien być common knowledge wśród „komentatorów”. Za nierozpoznawanie mechanizmu „nic się nie dzieję, a nawet jeśli to wina poprzedników” powinno się komentatora karać miesięcznym banem na wypowiedzi. Ciekaw jestem, jak sobie tacy komentatorzy racjonalizują sondaże. No bo z jednej strony widzą jakieś niespójności i te niespójności są ich zdaniem na tyle istotne, że powinny mieć wpływ na decyzję wyborców. Z drugiej strony widzą sondaże, z których wynika, że absolutnie nie mają wpływu. Co sobie myśli taki komentator w momencie, w którym wystarczyłoby jedno pociągnięcie długopisu, żeby połączyć kropki? Obstawiam, że może to być coś w rodzaju „doesn't look like anything to me”.


Tematyka polskich publicystów wiąże się nierozerwalnie z osobą Rafała Wosia. WRACAJCIE TUTAJ, BĘDZIECIE CIERPIEĆ RAZEM ZE MNĄ. Otóż gdzieś tak na początku sierpnia Rafał Woś popełnił kolejny ze swoich tekstów i postanowił go „wypromować” następującym ćwitem: „Tylko Lepper mógłby dziś pokonać Kaczyńskiego.. Z okazji ósmej rocznicy śmierci najciekawszego polityka lewicy po 1989 roku”. Skomentowałem to co prawda na ćwitrze, ale uznałem, że ta teza jest na tyle idiotyczna, że należy się nad nią popastwić używając większej liczby znaków. W ćwitach pod wpisem Wosia pojawiło się od cholery cytatów z Leppera, z których wynikało, że nie uważał się on ni chuja za lewicowca. No ale zawsze mogło być tak, że się nie uważał, ale nim był, prawda? Tylko że, kurwa, nie. Lepper co prawda wjechał do Sejmu na ludzkim wkurwie, ale traktował go w sposób instrumentalny (tak, jak teraz robi to PiS). Do Sejmu zaś wprowadził całą plejadę szemranych typów, bogatych rolników, biznesmenów/etc. Jeżeli kogoś interesuje to, co się działo, jak się Lepper do koalicji dostał, to polecam „Lepperiadę”, która co prawda ma wkurwiające momenty, ale mechanizmy dzielenia się władzą i stołkami zostały w niej doskonale opisane. IMHO, Leppera wykończyło (w sensie politycznym) to, że zaczął współrządzić. Dopóki był w opozycji, mógł sobie pozwolić na mówienie czegokolwiek i obiecywanie czegokolwiek. Kiedy zaczął współrządzić okazało się, że z tych obietnic absolutnie nic nie wynika, a jego gromadka posłów jest zajęta głównie ciągnięciem kasy skąd tylko się da. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Lepper swoją karierę polityczną zawdzięcza mediom, które pokazywały go na antenie żeby go ośmieszyć (no bo patrzcie na niego, co to za cham bez wykształcenia/etc.), ale było to, delikatnie rzecz ujmując, przeciwskuteczne. Spora część społeczeństwa odbierała to tak, że wreszcie pojawił się ktoś, kto „mówi jak jest”, ale te jebane elity to nienawidzą i próbują ośmieszyć (podobną lekcję odebrały amerykańskie media w trakcie kampanii 2016). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w trakcie rządów SLD był jeden taki sondaż, w którym Samoobrona miała pierwsze miejsce (let that sink in). Pozwolę sobie w tym miejscu na anecdatę. Razu pewnego, dyrektor jednej szkoły został wyciągnięty na jakieś partyjne chlanie, na którym gościem honorowym był nie kto inny, a Andrzej Lepper. W trakcie nasiadówy ktoś tam dyrektora zapytał, jak by to on sobie wyobrażał naprawianie systemu edukacji. Dyrektor zaczął coś tam mówić i w pewnym momencie zwrócił uwagę na to, że Lepper powiedział do jednego ze swoich przybocznych „ty weź go słuchaj”. Jakiż był absolutny brak zdziwienia dyrektora, kiedy okazało się, że na jakimś innym spędzie partyjnym (który był relacjonowany przez media) Lepper powtórzył jego wypowiedź praktycznie słowo w słowo. IMHO, to bardzo dobrze opisuje sposób działania Leppera. Skoro o problemach opowiadał dyrektor szkoły, to znaczy, że się na tym zna. Skoro się zna, to pewnie w innych szkołach jest tak samo, a skoro tak, to opowiadając o tym, można do siebie przekonać jakiś tam elektorat. Ktoś może powiedzieć, no ok, ale przecież taką „powierzchowną wiedzę” można łatwo obnażyć, bo wystarczy zadać kilka pytań szczegółowych i się mówca wyłoży. Tyle, że kariera Leppera (a teraz zaś ludzi pokroju Patryka Jakiego, Dominika Tarczyńskiego i innych) dowodzi, że owszem, można kogoś „wywrócić”, ale to praktycznie niczego nie zmienia. Może inaczej, to „wywracanie” nie oznacza dla nich żadnych strat wizerunkowych. Tarczyński kłamał na temat swojego dziadka (zostało to udokumentowane) i co? I nic, ludzie nadal chcą na niego głosować. Jaki był non stop łapany na ściemnianiu (owszem, nikt go nigdy nie zgrillował poważnie, ale nawet nasi, ekhm, dziennikarze, potrafili mu od czasu do czasu coś wytknąć) i na opowiadaniu o rzeczach, na których się, raczej nie znał. I co? I został europosłem, robiąc całkiem dobry wynik. Zdryfowałem już z tematu tak bardzo, że se mogę podryfować dalej. Tak sobie bowiem myślę, że teraz dziennikarze musieliby się naprawdę bardzo postarać, żeby zgrillować kogoś takiego jak Jaki (do Leppera wrócimy jeszcze w tym kawałku). Wyobraźmy sobie, że Patryk Jaki idzie do studia telewizyjnego i robi z siebie Patryka Jakiego. Czy to znaczy, że ma problem? Absolutnie nie, bo ma swoją własną platformę komunikacyjną (FB i Ćwiter), na której może potem przedstawić „swój punkt widzenia”. Aczkolwiek, nie musi tego robić sam, bo np. w trakcie kampanii w Wawie, kiedy okazywało się, że któryś z wywiadów poszedł nie po myśli człowieka z „biedniejszej rodziny”, to zawsze się znalazł jakiś uczynny internauta, który wyciągnął z całego wywiadu ten jeden fragment, w którym Jaki prezentował się dobrze i wrzucił go u siebie z odpowiednim komentarzem (zaś główny zainteresowany momentalnie to u siebie udostępniał). Dobra, teraz wracajmy do Leppera, który zdaniem Wosia mógłby pokonać Kaczyńskiego. Nie bardzo wiem skąd Woś wyciągnął taki, a nie inny wniosek. Bo to nie jest tak, że to są dywagacje w rodzaju „Czy Mike Tyson byłby w stanie wklepać Witalijowi Kliczce, gdyby spotkali się ze sobą w swoich najlepszych latach?”. Ta walka się odbyła i Lepper ją przegrał. Najpierw został wmanewrowany w koalicję, w której się wykrwawiał politycznie, a potem przejebał wybory. Z tego by chyba wynikało, że raczej nie byłby w stanie wygrać z Kaczyńskim, ale co ja się tam znam, nie jestem Rafałem Wosiem.


Pamiętacie może super-hiper-skuteczną metodę szamanologiczną, na którą rząd wymienił in vitro? Okazuje się, że metoda szamanologiczna jest na tyle skuteczna, że rząd na wszelki wypadek nie chce wiedzieć ile ciąż się z programu rządowego wzięło. Gdzieś tak pod koniec lipca na RzePie pojawił się artykuł o tytule, który był z gatunku selfexplanatory: „Ministerstwo nie bada już odsetka kobiet, które zaszły w ciążę w ramach programu, który miał zastąpić finansowanie in vitro. Czy po to, by ukryć jego mizerne efekty?” W tekście zaś możemy przeczytać: „jakie efekty przynosi nowy, kosztowny program pomocy dla niepłodnych par, nie wiadomo. Jak ustaliła „Rzeczpospolita", Ministerstwo Zdrowia po cichu zmodyfikowało go, by nie musieć już kontrolować liczby ciąż. (…) Dlaczego liczba ciąż nie jest już badana? Biuro komunikacji ministerstwa wyjaśnia „Rzeczpospolitej", że „pary uczestniczące w programie nie mają obowiązku informowania ośrodka o tym, że zaszły w ciążę". Dowodzi też, że liczba ciąż nie jest najlepszym miernikiem programu, bo „z punktu widzenia założeń i celów jego skuteczność powinna być mierzona liczbą par, które skutecznie zakończyły diagnostykę". Pamiętam, jak na ćwitrze toczyłem boje z przeciwnikami in vitro, którzy tłumaczyli, że to w ogóle chujowa metoda, bo takie jedno dziecko z in vitro, to kosztuje tyle i tyle i że drogo! Ciekaw jestem gdzie podziali się ci wszyscy niezależni internauci i komentatorzy. Swoją drogą ten absolutny brak reakcji prawej strony na ukrywanie danych pokazuje, jak bardzo internety zostały zdominowane przez rządową propagandę. Przez moment załóżmy, że te wszystkie fanpeje, które przed wyborami 2015 były „opozycyjne”, a teraz rozpaczliwie starają się udawać „niezależność”, faktycznie krytykowały in vitro za niską skuteczność, „drożyznę” etc., a nie dlatego, że było to po linii partyjnej. Czemu żaden z nich nie pochylił się nad tym, że rząd pompuje pieniądze w szamanizm i nawet nie przejmuje się tym, jakie efekty ów szamanizm przynosi. Bo, kurwa, bitch plz, w leczeniu niepłodności chodzi o to, żeby para miała dziecko, a nie o to, żeby jej powiedzieć, że będzie miała problemy z posiadaniem potomstwa (bo do tego się sprowadza super-hiper-skuteczna naprotechnologia). Gdzie są ci, którzy tak bardzo utyskiwali, że pieniądze podatnika, to można lepiej wydawać? Jestem, kurwa, święcie przekonany o tym, że gdyby w trakcie trwania rządowego programu in vitro, ministerstwo postanowiło nie badać liczby ciąż/urodzeń, to ci sami komentatorzy, którzy teraz milczą, rozwrzeszczeliby się w temacie tego, że to wypierdalanie pieniędzy w błoto i w ogóle skandal złodziejstwo i kamieni kupa. Teraz zaś mamy do czynienia z wymownym milczeniem. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że nie chodzi mi o milczenie tych, którzy krytykowali in vitro z pozycji stricte religijnych, bo oni mają wyjebane na to, ile ciąż będzie z naprotechnologii. Dla nich ważne jest to, że „dzieci się nie mrozi”, a całą resztę mają w dupie, no bo jak ktoś nie może mieć dzieci, to widocznie buk tak chciał.


Wiem, że już wspominałem w tym Przeglądzie o Sebastianie Kalecie (aka Patryk Jaki wannabe), ale trzeba mu poświęcić jeszcze kawałek miejsca. Otóż dzień przed tym, jak polski Kościół katolicki wypowiedział wojnę mniejszościom seksualnym (o czym za moment będzie), Sebastian Kaleta poszedł był to Telewizji Republiki i starał się zdebunkować to, że w Polsce ofiarami przemocy padają przedstawiciele mniejszości seksualnych. Jak mu się to udało? Oceńcie sami: „W Polsce najczęściej w ostatnich tygodniach widzimy napaści fizyczne, agresywne, nawet z zabójstwami na księży katolickich. Kilka przypadków ataków na terenie kościołów się zdarzyło i została zamordowana jedna osoba - to nie był ksiądz, ale została zamordowana.” Tak więc, widzicie moi drodzy, w Polsce dochodzi do zabójstw księży katolickich, bo zdarzyło się, że jedna osoba została zamordowana na terenie Kościoła, to nie był ksiądz, ale została zamordowana”. Chciałbym w tym miejscu wszystkim przypomnieć o tym, ze Sebastian Kaleta jest Wiceministrem Sprawiedliwości. Mógłbym to co prawda jakoś podsumować, ale wydaje mi się, że najlepszą pointą jest jego stanowisko.


Jak to już zasygnalizowałem przed momentem, na początku sierpnia (w trakcie mszy rocznicowej w ramach obchodów wybuchu Powstania Warszawskiego) Kościół postanowił już oficjalnie wypowiedzieć wojnę mniejszościom seksualnym. Zrobił to ustami jednego ze swoich funkcjonariuszy, Marka Jędraszewskiego, który przyrównał mniejszości seksualne do zarazy. Rzecz jasna, nie było tak, że przedtem polski Kościół słynął z wyważonych wypowiedzi na temat mniejszości seksualnych, ale do tej pory wypowiadali się w ten sposób pomniejsi funkcjonariusze (a to jakiś ksiądz Oko, a to jakiś ksiądz profesor chuj wie kto), którzy pełnią rolę harcowników, dzięki którym Episkopat wie, na ile może sobie pozwolić, zanim się suweren wkurwi. Tym razem padło na wysoko postawionego funkcjonariusza. Na samiutkim początku nie było wiadomo, w którą stronę pójdzie KEP (a co za tym idzie, rządowa propaganda), bo słowa Jędraszewskiego wywołały sporą gównoburzę. Ktoś był nawet na tyle uprzejmy, że wykopał wypowiedź niejakiego Heinricha Himmlera, w której ów dowodził, że: „wszyscy musimy zrozumieć, że nie możemy tej chorobie pozwolić rozwijać się w Niemczech i musimy ją zwalczać”  (cytat wrzucam skrócony, żeby nie spaść z rowerka). To spotkało się z oburzeniem prawego sektora, bo to skandal, żeby zestawiać wypowiedź polskiego duchownego z wypowiedzią nazistowskiego notabla. O tym, że polski duchowny mówi językiem zbliżonym do tego, którym posługiwał się ów nazistowski notabl, prawy sektor nie wspomina. Gwoli ścisłości w tym konkretnym przypadku Prawo Godwina absolutnie nie ma zastosowania, bo nikt nie kazał Jędraszewskiemu używać takiej, a nie innej retoryki. Obrona wypowiedzi Jędraszewskiego działała wielotorowo. Z jednej strony dowodzono, że jemu wcale nie chodziło o ludzi, tylko o ideologie. No bo wiecie, jak ulicami idzie Marsz Równości, to jest ideologia, ale jak idzie nimi pielgrzymka, to są żywi ludzie, którzy się po prostu modlą, więc te sytuacje są nieporównywalne/etc. Ja generalnie nie przepadam za konserwatystami i prawicą. Przyczyn jest wiele, ale jedną z najistotniejszych jest to, że przedstawiciele tych ideologii przeważnie nie posiadają ani grama czegoś, co od bidy można nazwać odwagą cywilną (od bidy, bo średnio pasuje do kontekstu). Otóż, taki konserwatywny prawicowiec, albo inny duchowny najpierw nazwie kogoś zarazą, a potem będzie tłumaczył, że jemu wcale nie chodziło o to, co powiedział. Gdyby Jędraszewski faktycznie był tak „odważny” jak odmalowują to media, to powiedziałby wprost o tym, co uważa za, a potem by się tego trzymał. Owszem, mogłoby się to wiązać z konsekwencjami prawnymi, ale cóż to dla takiego gieroja (poza tym, nawet gdyby zasądzili mu jakieś odszkodowanie, to przecież nie płaciłby ze swoich). Czepiłem się tej odwagi cywilnej, bo w trakcie trwania akcji „obrona Jędraszewskiego” wielokrotnie wyjebało skalę, największe pierdolnięcie nastąpiło, gdy KEP już oficjalnie poparł Jędraszewskiego (po chwilowym momencie zawahania) i rzecznik Konferencji Episkopatu Polski, funkcjonariusz Gądecki, oznajmił, że: „Popiełuszkę najpierw zniesławiano, potem wrzucono do Wisły. Podobnie dzieje się teraz z abp. Jędraszewskim”. Muszę przyznać, że to porównanie wpędziło mnie w zadumę. Z jednej strony mamy bowiem duchownego, którego faktycznie cechowała ogromna odwaga cywilna (nie, to nie jest żaden mój idol, ale nie oszukujmy się, żeby robić to, co on wtedy robił, trzeba było się bardzo, ale to bardzo nie bać) i który w efekcie swoich działań został zamordowany przez bezpiekę. Z drugiej strony mamy wysoko postawionego funkcjonariusza kościelnego, który opływa w dostatki i który ryzykuje w sumie tylko i wyłącznie tym, że ktoś może się na jego temat brzydko wypowiedzieć. Funkcjonariusz ów wie, że w razie czego stanie za nim cała rządowa machina propagandowa. O czymś takim, jak brak jakiegokolwiek zagrożenia fizycznego (w razie którego funkcjonariusz mógłby liczyć na pomoc partii rządzącej) wspominać nie trzeba. Już sam fakt zignorowania porównania Jędraszewskiego do Popiełuszki pokazuje, że polska prawica ma wyjebane na historię (której znajomością tak bardzo się chlubi). Gdyby ci ludzie naprawdę cenili antykomunizm/etc., to nie darowaliby tej wypowiedzi nikomu, w tym Gądeckiemu. Do tematu historii wrócimy za chwilę, albowiem trzeba jeszcze raz na moment oddać głos Jędraszewskiemu, który jakieś dwa tygodnie po zrzyganiu się na mniejszości seksualne, pociągnął temat dalej i w trakcie innego kazania oświadczył, że: „Czuwać to znaczy także zdecydowanie odrzucić ów błąd antropologiczny, który nam zagraża w postaci dwóch wielkich, bardzo niebezpiecznych ideologii: ideologii gender i ideologii LGBT”. Tak więc widzicie, tu nie tylko o zarazę chodzi, ale również o błąd antropologiczny. Ja sobie czasami na serio zadaje pytanie, czy ci ludzie w ogóle wiedza, co mówią. Tzn. czy zdają sobie sprawę z tego, że używają retoryki rodem z lat 30. poprzedniego stulecia. I nie, to nie jest tak, że mnie ponosi. Po prostu nie da się inaczej interpretować narracji w rodzaju tych, którymi raczą nas funkcjonariusze Kościoła albo tych, które od czasu do czasu podrzucają rządowi propagandyści. Doskonałym przykładem będzie tu artykuł, który pojawił się na moim ulubionym portalu „w Polityce”, którego autor (Piotr Cywicki) już w tytule zrzygał się „homoterroryzmem”, ale wierzcie mi, nie to było w tekście najgorsze. Otóż w pewnym momencie Cywicki zaczął dowodzić, że w sumie to odmienne skłonności, to prywatna sprawa ALE on by był za karaniem „propagowania homoseksualizmu”. I w tym momencie można by było go uznać za kolejnego putinoida, jednakowoż byłaby to diagnoza przedwczesna, bowiem zaraz potem możemy przeczytać coś takiego: „powiem więcej, jestem za uniemożliwieniem homoseksualistom wykonywania niektórych zawodów”. Jak mam, kurwa, interpretować taką wypowiedź? Przecież to jest, kurwa, nawoływanie do pozbawienia części Polaków praw obywatelskich. Wszystko, rzecz jasna podbudowane pierdolololo o konieczności obrony dzieci, Polski, rodziny i chuj wie czego jeszcze. Był kiedyś taki reżim, który utrzymywał, że musi bronić swoich obywateli przed zarazą i w ramach obrony przed tąż zarazą, pozbawił praw część społeczeństwa praw obywatelskich. Dokumentem, w którym zapisano „wytyczne” były „Ustawy norymberskie”. Ponieważ wątek mi się rozrósł w trakcie pisania, postanowiłem go podzielić na dwie części. Pod koniec tej, udzielę jednej, konstruktywnej rady wszystkim, którzy czują się dotknięci tym, że są czasami porównywani do nazistów. Rada brzmi następująco, jeżeli nie chcesz być porównywany do nazistów, TO NIE UŻYWAJ, KURWA, NAZISTOWSKIEJ RETORYKI. Dziękuję za uwagę. 


Wypowiedź Jędraszewskiego miała drugie dno. Nie było bowiem tak, że ów, jakże przemiły jegomość po prostu porównał ludzi do zarazy. Nic z tych rzeczy. On tę wypowiedź osadził w „historycznym” kontekście opowiadając o „Czerwonej Zarazie” (która nam już co prawda nie zagraża, ale za to zagraża nam inna/etc.). Wiem, że mnie w trakcie tego Przeglądu non stop bierze „na przemyślenia”, ale zastanawia mnie to, jak gówniana musi być wiedza historyczna kogoś, kto zrównuje dokonania ZSRR z tym, co starają się osiągnąć mniejszości seksualne (uzyskanie tych samych praw co heterycy). Z jednej strony mamy więc totalitarny reżim odpowiedzialny za śmierć ogromnej liczby Polaków (egzekucje, zesłania/etc.), z drugiej ludzi, którzy chcą mieć prawo do zawierania małżeństw i adoptowania dzieci. Rzadko mi się zdarza używać argumentum ad przodkum, ale w tym momencie jest to całkowicie uzasadnione. Jedna z gałęzi mojej rodziny mieszkała przed wojną we Lwowie. Skończyło się to dla tej części rodziny tak, że pradziadka rozstrzelano (o czym rodzina dowiedziała się długo po wojnie), a rodzinę zesłano na Syberię. Mojej babci zmarło się jakiś czas temu, ale śmiem twierdzić, że gdybym ją zapytał o to, czy jej zdaniem śluby osób homoseksualnych i adopcję dzieci przez pary jednopłciowe można porównać do zesłania, to najprawdopodobniej kazałaby mi spierdalać, ale najpierw zapytałaby o to, jak bardzo nie słuchałem jej opowieści o tym, co się tam odpierdalało. Naprawdę nie wiem, co trzeba mieć w głowie, żeby budować tego rodzaju analogie i potem ich bronić z uporem godnym lepszej sprawy. Może inaczej, rozumiem przyczyny, dla których Kościół wypowiedział wojnę mniejszościom seksualnym. Dla polskiego Kościoła to nic innego jak sztuczka prestidigitatorska, która ma odwrócić uwagę od tego, że instytucja ta przez długi czas chroniła duchownych pedofilów przed wymiarem sprawiedliwości. Tych, których nie udało się ochronić, wywalano dopiero wtedy, gdy zrobiło się o nich głośno (ale też nie było to regułą). Na wszelki wypadek Kościół nie wprowadził żadnych mechanizmów, które uniemożliwiałyby prowadzenie zajęć z dziećmi przez skazanych księży pedofilów. W teorii, Kościół mógł to przyjąć „na klatę” i po prostu dokonać samooczyszczenia. W praktyce sprawy były tak długo ignorowane, że można bezpiecznie założyć, że nawet Episkopat nie do końca sobie zdaje sprawę ze skali zjawiska i nie wie, co by spadło z drzewa, gdyby nim porządnie potrząsnąć. Skoro zaś nie da się czegoś wziąć na klatę, to lepiej odwrócić uwagę od siebie i poszczuć ludzi na kogoś innego. Wcześniej szczuto na „ideologię gender”, ale ponieważ ciężko to szło, teraz postanowiono szczuć na ludzi, których, w ramach dupochronu nazywa się „ideologią”. Jak to już wspomniałem, rozumiem przyczyny, dla których Kościół to robi, ale nawet wziąwszy pod rozwagę fakt, że być może, w swojej opinii Kościół walczy o przetrwanie, porównywanie mniejszości seksualnych do tego, co robił totalitarny reżim, jest po prostu idiotyczne i po prostu, kurwa, złe. Mówienie idiotyzmów w rodzaju tych wygadywanych przez księdza Zielińskiego, który stwierdził, że „Ideologia LGBT jest ideologią totalitarną”, to coś, co powinno być publicznie piętnowane. W szczególności przez zakochaną w antykomunizmie prawicę. Co robi prawica kiedy słyszy takie idiotyzmy? Bije brawo, a jak już przestanie bić brawo, to stara się wytłumaczyć, dlaczego te porównania są uprawione. Jakiś czas temu obiecałem, że poświęcę odrobinę miejsca w Przeglądzie Arturowi Stelmasiakowi. Pan Artur jest redaktorem w tygodniku „Niedziela”, co samo w sobie powinno wystarczyć za wstęp. W jaki sposób pan Artur starał się bronić słów Jędraszewskiego? Ano w taki, że po pierwsze to: „Jędraszewski, jako profesor filozofii i wybitny znawca filozofii chrześcijańskiej, dorobku filozoficznego kard. Karola Wojtyły oraz nauczania św. Jana Pawła II, w sposób precyzyjny i dobitny powiedział prawdę.”, a po drugie (uprasza się o odstawienie płynów): „Nawet przeciętny człowiek, który zna trochę filozofii i historii idei, wie na jakich podstawach zbudowane zostało tzw. tęczowe środowisko i ideologia LGBT. Rewolucja bolszewicka, jest młodszą córką rewolucji oświeceniowej, a rewolucja seksualna 1968 roku jest wnuczką rewolucji francuskiej. Obecna "tęczowa rewolucja" jest więc prawnuczką francuskiego libertynizmu, wnuczką marksizmu i bolszewizmu oraz córką rewolucji seksualnej 1968 roku. W tym kontekście porównanie ideologii homoseksualnej do "czerwonej zarazy" jest bardzo precyzyjne, logiczne, uprawnione i prawdziwe.” Tak, to jest, kurwa, napisane całkowicie na serio. Jeżeli ktoś sobie zadaje w tym momencie pytanie „co się tutaj tak właściwie odjebało”, to jedyną sensowną odpowiedzią na to pytanie jest „prawicowa historia”. Ten człowiek nie jest po prostu jakimś ignorantem historycznym. Nic z tych rzeczy. On sobie doskonale zdaje sprawę z tego, że żeby sprostować ten jeden akapit, potrzeba by było pewnie kilkudziesięciu stron tekstu z przypisami, a i to mogłoby nie wystarczyć. Owszem, tego rodzaju wypowiedzi (czy to ustne, czy to pisemne) opierają się w głównej mierze na prawicowej wersji historii (która ze zwykłą historią ma niewiele wspólnego), ale nawet wziąwszy to pod rozwagę ich autorzy wiedzą, że idą w zbytnie uproszczenia i robią to świadomie.


I tym optymistycznym akcentem kończę niniejszy Przegląd. Pierwotnie miało się w nim znaleźć znacznie więcej wątków, ale w trakcie pisania się mi ów Przegląd rozrósł bardzo i uznałem, że przerzucę je do kolejnego, który przy sprzyjających wiatrach powinien się pojawić jakoś niebawem.


Źródła:





https://twitter.com/Immanuela_Kant/status/1158339685296611330







https://twitter.com/MSzuldrzynski/status/1154041865865351170

Sznurek do mojego ćwiterowego komentarza o "lewicowości Leppera":


Podrzucono mi link do "Polityczka", więc go zapodaję:

http://polityczek.pl/uncategorised/11361-kaleta-o-lgbt-w-polsce-w-ostatnich-tygodniach-zabijani-sa-ksieza

Jak już ogarnąłem, o który program chodzi, znalezienie go nie stanowiło większego problemu

(od 5 minuty)

https://www.youtube.com/watch?v=NdvbZiZqzpo

https://www.rmf24.pl/fakty/polska/news-msza-w-rocznice-powstania-warszawskiego- kontrowersyjne-slowa,nId,3125902

Co prawda nie jest to bezpośredni link do zestawienia wypowiedzi Jędraszewskiego z wypowiedzią Himmlera, ale tamtego nie mogłem znaleźć (na ćwitrze mi gdzieś przepadł), tak więc w zastępstwie wrzucam link do tekstu o tej konkretnej wypowiedzi Himmlera: