piątek, 21 grudnia 2012

Witajcie w Tarnobrzegu – mieście, którego prezydent cieszy się 97% poparciem.

Tarnobrzeg ma nowego prezydenta. Tzn. „nowego”, bowiem od dwóch lat go mamy. Poprzedni rządził pełne trzy kadencje (12 lat), a i chyba wcześniej miał jakiś epizod „prezydencki”. Ale był to okres, w którym prezydent miasta nie był wybierany w wyborach bezpośrednich.

Nasz nowy prezydent w kampanii nieco za dużo naobiecywał. Obiecywał między innymi to, że zawsze będzie się kierował dobrem mieszkańców, będzie ich słuchał, będzie się z nimi spotykał i tego rodzaju dyrdymały standardowe w trakcie kampanii wyborczej. Jego problem polega na tym, że wybory wygrał, a jakoś nie bardzo się kwapił do tego, żeby wywiązywać się z obietnic dotyczących tego, ile czasu będzie miał dla mieszkańców. Stracił też „słuch społeczny”, który mu pomógł wygrać wybory. Podjął kilka bardzo niepopularnych decyzji, nie konsultując ich ze społecznością Tarnobrzega. Zdarza mu się powiedzieć o kilka słów za dużo - może to nie ta sama skala co Jarosław Kaczyński, ale społeczności tarnobrzeskiej się to za bardzo nie podoba. Podsumowując – jest nielubiany, co widać na forach internetowych i ogólnie „w internetach”. Ujmując rzecz innymi słowy, jakiekolwiek public relations, rozumiane jako budowanie pozytywnych relacji z otoczeniem, nie istnieje.

Nie tak dawno temu odbył się plebiscyt „echa dnia”, w którym mieszkańcy powiatów oceniali za pomocą wiadomości SMS (płatnych) to, czy dany polityk rządzi dobrze czy też źle. Żeby nie utrudniać – były tylko dwie możliwości odpowiedzi.

Rezultat plebiscytu pokazuje, że (delikatnie rzecz ujmując) ktoś przy nim majstrował. Nasz obecnie urzędujący prezydent cieszy się bowiem bardzo wysokim poparciem społecznym! 97% ludzi ocenia go pozytywnie, a jedynie 3% negatywnie. Biorąc pod rozwagę nastroje, jakie panują w mieście – wynik nierealny. Nawet 50:50 byłoby ciężko osiągnąć. Dwie możliwości pozostają. Albo obecnie urzędujący prezydent „wspomagał demokrację” albo też psikusa zrobiła mu opozycja.

Jeśli majstrował przy tym prezydent – jego motywacji tłumaczyć nie trzeba. Ot, chciał sobie dopomóc. Wyszło jednakże niezupełnie tak jak trzeba, bo ktoś nieco przedobrzył.

Czemu miałaby majstrować przy tym opozycja? Ano temu, że nasz obecnie urzędujący prezydent określany jest przez niektórych mianem Łukaszenki, a jego metody rządzenia jako Białoruskie. Abstrahując już od tego, że mnie osobiście tego rodzaju porównania drażnią z racji tego, że statystyczny polak wie o Białorusi tyle: „że Łukaszenka”. Abstrahując również od tego, że tego rodzaju retoryka w wykonaniu opozycji obnaża jej miałkość argumentacyjną. Tego rodzaju porównania są kontekstem, w którym obraca się nasz obecnie urzędujący prezydent. Popsucie wyników plebiscytu idealnie zlewa się z retoryką opozycji. No, jak Łukaszenka sobie pomógł w wyborach, tak prezydent sobie pomógł w plebiscycie. Aczkolwiek jest to mało prawdopodobne, bo mało kto spośród opozycji Tarnobrzeskiej wpadłby na tego rodzaju pomysł.

Tym niemniej, zupełnie zaskoczyła mnie reakcja prezydenta na ten wynik. Zasadnym byłoby obrócenie rezultatu w żart. No, maszyna licząca się popsuła, zabrakło przecinka między 9 a 7 albo coś w tym stylu. Co zrobił prezydent? Zadziałał jego zmysł „pablik rilejszyn”. Ze śmiertelną powagą wiejącą z każdego zdania, podziękował za poparcie udzielone mu przez głosujących. Mało tego - napisał, że jest również wdzięczny za głosy negatywne, bo są one dla niego ważne.

Nie za bardzo wiem jaki cel przyświecał prezydentowi, który te słowa napisał. No chyba, że faktycznie nikt nie majstrował przy wynikach (i nie organizował pospolitych ruszeń wśród znajomych), a prezydent wierzy w reprezentatywność rezultatów plebiscytu. Tylko, że biorąc pod rozwagę sytuację w Tarnobrzegu, wynik nie jest żadną miarą reprezentatywny. Nawet w Gdyni prezydent zdziwiłby się, gdyby uzyskał takie poparcie w plebiscycie (choć jego poparcie w wyborach oscyluje w granicach 90%).

Z punktu widzenia PR, zachowanie prezydenta to dopraszanie się o problemy. Tego rodzaju reakcja antagonizuje elektorat „negatywny”. Sprawia, że „niezdecydowani” zaczynają niespokojnie się wiercić, bo nikt nie lubi jak się go robi w wała (za przeproszeniem) i sugeruje ludziom popierającym prezydenta, że ich wybraniec chyba nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, jak wygląda otaczająca go rzeczywistość.


Zachowanie prezydenta jest dziwne w kontekście tego, co spotkało jego poprzednika. Poprzednik zadufany w sobie i wspierany przez cała masę klakierów, zupełnie „olał” kampanię wyborczą (co było jedynie przedłużeniem olewania mieszkańców w trakcie kadencji). Ludzie byli źli i nie bardzo widzieli go w roli prezydenta na 4 kadencje. W pewnym momencie w trakcie kampanii pojawiły się jakieś sondaże, które dawały nielubianemu prezydentowi ponad 70% poparcie. Nie trzeba geniusza socjotechniki żeby odgadnąć, czym się to skończyło – nastąpiła mobilizacja elektoratu negatywnego i urzędujący przerżnął pierwszą, a potem drugą turę. Obecny prezydent powinien bardzo dobrze pamiętać to zdarzenie. W tym momencie historia się powtarza. Choć to nie czas wyborów, to firmowanie tak absurdalnych rezultatów własnym nazwiskiem jest czymś w rodzaju PR-owego samobójstwa.


poniedziałek, 17 grudnia 2012

O potwornej zbrodni popełnionej przez pewnego dyrektora szkoły

Jakiś czas temu prasówkowałem sobie w najlepsze i natrafiłem na artykuł, który musiałem przeczytać kilkakrotnie, bowiem za każdym razem (podczas lektury) mój mózg odmawiał posłuszeństwa i nie byłem w stanie przyswoić treści. Za 15-tym razem mi się udało. Nim przejdę do meritum – krótki rys historyczny.

W czasach zamierzchłych, kiedy wredny morderca niepoczętych (lewak etc.), jakim jest Piknik, uczęszczał do szkół, czasem zdarzało się, że jakiś uczeń nieco przeholował z alkoholem. Różne tego były konsekwencje. Zależało to w głównej mierze od tego, czy pijaństwo było „publiczne” (przez co automatycznie zostawało podciągane pod szkołę, do której berbeć uczęszczał), czy też uczeń został zdybany przez nauczyciela na dyskotece szkolnej.

Kiedy byłem w 5 klasie podstawówki, jeden z moich rówieśników nawalił się jak szpadel i zaległ nieprzytomny w toalecie (uprzednio ją dekorując). Wezwano rodziców – ci położyli uszy po sobie i tłumaczyli, że dziecko pewnie się zatruło grzybkami.

Gdy byłem w szkole średniej, musieliśmy pod koniec 1 klasy organizować przedstawienie. Na widowni siedziało sporo ludzi (nauczyciele, rodzice, uczniowie starszych roczników, różni tacy zaproszeni). Tradycja ta jest chyba nadal kontynuowana. Podczas przedstawienia, które wystawiał młodszy rocznik, jeden z młodzieńców pijany jak bela wytoczył się na scenę i usiłował coś powiedzieć. Bardzo szybko go stamtąd zabrali koledzy. Naukę w 2 klasie kontynuował w innej szkole.

Kiedy Straż Miejska zdybała młodszych kolegów z butelką wódki w okolicach szkoły, dyrekcja zawiesiła ich wszystkich na tydzień w prawach ucznia (śmieszne to nie było wcale – niby tydzień wolnego, ale trzeba było potem „zaliczyć” cały materiał, który „przerabiano” w trakcie zawieszenia).

Takich historii było sporo, w innych szkołach również. Jedno nie ulegało wątpliwości: jeśli kogoś złapią z alkoholem – będą problemy. I pijący uczniowie się z tym liczyli. Nikt nie broniłby ucznia, nawet gdyby ów dostał tzw. „wilczy bilet”.

Od tamtych zamierzchłych już czasów (barbarzyńskich wręcz) dużo się zmieniło. I o tym był artykuł. Co się działo? Grupka gimnazjalistów pojechała na wycieczkę do Chin. W ramach zapoznawania się z obcą kulturą postanowili się schlać. Dyrektor gimnazjum ostro zareagował i sprawa potoczyła się tak:

Karaś (dyrektor) przyznaje, że był wściekły i mógł w złości powiedzieć trochę za dużo.

I to właśnie na to "trochę za dużo"
uczniowie i ich rodzice poskarżyli się do Kuratorium Oświaty, a to skierowało sprawę do Komisji Dyscyplinarnej dla Nauczycieli przy Wojewodzie Wielkopolskim. Karaś został oskarżony o uchybienie godności zawodu nauczyciela oraz nękanie uczennic. Pierwszy zarzut dotyczył nierównych kar wobec uczniów, czym dyrektor "zawiódł oczekiwania i zaufanie młodych ludzi". Drugi - grożenia, że wyrzuci dziewczyny ze szkoły - a takiej możliwości nie ma w statucie szkoły.

Wśród kar, które Karaś nałożył na uczniów były prace społeczne (m.in. w hospicjum), obowiązek uzyskania na koniec roku wysokiej średniej ocen (od 4,3 do 4,8, zależnie od średniej z poprzedniego semestru), a także przeniesienie na tydzień do innej klasy.



Jaki był finał sprawy? Dyrektorowi za jego zachowanie udzielono nagany. Ja rozumiem, że rodzice czasem muszą swoich pociech bronić. Sam kiedyś doświadczyłem miłości katolickiej – małżeństwa nauczycieli niemieckiego, którzy postanowili mnie zostawić na rok w 3 klasie szkoły średniej. Powód? To, że mało umiałem, miało znaczenie drugorzędne. Pierwszorzędne miało to, że słuchałem metalu i „satanistycznej muzyki” oraz nosiłem „metalowe koszulki”, w tym koszulkę Mansona „antichrist superstar.” Niewiele brakło, a nauczycielom by się owa sztuka (uwalenie mnie na rok) udała. Pomogła mi interwencja innych nauczycieli (ci akurat mnie za satanistę nie uważali) i rodzice. Innymi słowy wiem, że czasem rodzice muszą (a może raczej powinni) wesprzeć dzieciaka – zwłaszcza w momencie, w którym nauczyciel się zaweźmie na niego. Ale w tym konkretnym przypadku zachowanie rodziców jest zgoła idiotyczne. Ciekawym, jaka byłaby ich reakcja, gdyby któraś z pociech nawalona jak Messerschmitt wypadła przez okno, bądź też zgubiła się gdzieś „w mieście”. Wtedy pewnie ich furia skupiłaby się na nauczycielach (niedojdach) i dyrektorze (baranie, który ich zatrudnił), którzy nie potrafili upilnować dzieciaków i dopuścili do tego, że się one schlały.

Kolejny smakowity cytat:

Komisja przez cały rok badała sprawę. Odbyło się wiele przesłuchań i liczne kontrole na terenie szkoły. Co wykazały? Że gimnazjalistka Ola jest wrażliwa i uczuciowa, więc całą sytuację przeżyła bardzo emocjonalnie. W czasie przesłuchań mówiła: "gdy my dostałyśmy te uwagi, to byłam skołowana", "ogólnie to mam megadoła", "cały czas chce mi się ryczeć". Konsekwencje odebrała bardzo osobiście - to właśnie Oli i jej koleżance Ewie dyrektor miał grozić wyrzuceniem ze szkoły.

Kara, którą dyrektor nałożył na ich starszego kolegę Marka, zdaniem komisji, nie przyniosła pozytywnego efektu wychowawczego. Bo po przeniesieniu na tydzień do innej klasy, chłopak czuł się sfrustrowany, utracił wiarę w sprawiedliwość i "poczuł się jak banita".

Kontrolerzy stwierdzili co prawda, że dyrektor nie nękał uczniów, jednak za grożenie i używanie słów uważanych za obraźliwe ukarali go naganą z upomnieniem.

Być może wrażliwa gimnazjalistka powinna zastanowić się nad tym, czy powinna chlać na wycieczce? Być może starszy kolega Marek, który „utracił wiarę w sprawiedliwość”, powinien się dwa razy zastanowić nad tym, czy picie na wycieczce zagranicznej jest „sprawiedliwe”?

Aczkolwiek – o ile rodziców jeszcze można zrozumieć, miłość do dzieci przysłoniła im logikę i zrobili to co zrobili, to komisji dyscyplinarnej zrozumieć już się nie da. No chyba, że owa komisja składa się z 16-latków – w co szczerze wątpię. Ludzie starsi ode mnie (a pewnie z takich się składała komisja) doskonale muszą pamiętać to, jak reagowano na takie pijaństwo wcześniej. Decyzja komisji była taka nieco monty-pythonowska. Można jedynie domniemywać: albo dyrektor był „podpadziocha” i się na nim za coś wyżyli, albo też któryś z rodziców miał odpowiednie koneksje. Bo nie widzę innej przyczyny, dla której z chlejących alkohol uczniów robi się ofiary.

Aczkolwiek światełko w tunelu jest. Dyro (całkiem słusznie) odwołał się do MEN, które umorzyło postępowanie. Sam dyro zaś: „Po decyzji MEN dyrektor rozważa wytoczenie procesu tym, którzy go oskarżali - przede wszystkim kuratorium i komisji. Bo uważa, że prawdziwym nękaniem było to, co on sam przeszedł przez ostatni rok”

niedziela, 16 grudnia 2012

beztematu

Na Blogu nieco pusto chwilowo bo sporo pisaniny inszej w chwili obecnej mam. But be not affraid! Tematów na notki nie brakuje i już niebawem się zaczną pojawiać z nieco większą częstotliwością :)

niedziela, 9 grudnia 2012

Prawo jazdy w Polsce czyli „dojenie frajerów cz. 1”

O tym, jak bardzo durny jest w naszym kraju proces uzyskiwania dokumentu uprawniającego do kierowania pojazdem silnikowym (czyli prawa jazdy), można by napisać kilka książek. Co jakiś czas ministerstwa chcą „uzdrowić sytuację” w sposób, od którego średnio rozgarniętemu człowiekowi otwiera się scyzoryk w kieszeni.

Mnie się nigdy do niczego nie spieszyło. Kurs na „prawko” zacząłem robić jak tylko skończyłem 17 lat. Tylko że kurs jakoś mi średnio do gustu przypadł, a samo jeżdżenie również nie bardzo mnie pociągało, więc sprawę (za przeproszeniem) olałem. Po 5 latach uznałem, że prawko się jednak może przydać. Poszedłem więc na kurs po raz drugi i zdałem egzamin. W międzyczasie pozmieniały się niektóre przepisy dotyczące tego jak ma kurs wyglądać. Wcześniej część teoretyczna składała się z 18 pytań. Żeby nie było zbyt łatwo, było również 18 zestawów (albo 20 nie pamiętam już) różniących się od siebie. Zdawalność „teoretyczna” stała na średnim poziomie. O zdawalności „praktycznej” lepiej nie wspominać, bowiem były to czasy egzaminatorów, którzy mierzyli odległości od auta do krawężnika za pomocą linijek. Tym niemniej, sam system jakoś specjalnie uciążliwy nie był.

Jednakże w pewnym momencie „Niezbyt Mądre Głowy” z WarszaFki (nie, nie obrażam miasta tylko „state of mind” ministrów) uznały, że trzeba poprawić bezpieczeństwo na drodze. A że młodzi dużo wypadków powodują, podniesiono wiek, od którego prawko można było zrobić do 18 roku życia. NMG uznali, że trzeba pozmieniać metodologię kursu. I teraz mała dygresja. Zgadzam się z tym, że młodzi kierowcy powodują wypadki i stłuczki (3 tygodnie po tym, jak dostałem prawko, wjechałem w naukę jazdy uszkadzając sobie i tejże L-ce zderzak ;)). A jako osoba obdarzona wyobraźnią i czymś, co przy odpowiedniej dozie dobrej woli można określić mianem umiejętności logicznego i analitycznego myślenia, wiem jak mniej więcej powinny takie zmiany wyglądać. Po pierwsze – kursantowi powinno się pokazać jak wygląda awaryjne hamowanie przy prędkości 90km/h (no ale szkoda tarcz hamulcowych). Po drugie – pasowałoby kursanta nauczyć jak sobie radzić podczas poślizgów (zamykanie oczu i jednoczesne krzyczenie JEZUS MARIA/ O K*WA/AAAAAA średnio pomaga – nie, żebym testował te metody, ale jestem o tym głęboko przekonany). Po trzecie – nauczyć go tego, że czasem trzeba wcisnąć gaz w podłogę, żeby nie dać się zabić. Po czwarte – nauczyć, że podczas wyprzedzania warto jechać ZNACZNIE SZYBCIEJ od pojazdu wyprzedzanego (bo buractwo w naszym kraju ma tendencję do przyspieszania w momencie, w którym owo buractwo zaczniemy wyprzedzać). I tak dalej, i tak dalej. Czy coś z tej listy zostało wprowadzone do kursu na prawko? Nope. Ale za to zamiast 18 (albo 20) zestawów, było 500 pytań, z których system losowo wybierał te, które miały pojawić się na egzaminie teoretycznym. Warto więc było znać odpowiedzi na wszystkie (dlaczego to takie istotne, wytłumaczę za moment). Dodatkowo WORD miał prawo dodać „coś od siebie” - moje 2 (dopuszczalne) błędy na egzaminie to właśnie owe pytania „od siebie”.

Tym razem NMG poszli o krok dalej. Pytań będzie 32 (co samo w sobie nie byłoby wcale takie złe), ale pula będzie wynosiła 3000 – słownie: TRZY TYSIĄCE PYTAŃ. Ktoś może powiedzieć „no i co z tego, nauczę się teorii i sobie poradzę z tymi pytaniami”. I będzie to przejaw naiwności młodzieńczej. Bowiem z pytaniami jest jeden problem. Mniej więcej 10% z nich miało debilne odpowiedzi. Albo to albo fakt, że były źle skonstruowane. Za „starych czasów” (tzn. „zestawowych czasów”) pytania się powtarzały, ale nie było mowy o pomyłkach. Za czasów 500 moje oczy ujrzały np. takie „mądrości” (zrobię użytek ze swojej pamięci słonia):

1 ) W pytaniu dotyczącym tego, jak sobie poradzić z poślizgiem, poprawna odpowiedź brzmiała „skręcić kierownicę w stronę, w którą skręca pojazd”. Doświadczony kierowca za taką poradę dałby w pysk. Niedoświadczonym tłumaczę – jeśli zrobisz coś takiego, najprawdopodobniej przypieprzysz bokiem auta w drzewo albo w inne auto – nie ma szans na wyprowadzenie pojazdu z poślizgu przy zastosowaniu tej metody. Za to można zrobić kilka bardzo ładnych i widowiskowych obrotów.

2 ) Poprawna odpowiedź przy pytaniu dotyczącym tego, co zrobić z osobą u której podejrzewamy obrażenia wewnętrzne: „dać jej coś ciepłego do picia”.

3 ) Przenoszenie z miejsca na miejsce ofiar, u których podejrzewamy uraz kręgosłupa, też zagościło w odpowiedziach egzaminu.

4 ) Pytania - „krzyżówki”, w których na rycinie tramwaj był 3x większy od ronda, na które wjeżdżał (bądź też z niego zjeżdżał) to norma.

5 ) Na zdjęciu widniało auto 5 metrów przed linią zatrzymania i pomarańczowym światłem + pytanie co ma zrobić kierowca. Tylko, że nikt nie napisał tego, czy auto stoi, jedzie, rusza czy hamuje.

6 ) Pytania, w których prawidłowa jest odpowiedź nieprawidłowa (nope – nie pomyliłem się) to standard. Zapytaliśmy się wykładowcy co z tym fantem zrobić. Podpowiedział, że pytania, które od nich dostaniemy (na CD-ku) to aktualny „stan rzeczy”, więc należy zaznaczyć odpowiedź nieprawidłową, bo można uwalić egzamin, a wykłócanie się o to, że błąd w pytaniu jest – skończy się najprawdopodobniej 15-toma egzaminami praktycznymi ;)

Tych kilka przykładów (przypomniałbym sobie więcej pewnie) wystarczy, żeby dojść do wniosku takowego, że owe pytania były straszliwie niechlujnie ułożone. Tak po polsku, czyli na „odpi*** się”. Pewnie układał je ktoś, kto „złożył najtańszą ofertę” albo w ogóle robił to „za karę”. Przypominam – cały ten bardak mieliśmy wtedy, gdy pula pytań wynosiła 500. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić tego, w jaki burdel zmieni się egzamin teoretyczny, jeśli NMG będą musiały ułożyć jeszcze 2500 pytań (słownie: dwa i pół tysiąca!). Ale to nie koniec genialnych zmian. Wcześniej egzaminowany miał sporo czasu na pytania. Jeśli był dobrze przygotowany, mógł przeskoczyć pytanie (zaznaczając „cokolwiek”), które sprawiło mu problem i wrócić do niego po skończeniu testu. Teraz już tak nie będzie. Raz wpisanej odpowiedzi nie będzie dało się zmienić. 20 sekund na przeczytanie pytania + 15 sekund na odpowiedź.

I ja przyznam, że nie ogarniam. Nie rozumiem, dlaczego nie można wrócić do pytania. To jest egzamin teoretyczny, który z jazdą ma tyle wspólnego, co czytanie książek o wspinaczce ze wspinaczką jako taką, bądź też oglądanie filmu pt. „Gladiator” z nauką szermierki. Kursant powinien opanować teorię (przepisy etc.), a nie uczyć się na pamięć 3000 pytań, z których pewnie z 500 będzie zawierało przepisy na to, jak zrobić kalekę z ofiary wypadku (względnie - zabić tę ofiarę) albo też jak zabić się o drzewo/latarnię/TIRa podczas poślizgu. Bezpieczeństwa to za cholerę nie poprawi. Natomiast pieniędzy się od kursantów/egzaminowanych wydrze znacznie więcej. Nawet jeśli egzamin teoretyczny będzie kosztował tyle samo, to zdanie egzaminu za 1 razem będzie graniczyło z niemożliwością. A sam kurs teoretyczny będzie przypominał praktyczny, czyli zamiast nauczyć ludzi przepisów, będzie się ich uczyło jak zdawać (praktyczny kurs to „nauka zdawania egzaminów”). A potem przyjdzie kolejny minister NMG i zamiast 3 tysięcy pytań zrobi 30 tysięcy.


W mojej skromnej opinii WORDy w takiej postaci jak teraz powinno się wyburzyć, teren ogrodzić i nie wpuszczać tam nikogo poza Stalkerami. Gwoli wyjaśnienia – nie nawołuję do wysadzania budynków, tylko chciałbym, żeby „ministry” zajęły się faktyczną poprawną bezpieczeństwa, a nie łataniem budżetu. Pomyślał by głąb jeden z drugim jakie oszczędności krajowi przyniosłoby ograniczenie ilości wypadków (mniej rent, niższe koszty leczenia etc., etc.). Ale w sumie po cholerę to komu. Ważne żeby pytań było dużo :) 

czwartek, 6 grudnia 2012

Ekspansywna troska fanatyków cz. 2

Poprzednią notkę zakończyłem pytaniem o to, czemu bossowie fanatyków (nazwisk już nie będę powtarzał, bo są one ogólnie znane) tak śmiało sobie poczynają. Dlaczego kościół zagroził rządowi „wojną”, jeśli rząd zacznie „majstrować przy ustawie antyaborcyjnej” (nie udało mi się znaleźć źródeł, ale tego rodzaju „wojenna” retoryka ze strony kościoła pojawiła się niemalże zaraz po wygranych przez PO wyborach – tzn. tych pierwszych)? Wszak w interesie kościoła powinna leżeć współpraca z rządem. Czemu Bossowie zamiast spróbować łagodnej retoryki, która jest o wiele bardziej skuteczna od ostrej - bo nie zniechęca „niezdecydowanych” - stosują tę drugą właśnie? W przypadku tematu aborcji jest to szczególnie widoczne. Obrazkiem można zaszokować, ale jego oddziaływanie jest krótkotrwałe. Szokowanie jest na dłuższą metę nieskuteczne, bo nie można cały czas robić tego w ten sam sposób. Dlatego też bossowie starają się cały czas szokować różnymi metodami. Ku uciesze swoich fanów (będących niemalże ich wyznawcami), prześcigają się w krytykowaniu tych, którzy maja inne zdanie w temacie aborcji. Terlikowski osiągnął już niemalże perfekcję – nikt, kto nie jest zacietrzewionym „prolajferem”, nie jest w stanie czytać jego celebryckich wypocin nie odczuwając jednocześnie chęci rzucenia monitorem o ścianę. Tego rodzaju zachowanie sprawia, że czytają go tylko ci, którzy mają takie same poglądy jak on – a co za tym idzie, do jego wypowiedzi mało kto się odnosi. Czasem ktoś udaje, że próbuje dyskutować z Terlikowskim, ale kończy się to tak jak jego ostatnia wymiana uprzejmości z Maziarskim. Pod koniec której Maziarski poprosił, żeby jednak nie krytykować Terlikowskiego, bo to fajny facet jest.

Ja widzę dwie przyczyny (równie ważne), dla których bossowie sobie tak folgują. Pierwsza to ta, że łagodna retoryka – choć skuteczna - nie zapewnia rozgłosu. Cejrowski, będąc grzecznym ewangelistą, nie mógłby liczyć na rozgłos, który jest mu niezbędny – bez rozgłosu książki będą się gorzej sprzedawać. A tak – ma chłop darmową reklamę. Hołownia mógłby być nieco mniej zarozumiały, ale wtedy nie byłby tak bardzo rozchwytywany przez media. I tak dalej, i tak dalej.

Druga przyczyna jest banalnie prosta. Robią to, bo mogą. Społeczeństwo się nie buntuje przeciwko temu, choć nie zgadza się z opiniami wszystkich tych panów, którzy są zwolennikami całkowitego zakazu aborcji, antykoncepcji, mieszkania ze sobą przed ślubem etc. Mainstreamowi są oni na rękę, bo wystarczy zacytować , a klikalność w Internecie wzrasta. Publicyści nie bardzo wiedzą jak dyskutować z „argumentami” kogoś, kto kategorycznym i nieznoszącym sprzeciwu tonem plecie o tym, że powinniśmy postępować tak, a nie inaczej, bo bóg tego od nas chce. I jeśli naruszyłem czyjeś uczucia religijne tym zdaniem to bardzo mi przykro, ale skoro człowiek nie jest w stanie „poznać” boga, to w jaki sposób Terlikowski & co. mają pewność, że to co mówią/piszą jest w 100% zgodne z wolą boską?

Pozwolę sobie w tym miejscu na małą dygresje (kolejną ;)) Pewnie już opisywałem ów casus, ale nie zaszkodzi przypomnieć. „Znajomy-znajomej”, osoba wierząca, praktykująca, uczęszczająca na spotkania młodzieży katolickiej, będąca „pro life” (owa osoba podpisała nawet petycję – tę dotyczącą „dużej książki o aborcji”) napisała u siebie na FB coś, od czego mi się nieco włos na głowie zjeżył. Tajemnicą nie jest dla nikogo to, jakie zdanie na temat pigułki mają fanatycy. No jest zła i tyle. Ów osobnik (nazwiska nie podam) również ma takie zdanie - zalinkował artykuł dotyczący tego, że pigułka może zwiększać ryzyko zatoru, który może doprowadzić do zgonu. W artykule stało o odszkodowaniach od firmy farmaceutycznej (bo zator zabił kilka osób) itd. No i nie byłoby w tym fakcie nic zdrożnego – wszak artykuł zgodny z „jedyną słuszną linią”, gdyby nie to, jakim komentarzem go opatrzył. Było to „ojej, kto by pomyślał, że pigułka jest szkodliwa”. Przypomnijmy: wierzący katolik, „pro life” skomentował artykuł dotyczący śmierci -nastu osób (albo i –dziesięciu, nie pamiętam) - „ojej”. Jedyne, co było dla tego osobnika ważne, to to, że „miał rację”! A to, że ktoś umarł – czort z tym! Napisze się ironiczny komentarz i wszystko będzie super. Innymi słowy - „chronimy i szanujemy wszelkie życie, ale baba co bierze pigułkę jest głupia i możemy się z niej śmiać, jak umrze!”

Do tego rodzaju zachowań doprowadza owa deklarowana niezachwiana pewność siebie, którą prezentują bossowie. „Szaraczki-fanatycy” tacy pewni niczego nie są i z radością powitają wszystko co jest zgodne. Ktoś umarł? To bardzo dobrze! Wreszcie mamy potwierdzenie! Jeśli ktoś jest czegoś pewien (przykładowo tego, że grawitacja działa), nie będzie z radością wklejał na swojego FB zdjęć ludzi, którzy wyskoczyli z 10 piętra i komentował „HA! A jednak miałem rację!”. Że przykład z grawitacją jest przejaskrawiony? W kontekście bezrefleksyjnej wiary „szaraczków” w to, co mówią bossowie, przykład grawitacji jest moim zdaniem za mało „kolorowy”. Jednakże trudno znaleźć przykład, który w pełni będzie odzwierciedlał ośli upór i ślepą wiarę w to, co z siebie wyrzucają bossowie. Taki szaraczek nie ma łatwego życia. Z jednej strony bowiem bossowie grzmią, że pigułka zabija, Frondzia podrzuca odpowiednie smakowite artykuły, a z drugiej strony sporo kobiet pigułek używa i jak na złość nic się im nie dzieje...

Ale to tylko taka dygresja, rzecz jasna tendencyjna - jak wszystko inne u mnie - mająca na celu pokazanie (rzecz jasna na jednostkowym przykładzie), że woda z mózgu jaką robią ludziom bossowie, czasem daje efekty w rodzaju „głęboko wierzącego katolika”, który żartuje sobie ze śmierci „tych co nie słuchali”. Bo takiemu człowiekowi - w tym konkretnym przypadku - wszystko co złe spotka kobietę biorącą pigułki. To rodzaj niemalże „boskiej sprawiedliwości”.

Powróćmy do argumentu „bo mogą”. Tutaj bowiem w pełnej krasie widać w jaki sposób bossowie postrzegają tolerancję i jak ją wykorzystują do swoich celów. Społeczeństwo – większa jego część, która się z poglądami bossów nie zgadza – toleruje ich wybryki i nie mówi głośno tego, co o tychże wybrykach sądzi. Że przesadzam? Że kraj katolików? To jak wytłumaczyć, że ogromna większość społeczeństwa nie popiera wymarzonego i upragnionego przez Terlikowskiego całkowitego zakazu aborcji? Tak samo rzecz się ma z terminacją ciąży będącej wynikiem gwałtu. Ale co tam aborcja. Bossowie mają ściśle określone zdanie na temat antykoncepcji, które to zdanie większość społeczeństwa ma w głębokim poważaniu. Czemu więc to samo społeczeństwo nie buntuje się przeciwko filozofii miłości w wykonaniu bossów? Czemu tak mało ludzi protestowało przeciwko obwoźnemu horror show (sławetna „wystawa antyaborcyjna” obwożona po całym kraju)? Czemu nie udało się zebrać odpowiedniej ilości podpisów pod akcją „tak dla kobiet” (skoro 44% ludzi w Polsce jest zdania, iż przerwanie ciąży do 12 tygodnia powinno być dopuszczalne i zależeć od decyzji kobiety)? Czemu większość milczy?

Dlatego, że mniejszość sterowana przez bossów osiągnęła coś, co wydaje się być prawie niemożliwe. Tej mniejszości udało się zawrzeszczeć wszystkich dokoła. Udało się doprowadzić do tego, że większość boi się ostracyzmu. Bossom udało się zaprowadzić w naszym kraju coś, co można określić mianem terroru semantycznego połączonego z etykietowaniem. Każdy, kto nie jest z nimi, jest: mordercą, złodziejem, bolszewikiem, Żydem, masonem (czasem cyklistą), chorym człowiekiem, nieukiem, komunistą etc. Katolicy nieutożsamiający się z bossami są w jeszcze gorszej sytuacji, bowiem wystarczy jedno złe (z punktu widzenia bossów) słowo wypowiedziane publicznie żeby boss uznał, że ktoś już nie jest katolikiem (casus Komorowskiego i ekskomuniki, której się domagał dla niego Terlikowski). Są też ludzie, którzy po prostu nie słuchają tego, co mają do powiedzenia bossowie - tzn. nie są w najmniejszym stopniu zainteresowani ich retoryką (bo „nie mają zdania” w temacie danym). Owa swoista znieczulica doprowadza do tego, że bossowie ogłaszają wszem i wobec, że przemawiają w imieniu większości. I trudno mieć do nich pretensje o to. Wiedzą, że sytuacja nie będzie trwała wiecznie – chcą więc wydrzeć dla siebie jak najwięcej (w wymiarze stricte monetarnym). A że przy okazji sami przykładają rękę do demonizowanej laicyzacji? To już nie ich problem.

Wspomniałem już o publicystach, którzy nie bardzo wiedzą jak dyskutować z bossami. Nie wiem, czy wynika to z pewnych problemów natury argumentacyjnej (jak dyskutować z kimś, kto powołuje się na niepodważalny autorytet)? Czy też ze zwykłego lenistwa intelektualnego – „a po cholerę z oszołomami rozmawiać, ludzie swoje wiedzą!”. Czy też może chodzi o to, że bossowie są wymagający –być może prezentują zbyt wysoki poziom aby publicyści lewej strony umieli sobie z nimi poradzić? Czy też po prostu brakuje nam elit. Takich elit, których przedstawiciele nie bali by się złapać za bary z Hołownią i zrobili z niego sieczkę (w wymiarze argumentacyjnym rzecz jasna). Przykład Hołowni nie jest tu przypadkowy – wszak to on twierdził (w swej książce pt. „Bóg, życie i twórczość”), że jego argumenty są zawsze skuteczne. I chyba miał rację bowiem nikt jeszcze nie rzucił mu wyzwania. Tym niemniej, efektem tego „lenistwa” oponentów bossowskich jest supremacja bossów w debacie publicznej. Z której to supremacji korzystają gdy „zauważą”, że ich wiara, uczucia religijne itp. są zagrożone.

Współczesnymi „zagrożeniami” dla kościoła zajmę się w kolejnej części „cyklu fanatycznego”.