piątek, 23 kwietnia 2021

Święta praca

Tak sobie pomyślałem, że pora na kolejną notkę-gawędę, w której w żadne researche się nie będę bawić. Część z was pewnie widziała to, co się działo (i nadal się momentami dzieje) w soszjalach, głównie na ćwitrze, ale widziałem też, że odpryski (dobrze, że nie były to ostrza odprysku) w postaci screenów spektakularnych ćwitów wyszły na FB („moja córka pomagała ojcu w kancelarii ale płaciliśmy jej w sumie prawie nic, bo i tak nie umiała nic tam robić”/etc.). Chodzi mi, rzecz jasna, o inbę, która zaczęła się od tego, że jedna osoba sobie założyła zrzutkę „na komputer”, a skończyło się na Wielkiej Wojnie o Pracę, w trakcie której okazało się, że część komentariatu ma cokolwiek archaiczne podejście do pracy jako takiej. Trochę martwiło mnie to, że będę musiał te wszystkie mądrości linkować, a przecież miało być bez researchu. Rozwiązanie tegoż węzła gordyjskiego samo mi wpadło w ręce (napisałem to tylko i wyłącznie po to, żebyście sobie to usiłowali wyobrazić). Otóż jeden z krytyków zrzutki „na komputer” nieco później sam sobie zorganizował zrzutkę. Potem zaś zrobiło mu się przykro, bo zaczęto mu przypominać to, co sam wcześniej pisał. Doszedłem więc do wniosku, że po co ja się będę męczył ze zbieraniem linków, skoro mogę napisać ćwit, w którym napiszę kilka słów na temat i poczekać na wjazd osób, które zaczną mi tłumaczyć, że „te sytuacje są nieporównywalne”. O tym, jak bardzo się nie zawiodłem, będziecie mogli się przekonać w jednym (jedynym) linku źródłowym do tego tekstu.


Od czego by tu? Ano od początku, czyli od zbiórki. Otóż, jakiś czas temu jedna ćwiterianka założyła sobie zrzutkę, celem zebrania kasy na kompa. Informacja o tej zrzutce mi mignęła na ćwitrze, ale nie zwróciłem na nią specjalnej uwagi (no bo w sumie, co mnie to obchodzi na co kto zbiera?). A potem komentariatowi udało się mnie zaskoczyć, albowiem okazało się, że wystąpił incydent kałowy. Komentariatowi bowiem nie spodobało się to, że ktoś zbiera sobie na kompa. Na tym jednakowoż komentariat nie poprzestał, bo jak się rozpędził, to zaczął jebać praktycznie wszystkich aktywistów organizujących zbiórki i wysyłać ich „do roboty”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że komentariat tak skutecznie wypromował wyżej wymienioną zrzutkę, że osoba, która ją zorganizowała, nie miała problemu z zebraniem zaplanowanej kwoty (liczba osób, które wpłaciły kasę na tę zrzutkę tylko po to, żeby komentariat się znowu zesrał ze złości pozostaje nieznana). No, ale to dyresja. Patrzałem sobie na to oburzenie komentariatu i dotarło do mnie, że gdyby moja internetowa twórczość była nie po myśli tegoż komentariatu, to pewnie też oberwałoby mi się od nierobów, bo zamiast pisać te pierdoły, bluzgać w internecie i zakładać patronajta, to przecież mógłbym se znaleźć jakąś dodatkową robotę, prawda? Ponieważ zaś (pomimo siania lewackiej propagandy) moje pisanie czasem się komentariatowi podoba (albowiem, eufemizując, nie jestem fanem obecnych władz wyrażam swój „brak bycia fanem”na wiele sposobów), jestem dla komentariatu tym nierobem, którego krytykowanie byłoby w złym tonie. Można więc powiedzieć, że jestem takim „koncesjonowanym nierobem.”


To jest, swoją drogą, dość ciekawa kwestia. No bo z jednej strony można argumentować, że to wszystko, co robię (research, przebijanie się przez narracje, pisanina/etc.) zajmuje trochę czasu, tak więc można by to było uznać za pracę, ale jeżeli ktoś ma archaiczne podejście do pracy, to za cholerę nie przyzna, że blogowanie/shitposting można określić mianem „pracy”. No bo przeca, jak ktoś chce „pisać”, to niech idzie do jakiejś gazety, portalu i tam pisze, bo to wtedy będzie praca, a blogowanie, to nie żadna praca, tylko „graffiti z interpunkcją” (chciałbym w tym miejscu, zupełnie bez związku z cytatem, polecić film „Epidemia strachu”). Nie chciałbym być źle zrozumiany, ja tu sobie nie wystawiam sam pomnika z cebuli. Chodzi mi jedynie o pokazanie teoretycznych podstaw stojących za tezą, w myśl której jestem „koncesjonowanym nierobem”. Coś mi bowiem mówi, że jeżeli w Sejmie dojdzie do zmiany warty, a ja z równą upierdliwością będę pochylał się nad twórczością kolejnej władzy, to o ile będzie ją sprawować partia, którą preferuje ta część komentariatu, której przydarzył się incydent kałowy na tle zrzutki, to moja koncesja może bardzo szybko wygasnąć (i wtedy będę już tylko zwykłym nierobem).


Osoba, która założyła zrzutkę „na komputer”, podpadła komentariatowi po raz kolejny, albowiem nieco później napisała była, że w sumie to dobrze by było dożyć czasów, w których praca byłaby hobby. Komentariat się oburzył, bo jakże to? Toż to promowanie lenistwa, opierdalania się i cholera wie czego jeszcze. Patrzałem sobie na to oburzenie i usiłowałem wykombinować, co tym razem się temu komentariatowi nie podoba. Jeżeliby bowiem możliwa była sytuacja, w której „pracuje ten kto chce”, a sama praca nie jest warunkiem niezbędnym do tego, żeby nie zdechnąć z głodu, to gdzie tu jest w ogóle jakiś problem? Najpierw sobie wydumałem, że to pewnie pokłosie urawniłowki, której wszystkich nas poddano, w myśl której każden jeden musi pracować, bo jak nie pracuje, to z głodu padnie na swoje własne życzenie, bo bez pieniędzy się nie da żyć/etc. Tylko, że ta teoria rozbija się o ból dupy, który w pewnym kręgach wywołuje to, że internetowi influencerzy potrafią zarabiać gigantyczne pieniądze „nie pracując”. Gdyby chodziło tylko i wyłącznie o „zarabianie”, to nikt by się tych influencerów nie czepiał, prawda? Jeżeli bowiem ktoś jest w stanie utrzymać sam siebie (syna, dom i drzewo/etc.) „z internetu”, to nikogo to nie powinno oburzać. Tylko, że tu wcale nie chodzi o pieniądze a o to, że krytycy uważają, że te pieniądze trzeba zarabiać „w sposób właściwy”. Znamienne jest to, że praktycznie ci sami ludzie będą bronić miliarderów przed jakimikolwiek podatkami, bo przecież miliarderzy do wszystkiego doszli ciężką pracą (wcześnie wstawali/etc.) i nadal ciężko pracują.


Z tym moim pisaniem to jest tak, że jak siadam do pisania, to generalnie już wiem, co chcę napisać, ale czasem pewne rzeczy wpadają mi do głowy dopiero w trakcie (to by wskazywało na to, że przebiegają u mnie jakieś procesy myślowe, ale nie mam pewności). Nie inaczej było w tym przypadku. Dopiero po napisaniu kawałka o „właściwej pracy”, dotarło do mnie, że być może jest jeszcze insza przyczyna, dla której część komentariatu tak bardzo oburzyła się na zamysł, że praca mogłaby być „tylko hobby”. Część z tych ludzi najprawdopodobniej wychodzi z założenia, że jeżeli nie będzie przymusu ekonomicznego, to ludzie nie będą chcieli pracować. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na to, że bardziej chodzi tu o zawody, niż o samych ludzi. Szczerze bowiem wątpię w to, żeby komentariat dumał, że bez przymusu ekonomicznego ludzie nie będą chcieli zostawać profesorami, naukowcami, biznesmenami, prezesami, redaktorami telewizji, dziennikarzami, pisarzami, aktorami, piłkarzami/etc? Raczej chodzi o to, że byłoby mało chętnych do tego, żeby sprzątać mieszkania komentariuszy, myć im auta, serwować jedzenie w restauracjach, sprzedawać popcorn w kinie, przetykać kible, podawać baseny w szpitalach, wysłuchiwać telefonicznego marudzenia na popsutą kablówkę, etc. Innymi słowy, komentariusze martwią się o to, że bez przymusu ekonomicznego nikt nie będzie chciał pracować w źle opłacanych zawodach. Aczkolwiek to też jest dość złożona kwestia, albowiem w przypadku braku przymusu ekonomicznego w ujęciu globalnym (nieśmiało przypominam, że my sobie tu teoretyzujemy, tak więc możemy sobie tutaj dowolne założenia wrzucać) oznaczałby tyle, że te „niewdzięczne” zawody by co prawda nie zniknęły, ale musiały by być „wdzięczne”. Stało by się tak z tej prostej przyczyny, że pozycja negocjacyjna kogoś, kto chciałby sobie „dorobić” byłaby bez porównania lepsza od tej, którą ma osoba mająca świadomość tego, że albo weźmie tę chujową robotę, albo padnie z głodu.


Znamienne jest to, że komentariat oburzył się na hipotetyczną sytuację. Hipotetyczną, bo, jak przed momentem wspomniałem, ów brak przymusu ekonomicznego musiałby mieć wymiar globalny. Z tej prostej przyczyny, że gdyby, na ten przykład, w Polsce wprowadzono Powszechny Dochód Podstawowy (w wysokości gwarantującej życie na poziomie nie będącym wegetacją), to wcale nie skończyłoby się to tym, że ludzie pracujący w „niewdzięcznych zawodach” byliby lepiej opłacani. Po prostu w tych zawodach pracowaliby gastarbaiterzy i byliby wynagradzani równie chujowo, jak Polacy, którzy wcześniej pracowali na tych „stanowiskach”. To z kolei generowałoby raczej duże napięcia społeczne (z przyczyn, jak mniemam, oczywistych). Niemniej jednak, nawet małe prawdopodobieństwo realizacji takiego scenariusza nie jest w stanie uchronić części komentariatu przed dostaniem konwulsji z oburzenia na myśl o tym, że jakiś jebany gmin mógłby żyć na jako takim poziomie i nie tyrając chuj wie ile godzin na dobę.


Idźmy dalej. Wydaje mi się, że na luksus bycia „oburzonym” na myśl o tym, że kiedyś praca nie musiałaby być obowiązkiem, a hobby mogą sobie pozwolić raczej te osoby, które mają dobrą pracę. Mam świadomość tego, że „dobra praca” dla każdego oznacza co innego, ale można bezpiecznie założyć, że nie chodzi o jakąś pracę bez żadnych perspektyw (tzw. „dead-end job”) albo taką, w której zarabia się nędzne grosze (i życie zamienia się w wegetację), albo taką, w której nie dość, że zarabia się nędzne grosze, to jeszcze pracuje się pierdylion godzin na dobę. W tym miejscu pora na anecdatę. Zdarzało mi się już pisać o tym, o czym zaraz będzie, ale nie przestanę tego robić, bo to był po prostu jebany skandal. Chodzi mi, rzecz jasna, o to, że kiedy ja sobie jeszcze pracowałem jako „fizyk”, to robiliśmy remont w hurtowni alkoholi. Ponieważ trochę się tam pracowało, gadaliśmy z pracownikami. Z rozmów z agentami ochrony dowiedzieliśmy się, że mają wprost oszałamiającą stawkę godzinową: 2,3 złotych na godzinę. Do tej pory nie wiem, czy była to stawka brutto, czy netto, bo czułem wewnętrzny opór przed zapytaniem o to. Co zrozumiałe, agenci ochrony pracowali po 16 godzin na dobę. Działo się to co prawda w jakimś roku 2003 (o ile mnie pamięć nie myli), ale bądźmy poważni, nawet wtedy, to były po prostu gówniane pieniądze. Jak to możliwe, że ktokolwiek zdecydował się na pracę w takich warunkach? Ano tak to, że były to te przepiękne czasy, w których warunki były dyktowane głównie przez pracodawców (a poza tym, był to Radom). Tym samym agent ochrony mógłby, co prawda, domagać się podwyżki, ale skończyłoby się to tym, że ten, kto zająłby jego miejsce wiedziałby, jakich tematów nie należy poruszać w rozmowach z przełożonymi.


Z tym Radomiem to też była zabawna kwestia, bo czekałem tam kiedyś na dworcu na transport i z nudów zgadaliśmy się z jednym typem. Typ zapytał o to, „co mnie sprowadza do Radomia”. Odpowiedziałem, że w sumie to przyjechałem do roboty. Jego reakcja doskonale oddaje to, jakie realia panowały wtedy w wyżej wymienionym mieście: „Przyjechałeś do Radomia do pracy? No nie pierdol!”. No, ale to tylko taka dygresja. Teraz warto sobie zadać pytanie: czy ci agenci ochrony byliby równie oburzeni pomysłem „praca jako hobby, a nie obowiązek”, co komentariat? Co prawda, nie mam żadnych twardych danych, bo nie przeprowadzałem badań na ten temat, ale myślę, że wątpię. Jakoś tak się składa, że „oburzeni” to w przeważającej większości ludzie, którzy są w jakiś sposób uprzywilejowani. Nie, nie trzeba być milionerem, czy też europosłem (acz po paru kadencjach to na jedno wychodzi), żeby być uprzywilejowanym względem agentów ochrony, o których wspomniałem wcześniej. I ja rozumiem, że ktoś może w tym momencie powiedzieć, że no w sumie to on lepiej zarabia, ale on na to ciężko pracował, tak więc (…). Tyle, że ktoś taki musi sobie zdać sprawę z tego, że jest całkiem spora liczba ludzi, którzy pracowali równie ciężko, a przyszło im z tego tylko tyle, że nadal muszą pracować ciężko, byle tylko jakoś dociągnąć do pierwszego. Warto również wspomnieć o tym, że ludzie, którzy zarabiali takie kokosy, rzadko kiedy pracowali na umowę o pracę, przeważnie wypychało się ich albo na zlecenia, albo na umowy o dzieło (owszem, zlecenia są oskładkowane, ale od niedawna). Taki człowiek zapierdala latami tylko po to, żeby potem nie mieć wypracowanej emerytury (no bo skąd, skoro zaradny pracodawca uniknął płacenia składek?). No, ale to tylko kolejna dygresja. Wróćmy na moment do osób, które ciężko pracowały i osiągnęły sukces. Ludziom takim ciężko się pogodzić z tym, że ich przypadki mogą nie być reprezentatywne, albowiem tzw. „błąd przeżywalności” wjeżdża tu na pełnej kurwie. Nie chciałbym być źle zrozumiany, to nie jest tak, że ja tutaj chcę kogoś guilttripować. Jeżeli komuś się „udało” (czy ktoś zwrócił uwagę na to, że nawet na płaszczyźnie językowej wynika z tego, że to raczej wyjątek, niż norma?), to kudosy dla takiej osoby. Trzeba jednakowoż pamiętać o tym, że są ludzie, którzy pracowali równie ciężko (a czasem nawet ciężej) i „udało im się” dorobić wkurwu. Tacy ludzie mogą mieć nieco odmienne zdanie w kwestii tego czym jest, a czym powinna być praca.


Skoro sobie teoretyzujemy, to można by również poteoretyzować w temacie tego, „co będzie dalej” z pracą jako taką. Tak sobie ostatnio dumałem nad tym, jaki wpływ może mieć pandemia na rynek pracy (w ujęciu globalnym). Do tej pory było tak, że jak ktoś chciał ciąć koszty, to przenosił sobie produkcję do kraju, w którym prawa pracownicze są traktowane tak, jak w Polsce prawa kobiet. Takie przeniesienie produkcji sprawiało, że CEO mogli mieć wyjebane na to, co stanie się z pracownikami. No bo nawet jeżeli spłonie gdzieś w Bangladeszu jakaś fabryka i zginie przy tym 120 osób, to jest to problem rodzin tych, którzy spłonęli, a nie korpo, dla którego produkowano tam różne rzeczy. Chętnych do pracy nie braknie i tak. I dla takiego CEO wszystko było pięknie, aż do momentu, w którym przyjebała w nas pandemia i zaczęły się lockdowny. Obstawiam, że zawiadowcy różnych korpo byli niemożebnie zdziwieni tym, że lockdowny wprowadzano (i nadal wprowadza się) w krajach, do których przenieśli sobie produkcję. I nagle się okazało, że z pozoru bezpieczne inwestycje mogą nie być tak bezpieczne. Teraz bowiem trzeba sobie wkalkulować we wszystko coś takiego, jak pandemia. Ja tam CEO nie jestem żadnym, ale tak na mój podkarpacki rozum, może to oznaczać przyspieszoną automatyzację. Bo jak sobie ten czy inny spec zacznie kalkulować wszystko, to mu wyjdzie, że najsłabszym ogniwem we fabryce jest człowiek. Pal licho, jak tam jednego czy dwóch człowieków szlag trafi (bo sobie zachoruje i umrze), ale co zrobić w sytuacji, w której zachoruje ich np. kilkuset? Do tej pory mogli sobie kalkulować tak, że nawet jak tych człowieków ubędzie kilkudziesięciu albo więcej, to nie po to przenosili sobie produkcję tam, gdzie ją przenieśli, żeby przejmować się czymś takim, jak „brak siły roboczej”. Teraz to się zmieniło. Zmieniło się również to, że do teraz (czyli „do momentu, w którym pojawiła się pandemia”) w przypadku jakichś problemów w jednym z „tych krajów”, zawsze można było sobie produkcję przenieść do innego.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena! (UWAGA! Sponsorując artykuł, sponsorujecie również Koncesjonowanego Nieroba!):

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Do tego wszystkiego trzeba sobie dodać również to, że „te kraje”, do których tak chętnie przenoszono produkcję, nie są specjalnie bogate i mogą mieć problem z wyszczepianiem i uzyskiwaniem odporności zbiorowej. Z tego zaś z kolei wynika, że „te kraje” mogą się bujać od fali do fali (tak więc od lockdownu do lockdownu). Swoją drogą, to jest dość ciekawy casus dla ludzi, którzy postrzegają świat przez pryzmat ekonomii. Z jednej strony bronią oni patentów na szczepionki, albowiem to własność prywatna i trzeba jej bronić, bo przeca ktoś w to zainwestował pieniądze, pracę/etc. Z drugiej strony, ograniczenie dostępu do szczepionek może sprawić, że inne firmy będą tracić pieniądze, choć przeca ktoś inwestował w te firmy pieniądze, pracę/etc. No dobra, ale to casus dla Wielkich Ekonomistów, my tu sobie dumamy „co będzie dalej”. Śmiem twierdzić, że raczej nietrudno odgadnąć, w którą stronę zwrócą swe oczy i plany inwestycyjne korporacje, którym z obliczeń wyjdzie, że opieranie się głównie na „ludzkiej” sile roboczej jest o wiele bardziej ryzykowne, niż opieranie się na tej maszynowej. Aczkolwiek ta „autmatyzacja” nie musi się odnosić tylko i wyłącznie do produkcji dóbr. No bo podumajcie sobie. Kasjer w sklepie może zachorować i zarazić swoich kolegów i koleżanki z pracy. Bezobsługowa kasa nie zachoruje i nie zarazi innych kas bezobsługowych. Nie mam pojęcia, ile kosztuje taka kasa, ale może się okazać, że w ogólnych rozrachunku dla kogoś podliczającego słupki i szacującego ryzyko jest tańsza od żywego pracownika (rzecz jasna wliczając w to również koszty obsługi, naprawy/etc.). Z tego by zaś wynikało, że może się okazać, że pracy „dla ludzi” będzie mniej. Zastanawia mnie to, czy gdyby ziścił się taki (dość prawdopodobny) scenariusz, w którym ludzie będą zastępowani przez maszyny, a co za tym idzie, będzie „mniej pracy dla ludzi”, to czy ludzie broniący Świętej Pracy nadal uważaliby, że każden jeden musi pracować, bo jak nie, to znaczy, że jebany leń z niego.


Uwaga natury ogólnej, w dalszej części tekstu będę się pastwił nad tym, jak to się część komentariatu jarała tym, że dzieciaki mogą pracować. Nie pochylam się tu nad szczególnym przypadkiem, którym jest tzw. „pracownik młodociany”, bo takowy może pracować zgodnie z prawem (i wykonywać czynności, które „nie zagrażają jego rozwojowi psychofizycznemu, zdrowiu i życiu.”). W głównej mierze będę zwracał uwagę na „wolną amerykankę” (czyli „zatrudnianie” młodych metodą „na gębę”). Biorąc pod rozwagę fakt, jak chętnie proponowane są darmowe staże, szczerze wątpię w to, żeby zatrudnianie młodocianych pracowników („na papier”) cieszyło się popularnością. Poza tym, warto mieć na uwadze to, że choć pracownik młodociany zatrudniony „na legalu” jest chroniony przez odpowiednie prawa, to nieśmiało przypominam, że Państwowa Inspekcja Pracy jest cokolwiek bezzębna. Nie można więc w ciemno zakładać, że taki młodociany zatrudniony „na legalu”, nie będzie wykonywał czynności, których nie powinien (ze względu na to, że mogą one źle wpłynąć na jego rozwój psychofizyczny). Osobną kwestią jest to, że część osób twierdzących, że „młodzież może pracować” nie ma nic przeciwko temu, żeby taka młodzież pracowała, na ten przykład, na budowie. Poza wszystkim innym z tego, co wyczytałem u fanów zatrudniania dzieciaków, absolutnie nie wynika, żeby chodziło im o zatrudnianie tych dzieciaków „na legalu”. No bo to przeca kupa roboty papierkowej/etc., a poza tym, kto będzie podpisywał z młodocianym umowę po to, żeby ten mu umył samochód, wyprowadził psa, skosił trawnik, pomalował garaż/etc./etc. Od razu uprzedzam, że będą używał zamiennie określeń „dzieci” i „młodzież”. Skoro wstęp mamy za sobą, jedziemy dalej.


Archaiczne podejście części uczestników Wielkiej Wojny o Pracę przejawiło się również w ich, cokolwiek niefrasobliwym, podejściu do „zatrudniania” dzieciaków. Wydawać by się mogło, że w 2021 roku praca zarobkowa, świadczona przez dzieciaki znajdzie raczej niewielu zwolenników. No bo wiecie, wszystko fajnie, jak taki nastolatek se będzie dorabiał „roznosząc gazety”, wyprowadzając psa sąsiadowi, sprzątając u sąsiada, kosząc trawnik/etc./etc., ale fani takiego dorabiania sobie pomijają jedną (w ich mniemaniu pewnie nieistotną) kwestię. Co się stanie, gdy w momencie świadczenia tej czy innej usługi, dojdzie do wypadku, w którym ucierpi młoda osoba? W tym miejscu warto zauważyć, że część orędowników „pracy dla dzieci” jest zdania, że nie ma nic zdrożnego w tym, żeby dzieciaki pracowały w magazynach/etc. Z dorosłymi sprawa jest jasna, jeżeli ktoś umrze w miejscu pracy, to należy go wywieźć do lasu, a jeżeli coś mu się stanie i jeszcze „dycha”, to trzeba wywieźć na przystanek autobusowy i powiadomić pogotowie, podając się za przypadkowego przychodnia. Tak swoją drogą, zachęcam do eksperymentu myślowego: czy taka sytuacja (wywożenie ciała, bądź też ledwie dychającej osoby „gdzieś tam”) miałaby miejsce, gdyby wywożeni byli jakimiś CEO albo inszymi wyższymi szarżami? Znowuż mi się dygresja przydarzyła. Wracajmy do młodzieży. Co w sytuacji, w której dojdzie do wypadku? Czy, ekhm, „pracodawca” weźmie odpowiedzialność za to, co się stało? Skoro zaś jesteśmy przy kwestii wypadków, to jestem jakoś tak dziwnie spokojny o to, że gdyby do takowego doszło, to te same osoby, które chwalą rodziców za to, że nauczyły swoje dzieci przedsiębiorczości/etc., bardzo szybko uznałyby rodziców dziecka, które uległo wypadkowi za jebaną patologie, która nie potrafiła zadbać o swoje własne dziecko i gdzie w ogóle była wtedy opieka społeczna?!


Inszą kwestią, na którą warto zwrócić uwagę jest kwestia, że tak to ujmę „finansowa”. Cóż ma zrobić przedsiębiorczy młody człowiek, który sobie popracował i okazało się, że jego „pracodawca” nie chce mu za to zapłacić? Gotów byłbym się założyć o to, że spora część osób, które „popierają przedsiębiorczość młodych” w ogóle nie bierze pod rozwagę takiego scenariusza. Czemu? Ano temu, że ludzie ci mają styczność praktycznie wyłącznie z sytuacjami, w których młodzież dorabia u jakichś znajomych z osiedla i to przecież nie jest „na poważnie” i że nawet, jakby taka młodzież nie dostała pieniędzy za jedno wyprowadzenie psa, czy tam skoszenie trawy, no to nic się nie stanie, bo przecież nie jest tak, że tej młodzieży brakuje pieniędzy na jedzenie. Do głowy tym ludziom nie przyjdzie to, że czasem, w naszym raju nad Wisłą jest tak, że młodzież musi zapierdalać, bo w domu brakuje pieniędzy na jedzenie. I co taka młodzież może zrobić w sytuacji, w której „pracodawca” jej nie zapłaci? Może i mogłaby potraktować go jakimiś służbami, ale tak się składa, że taka młoda osoba może nawet nie wiedzieć tego, że przysługują jej jakieś prawa, bo nie miała czasu się tego dowiedzieć, bo była za bardzo zajęta zapierdalaniem. Nawiasem mówiąc, ciekaw jestem, jakie podejście fani „przedsiębiorczej” młodzieży mają do sytuacji, w której dzieciaki muszą dorabiać ze względu na tragiczną sytuację finansową rodziny. Czy to wtedy też jest super, „bo są zaradni”, czy też może się takiemu komentariuszowi w głowie zalęgnie myśl, że chyba jednak nie powinno tak być. Właśnie sobie zdałem sprawę z tego, że pobłądziłem. Nawet jeżeli komentariat poczułby się trochę nieswojo patrząc na to, że jakaś tam młodzież pracuje, bo brakuje jej na jedzenie, to zaraz wjechałaby racjonalizacja. No bo przecież gdyby rodzice tej młodzieży pracowali ciężej, wstawali wcześniej i jedli mniej tostów z awokado, to młodzież nie musiałaby teraz zapierdalać, prawda?


Nie ma żadnego sensownego argumentu przemawiającego za tym, żeby ta młodzież pracowała. Nie, to że młodzież czasami musi pracować, bo inaczej rodzina będzie głodowała, to nie jest argument za tym, że powinna pracować, ale za tym, że państwo zawodzi swoich obywateli. Ja wiem, że ludziom, którzy są zwolennikami „przedsiębiorczej młodzieży” wydaje się, że są tacy zajebiści, ale to jest, kurwa, kolejny archaizm. Pozwolę sobie w tym miejscu na kolejną anecdatę. Mój świętej pamięci ojciec wychował się na wsi. Opowiadał mi, że jak go dziadek (tzn. jego dziadek) uczył orać pole, to był jeszcze na tyle mały, że pług go czasem przewracał (rzecz jasna, chodzi o pług konny, bo mechanizacja gospodarstwa i zakup Wladimirca to dziesiąt lat później się przydarzyła). To, że był do tego przyuczany jako pierwszy, było dla niego pewnie powodem do dumy w owym czasie. Innym razem opowiadał historię o tym, jak to przeprowadzano remont w szkole. Z powodu braku rąk do pracy, remontowano głównie uczniami szkoły podstawowej. Uczniowie zajmowali się, między innymi, kopaniem rowów. Kopali sobie i kopali, aż się dokopali do czegoś dziwnego. Jak tylko się dokopali, to nagle się okazało, że ktoś sobie przypomniał, że w tym miejscu po wojnie ludzie zakopali całkiem spory arsenał (od cholery broni palnej, amunicji i granatów). Teraz zaś chciałbym zaproponować każdemu popierającemu „zaradną młodzież” krótki eksperyment myślowy: czy oddelegowałby swoje dziecko do takiej pracy? Czy wysłałby je do ciężkiej pracy w polu? Czy zezwoliłby na to, żeby kopało rowy? Skoro taka praca ma uczyć „pracowitości” i szacunku dla pieniądza, to odpowiedź powinna być twierdząca, prawda? No bo gdzie indziej nauczą się szacunku do pieniądza, jak nie w trakcie ciężkiej pracy fizycznej? Że co, że to może być niezdrowe i przeszkadzać w rozwoju? A co wy mi tu dupę zawracacie jakimiś lewackimi bredniami!


To o „nauczaniu szacunku do pracy” i do „pieniądza”, to jest swoją drogą jeden z bardziej absurdalnych argumentów. Na jakiej zasadzie ma to działać? Jeżeli ktoś nie będzie pracował będąc dzieckiem, to nie będzie wiedział, skąd rodzice biorą pieniądze? To może, nie wiem, porozmawiać na ten temat z dzieckiem? Już mi się nie chce wspominać o tym, że tego rodzaju „nauczanie szacunku do pracy” miałoby jakiś sens tylko i wyłącznie w sytuacji, w której na rynku byłoby przynajmniej tyle miejsc pracy, ilu jest poszukujących tejże. Ja wiem, że teraz część pracodawców płakusia, bo ich zdaniem mamy do czynienia z „rynkiem pracownika” (nie, nie mamy, i nigdy nie mieliśmy), bo okazuje się, że nie da się już prowadzić polityki kadrowej podobnej do tej, którą prowadzono pod koniec lat 90-tych i na początku XXI wieku. „Rynek pracownika” oznacza tyle, że część pracodawców musi przestrzegać kodeksu pracy, zaś część pracowników (są to raczej ludzie młodzi) nie chce zostawać „po godzinach” za darmo. Widać więc wyraźnie, że sytuacja części pracodawców pogorszyła się do tego stopnia, że zapewne do opisu polskiego rynku pracy użyliby oni mema „co za miejsce, nie do życia”. Ja sobie doskonale zdaje sprawę z tego, że starsze pokolenia mają tendencję do „nauczania” młodszych, przekazując im porady, które noszą znamiona mocno zdezaktualizowanych, ale nawet tym nie da się wytłumaczyć faktu, że w roku 2021 nadal dyskutujemy o tym, „czy dzieci powinny pracować”.


Nieco zabawnym znajduję fakt, że część z osób, które tak ciepło podchodzą do kwestii „nauczania młodzieży szacunku do pieniądza i pracy”, to ci sami ludzie, którzy twierdzą, że darmowe staże są spoko, bo dzięki nim młodzi ludzie mogą się nauczyć szacunku do pracy/etc. W kwestii darmowego stażowania, przypomniała mi się taka zabawna przygoda z czasów studiów. Otóż w trakcie studiowania socjologii poszedłem sobie na kurs, w ramach którego się uczyłem o różnych badaniach marketingowych/etc. Żeby zaliczyć ten kurs trzeba było przeprowadzić badania dla jakiejś firmy/organizacji. Prowadzących wała obchodziło to, czy studenciaki robiące te badania dostaną za to jakiekolwiek wynagrodzenie. To pewnie też miało nas czegoś nauczyć, ale do tej pory nie bardzo wiem czego. Insza historia „stażowa” to taka, którą opowiedziała mi znajoma z akademika. Otóż w ramach stażu (uczelnia wymagała wtedy od każdego studenciaka, coby jakiś staż sobie gdzieś odbębnił) trafiła do jednej firmy. Nie pamiętam już czym się zajmowała firma, ale pamiętam doskonale mechanizm, który stosowała. Firma „zatrudniała” w jednym momencie pierdylion stażystów. W momencie, w którym jedna „transza” stażystów kończyła „staż”, wymieniano ich na kolejnych. I znowuż, zapewne była w tym jakaś lekcja, ale jestem z Podkarpacia i po prostu nie rozumiem jej sensu.


Co zrozumiałe, w dyskusji „czy młodzi powinni pracować” nie mogło zabraknąć argumentów w rodzaju „abo ja pracowałem, jak byłem w szkole średniej, to teraz też młodzież może!”. W pewnym momencie zamieniło się to w przechwalanie się tym, „kto ciężej pracował”. Tak sobie czytałem te wszystkie wynurzenia i w pewnym momencie w głowie wykiełkowało mi pytanie: „skoro tak zajebiście wam było w tej ciężkiej pracy, to czemu już tak nie pracujecie?”. Gdybym był złośliwy, to napisałbym, że to „pracowałem w szkole średniej, więc wiem co to ciężka praca”, to taka „zapłakana kuzynka”, albo „kolega gej, który się nie obnosi”. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że nie, to, że ktoś przepracował kiedyś kilka miesięcy jako „fizyk” nie znaczy, że ma pojęcie o tym, jak to jest ciężko pracować fizycznie. Dla takiego kogoś była to jedynie „przygoda”, którą teraz może katować swoich rozmówców, próbując udowodnić swoją wyższość nad tymi, którzy „nie przepracowali ciężko ani jednego dnia”. Zjawiskowe jest to, że do tych ludzi nie dociera to, że z tego, że oni kiedyś tam sobie dla funu popracowali kilka miesięcy, nie wynika, że dzieciaki teraz muszą robić to samo. Jak tak sobie obserwowałem Wielką Wojnę o Pracę, to widziałem, że w pewnym momencie strona walcząca w imię „przedsiębiorczej młodzieży” zaczęła wrzucać jakieś wpisy, w których dzieciaki tłumaczyły, że w sumie to nie rozumieją o co chodzi, bo oni przeca pracują nie dlatego, że są biedni, ale dlatego, że nie chcą brać pieniędzy od rodziców i że w sumie to fajnie mieć jakąś „dodatkową kasę” (co pozwala na zbudowanie narracji „hurr durr, oni chcą zabrać młodym pieniądze!”). Każdy cytujący był, rzecz jasna, dumny, bo przecież „miał rację”, bo skoro młodzież chce pracować, to w sumie niby czemu jej tego zabraniać?


W tym momencie trzeba wrócić do wstępu do tego kawałka moich rozważań, w którym to wstępie wspomniałem o tym, że młodociani mogą w Polsce pracować „na legalu”. Tak jak to wspomniałem w tym Głośnym Wstępie, w teorii, wszystko wygląda fajnie, bo takiego młodocianego chronią przepisy i nie może on wykonywać prac, które mogłyby mu zaszkodzić/etc. Teoretycznie, bo PIP tak na dobrą sprawę „niewiele może”. Jeżeli ktoś ma chęć, to może sobie wyguglać raport (czy jak tam to się zwie) z kontroli w zakładach pracy, które zatrudniają młodocianych (wrzuciłbym link, ale miało być bez linków, tak więc). W telegraficznym skrócie: w tym raporcie widać było Polskę w pełnej krasie, bo wałów, które robili pracodawcy było od cholery. Tłumaczyli się tym, że przepisy za trudne, zła koniunktura, piniendzy mało na obsługę prawną/etc. (obstawiam, że tego rodzaju tłumaczenia to chleb powszedni dla kontrolerów PIP). W Polsce, z całą naszą długą historią „mienia wyjebane” na wszelkiej maści przepisy i obowiązki, tego rodzaju sytuacje są na porządku dziennym.  Tylko, że w tym konkretnym przypadku nie powinno się przechodzić nad tym do porządku dziennego, bo tu chodzi o dzieci (ja wiem, że to może brzmieć cokolwiek dramatycznie, ale nie zmienia to faktu, że tak, a nie inaczej się sprawy mają). W tym konkretnym przypadku wykonywanie pracy, której nie powinno się wykonywać, może mieć zły wpływ na rozwój dziecka. I naprawdę pasowałoby się zastanowić w tym miejscu, czy gra jest warta świeczki. Tzn., czy naprawdę warto bronić pracy świadczonej przez dzieci w imię własnego dobrego samopoczucia, mając świadomość tego, że państwo nie jest w stanie ochronić nawet tych dzieciaków, które są zatrudnione „na legalu”. Zupełnie bez związku z całą sprawą chciałem nieśmiało przypomnieć o tym, że jednym z zadań dorosłych jest dbanie o dzieci, a co za tym idzie, o zapewnienie im prawidłowego rozwoju.


Obserwując Wielką Wojnę o Pracę zdałem sobie w pewnym momencie sprawę z tego, że jedna z biorących w niej udział stron fetyszyzuję pracę. Dla tej „strony” praca już dawno przestała być środkiem do celu (życie na jakimś tam poziomie/etc.) i stała się celem samym w sobie (skojarzenia ze „sztuką dla sztuki” są w tym momencie całkowicie uprawnione). Tej „stronie” nie chodzi bowiem o to, że ktoś powinien się utrzymać, ale, że powinien robić to we „właściwy” sposób (czytaj – pracując, a najlepiej pracując ciężko). Nikogo nie powinno więc dziwić to, że dla takiej osoby każdy, kto ma inne zdanie w tej materii (i nie jest wyznawcą Świętej Pracy), jest po prostu jebanym leniem, promuje szkodliwe postawy/etc./etc. Dość zabawne jest to, że osoby stosujące taką retorykę poświęcają bardzo wiele czasu na przypominanie wszystkim dookoła, że PRL był zły (i że, na ten przykład, podejście do pracy było owym czasie cokolwiek przestarzałe/etc.). Czemu jest to zabawne? Bo retoryka, której używają do krytykowania osób, mających inne zdanie w temacie tego, czym jest praca, jest nieco unowocześnioną retoryką, której używały władze za czasów PRLu. Różnica polega na tym, że obecni wyznawcy „Świętej Pracy” chyba jeszcze nie wpadli na to, żeby osoby, które mają insze zapatrywania w kwestii pracy określać mianem „pasożytów społecznych”. Niemniej jednak nie można wykluczyć tego, że w jednej z kolejnych Wielkich Wojen o Pracę takie określenie zostanie wreszcie użyte. To będzie piękny uroboros argumentacyjny w wykonaniu zapiekłych „antykomunistów”. Za słusznie minionych czasów też zwalczano „szkodliwe postawy społeczne”, walczono z wszelkiej maści bumelantami/etc./etc. Aczkolwiek, może ja po prostu czegoś nie rozumiem i zdaniem tych osób to jedno akurat w czasach PRL-u było dobre? Pozwolę sobie tę obserwację (oraz cały tekst) spointować cytatem z pewnego brodacza: „Hegel powiada gdzieś, że wszystkie historyczne fakty i postacie powtarzają się, rzec można, dwukrotnie. Zapomniał dodać: za pierwszym razem jako tragedia, za drugim jako farsa.”.   
 


Jedno (jedyne) źródło:

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1384453192629604354


czwartek, 8 kwietnia 2021

Hekatomba

Z paroma tekstami było tak, że zastanawiałem się nad tym, czy w ogóle je pisać. Nie inaczej było w tym przypadku. Prawda jest bowiem taka, że tematy okołokoronawirusowe są wszędzie. Dumałem i dumałem, aż tu nagle objawił się 1 kwietnia 2021 i gargantuiczny fuckup z rejestracją na szczepienia (o którym dalej będzie [tak samo, jak o całej akcji szczepienia]). Tym samym, za ten tekst możecie podziękować Dworczykowi. Z góry uprzedzam, że nie będzie to zbyt pozytywnie nastrajający tekst, ale to pewnie udało się wam już wywnioskować z samego tytułu.


Zacznijmy od tego, że jeżeli chodzi o pandemię, to dla mediów jest to kolejna Mama Małej Madzi i mają absolutnie wręcz wypierdolone na to, czy przekazywane przez nie informacje są prawdziwe, czy też nie. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że kompulsywne publikowanie nie sprawdzonych informacji nie jest chorobą tylko i wyłącznie polskich mediów, ale tamte inne mnie znacznie mniej obchodzą ze względu na to, że mają raczej niezbyt duży wpływ na to, co się dzieje w naszym kraju. Nasze media nie zrozumiały, że pandemia nie jest „zwykłym” tematem. Nie zrozumiały tego, że w tym konkretnym przypadku podawanie niesprawdzonych informacji (i bawienie się w fearmongering) może się skończyć tym, że kupa ludzi umrze. Doskonałym przykładem clickbaitozy niech będzie to, co media robiły opisując szczepionki. Konkretnie zaś chodzi mi o te opisy, które doprowadziły do tego, że Ahmed Goldstein wrzucił u siebie obrazek o tym, jak to mężczyzna wziął i umarł, a jutro miał być zaszczepiony. Acz potem okazało się, że Ahmed został przelicytowany przez polskich redaktorów z Gazety Wrocławskiej, którzy wrzucili u siebie artykuł o następującym tytule: „Groźna sytuacja na przystanku MPK. Upadł mężczyzna, który wracał ze szczepienia”.  Rzecz jasna, w artykule stało praktycznie tyle, ile w tytule. Jeżeli ktoś chciałby się dowiedzieć tego, czy wyglebienie na przystanku miało związek ze szczepieniem, to się nie dowiedział. Jaka więc była wartość tego artykułu? Jeżeli chodzi o wartość rozumianą jako „klikalność” i wejścia na stronę, to pewnie była ona spora, ale jeżeli chodzi o wartość informacyjną, to była ona żadna. I znowuż, nie chodzi o to, żeby obejmować „tajemnicą państwową” informacje dotyczące efektów ubocznych szczepień (każdy lek je ma, tak więc). Chodzi o to, żeby w takich, a nie innych okolicznościach (pandemia i te sprawy) starać się o dość rzeczowe informowanie. Przykładowo, jeżeli wywalenie się na przystanku miało związek ze szczepieniem, to należy o tym wspomnieć i opisać jak do tego doszło (chodzi o przyczyny medyczne). Jeżeli zaś nie, to nie należało wspominać o tym, że mężczyzna, który się tam był wywalił, wracał ze szczepienia. No chyba, że był to wstęp do artykułów o łamiących tytułach „Groźna sytuacja na przystanku MPK. Upadł mężczyzna, który zjadł rogalik, zakupiony w pobliskiej piekarni”.


Do szczepień jeszcze wrócimy, teraz zaś zajmiemy się kontekstem, w którym całą akcję szczepień należy osadzić. Kontekst ten jest dość ponury. Tak się bowiem złożyło, że jest nim śmierć. Przyznać muszę, że w tym miejscu musiałem sobie zrobić przerwę w pisaniu, bo szczerze mówiąc (tzn. pisząc) nie bardzo wiedziałem jak ugryźć problem. Czemu nie wiedziałem? Ano temu, że do tej pory wszystko wyglądało nieco inaczej. Do tej pory (mam tu na myśli obserwowalny przeze mnie kawałek czasu), jeżeli władze naszego kraju (nie chodzi mi o te obecne, po prostu władze) podjęły jakąś idiotyczną decyzję, to kończyło się to przeważnie na tym, że państwo traciło głównie środki finansowe. Bywało tak, że państwo traciło obywateli. Doskonałym przykładem będzie skrajny jebałpiesizm elit politycznych, które zupełnie ignorowały fakt, że pod koniec lat 90-tych i na początku XXI wieku wyż demograficzny będzie wchodził na rynek pracy. Ów jebałpiesizm doprowadził do tego, że spora liczba Polaków wyemigrowała z Polski w poszukiwaniu pracy. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że „najbardziej lewicowa partia w Polsce” (w ujęciu niektórych ludzi deklarujących poglądy lewicowe) rządziła akurat wtedy, gdy UE otworzyło się na polskiego pracownika. Efektem tego „otwarcia się” było to, że kupa ludzi wyjechała z kraju. Mam to szczęście, że jestem na tyle stary, że pamiętam, jak bardzo „najbardziej lewicowa partia w Polsce” miała to wtedy w dupie i jak bardzo bagatelizowano ten problem. Pamiętam, jak w październiku 2007 przekonywano nas, że spadek bezrobocia nie wziął się stąd, że ludzie wyjechali. Nic z tych rzeczy, on się wziął stąd, że za rządów PiSu utworzonych zostało ponad milion miejsc pracy (od razu zastrzegam, że nie dam rady tego oblinkować, podam jedynie datę i nazwę audycji radiowej). No, ale to dygresja tylko.


Czasem zdarzało się, że władze decydowały się na wysyłanie żołnierzy na te, czy inne misje i kończyło się to tym, że część żołnierzy wracała do kraju w trumnach, ale skala była bez porównania mniejsza od żniw, które teraz ma w Polsce koronawirus. Reasumując, do tej pory chujowe decyzje władz oznaczały głównie straty finansowe. Teraz wygląda to zupełnie inaczej. Złe decyzje rządzących przekładają się na śmierć tysięcy obywateli naszego kraju. Nie można więc tego żadną miarą porównać ani do emigracji (bo zmarły, w przeciwieństwie do emigranta, raczej nie wróci do kraju [w tym miejscu powinien być jakiś żart o nekromantach, ale nic mi nie przychodzi do głowy]). Na nasze nieszczęście kontekst ów przytrafił się władzy, która każdy problem rozpatruje pod kątem tego: jak wpłynie to na jej słupki sondażowe. Dla obecnych władz nie liczy się nic więcej. Ja wiem, że ktoś może zarzucić mi to, że no w sumie o chuj mnie chodzi? Każda władza będzie dążyła do tego, żeby, no cóż, utrzymać władzę. I ja się z tym zgadzam, ale do tej pory władza płaciła za „trwanie” publicznymi pieniędzmi. Teraz zaś płaci za to życiem ludzi.


Jak to już wspominałem w swoich głośnych tekstach, ostatnią dobrą decyzję obecne władze podjęły w marcu 2020. Jestem się w stanie założyć o wiele, że gdyby nie to, co stało się we Włoszech, lockdownu by nie było, bo nasza władza do pewnego momentu nie traktowała pandemii poważnie (stąd te heheszki z wkładaniem lodu do majtek, czy tam z maseczek [i te, kurwa, suchary Szumowskiego, że „ale doustnie te maseczki?”]). Zaczęła traktować poważnie w momencie, w którym system ochrony zdrowia we Włoszech się załamał i nikt nie robił tajemnicy z tego, że trzeba decydować o tym, kto powinien dostać wolny respirator, a kto powinien zacząć przyzwyczajać się do permanentnego wstrzymywania oddechu. Potem było już tylko gorzej. Tak, wiem, utworzono szpitale tymczasowe, ale po pierwsze, nie byliśmy pionierami w tej kwestii, a po drugie, śmiem twierdzić, że na samym początku te szpitale były sprytnym pomysłem na to, żeby ktoś sobie zarobił (jeżeli dało się na niewidzialnych respiratorach, to na pewno dało się też na szpitalach). Przy okazji tych szpitali warto wspomnieć, że lekarzy do ich obsługi (których to lekarzy w Polsce zbyt wielu nie mamy) „pożyczano” z istniejących już placówek medycznych i na pewno nie przekładało się to na lepsze funkcjonowanie tych placówek.


Najpierw był ośli upór władzy odnośnie tego, kiedy powinny odbyć się wybory. Początkowo tłumaczono, że muszą się one odbyć wtedy, gdy Sasin miał je zorganizować „bo Konstytucja”. Potem zaś się okazało, że jak Gowin powiedział, że on jednak nie poprze ustawy (w oparciu o którą Sasin już wcześniej zaczął „organizować wybory”), to jednak już „bo Konstytucja” nie przeszkadzało w ich organizowaniu w późniejszym terminie. Warto w tym miejscu przytoczyć słowa obecnego Prezydenta RP, który z właściwą swej kondycji intelektualnej (tu powinno być jakieś argumentum ad Żulczykum, ale mi się nie chciało) przenikliwością stwierdził, że: „Jeżeli są warunki, by chodzić do sklepu, to są warunki, by pójść do lokalu wyborczego”. Kiedy okazało się, że wybory odbędą się na wakacjach, zaczęła się karuzela idiotycznych wypowiedzi i działań, które sprawiły, że obywatele zaczęli mieć srogo wyjebane na pandemię. Ujmujące jest to, że część ludzi twierdzi, że należy się cieszyć z tego, że Premier Tysiąclecia przeprosił za swoje słowa (wy już wiecie które). Ci sami ludzie ignorują zupełnie to, że te słowa przypominano mu w trakcie trwania drugiej fali (o tym też za moment będzie) i wtedy cały agitprop zaczął go bronić, że w sumie to Premier Tysiąclecia miał rację, bo wtedy pandemia była w odwrocie (no kurwa, nie była, bo nie mogła być). Mało tego, zaczęto też tłumaczyć, że Premier Tysiąclecia to geniusz, bo on (będzie capslock, tak więc uważajcie) PRZEWIDZIAŁ to, że na jesieni będzie druga fala, a głupia opozycja chciała wtedy wybory organizować. Geniuszom wygłaszającym te idiotyzmy zupełnie umknął ten drobny szczegół, że siła, z jaką w nas przypierdoliła druga fala, mogła mieć tyci tyci związek z tym, do jakich zachowań zachęcała nas władza w trakcie kampanii.


Potem zaś nasza genialna władza wpadła na jeszcze genialniejszy pomysł, jakim było otwarcie szkół w trybie stacjonarnym. Bo wiecie, nikt, ale to absolutnie nikt (poza całym pierdylionem ludzi) nie przestrzegał tych matołów przed tym, że to nie jest najlepszy pomysł. Czemu tak właściwie otwarto te szkoły? Ano temu, że po pierwsze „na Zachodzie” też tak robiono, a poza tym z sondaży wynikało, że społeczeństwo się tego domaga. Absolutnie nie dziwi mnie to, że część suwerena mogła mieć szczerze dosyć zdalnego nauczania. Zarówno nauczyciele, jak i rodzice nie byli przygotowani do tego, żeby z dnia na dzień przestawić się z nauczania stacjonarnego na zdalne. Ówczesny szef MEN miał to wszystko tak bardzo w dupie, że był łaskaw zwymiotować na belfrów: „to jest czas, żeby nauczyciele pokazali, że potrafią coś więcej niż tylko strajkować”. Nasze władze tak bardzo nie ogarniały tego, co się dzieje, że działania KE, mające na celu zapewnienie przepustowości sieci były wyśmiewane. No bo, tutaj pandemia, a ci się jakimś internetem przejmują. Bo wcale, kurwa, nie było tak, że praktycznie całe państwa z dnia na dzień przechodziły (na tyle, na ile było to możliwe) w tryb „online”. No ale, jak się non stop pierdoli o wyklętych i straszy obywateli elbagietami, to można się na tyle zafiksować w swoich poglądach, że przestaje się ogarniać rzeczywistość. No dobrze, początek nauczania zdalnego nie wyglądał zachęcająco. Gdyby władza nie puściła się poręczy i nie uwierzyła w swoje własne narracje, w myśl których Polska rzuciła koronawirusa na kolana, to pewnie ktoś tam wpadłby na pomysł „ej, a może by tak jakoś ogarnąć, na wszelki wypadek, jak powinno wyglądać nauczanie zdalne”.


Daleko idąca nonszalancja polskich władz doprowadziła do tego, że na jesieni koronawirus powstał z kolan i eufemizując, przypierdolił w nas z siłą, którą można porównać jedynie do tej, z którą członkowie Zjednoczonej Prawicy (i pracownicy rządowych mediów) trzymają się stołków. Efekt końcowy (w ujęciu rocznym rzecz jasna, bo póki co, końca pandemii nie widać) był taki, że w roku 2020 odnotowaliśmy 67 tysięcy zgonów więcej, niż w roku 2019. No, ale nie uprzedzajmy faktów. Gdy z liczby dziennych przyrostów zachorowań zaczęło wynikać, że „nie jest dobrze”, rząd długo się zastanawiał, „co dalej”, aż wreszcie podjęta została decyzja o przejściu nauczania w tryb zdalny. Rzecz jasna, nie odbyło się to tak, że cała edukacja przeszła w tryb zdalny jednego dnia. Nic z tych rzeczy.  Najpierw (19-10-2020) w tryb zdalny przeszły szkoły średnie i uczelnie wyższe. Tydzień później (26-10-2020), w tryb zdalny przeszły klasy 4-8. Dopiero 09-11-2020 na nauczanie zdalne poszli uczniowie klas 1-3. Czemu odbywało się to w ten sposób? Jestem się w stanie założyć o wiele, że jakiś przygłup (a raczej całe ich zbiorowisko) wpadł na to, że „po co zamykać wszystko od razu? Najpierw zamkniemy tylko trochę i może akurat to wystarczy?”. No i jakoś tak się złożyło, że ta metoda nie zdała egzaminu (zupełnie nie wiem dlaczego, bo przecież koronawirus powinien przestać rozprzestrzeniać się via szkoły podstawowe, skoro uczelnie wyższe i szkoły średnie przeszły w zdalny tryb nauczania, prawda?). Wprowadzono więc nie-lockdown (wprowadzenie lockdownu było niemożliwe, bo Premierowi Tysiąclecia byłoby przykro). W przysłowiowym międzyczasie Zjednoczona Prawica wpadła na pomysł, że warto by było zaostrzyć prawo aborcyjne. Wywołało to falę protestów, która to fala protestów została momentalnie wykorzystana przez rządowy agitprop (panicznie szukający winnych tego, że Polacy nadal chorują na koronawirusa i mimo tego, że nie trzeba się go bać mają, kurwa, czelność umierać). I nic do rzeczy nie miało to, że daty się nie zgrywały ni cholery. Zjednoczona Prawica (i rządowi mediaworkerzy) tak bardzo odleciała, że pojawiło się trochę komentarzy, w który stało, że Rafał Trzaskowski zaraził się koronawirusem na protestach (jeżeli faktycznie by tak było, to trzeba by było zgłosić do WHO kilkumiesięczny okres inkubacji).


Wydawać by się mogło, po tym, co stało się na jesieni, nawet Zjednoczona Prawica zrozumie, że koronawirus nie ogląda TVP Info i nie przejmuje się tym, że w Polsce został już kilkukrotnie pokonany. Niestety, okazało się, że ci kretyni jednak tego nie zrozumieli. Gdy Wielka Brytania szykowała się do lockdownu ze względu na to, że na Wyspach rozpędzał się właśnie brytyjski wariant koronawirusa, Zjednoczona Prawica uznała, że warto by było ściągnąć do kraju Polaków, coby wrócili przed tym lockdownem. Bo przecież wcale nie było tak, że Wielka Brytania ten lockdown wprowadzała z jakiegoś konkretnego powodu, prawda? A nie, czekajcie, oni to zrobili dlatego, że brytyjski wariant jest bardziej zaraźliwy. Następnie zaś puszczono klasy 1-3 do szkół. No i, kurwa, nie uwierzycie jaka akcja. Jest gorzej niż na jesieni. Ofiar śmiertelnych prawie na pewno będzie więcej. Po pierwsze dlatego, że „dzienne przyrosty” przeskoczyły te jesienne. Po drugie zaś, na jesieni sytuacja wyjściowa była lepsza niż teraz (mniejsze obłożenie szpitali/respiratorów/etc.). W przypadku zgonów, będących efektem utrudnionego dostępu do OZ, też pewnie będzie gorzej ze względu na nawarstwianie się (wydłużanie kolejek/etc.).


W tym miejscu chciałbym bardzo podziękować Stanisławowi Karczewskiemu, któremu (zapewne przez przypadek) przydarzył się moment szczerości :”Rząd bał się hejtu i dlatego nie przetestowano i nie odizolowano osób, które przyleciały z Wielkiej Brytanii na Boże Narodzenie”. Przyznam się wam tutaj, że jak mnie po raz pierwszy ta wypowiedź wjechała przed oczęta, to sobie pomyślałem, że to jest na tyle głupie, że nawet Karczewski nie mógł tego powiedzieć. Potem okazało się, że (po raz kolejny) byłem w błędzie. Prócz tego o hejcie, Karczewski sobie dywagował w temacie tego, że w sumie to nie było jak ogarnąć kwarantanny dla tych ludzi, no bo niby gdzie? W Polsce, czy w Wielkiej Brytanii? Jak już wspomniałem jestem Karczewskiemu wdzięczny, bo swoją wypowiedzią potwierdził to, że obecna władza przejmuje się głównie słupkami sondażowymi. I to jest moi drodzy zajebisty problem. Bo ja rozumiem, że władza chce nadal być władzą, ale wydaje mi się, że władza powinna również (choć trochę) przejmować się tym, co się dzieje z obywatelami kraju, w którym władzuje. Owszem, może i testowanie i przymusowa kwarantanna dla ludzi podróżujących z Wysp spowodowałaby „hejt w internecie”, ale śmiem twierdzić, że życie obywateli kraju, którym się zawiaduje, powinno być cokolwiek ważniejsze od tego, że ktoś napisze w internecie, że ten czy owy jest chujem.  Tak, mam świadomość tego, że nawet przetestowanie wszystkich tych ludzi (+ kwarantanna) nie sprawiłoby, że wariant brytyjski nas ominie, ale śmiem twierdzić, że być może skala zjawiska byłaby mniejsza, a co za tym idzie, może nie mielibyśmy do czynienia z tak wieloma ofiarami śmiertelnymi. Zdaję sobie sprawę z tego, że sprawa jest złożona, bo po tym, co władze zafundowały nam na jesieni, kolejna fala była formalnością i mogło być też tak, że gdyby udało się spowolnić wariant brytyjski, to ten „zwykły” doprowadziłby do podobnego wzrostu liczby zachorowań. Niemniej jednak, nie jest to argument za tym, żeby ściągać do kraju ludzi, którzy mieli styczność z bardziej zaraźliwą wersją wirusa i olać ich testowanie. Warto w tym miejscu nadmienić, że w pewnym momencie Zjednoczona Prawica rozpostarła dupochron i zaczęła produkować narracje, w których stało, że lewaki, dupa, cicho, bo jak ktoś był chętny do testowania, to mógł się przetestować (tak samo z kwarantanną, jak ktoś chciał, to mógł się „kwarantannować”). Idealnym podsumowaniem tego, że to wszystko (testy i kwarantanna) było dostępne „dla chętnych” był wpis jednego ćwiterianina: „Tak, ci ludzie z GB przyjechali przed świętami, żeby się przetestować i iść na kwarantannę.”  


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Do pewnego momentu Zjednoczona Prawica nieszczególnie przejmowała się tym, że obywatele naszego kraju sobie umierają. Jednakowoż zmieniło się to po tym, jak okazało się, że partia rządząca zaczyna wypadać w sondażach raczej średnio. Na domiar złego (rzecz jasna „złego” dla partii) w sieci pojawia się coraz więcej krytycznych komentarzy i wszelkiej maści historii, z których wynika, że „nie jest dobrze”. W jednym z programów (nie przypomnę sobie, w którym) mignął mi Zandberg, który opowiadał o tym, że generalnie to teraz trzeba się skupić na walce z koronawirusem, ale gdy już będzie „po wszystkim”, trzeba będzie odpowiedzieć sobie na pytanie „jak do tego doszło” (w domyśle – do hekatomby, która przydarzyła się Polsce). Co prawda, Zjednoczona Prawica ma w dupie to, co będzie „kiedyś”, ale tym razem okazało się, że „kiedyś” przyszło już teraz i suweren (chodzi, rzecz jasna o tę niefoliarską część suwerena i tę niebędącą żelaznym elektoratem partii rządzącej) nie kryje się z tym, że winnego (a raczej winnych) znalazł. Do tej pory partia rządząca mogła praktycznie każdego swojego wału bronić na zasadzie „no ale oni też to robili!”. Nie inaczej było w przypadku zgonów. Do pewnego momentu Zjednoczona Prawica broniła się przy użyciu narracji „no ale za pratformy ludzie umierali na świńską grypę!”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że najpierw narracje te testowali w internecie „niezależni internauci”. Potem przyszła jesienna hekatomba i nikt już nie próbował stosować metody „na świńską grypę”.


Nie oznacza to, rzecz jasna, że Zjednoczona Prawica wyrosła ze zwalania winy za swoje fuckupy na innych. Tym razem winna jest Unia Europejska, bo jak to powiedział Genialny Strateg (w skrócie) UE się dała ograć w negocjacjach tak, jak dzieci. Nieśmiało przypominam, że Genialny Strateg wie, jak to jest zostać ogranym, bo nie tak dawno temu został ograny najpierw przez Gowina, a potem przez Ziobrę. No, ale to dygresja była. Najważniejsze jest to, że to wszystko wina UE. Niestety, nikt nie zapytał Genialnego Stratega o to, czy to UE zmusiła polskie władze do podejmowania wszystkich tych kretyńskich decyzji, które zostały przeze mnie opisane w niniejszym (głośnym) tekście. Już mi się nawet nie chce wspominać o tym, że gdyby nie było UE i gdyby dookoła była upragniona przez Genialnego Stratega „Europa Ojczyzn”, to najpierw szczepiłyby się bogatsze państwa (czy tam, jak woli prawica „ojczyzny”), a my musielibyśmy poczekać na swoją kolej. Jeżeli chodzi o typowe dla spindoktorów obecnej władzy zagrywki, to na uwagę zasługują wrzutki w rządowych mediach, w których stoi, że sytuacja w tym, czy innym państwie jest już na tyle poważna, że za ileś tam tygodni może się w nich załamać ochrona zdrowia. Tak więc Zjednoczona Prawica zrozumiała, że problem jest poważny, ale to nadal jest dla tejże partii problem natury stricte wizerunkowej. Z tego właśnie powodu Premier Tysiąclecia nie ogłasza już wprowadzania nowych obostrzeń.


O tym, jak bardzo Zjednoczona Prawica troszczy się o obywateli, można było się przekonać pod koniec marca, kiedy to Zbigniew Ziobro strzelił fochem w temacie obostrzeń: „Pan premier być może zechce wcześniej o tym porozmawiać. W tej chwili takich rozmów jeszcze nie było. Nie wiemy jakie są tutaj zamiary premiera”. Dodajmy do tego to, że członkowie Solidarnej Polski non stop nawijają o tym, jak to oni nie poprą Europejskiego Funduszu Odbudowy (wiadomo, że Solidarna Polska wyżywi się sama). Dywagacje odnośnie tego, czy Jarosław ma jeszcze na tyle siły politycznej, żeby kazać Ziobrze zamknąć mordę, a jego podwładnych zmusić do głosowania zgodnie z sumieniem Jarosława Kaczyńskiego są teraz mało istotne. Istotne jest to, że w trakcie pandemii, która dla Polski oznacza hekatombę, dla tej menażerii ważniejsze od walki z pandemią są jakieś prywatne animozje i zranione ambicje. To, że w Zjednoczonej Prawicy dochodzi do coraz większych tarć nie powinno dziwić nikogo, kto ma w pamięci to, że zarówno Gowinoidy, jak i Ziobryści powiększyli w 2019 stan posiadania kosztem PiSu. Można w ciemno założyć, że to, co wypływa na wierzch jest odzwierciedleniem zakulisowych walk o dostęp do koryta. Mina Jarosława Kaczyńskiego, który ogłaszał „historyczne zwycięstwo” sugerowała, że raczej był świadomy tego, ile jego własną partię kosztowało owo zwycięstwo. Do tych animozji trzeba dodać politykę kadrową Zjednoczonej Prawicy, którą podsumował jakiś czas temu Radosław Fogiel (indagowany w temacie tego, czemu jego partia nie zatrudnia fachowców w SSP): „Trafiali tam eksperci z rynku, trafiały tam osoby z tytułami naukowymi, z uczelni. Problem okazał się taki, że ich sposób myślenia o gospodarce i zarządzaniu, był zupełnie sprzeczny z tym, co Prawo i Sprawiedliwość ma w swoim programie”. Pandemia nie zmieniła w tej kwestii absolutnie nic. Zjednoczona Prawica nadal preferuje Biernych Miernych i Wiernych. Teraz preferuje ich pewnie nawet bardziej. Czemu? Ano temu, że gdyby ściągnęli fachowców, to ci fachowcy nie cackaliby się z politykami, którym wydaje się, że „się znają” i w momencie, w którym rząd podjąłby jakąś idiotyczną decyzję, poszliby do mediów i powiedzieli, że czarne jest czarne, a białe jest białe. Zjednoczonej Prawicy nie są więc potrzebni fachowcy, ale ludzie z jakimiś tam tytułami, którzy będą swoim autorytetem firmować decyzje rządu. Jeżeli ktoś ma jakieś wątpliwości w tej kwestii, to ja uprzejmie takiej osobie przypomnę, że słowa o tym, że gdyby testowano Polaków ściągniętych z Wysp, to „rząd by hejtowano” najpierw padły z ust prof. Horbana, a Karczewski je powtórzył. Horban najprawdopodobniej zapomniał o tym, że jest lekarzem, a nie spindoktorem Zjednoczonej Prawicy.


Sama Zjednoczona Prawica nie kwapi się specjalnie do brania odpowiedzialności za swoje działania. Znowuż przyjdzie nam pochylić się nad twórczością Radosława Fogla, który odpytywany w TVN24 opowiadał 23 marca o tym, że: „Zgony i tragedie nie są efektem polityki rządu (...) Dzisiejsza sytuacja nie jest efektem polityki rządu, ona jest efektem działań koronawirusa”. Tłumaczył również, że w sumie to nie tylko u nas jest chujowo. Partia rządząca po raz kolejny stosuje „wielonarrację”. Z jednej bowiem strony politycy tejże partii przyznają, że w sumie to popełniono różne błędy (otwarcie szkół we wrześniu, olanie testowania ludzi ściągniętych z Wysp/etc.), ale potem zawsze wyjdzie jakiś Fogiel i będzie opowiadał, że w sumie to winy za to, co się dzieje, nie ponosi rząd. No więc, panie Radosławie, owszem, kurwa, ponosi. Jeżeli otworzyliście szkoły i doprowadziliście w ten sposób do znacznego wzrostu liczby zachorowań (co przełożyło się na wzrost liczby zmarłych), to nikt poza wami nie ponosi za to konsekwencji. Owszem, ludzie umierają dlatego, że zarazili się koronawirusem, ale to wy doprowadziliście do tego, znacznie łatwiej było się zarazić (nie wspominając o tym, że swoim pierdoleniem o wirusie w odwrocie sprawiliście, że ludzie się przestali bać).


No dobrze, podsumujmy to co się dzieje: rządzi nami partia, której wydaje się, że koronawirus ogląda TVP Info. Partia, której decyzje spowodowały śmierć kilkudziesięciu tysięcy Polaków. Partia, która brzydzi się fachowcami, bo ci mają czelność mieć własne zdanie. Partia, która w trakcie pandemii napierdala się sama ze sobą o koryto. Skoro podsumowanie mamy już za sobą, to teraz możemy przejść do Narodowego (bo jakże by, kurwa, inaczej mogło się nazywać cokolwiek wymyślonego przez Zjednoczoną Prawicę?) Programu Szczepień. Ponieważ w pewnym momencie doszło do fuckupu i Dworczyk (zasłużenie) stał się obiektem krytyki, cały partyjny agitprop rzucił się do zapewniania nas o tym, że w sumie ten Dworczyk to zajebisty koleś i że „ogarnął operację na miarę lądowania w Normandii” (nie, nie ja wymyśliłem to porównanie. Zrobił to jeden z dronów Prezydenta RP). Generalnie to próbowano nas wszystkich przekonać do tego, że Dworczyk ogarnął system szczepień praktycznie „od zera”. W tym miejscu chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że bardzo się cieszę z tego, że to, kurwa, nie prawda, a Dworczyk nie musiał ogarniać niczego „od zera”, bo wtedy zapewne pierwsze szczepienia odbyłyby się w roku 2023 (bo to rok wyborczy).


Z tą Unią Europejską to jest tak, że oni tam w tej Brukseli lubią wszelkiej maści dokumenty. Dzięki temu można się było dowiedzieć, że to nie „Bruksela”, a kraje członkowskie zignorowały zagrożenie koronawirusem. Kiedy Komisja Europejska oferowała wsparcie krajów członkowskich (i np. olano możliwość „zbiorowych zakupów”), przedstawiciele krajów członkowskich tłumaczyli, że mają wszystko, czego im trzeba. Gdy okazało się, że było to podejście za bardzo optymistyczne i w różnych krajach zaczęło brakować różnych rzeczy, część z rządów zaczęła zwalać winę za swoje fuckupy na (a jakże) „Brukselę”. Dzięki temu zamiłowaniu do dokumentów, możemy sobie również wejść na stronę ECDC (Europejskie Centrum ds. Zapobiegania i Kontroli Chorób) i zobaczyć, jak wyglądały deklaracje państw członkowskich odnośnie tego, „jak to będzie z tymi szczepieniami”. Nas będzie interesował dokument pt. „Overview of COVID-19 vaccination strategies and vaccine deployment plans in the EU/EEA and the UK”. W telegraficznym skrócie. Państwa członkowskie musiały złożyć w Brukseli kwity odnośnie tego, jak sobie zaplanowały programy szczepień.


Dzięki temu, że rząd Premiera Tysiąclecia musiał złożyć te kwity, możemy się przekonać, jak to było z tym „budowaniem od zera” programu szczepień. W tabelce, w której zebrano to, w jaki sposób państwa członkowskie chcą zadbać o to, żeby rozrzucanie szczepionki odbywało się bezproblemowo (od razu zastrzegam, że to moje bieda-tłumaczenie) polski rząd stwierdził, że użyje do tego personelu medycznego, który już teraz zajmuje się szczepieniem ludzi. Dodatkowo, nasz rząd nie chciał się zgodzić na jakieś zbiorowe zakupy  Środków Ochrony Osobistej, albowiem twierdził, że mamy wystarczające zapasy (ciekaw jestem, czy wliczano w to 100 milionów masek, które obiecał w trakcie kampanii Prezydent RP). Jeżeli zaś chodzi o to „w jaki sposób ludzie będą szczepione”, to Premier Tysiąclecia zadeklarował, że Polska to ogarnie, wykorzystując już istniejące punkty szczepień/ośrodki zdrowia, a poza tym to skorzystamy z infrastruktury, której używamy do szczepień na grypę/innych szczepień. Zupełnie bez związku z całą sprawą przypomnę, że w Polsce ostatnimi czasy na grypę szczepiło się pi razy oko 4% obywateli. W tym miejscu chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że jestem oburzony. Oburzony na Premiera Tysiąclecia, który w oficjalnych dokumentach poświadczył nieprawdę. Przecież nie korzystamy z żadnej istniejącej infrastruktury, bo Dworczyk to wszystko budował od zera ([OPERACJA OVERLORD INTENSIFIES]), bo przecież by nas nie okłamywano, prawda?


Nieco zaś bardziej na serio, w tym samym dokumencie stało, że Polska planuje przeszkolenie dodatkowego personelu, coby masowe szczepienia dało się ogarnąć. Wspominam o tym zupełnie bez związku z tym, że: „Duża część aptek i farmaceutów w Polsce jest przygotowana do procesu szczepień – podkreślają przedstawiciele Związku Zawodowego Pracowników Farmacji. Dzięki podpisanej właśnie przez prezydenta ustawie będzie to możliwe już w II kwartale. Kilka tysięcy farmaceutów rozpoczęło szkolenia w Centrum Medycznym Kształcenia Podyplomowego potrzebne do tego, żeby wykonywać szczepienia. Rozszerzenie listy zawodów, które mogą to robić, ma przyspieszyć proces wyszczepiania społeczeństwa. Dodatkowe szczepionki Pfizera, który dotarły do Polski pół roku przed terminem, będą więc mogły zostać szybko wykorzystane.”. Kluczowe w powyższym cytacie jest to, że ci farmaceuci rozpoczęli szkolenia (artykuł jest 6 kwietnia 2021). Jest to kluczowe o tyle, że kwity na ECDC opublikowano 2 grudnia 2020. Gdybym był złośliwy napisałbym, że sporo czasu minęło od momentu, w którym ogłoszono, że będziemy (jako kraj) szkolili dodatkowy personel do momentu, w którym zaczęliśmy to robić. Ponieważ złośliwy nie jestem napisze jedynie tyle, że to się wprost idealnie wpasowuje w bóldupienie Zjednoczonej Prawicy „hurr durr Unia zła, bo mao szczepionek daje”. Tak się bowiem składa, że gdybyśmy te szczepionki dostali, to pewnie nie dalibyśmy rady ich zużyć (nie, wyjebanie do zlewu rozmrożonej szczepionki się nie liczy). Na nasze szczęście Dworczyk nie musiał „budować od zera” zbyt wielu rzeczy, bo o ile w przypadku Sasina „organizowanie wyborów” kosztowało nas 70 baniek, to w przypadku Dworczyka koszt „zbudowania systemu szczepień od zera” liczylibyśmy w kolejnych tysiącach ofiar. Tak się bowiem składa, że ilekroć Dworczyk z kolegami i koleżankami musieli coś „budować od zera”, kończyło się to fuckupami. Co jest o tyle spektakularne, że do ogarnięcia mieli w sumie jedynie kawałek logistyki (stackowanie dawek, rejestracje i dostarczanie jej do punktów szczepień). W praktyce, jedyną sensowną decyzją Dworczyka było składowanie szczepionek „na drugą dawkę”. Choć na początku był za to krytykowany, to w kontekście tego, że w pewnym momencie przycięło dostawy okazało się, że miał rację.


Osobną kwestią jest to, że nie będziemy się mieli okazji przekonać o tym, jak bardzo Dworczyk z kolegami i koleżankami musieli się napracować i jakie trudne decyzje musieli podejmować. Nie będziemy się tego mogli dowiedzieć dlatego, że (co za przypadek) spotkania tego konkretnego zespołu zadaniowego nie są protokołowane. Decyzje i polecenia nie są wydawane w formie pisemnej. Takie były efekty kontroli poselskiej, którą w KRPM usiłowały przeprowadzić posłanki Lewicy (Agnieszka Dziemianowicz-Bąk i Małgorzata Prokop-Paczkowska). Napisałem „usiłowały”, bo ciężko skontrolować dokumenty, których nie ma. Ja tam co prawda prosty bloger jestem, ale wydaje mi się, że brak kwitów przydaje się tylko i wyłącznie wtedy, gdy, no cóż, „ma się coś do ukrycia”. Jeżeli bowiem wszystko jest ogarniane zgodnie z prawem/przepisami/etc. to czemu tak właściwie nie miałoby być to protokołowane? Taki brak „papierów” mógł być efektem problemów z przepchnięciem ustawy bezkarnościowej (czy tam programu „bezkarność+”) przez Sejm. Co prawda, posłowie PiS usiłują to obejść przy pomocy Trybunału Przyłębskiego (tak, oni na serio chcą żeby TP sprawdził, czy karanie kogoś za wały jest zgodne z Konstytucją), ale nie wiadomo, jak to się skończy. Poza tym, pamiętajmy o tym, że „zwycięzców się nie sądzi”. Jeżeli szczepienia zostaną ogarnięte i wrócimy do jako-takiej normalności, to ciężko będzie znaleźć odpowiednie poparcie społeczne do tego, żeby pociągnąć do odpowiedzialności autorów szczepień za to, że „nie produkowali zbędnych papierów” (tak to pewnie zostanie przedstawione). No bo co z tego, że jakieś tam problemy były i pomyłki, skoro udało się wyszczepić tyle, a tyle osób? Na pewno znajdzie się kraj, w którym szczepienia poszły gorzej, który to kraj będzie używany jako przykład tego, „jak mogłoby być, gdyby Dworczyk nie wykonał dobrej roboty”. Jeżeli więc ktokolwiek chce kopać, szukając jakichś wałów/wpadek, to teraz jest na to odpowiednia pora. Sytuacja, do której doszło w Krakowie (szpital dostał 1860 rozmrożonych szczepionek [obstawiam, że chodzi o Pfizera]) sugeruje, że być może Dworczykowi (razem z kolegami i koleżankami) udało się zjebać nawet ten niewielki kawałek logistyki, którym miał się zajmować.


KRPM co rusz chwali się kolejnymi liczbami zaszczepionych, ale tak po prawdzie, jak się na to patrzy z zewnątrz, to ciężko ogarnąć, co tak właściwie te liczby znaczą. Na stronach gov.pl można co prawda zobaczyć ze zaszczepiono tyle, a tyle milionów ludzi, ale nie ma tam nigdzie informacji w temacie tego, jak duży % osób w danym wieku udało się zaszczepić. Tak, wiem, można sobie poszukać danych (ilu Polaków w takim, a takim wieku żyje w Polsce), ale powiedzmy sobie szczerze: oni powinni te dane wrzucić sami z siebie. Bez tych danych nie da się bowiem ustalić, ile brakuje do osiągnięcia odporności grupowej (czy tam zbiorowej). Tzn. wiadomo, że brakuje jeszcze w cholerę, ale warto by było się dowiedzieć, ile to „w cholerę” wynosi. Ponieważ jestem upierdliwy z natury, pozwolę sobie zwrócić uwagę na ten fragment dworczykowych tłumaczeń (po fuckupie z rejestracją 40-latków „na kwiecień”), w których wyjawiał on przyczyny, dla których w ogóle się na to zdecydowano: „Spadła dynamika umawiania się na szczepienia i dlatego zdecydowaliśmy się uruchomić tę grupę ze stycznia w wieku 40-60 lat.”. Jeżeli mam być szczery, to brzmi to cokolwiek alarmistycznie, albowiem wynika z tego, że starsze roczniki nie rejestrują się na szczepienia (a co za tym idzie, „odporność grupowa” nam odjeżdżać zaczęła).


Żebyśmy mogli w pełni docenić skalę tego, jak bardzo „nie jest dobrze” popatrzmy na liczby i %. Osób w wieku 60+ mamy w Polsce ponad 9 milionów. Ze strony gov.pl mogłem sobie wyczytać, że jeżeli chodzi o szczepienia osób 60+ to (07-04-2021) zaszczepionych było około 4.5 miliona osób. Z tego więc wynika, że zaszczepiono (w przybliżeniu) 50% osób w wieku powyżej 60 roku życia. Specjalistą nie jestem, ale wydaje mi się, że to chyba nie jest jeszcze ta odporność zbiorowa. Teraz zaś zestawmy sobie z tymi 50% to, co powiedział Dworczyk w innej rozmowie: „O tym jak jest dużo wolnych miejsc w niektórych miastach świadczy fakt, że są osoby, które dzisiaj rano rejestrując się otrzymały termin jeszcze na dziś, bądź na jutro”. Czy tylko ja tu widzę problem zajebistych wręcz rozmiarów? Nie zrozumcie mnie źle. To dobrze, że zaczęto rejestrować młodszych chętnych (moje osobiste chipowanie odbędzie się 18-maja [no chyba, że znowu coś się pojebie z dostawami,]), ale mam świadomość tego, że jeżeli młodsze roczniki będą się szczepić tak samo chętnie, jak te starsze, bo odporność zbiorową osiągniemy po jakiejś pierdylionowej fali, jak już korona wybije tylu z nas, że ci zaszczepieni będą stanowili odpowiedni % populacji (tak wiem, w międzyczasie wjadą pewnie jakieś mutacje/etc.).


Zastanawiam się nad tym, czy w KPRM w ogóle ktoś myśli o tym, jak zachęcić ludzi do szczepień? I nie, kolejne spoty z Pazurą mogą nie wystarczyć. Ja wiem, że dla Zjednoczonej Prawicy i mediów rządowych znacznie istotniejsze jest to, kto kiedy rozmawiał z adminami (czy tam adminem) Soku z Buraka, ale śmiem twierdzić, że Polacy mają teraz nieco inne problemy. Ja wiem, że nawijanie o SzB przez 24/7 miało na celu przykrycie poważniejszych problemów (tak, tym razem to był prawdziwy „temat zastępczy”), ale wydaje mi się, że jedyne, co w ten sposób osiągnięto, to przekonanie sporej części suwerena do tego, że władza już nie bardzo ogarnia. Zjawiskowe jest to, że władza, której udało się stworzyć największą w Polsce machinę propagandową (nie będącą Kościołem katolickim), nie potrafi przy pomocy tej machiny „sprzedać” żadnego pożytecznego przekazu. Ja wiem, że ogarnianie merytorycznego przekazu nie jest tak fajne, jak robienie non stop materiału o „gównie w Wiśle”, ale może jednak warto by było spróbować? Jeżeli nie uda się osiągnąć odporności zbiorowej to będziemy się, jako kraj, czołgać od jednej fali zachorowań do drugiej. Ja wiem, że Zjednoczona Prawica ma teraz ważniejsze sprawy na głowie (żarcie się o stołki, jaranie się SzB/etc.)., ale ktoś powinien zacząć zadawać jej politykom pytania dotyczące tego, czy aby na pewno po zaszczepieniu wszystkich chętnych okaże się, że liczba zaszczepionych jest wystarczająca do tego, żebyśmy uzyskali odporność zbiorową? Czy ktokolwiek z KPRM zadał sobie trud i zastanowił się nad tym „czemu starsze roczniki nie chcą się szczepić”? Moim zdaniem, nie ma zbyt wiele czasu na wdrożenie jakiejś sensownej strategii zaradczej. Aczkolwiek może ja źle oceniam Dworczyka i jego kolegów/koleżanki. Może było tak, że oni opracowali jakąś strategię zaradczą i była to najlepsza strategia zaradcza na świecie, ale ponieważ nikt tego nie zapisał na spotkaniu, to po prostu o niej zapomnieli. Powinniśmy ich zrozumieć. Są tak bardzo zapracowani robieniem chuj wie czego (nie dowiemy się tego, czym oni się tam zajmowali, bo nie chcieli nas obarczać tą wiedzą), że mogą od czasu do czasu o czymś zapomnieć.    


Zastanawiałem się nad tym, czy jest jakaś graniczna liczba zgonów, po przekroczeniu której Zjednoczona Prawica uzna, że pandemia to problem na tyle poważny, żeby dać sobie na wstrzymanie z propagandą sukcesu. Jestem prawie pewien tego, że taka liczba nie istnieje. Może gdybyśmy wszyscy byli Sokiem z Buraka albo gównem w Wiśle, to władza zaczęłaby się nami przejmować. Niestety, dla Zjednoczonej Prawicy jesteśmy tylko słupkami w Excelu. Dlatego też, uważajcie na siebie i zachipujcie się tak szybko, jak będzie to możliwe.


Źródła:

https://gazetawroclawska.pl/grozna-sytuacja-na-przystanku-mpk-upadl-mezczyzna-ktory-wracal-ze-szczepienia/ar/c1-15508987

„Poranek Dnia w TOK FM” 06-10-2007 Kluzik-Rostkowska vs Jarosław Kurski.

https://wyborcza.pl/7,75398,25743701,w-sprawie-koronawirusa-glowny-inspektor-sanitarny-zaleca-politykom.html

https://twojezdrowie.rmf24.pl/porady/news-szumowski-o-koronawirusie-maseczki-nie-pomagaja-myjmy-rece-s,nId,4348586

https://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/artykuly/1465221,prezydent-jezeli-sa-warunki-by-chodzic-do-sklepu-to-sa-warunki-by-pojsc-do-lokalu-wyborczego.html

https://ec.europa.eu/poland/news/200310_streaming_pl

https://www.gov.pl/web/zdrowie/raport-o-zgonach-w-polsce-w-2020-r

https://www.ourkids.net/pl/nauka-w-czasach-pandemii.php

https://polskatimes.pl/karczewski-rzad-nie-testowal-przed-swietami-wracajacych-z-anglii-bo-spodziewal-sie-hejtu/ar/c1-15511053

https://www.rp.pl/Koronawirus-SARS-CoV-2/210329437-Zandberg-System-zacheca-do-ukrywania-ze-jest-sie-chorym.html

https://wiadomosci.onet.pl/kraj/koronawirus-stanislaw-karczewski-bledem-bylo-wyslanie-dzieci-do-szkol/xpglznn

https://twitter.com/rk202/status/1375872332200353793

https://konkret24.tvn24.pl/zdrowie,110/premier-na-swinska-grype-umieraly-setki-osob-dane-nie-potwierdzaja,1018693.html

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1377627159116840977

https://twitter.com/tvp_info/status/1376396929509298176

https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/obostrzen-epidemicznych-nie-oglasza-mateusz-morawiecki-premier-dlaczego

https://twitter.com/300polityka/status/1374647289373982725

https://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/kraj/artykuly/8116040,jaki-solidarna-polska-nie-poprze-funduszu-odbudowy.html

https://www.onet.pl/informacje/onetwiadomosci/solidarna-polska-potwierdza-sprzeciw-wobec-funduszu-odbudowy-to-kredyt-hipoteczny/t7exl4g,79cfc278

https://m.interia.pl/interia-tv/video,vId,2945828

https://www.rp.pl/Prawo-i-Sprawiedliwosc/210329918-Fogiel-Zgony-i-tragedie-nie-sa-efektem-polityki-rzadu.html

https://twitter.com/PSzrot/status/1378044409145614337

https://www.reuters.com/article/us-health-coronavirus-eu-prevention-excl-idUSKBN21J6FF

https://www.ecdc.europa.eu/en/publications-data/overview-current-eu-eea-uk-plans-covid-19-vaccines?

https://www.ecdc.europa.eu/sites/default/files/documents/Overview-of-EU_EEA-UK-vaccination-deployment-plans.pdf

https://businessinsider.com.pl/firmy/strategie/rzadowa-fabryka-miala-szyc-miliony-maseczek-miesiecznie-co-wyszlo-z-tej-obietnicy/mz7r222

https://szczepienia.pzh.gov.pl/faq/jaki-jest-poziom-zaszczepienia-przeciw-grypie-w-polsce/

https://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/kraj/artykuly/8135554,lewica-kontrola-poselska-program-szczepien.html

https://twitter.com/k_izdebski/status/1317052089684590593

https://wydarzenia.interia.pl/raporty/raport-koronawirus-chiny/polska/news-krakow-szpital-dostal-1860-rozmrozonych-szczepionek,nId,5154446

https://www.money.pl/gospodarka/szczepienia-deklarowales-chec-w-styczniu-jesli-masz-co-najmniej-40-lat-zaraz-cie-zaszczepia-6624301619395520a.html

https://www.gov.pl/web/szczepimysie/raport-szczepien-przeciwko-covid-19

https://demagog.org.pl/wypowiedzi/ile-jest-w-polsce-osob-powyzej-60-roku-zycia/

https://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/artykuly/8133368,dworczyk-przeprasza-za-chaos-wokol-szczepien-oddaje-sie-do-dyspozycji-premiera.html