wtorek, 28 kwietnia 2020

Trzydziestolecie międzytransformacyjne

Od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem (czyt.: miałem pomysł na notkę, ale nie mogłem się zmobilizować) napisania notki na temat tego, jak to wszystko u nas w Polsce wygląda x lat po transformacji. Mój brak mobilizacji brał się stąd, że temat ten (niestety) jest tematem, który jest zawsze aktualny ze względu na to, jak dobrze się ta transformacja udała. A potem przyszła pandemia i jak sobie tak o tym myślę na spokojnie (na tyle, na ile się da spokojnie myśleć) to mi wychodzi, że czeka nas kolejna transformacja gospodarcza. Of korz, nie tylko nas, bo jak to powiedziało kiedyś pewno Bardzo Stare Drzewo: „Świat się zmienia. Czuję to w wodzie. Czuję to w ziemi. Czuję to w powietrzu”. Nie ma bowiem najmniejszych szans na to, żeby było tak, jak było. Z jednej strony to dobrze, bo bywało mocno chujowo i teraz będzie szansa na to, żeby to jakoś lepiej poskładać. Jednakowoż z drugiej strony, nie ma żadnych gwarancji, że efekt nadchodzącej transformacji nie będzie bardziej chujowy (chujowszy?). Tak gwoli ścisłości, to nie jest tak, że ja wam tutaj tłumaczę, że w naszym pięknym kraju nad Wisłą (ponoć jeszcze płynie) zmieni się ustrój polityczny (bo tego nam na szczęście partia rządząca nie jest w stanie sprzedać, bo wynik wyborów był taki, że Zjednoczona Prawica nie uzyskała większości orbanizacyjnej). Ja jedynie delikatnie sygnalizuję, że w gospodarce się nam raczej pozmienia sporo. Po części ze względu na nadciągającą recesję, czy też jak to tam mądre ludzie nazywają, a po części ze względu na główną przyczynę, dla której recesja nadciągnie (starring: koronawirus). Wydaje mi się, że większość Polaków zdaje sobie sprawę z tego, że „nie będzie tak jak było”. Niemniej jednak skala tego, jak bardzo nie będzie tak, jak było, zaczyna do nas dopiero docierać. Ponieważ komentariat od dłuższego czasu opowiada o tym, że teraz to te milenialsy (i inne) dostaną po dupie i zobaczą jak to jest, jak nie ma rynku pracownika, w niniejszej notce pojawi się dość obszerny opis tego, jak to ten „rynek pracownika” wyglądał w Polsce postransformacyjnej. Jestem się gotów założyć o to, że ponieważ od czasu transformacji minęło już tyle czasu, to co napiszę, na pewno nikogo nie zdenerwuje i nie wywoła kontrowersji. Równie mało kontrowersji wywoła mój komentarz odnośnie systemu, który to miał sam siebie regulować (przy użyciu niewidzialnej kończyny) i który to system, no cóż, działa tak rewelacyjnie, że trzeba „otwierać” gospodarki (liczba mnoga, bo odnosi się to praktycznie do każdego kraju), bo inaczej się wszystko w cholerę zawali. Warto nadmienić, że w tej notce będzie więcej gawędy i mało źródeł, bo też i nie bardzo sobie wyobrażam oźródłowania transformacji, komentariuszy zaś, którzy wypisują idiotyzmy pt. „hehehe, dostaniecie po dupach”, nie będę linkował, bo się brzydzę.


Od czego by tu zacząć? Może od tego „co się pozmienia?”. Gdybym chciał iść na łatwiznę, to bym napisał, że „prawie wszystko”, względnie walnął jakimś sucharem w rodzaju: „hehehe, łatwiej byłoby wskazać to, co się nie pozmienia!”. Ponieważ jednak nie lubię chodzić na łatwiznę, a wy tu przychodzicie po ściany tekstu, toteż trzeba się będzie trochę rozpisać. Ze względu na to, że jestem z Podkarpacia i nie znam się na tych wszystkich mądrych słowach (jakieś wskaźniki, jakieś zmienne i takie tam), będę musiał użyć prostego przykładu, bo w przeciwnym wypadku sam nie zrozumiem tego, co napisałem. Idealnym dla podkarpacianina przykładem, na którym można by było oprzeć dywagacje, będą siłownie/fitness cluby. Pogrzebałem trochę w internecie i mi wyszło, że w 2018 roku w Polsce było 2,5 tysiąca fitnessclubów, w których to klubach pociło się prawie 3 miliony Polaków. Nawet jeżeli były to dane ze stycznia (tak, ten suchar był konieczny), to mamy do czynienia ze sporą liczbą. W związku z powyższym, mogę bezpiecznie założyć, że raczej niemała część osób, które czytają moje wypociny (ten suchar był równie niezbędny co poprzedni), również korzystała z usług wyżej wymienionych przybytków. Nie bez przyczyny napisałem „korzystała”, albowiem wraz z lockdownem, przestała korzystać. W tym miejscu muszę się podzielić anecdatą. 11 marca sobie poszedłem byłem na siłownię. Ponieważ sytuacja związana z koronawirusem się zagęszczała, zapytałem ludków pracujących tamże, czy mają już jakieś sygnały, że będą ich zamykać (bo lockdown), alboco. Ludkowie mi powiedzieli, że nic im o tym nie wiadomo. Wcześniej zaś zrobili tyle ile mogli: sieknęli nowy regulamin, w którym reżim sanitarny podkręcili. Dosłownie dzień później wjechał lockdown. Anecdatę tę wam zaprezentowałem, żeby po raz pierdylionowy pokazać, jak bardzo Państwo Polskie odzyskało RiGCz i jak bardzo nikogo o niczym nie informowało. Gdyby nasze niemiłościwie panujące władze traktowały nas poważnie, to zamiast Pinkasa opowiadającego pierdoły o wsadzaniu sobie lodu do majtek, ktoś powiedziałby, że „no póki co, to nie bardzo wiemy, co będzie, ale jeżeli będzie źle to być może potrzebny będzie lockdown”. No, ale to dygresja tylko anecdatyczna.


Zapewne sporo osób zadaje sobie teraz pytanie: no dobra, to co dalej z tą moją siłownią albo inszym fitness clubem? W planie odmrażania gospodarki/otwierania kraju co prawda stało, że jak się już Polska doczołga do IV etapu odmrażania, to fitnesscluby zostaną otwarte. Tylko, że po pierwsze, nie wiadomo kiedy ten IV etap nadejdzie, a po drugie, jeżeli mam być szczery, nie za bardzo sobie jestem w stanie to wyobrazić. Może inaczej, zachowanie „podkręconego” reżimu sanitarnego na siłowni jest, moim zdaniem, cokolwiek nierealne. Badanie temperatury przed wejściem, jest nieskuteczne ze względu na to, że zarażają również bezobjawowi. Maska ochronna? W trakcie intensywnego treningu pewnie trzeba by było ją kilka razy wyżymać (nie wspominając już o tym, że trzeba by ją było ściągać pierdylion razy, żeby się napić). Poza tym, na siłowniach jest kupa miejsc, na których patogen sobie może dość długo siedzieć. Na to nie ma praktycznie żadnej rady, poza dezynfekcją całego wyposażenia (łącznie z gryfami, obciążeniem /etc.). Siłownia siłownią, a co z grupowymi zajęciami? Rozdawać ludziom stroje ochronne? Im dłużej sobie dumałem nad tym „no ok, ciekawe kiedy będzie można iść i bezpiecznie robić ten #TricepsDlaMarksa”, tym bardziej do mnie docierało, że raczej nieprędko. Prawda jest bowiem taka, że jedna „bezobjawowa” osoba na siłowni mogłaby zarazić w cholerę innych. No dobrze, ale co to ma wszystko wspólnego z tym, że się u nas „pozmienia”. Choćby to, że nie wiadomo ile fitnessclubów „dociągnie” do momentu, w którym będą mogły się znów otworzyć. Znamienne jest to, że nikt nie ma zielonego pojęcia o tym, kiedy nadejdzie ów moment, w którym wyżej wymienione przybytki będą mogły normalnie funkcjonować. Mój podkarpacki rozum (i godnośc człowieka) podpowiada mi tyle, że całkowicie bezpiecznie (nie wliczając dzbanów, którzy przychodzą na siłownię mając grypę, bo się wcześniej nażarli różnych medykamentów, mających działanie objawowe i pomyśleli, że już są zdrowi) będzie w tych klubach wtedy, gdy nam Big Pharma ogarnie szczepionkę. Owszem, może się okazać, że władze ściągną lockdown z siłowni na długo przed ogarnięciem szczepionki przez Big Pharmę, ale nie wiadomo, czy ludzie nie będą się bali z nich korzystać. W tym miejscu trzeba powtórzyć pytanie: ile siłowni doczołga się do tego momentu? Obstawiam, że jakieś pomniejsze albo te, które są częścią MOSiRów.


Jeżeli ktoś jest wielkim fanem wolnego rynku (nad wolnym rynkiem będę się pastwił nieco później), może sam siebie uspokajać, że „no może i te siłownie padną, ale przecież potem pojawią się następne, prawda?”. Jak to powiedział bohater filmu, który to film jest znany każdemu szanującemu się koneserowi chujni („Smoleńsk”): „to nie jest proste, a nawet wręcz przeciwnie”. Do tej pory, jak komuś się udało rozbujać siłownię (miał sprzęt dobrej jakości, stałą klientelę, odpowiednią liczbę karnetów, trenerów personalnych/etc.), to sobie mógł sobie działać i działać. Koronawirus to zmienił. Teraz każdy, kto sobie umyśli otworzenie fitnessclubu, będzie musiał w trakcie układania biznesplanu dopisać do tegoż ryzyko wystąpienia pandemii, a co za tym idzie wprowadzenia lockdownu. Teraz zaś sobie należy zadać jedno, zajebiście ważne pytanie: w ilu jeszcze branżach trzeba będzie sobie wkalkulować pandemię do biznesplanu? Jeżeli doliczyliście do „o, kurwa, w aż tak wielu?”, to wydaje mi się, że nasze szacunki są raczej zbliżone. Pytaniem, które należy sobie teraz zadać, nie jest pytanie o to, czy będzie to miało wpływ na gospodarkę, ale pytanie o to, „jak duży” będzie to wpływ. Śmiem twierdzić, że będzie on raczej spory. Wygląda to raczej nieciekawie, prawda? To teraz sobie do tego jeszcze dodajmy taki drobny (niczym sfera Dysona) szczegół, jak to, że niebawem przejedzie się po nas recesja, a nasze władze robią wszystko, żebyśmy zostali przejechani bardziej, nawalając coraz bardziej antypracowniczymi rozwiązaniami. W tarczy 3.0 (już nawet nie chce mi się żartować z tego, ile jeszcze tarcz wyprodukuje nasza władza, nie chce mi się również żartować z tego, że jeszcze trochę i cała gospodarka wyląduje na tych tarczach), stoi bowiem, że pracownika będzie można wyjebać z roboty: „wystarczającą przyczyną zwolnienia będzie to, że pracownik posiada inne, dodatkowe źródło utrzymania (np. emeryturę, rentę, drugi etat lub prowadzi działalność gospodarczą)”. Aha, no i będzie można pracownika zwolnić przy pomocy emaila (aczkolwiek media nie doprecyzowały, czy każdego, czy tylko tego, który ma inne źródło utrzymania/etc.). Jestem w stanie zrozumieć powód, dla którego ktoś wpadł na to, żeby takie rozwiązania wrzucać do prawodawstwa. Pomysłodawcom chodzi o to, żeby ocalić jak najwięcej firm/etc. Takie firmy sobie ocaleją i już „po wszystkim” będą zatrudniać ludzi z powrotem. O tym, że zwalniani będą w międzyczasie wpierdalać gruz (o ile go nie zabraknie), ustawodawca nie pomyślał. W teorii zamysł ochrony firm poprzez mielenie pracowników jest dobry, tylko że w praktyce wygeneruje inny problem, który jest związany z wcześniej zasygnalizowanym jedzeniem gruzu przez zwalnianych ludzi. Otóż, być może w mojej podkarpackiej ograniczoności ja to wszystko źle rozumiem, ale wydaje mi się, że „samopoczucie” gospodarki krajowej jest nierozerwalnie związane z zasobnością portfeli obywateli tegoż kraju. Powtarzam, być może jestem tylko podkarpackim nieogarem, ale odnoszę wrażenie, że im mniej szekli będą mieli Polacy, tym mniej będą mogli ich wydawać. Im mniej będą wydawali, tym mniejsze będzie zapotrzebowanie na usługi/etc. świadczone przez firmy, które polskie władze starają się (nieudolnie) chronić kosztem pracowników. Im mniejsze będzie zapotrzebowanie na usługi/etc., tym mniejszy obrót (czy jak to tam mądre ludzie nazywają) będą miały firmy. Gdybym był członkiem rządu Zjednoczonej Prawicy, to w tym momencie napisałbym, że im mniejszy obrót będą miały firmy, tym chętniej będą zatrudniały z powrotem pracowników, których zwolniły w trakcie lockdownu/etc. Ponieważ zaś jestem tylko prostym blogerem, napiszę jedynie tyle, że: no chyba, kurwa, nie bardzo ten plan.


Na tym jednakowoż geniusz obecnych władz się nie kończy. Otóż 21 kwietnia obecny Premier RP popełnił przepięknego uroborosa argumentacyjnego. W trakcie konferencji prasowej (czy tam innego Q&A) pytano go (między innymi) o to: „jaka może być skala cięć i zwolnień w administracji publicznej na skutek kryzysu wywołanego epidemią koronawirusa”. Odpowiedzi trudno nazwać uspokajającymi: „W administracji publicznej przede wszystkim staramy się  również o to, żeby zaszczepić gen oszczędności. To nie jest dzisiaj czas na nagrody, na premie, na bonusy na podwyżki (…) W samej budżetówce chcemy jak najwięcej miejsc pracy ocalić, bo dziś chcemy zadbać o każde miejsce pracy (...) Jednak my również w administracji musimy zacisnąć trochę pasa, bo dzięki temu ocalimy miliony miejsc pracy gdzieś indziej; wszystkiego naraz nie da się zapewnić”. Gdyby ktoś chciał tę mowę-trawę uprościć brzmiałoby to tak: co prawda ludzie stracą pracę, ale dzięki temu ludzie nie stracą pracy. Ile są warte zapowiedzi o „ocalaniu milionów miejsc pracy” można się było przekonać w trakcie lektury kolejnej edycji tzw. „tarczy antykryzysowej” (coś mi mówi, że gdyby „tarcza antykryzysowa” była budynkiem, to projektowałby ją Bezdennie Głupi Johnson), w której procedura wywalania ludzi z roboty została bardzo uproszczona. Na uwagę zasługują również słowa Premiera: „będę za chwilę o tym również rozmawiał z prezydentami polskich miast - apeluję o to, żeby tam zachowywać się bardzo oszczędnie ponieważ my tych pieniędzy dziś potrzebujemy na ratowanie miejsc pracy”. Gdybym nie interesował się polityką uznałbym, że słowa Premiera RP brzmią sensownie.. Skoro bowiem wszyscy oszczędzają, to budżetówka i samorządy też powinny. Tylko, że tak się składa, że patrzam na politykę od dłuższego czasu i tak jakoś wiem do czego (praktycznie zawsze) sprowadzają się tego rodzaju odezwy do „oszczędzania”, bądź też „odchudzania administracji”. Proponuję wam w tym momencie krótki eksperyment myślowy. Kto szybciej straci pracę: Znajomy Królika/partyjny nominat, który dostał kierownicze stanowisko (mimo, że nic a nic nie ogarnia) i zarabia (łącznie z nagrodami) jakieś 18 koła miesięcznie? Czy też może pracę straci kilku pracowników merytorycznych, którzy (łącznie z nagrodami) zarabiają mniej od wyżej wymienionego Znajomego Królika? Tego rodzaju sytuacje to, niestety, norma. Jeżeli ktoś ma gdziekolwiek na czymśkolwiek oszczędzać, to w pierwszej kolejności zacznie wypierdalać z roboty pracowników merytorycznych. Ktoś w tym miejscu może zapytać: no dobrze, ale przecież jak się tych ludzi wywali, to coś trzeba zrobić z ich obowiązkami. Owszem, „coś trzeba zrobić” i tym „czymś” jest przerzucenie tychże obowiązków na innych pracowników. Potem zaś, co za brak szoku, okazuje się, że pracownicy, którzy zarabiają gówniane pieniądze wykonując obowiązki, którymi dałoby się obdarować kilka osób, pracują po kilkanaście godzin i popełniają błędy. To zaś przekłada się na, ekhm, nieco gorsze funkcjonowanie urzędów, jednostek administracji publicznej/etc. A co się robi, jak tego rodzaju przybytki funkcjonują gorzej, niż by się tego suweren spodziewał? Zgadliście! Zaczyna się opowiadać o tym, że trzeba zacząć oszczędzać na tychże przybytkach, bo chujowo działają, a ludzie w nich pracujący zarabiają zbyt dużo. Jest to genialna wprost strategia, która do tej pory sprawdzała się wyśmienicie. Co prawa Genialny Bankster (zwany również Premierem RP) nie opowiadał o tym, że administracja publiczna „źle działa”, ale doskonale sobie zdawał sprawę z tego, że społeczeństwo, któremu od lat kładzie się do głowy, że pracownik budżetówki to jebany nierób, nie będzie tejże budżetówki bronić (choć powinno to robić, w swoim najlepiej pojętym interesie). To, że władze nie szczują na pracowników ochrony zdrowia, spowodowane jest tylko i wyłącznie tym, że obecny kryzys ma, że tak to ujmę, wymiar medyczny. Gdyby nie to, zapewne dowiedzielibyśmy się, że w sumie to lekarze, pielęgniarki/etc. to lenie, które to lenie już nie raz protestowały i wcale im nie zależy na dobru pacjentów. Podsumowując, kolejny (genialny) pomysł obecnych władz skończy się tym, że jakaś część pracowników budżetówki (i urzędów miejskich/etc.) zostanie wyjebana z roboty, co przełoży się na jeszcze większą kartonowość  państwa.


UWAGA!

Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Skoro już sobie popisałem o tym, że będzie chujowo, to warto chyba pochylić się nad tym, „jak było do tej pory?”. Komentariat twierdzi, że było zajebiście i że (tak jak to napisałem na początku) milenialsy to dopiero teraz dostano po dupie, bo się im skończy rynek pracownika! Tak między nami, obecny kryzys pandemiczny był idealną wręcz szansą dla pewnej części komentariatu, z której to szansy komentariat nie skorzystał. Chodziło, rzecz jasna, o szansę na to, żeby zamknąć mordę i przestać pierdolić głupoty. Tak się bowiem składa, że ów „rynek pracownika” jest odpowiedzialny za to, co teraz się dzieje. Rynek pracownika działał bowiem tak, że spora część personelu medycznego pracuje w kilku miejscach jednocześnie. Nie, ci ludzie nie pracują w kilku miejscach (przeważnie na „samozatrudnieniu”, bo wtedy kodeks pracy ma wyjebane na to, że ktoś pracuje np. dwie doby z rzędu w różnych szpitalach, albo DPSach) dlatego, że są chytrzy, ale dlatego, że gdyby pracowali w jednym miejscu, to najprawdopodobniej nie starczyłoby im do pierwszego (w tym miejscu powinien być obowiązkowy żart o Gowinie, ale ostatnio Gowina jest tak dużo wszędzie, że się powstrzymałem). Powiedzmy sobie wprost – wypychanie ludzi na „kontrakty” i zmuszanie ich (w wymiarze ekonomicznym) do pracowania w kilku miejscach, połączone z chujowym przygotowaniem polskiej ochrony zdrowia do epidemii, przełożyło się na sporą część zachorowań, których dałoby się uniknąć. Innymi słowy, wychwalany przez część komentariatu „rynek pracownika” okazał się być cokolwiek zabójczy. Wydaje mi się, że wiem, skąd się wzięło przeświadczenie komentariatu o tym, że sytuację w naszym kraju można uznać za „rynek pracownika”. Najprawdopodobniej, jako skali porównawczej używali oni tego, co działo się w trakcie transformacji w latach 90-tych (spokojnie, do tego też dojdziemy) i w trakcie dwóch kolejnych kryzysów. Jeden z tych kryzysów był kryzysem dość „cichym”. Wziął się on stąd, że mniej więcej pod koniec lat 90-tych na rynek pracy wchodził wyż demograficzny. Nikt nie zadbał o to, żeby ów wyż mógł znaleźć jakieś sensowne zatrudnienie. Z czego z kolei wynikło tyle, że pracodawca mógł dowolnie przeczołgiwać pracownika, bo jeżeli ten by się postawił, to pracodawca miał „pięćdziesięciu Polaków na jego miejsce”. Być może wspominałem o tym w którejś z poprzednich notek, ale powtórzę tę anecdatę. Dawno temu pracowałem sobie jako „fizyk” w branży wykończeniowej. Tak się złożyło, że pracowałem w Radomiu. Działo się to w czasach, w których sytuacja z robotą wyglądała tak, że pozwolę sobie na anecdatę w anecdacie. Siedziałem sobie kiedyś byłem na radomskim dworcu kolejowym i czekałem na transport. Rozmawiałem sobie wtedy z typem w moim wieku, który był żołnierzem zawodowym. Tak sobie gadamy, a typ się mnie pyta, jak to w ogóle się stało, że zjechałem do Radomia. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że „do roboty”. Moja odpowiedź wywołała salwę śmiechu i komentarz „no nie pierdol, do Radomia do roboty przyjechałeś?”. Jakem wtedy przyjechał, to robiliśmy remont w pewnym przybytku, który z racji wysokoprocentowego asortymentu musiał mieć ochronę. Bardzo szybko się zgadaliśmy z pracownikami firmy ochroniarskiej, którzy pracowali w owym przybytku. Równie szybko dowiedzieliśmy się, jakie kokosy zarabiali ci pracownicy. Była to oszałamiająca kwota 2 złote 30 groszy na godzinę, nie mam pojęcia, czy była to kwota brutto, bo po prostu bałem się o to zapytać. Co zrozumiałe, ochroniarze robili zmiany po kilkanaście godzin, żeby w ogóle cokolwiek zarobić. W teorii, mogliby spróbować się upomnieć o podwyżkę, ale w praktyce, nikt się na to nie odważył, bo co prawda 2 zety i 30 groszy na godzinę, to gówniane pieniądze, ale lepsze były takie, niż żadne. Jak się poznało te realia, to jakoś tak się człowiekowi w kieszeni otwierała katiusza, kiedy słyszało się ówczesny komentariat opowiadający o tym, że „no są nieroby takie, co to mówią, że im się nie opłaca pracować”. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że komentariat ów nigdy nie musiał zapierdalać za takie nędzne grosze, żeby nie zdechnąć z głodu.


Moim „ulubionym” (wydaje mi się, że nawet bardziej ulubionym, od krzywo wyrastającej ósemki) argumentem, który to argument można spokojnie określić mianem „wysrywu”, był w owym czasie argument, z którego wynikało, że „no w sumie, jak ci ludzie nie chcą pracować za grosze, to przeca mogą zmienić pracę”. Argument ów, niestety nadal trzyma się mocno (i można bezpiecznie założyć, że w trakcie nadchodzącego kryzysu ekonomicznego będzie przeżywał prawdziwy renesans). Ludzie wypowiadający te idiotyzmy całkowicie wypierają to, że bardzo często bywało tak, że ktoś pracujący za grosze, pracował za te grosze bo nie miał innego wyjścia. Umykało im również to, że nawet jeżeli ktoś „zmieni pracę i weźmie kredyt”, to kto inny zajmie miejsce tego ktosia. Innymi słowy – stanowisko z głodową płacą nie zniknie (choć powinno wraz z dzbanem, który je stworzył). Jeżeli wyżej opisaną sytuację uznamy za „normę”, to faktycznie nietrudno by było dojść do wniosku, że sytuacja, w której pracownik nie jest dymany na każdym kroku, to ni mniej ni więcej „rynek pracownika”. Kryzys „wyżowy” rozwiązał się w ten sposób, że weszliśmy do UE i o wiele łatwiej było wyjechać za granicę do roboty. Tak więc, ludzie wyjeżdżali, a władze cieszyły się z tego, że słupki bezrobocia spadają. Potem zaś przyszedł do nas kryzys finansowy wywołany przez USA i sytuacja się znowu zagęściła. Zagęściła się tak bardzo, że pozwolę sobie na kolejną anecdatę. Gdzieś tak w roku 2012 (mogę się pomylić o rok) znajoma szukała pracy w Krakowie i dzwoniono do niej (wielokrotnie) z gównoofertami w rodzaju „praca na kasie za 2 złote 80 groszy na godzinę (w porywach do 3)”. Znajoma z ofert nie skorzystała, ale chyba jasne jest to, że jeżeli jakaś pijawka (to i tak eufemizm) dzwoni z taką ofertą, to znaczy, że istnieje spora szansa na to, że da się kogoś upolować w ten sposób. I znowuż, jeżeli uznamy, że takie sytuacje są „normalne”, to faktycznie przez kilka ostatnich lat mieliśmy w Polsce „rynek pracownika”.


No dobrze, ale jak to się w ogóle stało, że przez sporą część trwania „odnowionej, demokratycznej Rzeczpospolitej Polskiej” pracownicy mieli w naszym kraju aż tak bardzo przejebane? Stało się tak dlatego, że transformację w latach 90-tych przeprowadzono w taki, a nie inny sposób. W pogoni za ustabilizowaniem niektórych „wskaźników makroekonomicznych” (aż się spociłem z wysiłku w trakcie pisania zawartości cudzysłowu) totalnie olano pracowników. Ktoś może powiedzieć, no zaraz, ale czy to przypadkiem nie ci robotnicy ryzykowali zdrowiem i życiem w trakcie strajków? Czy przypadkiem nie było tak, że gdyby nie oni, to znacznie dłużej by było tak, jak było? A i owszem. Co robotnicy zyskali w zamian? To, że w trakcie projektowania nowego ładu polityczno-ekonomicznego w odnowionej, demokratycznej Rzeczpospolitej Polskiej nikt się nie liczył z nimi. Nie wiem, czy ludzie, którzy projektowali nową Polskę korzystali z excela (był on dostępny na rynku od 1987 roku, tak więc nie da się tego wykluczyć), ale jeżeli z niego korzystali, to robotnicy zostali przerzuceni do kolumny, którą ktoś zatytułował „expendables” względnie „chuj nas to obchodzi”. W tym momencie ktoś dociekliwy mógłby zapytać, ale przecież wtedy „Solidarność” działała! Jak to się stało, że pozwolono na wydymanie robotników? Pozwolę sobie zacytować dwa fragmenty z książki Davida Osta, o wiele mówiącym tytule „Klęska Solidarności”. „Byłem obecny na tym zjeździe (II Krajowy Zjazd w kwietniu 1990), tak jak i na pierwszym, we wrześniu 1981 roku, i zdumiało mnie, że związek zawodowy o wiele więcej czasu poświęca na dyskusje o aborcji (wyrażając bardzo ostry sprzeciw) niż na określenie stanowiska wobec reformy rynkowej (opowiedział się za nią, z umiarkowanymi zastrzeżeniami). Nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że to znak nadchodzących czasów.” Kilka lat później było jeszcze lepiej: „1996 roku związek zawodowy „Solidarność" ogłosił, że zamierza sformować koalicję „prawicowych" partii i ruchów, żeby w nadchodzących wyborach w roku następnym zdobyć większość w parlamencie. Przewodniczący „Solidarności" Marian Krzaklewski zaczął objeżdżać kraj, zwracając się w swych wystąpieniach nie tylko do prawicowych grup, które zamierzał zorganizować, ale do całego społeczeństwa. Zajmował się głównie takimi sprawami, jak walka o utrzymanie delegalizacji aborcji oraz wprowadzenie do preambuły konstytucji (która właśnie powstawała) sformułowania jednoznacznie oddającego cześć Bogu i religii katolickiej.” Tak, „Solidarność”, która powinna się zajmować ochroną robotników, zajmowała się szeroko-pojętym czym innym. Ost wspominał również, że wszystkich tych, którzy chcieli skupić się na tym, czym powinna się zajmować „Solidarność” wycinano, żeby nie bruździli.


Niestety to, co zrobiono robotnikom, nie ograniczyło się do ich olania. Gdyby bowiem tak się stało, to takie „olanie” mogłoby wytworzyć spore ciśnienie. Zaczęło się więc budowanie narracji, w myśl której w odnowionej, demokratycznej Rzeczpospolitej Polskiej, każdy ma równe szanse i jeżeli ktoś z tych szans nie umie skorzystać, to chuj mu na grób, bo sam jest sobie winien, albowiem każden jeden jest kowalem własnego losu i takie tam. Nie chcę tu wchodzić w zbędne psychologizowanie, ale tego rodzaju narracja trafiła na podatny grunt. Nie było bowiem tak, że w efekcie transformacji wszyscy mieli przejebane. Części społeczeństwa dzięki zmianom udało się osiągnąć względną stabilizację ekonomiczną. Raczej ciężko by się żyło ze świadomością, że udało się coś osiągnąć dzięki temu, że władze (za przeproszeniem) wychujały sporą liczbę robotników. Na szczęście, nie trzeba było żyć z tą świadomością ze względu na narracje o kowalach własnego losu. Warto pamiętać o tym, co działo się w trakcie transformacji, bo właśnie „dzięki temu” rządzi nami taka, a nie inna partia. Dawno temu często zdarzało mi się wpaść w srogą zadumę, gdy sobie patrzyłem na to, jak nośne potrafią być narracje, z których wynikało, że elity III RP rozkradły Polskę, wyprzedały co się dało i generalnie robiły całe mnóstwo chujowych rzeczy. Jeżeli ktoś chciałby w tym momencie powiedzieć, że te narracje wcale nie są tak nośne, to ja sobie pozwolę na tego rodzaju wątpliwości odpowiedzieć w sposób następujący: Patryk Jaki (i zachęcić do zapoznania się z tym, jakich słów-kluczy najczęściej używa Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny). Otóż, moim skromnym zdaniem, te narracje są nośne z bardzo prostej przyczyny. Ludziom o wiele łatwiej jest uwierzyć w to, że ich chujowa sytuacja ekonomiczna wzięła się stąd, że po prostu ktoś ich „okradł” niż w to, że ów ktoś po prostu miał na nich wyjebane i nie przejmował się nimi nawet na tyle, żeby ich z czegoś okraść. O wiele łatwiej pogodzić się z tym, że polskie przedsiębiorstwa zostały „wyprzedane za bezcen” dlatego, że „elity tego chciały” niż w to, że stało się tak dlatego, że owe elity miały to w dupie. Nikt nie pomyślał, że potrzebne są jakiekolwiek „strategie ochronne”, bo nikogo to nie obchodziło. Łatwiej było uwierzyć w to, że polskie zakłady padały jeden po drugim dlatego, że „elity III RP chciały zrobić miejsce dla firm swoich mocodawców z zagranicy” niż w to, że owe elity uznały za pewnik, że „część przedsiębiorstw padnie” i nie zrobiły nic, żeby choćby spróbować ochronić część z tych zakładów pracy. 


Łatwość, z którą (ówczesne) nowe elity polityczne olały ludzi, dzięki którym stały się elitami, można przyrównać jedynie do łatwości, z którą obrońcy tamtych decyzji tłumaczą to, co się stało „koniecznością dziejową”. Pora na kolejny eksperyment myślowy. Od razu zaznaczam, że ów eksperyment nie ma na celu wpędzenia kogokolwiek w poczucie winy, po prostu chodzi o zwykłe „wczucie się w sytuację”. Kontekstem eksperymentu niech będą wszystkie historie, z których wynika, że ktoś miał w życiu pod górkę, ale dzięki swojej ciężkiej pracy (nie, nie ty, Patryku Jaki) jakoś dał radę zrobić karierę. Jeżeli jesteś takową osobą, to wyobraź sobie, że pracowałeś równie ciężko, jak pracowałeś i nic z tego nie masz. Zamiast dobrze płatnej pracy, masz jakieś dorywcze zajęcia, ale przeważnie jednak siedzisz na bezrobociu, bo nie ma zapotrzebowania na ludzi z Twoimi kwalifikacjami. Odbijasz się od ściany, ilekroć idziesz na jakąkolwiek rozmowę kwalifikacyjną (o ile w ogóle ktoś raczy zareagować na Twoje CV). Jednocześnie w mediach gadające głowy tłumaczą Ci non stop, że sam jesteś odpowiedzialny za wszystko, co Cię spotkało. W internecie możesz przeczytać wysrywy quasiintelektualistów, którzy tłumaczą, że to nawet nie tak, że jesteś leniwy, ale jesteś po prostu głupi, zbyt głupi, żeby zrozumieć, że sam jesteś sobie winien. Jeszcze inne mądre głowy tłumaczą, że nie jesteś w stanie docenić wolności, którą dała Ci transformacja. I tak sobie czasem myślisz nad tym, czy masz te, kurwa, wolność zacząć jeść, czy też płacić nią rachunki. Potem zaś nadchodzi moment, w którym gadające głowy zaczynają do Ciebie apelować, bo jeżeli w wyborach wygra partia X, to z demokracją będzie chujowo. I teraz sobie odpowiedz na pytanie: jak bardzo masz to w dupie?


O tym, jak bardzo urawniłowka o byciu „kowalem własnego losu” i „nierobach” wżarła się nam wszystkim w głowy, niech zaświadczy to, że partia, która od dłuższego czasu pozycjonuje się w roli antyestablishmentowej (nie przeszkadza jej w tym nawet to, że od 2015 sama jest establishmentem), używa dokładnie tej samej retoryki. Ilekroć którakolwiek grupa społeczna (tylko proszę mnie tu nie wjeżdżać z definicjami socjologicznymi) zaczyna protestować, tylekroć szczuje się na nią ludzi, którym się tłumaczy, że protestują lenie i nieroby, opłaceni prowokatorzy, albo bananowa młodzież, której się w dupach poprzewracało (vide, szczucie na rezydentów). Teraz zaś okazuje się, że obecne elity polityczne robią to samo, co zrobiły „początkujące” elity w latach 90-tych. Tzn. ze względu na „konieczność dziejową” zaczęły dymać pracowników, tłumacząc wszystkim, że „inaczej się nie da”. Głosami krytycznymi (względem antypracowniczych pomysłów) nikt się nie przejmuje. Szczucie na narzekających zwalnianych jeszcze się (chyba, bo coś mi mogło umknąć) nie zaczęło, ale to pewnie kwestia czasu.


Warto się na moment pochylić nad kwestią taką, jak „konieczność dziejowa”. Jeszcze kilka miesięcy temu część komentariatu tłumaczyła, że państwo nie miało żadnego obowiązku w pomaganiu upadającym (w latach 90-tych) zakładom pracy, bo były one nierentowne, nie mogły sobie poradzić w nowej rzeczywistości, dobrze się stało, że zostały one zastąpione przez nowe-lepsze firmy etc. Minęło kilka miesięcy i jakoś tak wyszło, że zwolenników „konieczności” dziejowej jest tak jakby, nieco mniej. A przecież mają doskonałą okazję do tego, żeby głosić swoje poglądy, w myśl których państwo nie powinno się w ogóle pochylać nad upadającymi zakładami pracy i firmami, bo przecież wolny rynek (o nim też za moment) wszystko wyreguluje. Firmy padną? Trudno, na ich miejsce przyjdą inne firmy, a równowaga w galaktyce zostanie przywrócona. Jestem się w stanie założyć o wiele, że ta niechęć do „konieczności dziejowej” jest mocno wybiórcza. Może inaczej, jestem w stanie założyć się o wiele, że ci sami ludzie, którzy dzisiaj popierają państwowy interwencjonizm, krytykowaliby ten sam interwencjonizm, gdyby ktoś ich zapytał, czy był on również wskazany w latach 90-tych. Zaraz po tym, jak zaczął się lockdown i jasnym stało się to, że albo państwo coś zrobi, albo gospodarka jebnie, komentariat zaczął tłumaczyć, że „coś trzeba zrobić”. Wypowiedzi te były bezlitośnie trollowane przy użyciu wcześniejszych wypowiedzi tegoż samego komentariatu. Najmniejszym zaskoczeniem było to, że komentariat nie ogarnął, że wypowiedzi, którymi jest trollowany („nie wolno pomagać firmom, bo to komunizm, niech przedsiębiorcy ciężej pracują, zamiast wyciągać rękę po pieniądze publiczne/etc.”) to jego własne wypowiedzi i nagle się okazało, że pisanie takich rzeczy świadczy o niedojrzałości/głupocie/etc. autorów.

Niestety, nie możemy na tym zakończyć tematu „konieczności dziejowej”, bo, jak to dużo wcześniej sygnalizowałem, część komentariatu zaczyna wystosowywać odezwy, z których wynika, że chuj tam z koronawirusem, trzeba wracać do pracy, bo inaczej gospodarka nam jebnie. Na argumenty w rodzaju „ekhm, wiecie, wszystko fajnie, ale jeżeli się za bardzo rozpędzimy, to będziemy tu mieli Włochy na sterydach", odpowiadają, że no może i ludzie będą umierać, ale jeżeli padnie gospodarka, to też będą umierać, więc o czym tu w ogóle mowa: zapierdalać do roboty. Jednym z największych absurdów kolejnych Rzeczypospolitych (jakiś czas temu pogubiłem się w numeracji) jest to, że na ludzi, którzy produkują tego rodzaju kretynizmy (i wygłaszają je z mądrymi minami) zapotrzebowanie jest zawsze. Recesja, nie recesja, ci ludzie biedni nie będą. Zawsze będzie zapotrzebowanie na „mądre głowy”, albo na producentów gówno-sondaży, z których wynika to, czego życzy sobie zamawiający. Ja bym jeszcze był w stanie zrozumieć jakiegoś biednego człowieka, który boi się, że jak nie wróci do pracy, to niebawem nie będzie miał tej pracy (w tym miejscu ukłony należą się obecnym władzom, które mają totalnie w dupie takich ludzi). Dla dobrze sytuowanych komentariuszy, którzy opowiadają te brednie nie ma, kurwa, żadnego usprawiedliwienia. Ludzie ci powinni być objęci wiecznym „spierdalaj” z programów publicystycznych. Niestety, tak się pewnie nie stanie. Czy z tego, co tam napisałem wynika, że moim zdaniem państwo powinno zostać „zamrożone” aż do momentu, w którym koronawirus sobie pójdzie? Gdyby ogarnięcie szczepionki było kwestią paru tygodni, to odpowiedź byłaby twierdząc, ale ponieważ mowa tu o miesiącach, byłoby to nie do zrobienia. Niemniej jednak warto zwrócić uwagę na to, że praktycznie wszystkie państwa muszą nieco po omacku i w cholerę ostrożnie odmrażać gospodarki. Problem z odmrażaniem gospodarki i otwieraniem państwa polega na tym, że jeżeli coś pójdzie nie tak, to trzeba będzie się „cofnąć” o kilka kroków, bo ludzie zaczną umierać. Gdybym był złośliwy, to zacząłbym tutaj pisać o tym, jak to słyszałem kiedyś o takim ustroju politycznym, który sprawiał, że nie dało się zapewnić mieszkańcom kraju bezpieczeństwa, w którym ludzie musieli pracować nierzadko ryzykując życiem i który to ustrój działał ponoć tylko na papierze, bo w praktyce się nie sprawdził nigdzie. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że teraz się jakoś tak okazuje, że obecnie obowiązujące systemy też się dość kiepsko sprawdzają i to nie tylko w jednym miejscu, ale wszędzie.


Jak się odnalazł w nowych realiach pan Wolny Rynek? Doskonale wręcz. Dzięki temuż wolnemu rynkowi, można było do tej pory kupować rzeczy po najniższej możliwej cenie. W praktyce sprowadzało się to do tego, że zawsze dało się znaleźć państwo, którego władze mają swoich obywateli tak bardzo w dupie, że nie będą miały nic przeciwko temu, żeby obywatele ci zapierdalali za jakieś grosze. Dzięki temu, na ten przykład, można było kupować substancje czynne do leków w Indiach. A potem przyszedł pan koronawirus i okazało się, że nawet Indie nie mają tak wyjebane, żeby nie wprowadzić lockdownu: „Hindusi przestali produkować substancje czynne do leków. Najprawdopodobniej w czerwcu zabraknie w polskich aptekach wielu medykamentów”. Potem co prawda pojawiła się informacja, że część polskich producentów ma duże zapasy leków (w tekście stało też, że polscy wytwórcy leków nie chcą substancji czynnych od polskich producentów, bo z Chin jest taniej), ale w tym samym tekście można było przeczytać o tym, że: „Na zakończenie należy podkreślić, że w chwili obecnej nie występują systemowe problemy z dostępnością do leków na terenie Polski. Jednakże z uwagi, iż sytuacja jest bardzo dynamiczna a pandemia rozprzestrzenia się na całym świecie nie można wykluczyć iż w przedmiotowym zakresie mogą wystąpić czasowe niedobory leków. Z tych względów Minister Zdrowia przygotował wiele rozwiązań w spec ustawie mających na celu przeciwdziałanie lub złagodzenie skutków takiej sytuacji”. Biorąc pod rozwagę fakt, że nasze obecne władze nie robią niczego, czego zrobić nie muszą, nietrudno dojść do wniosku, że chyba jednak będziemy mieli problem. 


Jednakowoż nic (i to absolutnie, kurwa, nic) nie umywa się do tego, co usiłował zrobić jakiś czas temu Donald Trump. Nie, nie chodzi o to, że polecał ludziom picie wybielaczy. Gdzieś tak w połowie marca pojawiły się informacje, z których wynikało, że: „Donald Trump oferował CureVac miliard dolarów za udostępnienie USA formuły leku na wyłączność”. Jestem przekonany o tym, że gdyby mu się ta sztuczka udała, to USA pod jego wodzą na pewno podzieliłoby się szczepionką z każdym innym krajem i na pewno zrobiłoby to za darmo. Na pewno nie doszłoby to sytuacji, w której jakiś kraj dostaje szczepionkę za darmo, inny musi za nią płacić cholera-wie-ile, a jeszcze inny jej nie dostanie, bo Trump go nie lubi, więc ma spierdalać. No, ale przecież jest wolny rynek, więc taki kraj mógłby sobie kupić taką szczepionkę w innym sklepie ze szczepionkami. Ciekawym, czy kogokolwiek zaskoczyło to, co usiłował odjebać Trump. Z punktu widzenia wyznawców yes cannons slow market nie usiłował zrobić niczego złego, przecież każdy mógł złożyć taką samą propozycję, prawda? Do niektórych zapewne nigdy nie dotrze to, że wszędzie (w tym, na rynku, który nie może być „wolny”) musi działać bezpiecznik, uniemożliwiające zrobienie czegoś takiego, co usiłował zrobić Donald The Bleach Elemental. Nawiasem mówiąc, w powyższym kontekście padły słowa, których nasze obecne władze zapewne nie pojmą nigdy: ”Najważniejsza teraz w jest współpraca międzynarodowa, a nie interes narodowy” (Erwin Rüddel, komisja zdrowia Bundestagu). Nasze władze nadal nie ogarnęły skali tego, co się dzieje i powtarzają wszędzie idiotyzmy o tym, że „UE się nie sprawdziła”, a zaraz potem dodając, że radzą sobie „jedynie państwa narodowe”. Do tych ludzi nie dociera to, że żadne „pojedyncze państwo” nie jest sobie w stanie poradzić z kryzysem, który ma wymiar globalny. Rozumiem jednakże przyczyny, dla których władze paru krajów usiłują wcisnąć swoim obywatelom narracje, z których wynika, że winni temu, co się stało są „inni” i chętnie wskazują tych innych. Niemniej jednak, uważam, że kiedy już do władzy dojdzie Jeszcze Lepsza Zmiana, to odpowiednie służby powinny się bardzo uważnie przyjrzeć ludziom, którzy tak chętnie wygłaszali te putinowskie bzdury, celem ustalenia czy byli to tylko pożyteczni idioci, czy też chodziło o rozmyślne działanie.


Pod sam koniec notki warto się pochylić nad jeszcze jedną kwestia, którą jest ochrona zdrowia. Jeżeli od czegoś należałoby zacząć naprawę naszego kraju, żeby nie był on już tworem z kartonu, to tym czymś powinna być ochrona zdrowia. Żeby w pełni oddać zajebiście groźny absurd, który stał się udziałem pracowników ochrony zdrowia, pozwolę sobie użyć filmowej analogii. Być może część z was oglądała film „K 19 The Widowmaker”. Film traktował o radzieckim okręcie podwodnym o napędzie atomowym, który to okręt w pewnym momencie zaczął mieć problemy z reaktorem i trzeba było trochę ów reaktor nareperować. Okazało się, że na okręcie nie ma kombinezonów, które chroniłby przed radiacją, więc marynarze dostawali kombinezony przeciwchemiczne. Dokładnie to samo spotkało pracowników polskiej ochrony zdrowia, którzy zostali wrzuceni w „młyn” koronawirusowy bez niezbędnych środków ochrony indywidualnej. Jednocześnie w mediach rządowych odpalono narracje, w myśl których wszystko jest pod kontrolą, a w szpitalach i inszych przybytkach medycznych absolutnie niczego nie brakuje. Rzecz jasna, w tym samym czasie odpalono „damage control” i zabroniono personelowi medycznemu wypowiadania się w temacie tego, „jak jest”. Co prawda, kłóci się to trochę z narracjami „daliśmy radę”, bo przecież skoro jest tak zajebiście, to personel medyczny powinien mieć prawo do opowiadania o tym co się dzieje, bo byłyby to same dobre rzeczy, prawda? No, ale to tylko dygresja. Niestety, jestem praktycznie pewny tego, że obecne władze nie są w stanie ogarnąć tego, jak głębokich zmian wymaga państwo polskie. Co gorsza, nie ogarnia tego pewnie również część opozycji (szczególnie zaś ta pod wezwaniem „konieczności dziejowych”, które miały miejsce w latach 90-tych). Wymagałoby to wszystko bowiem (co za szok) zwiększenia nakładów na ochronę zdrowia, a tego nie dałoby się zrobić bez podwyższenia składki zdrowotnej i bez wprowadzenia progresji podatkowej. Po obecnych władzach spodziewam się raczej kolejnych „wezwań” do oszczędności (dobrze, że nikt nie proponował personelowi medycznemu wymieniania się rękawiczkami jednorazowymi [jak tak sobie zażartowałem w ten sposób, to dotarło do mnie, że w obecnym układzie nie można wykluczyć tego rodzaju zaleceń i zrobiło mi się trochę nieswojo]). Lekko przerażające jest to, że spora część klasy politycznej najprawdopodobniej wychodzi z założenia, że wystarczy trochę poklaskać, a ochrona zdrowia się sama naprawi. Od dłuższego czasu tkwimy w błędnym kole, albowiem kolejne partie obiecują nam tanie państwo (w sensie, takie do którego nie trzeba się za bardzo dorzucać), które to państwo będzie jednocześnie państwem skutecznym. Kiedy okazuje się, że „taniość” przekłada się na nieskuteczność, karmi się nas idiotyzmami o tym, że to wszystko działa chujowo, bo ludzie się nie przykładają do pracy. Rozwiązaniem problemu mają być kolejne cięcia i oszczędności (bo skoro się budżetówka opierdala, to po co jej płacić sensownie?). Efektem tych rozwiązań jest to, że państwo działa coraz gorzej. Wtedy zaś pojawia się kolejny mędrzec, który tłumaczy, że rozwiązaniem będzie obniżka podatków/etc. Jeżeli ktoś chce mieć „tanie państwo”, to musi się liczyć z tym, że będzie ono skuteczne jedynie w dymaniu własnych obywateli i w zapewnianiu tych, których akurat nie dyma, że owa czynność jest „koniecznością dziejową”.


Sporo osób zadaje sobie w tym momencie pytanie: co dalej? Ja się w tym miejscu muszę przyznać do tego, że choć lubię się czasem powymądrzać, to nie odważyłbym się na prognozowanie czegokolwiek. Dzięki nieudolności naszych władz od pewnego czasu żyjemy w zawieszeniu. Obecne władze, zamiast zająć się czymś sensownym, z uporem godnym lepszej sprawy usiłują kolanem przepchnąć kopertowe wybory, przekonując nas do tego, że w obecnej chwili jest to priorytet, bo inaczej będzie chaos i w ogóle przejebane. Zupełnie umyka im ten drobny szczegół, że chaos i w „ogóle przejebane” jest już teraz, a będzie tylko gorzej. Nadchodzi recesja, pozmienia się nam gospodarka (z przyczyn, które opisałem na samym początku tekstu). Nie znam osoby, która nie martwiłaby się o swoje zatrudnienie, część z moich znajomych już straciła robotę, część ją straci na pewno, a część równie dobrze mogłaby rzucać monetą w intencji sprawdzenia, czy jeszcze nie zostali zwolnieni (w ramach ratowania milionów miejsc pracy, rzecz jasna). W przysłowiowym międzyczasie, nasze władze starają się zrobić wszystko, żeby nasze państwo działało jeszcze bardziej chujowo niż do tej pory. Nie wiem, jak was, ale mnie to nie napawa optymizmem.


Źródła:

https://www2.deloitte.com/pl/pl/pages/press-releases/articles/blisko-3-miliony-polakow-korzysta-z-klubow-fitness.html


https://praca.gazetaprawna.pl/artykuly/1472410,rzad-ulatwi-zwolnienia-pracownikow-tarcza-antykryzysowa.html





https://mgr.farm/aktualnosci/polscy-producenci-lekow-nie-chca-substancji-czynnych-od-rodzimych-wytworcow/

https://polskatimes.pl/szczepionka-na-koronawirusa-donald-trump-oferowal-curevac-miliard-dolarow-za-udostepnienie-usa-formuly-leku-na-wylacznosc/ar/c1-14862355

David Ost „Klęska Solidarności”

https://www.imdb.com/title/tt0267626/characters/nm0000553




piątek, 17 kwietnia 2020

Państwo teoretyczne z pandemią w tle – odcinek 3 – lockdown

Lockdown w naszym kraju trwa już od (pi razy oko) miesiąca. Nie wiadomo jeszcze do kiedy będzie trwał, bo zależy to w głównej mierze od tego, czy uda się ogarnąć epidemię. Władze przebąkują o potrzebie „rozmrażania gospodarki”, a ja mam przeczucie graniczące z pewnością, że temat ten pojawił się tylko i wyłącznie dlatego, że „zagranica” będzie gospodarkę uruchamiać, a my nie możemy być gorsi. Nie wierzę bowiem w to, że nasz rząd dysponuje jakim-kurwa-kolwiek planem, poza „zobaczymy, jak zagranica rozmraża gospodarkę i zrobimy coś podobnego, ale nie identycznego, żeby nikt nam nie mógł zarzucić tego, że robimy to samo, bo przecież nasze działania wyprzedzają działania innych krajów”. Zapewne będzie tak, jak w przypadku putinizacji sądownictwa – powybierane zostaną jakieś pojedyncze rozwiązania z różnych krajów i jak coś nie zadziała (albo zadziała chujowo), to wyjdzie jakiś Kaleta i powie, że „robimy tak, jak inni, to nie nasza wina, że to nie działa”. No ale, trudno oczekiwać od obecnych władz tego, żeby próbowały ogarnąć to, co dzieje się w kraju w sytuacji, w której są one za bardzo zajęte organizowaniem wyborów w trakcie pandemii. Kiedy sobie pisałem te słowa, w mediach się pojawiła rządowa wrzutka, że: „jutro (czyli 16-04-2020) przedstawimy szczegółowy plan dotyczący zarówno najbliższego tygodnia, jak i zarysujemy nasze propozycje dotyczące kolejnych faz zmiany w obostrzeniach na najbliższych kilka tygodni, mniej więcej do połowy maja”, ale jestem, kurwa, pewny, że ten szczegółowy plan będzie się pewnie potem zmieniał z dnia na dzień. Nie chciałbym być źle zrozumiany, ja sobie doskonale zdaję sprawę z tego, że jeżeli chodzi o pandemię, to teraz wszyscy po omacku z tą gospodarką i jej odmrażaniem, ale biorąc pod rozwagę to, o ile więcej szekli inne kraje pompują w gospodarkę, można bezpiecznie (niestety, bezpiecznie nie dla nas) założyć, że ich „po omacku” może być znacznie lepiej przeprowadzone. 


Żeby nie było najmniejszych wątpliwości, popierałem i nadal popieram decyzję o lockdownie, bo nie było innej metody, która uchroniłaby nas przed powtórzeniem się scenariusza włoskiego. Tyle, że w momencie, w którym podjęło się decyzje o rozpoczęciu lockdownu, należało mieć choćby zarys planu pt. „co dalej”. Bo chyba dla każdego jasne było, że jak się ten lockdown zrobi, to będzie miał on konsekwencje poważne i trzeba będzie sobie z nimi jakoś poradzić. O tym, jak bardzo Zjednoczona Prawica nie miała żadnego planu, może zaświadczyć choćby to, że pierwsza Tarcza Antykryzysowa była tak doskonała, że potem potrzebna była Tarcza Antykryzysowa 2.0. Obie tarcze są zaś tak doskonałe, że nikt nie ma najmniejszych wątpliwości odnośnie tego, że czeka nas srogie jebnięcie. Jedyną niewiadomą jest tylko skala tegoż jebnięcia. Negatywne efekty lockdownu potęgowane są przez totalne nieogarnięcie partii rządzącej. Domyślam się, że zdaniem, które pada najczęściej w trakcie rozmów „ludzi władzy” jest coś w rodzaju „kurwa, co my teraz zrobimy?”.


No dobrze, ale może ja jestem niesprawiedliwy? Może rząd ma jakiś plan? Popatrzmy na to, co się działo (i dzieje) w przypadku szkolnictwa. Zamknięcie przedszkoli, szkół, uniwerków/etc. miało służyć wypłaszczeniu krzywej zachorowań (tl;dr ograniczenie przyrostu zachorowań tak, żeby nasza, zajebiście niedofinansowana, służba zdrowia dała sobie z tym radę). Decyzja o zamknięciu szkół zapadła 12 marca. Zapowiedziano jednocześnie, że szkoły/etc. pozostaną zamknięte co najmniej do 25 marca. 16 marca Łukasz Szumowski (z którego robi się bohatera tylko i wyłącznie dlatego, że (wybaczcie mój podkarpacki) ma wory pod oczami, powiedział: „Ze szczytem epidemii będziemy walczyć za dwa lub trzy tygodnie”. Co wynikało z tej wypowiedzi? To, że działania Ministerstw Zdrowia zaczęły nosić znamiona sensownych i ktoś tam wreszcie zaczął ogarniać jakieś modele statystyczne. Z wypowiedzi tej wynikało również to, że choćby chuj na chuju stawał, szkół się nie otworzy ani w przeciągu tych 2-3 tygodni, ani w przeciągu kilku następnych, bo to skończyłoby się zapewne kolejnym szczytem zachorowań. 20 marca Mateusz Morawiecki ogłosił, że w Polsce wprowadzony został stan epidemii, a szkoły/etc. pozostaną zamknięte co najmniej do Wielkanocy. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że polskie media sieją zajebisty zamęt, bo ta sama wypowiedź Szumowskiego była różnie referowana w różnych mediach. Z tej samej wypowiedzi Rzeczpospolita wywnioskowała, że: „Szczyt epidemii za 3-4 tygodnie” (mimo, że Szumowski mówił o 2-3 tygodniach). Co zrozumiałe, pytanie o to, kiedy w Polsce będziemy mieli szczyt zachorowań przewija się w mediach dość często i za każdym razem można było usłyszeć nieco inną odpowiedź. 8 kwietnia Szumowski, w trakcie jednej z wielu rozmów z mediami (to „wielu” to nie zarzut, to stwierdzenie faktu) oświadczył, że: „Przewidywania dotyczące rozwoju epidemii koronawirusa są oparte na modelach. Modele, które były aktualne tydzień temu, nie są aktualne dzisiaj. Obecne pokazują, że szczyt zachorowań będzie w ciągu najbliższych tygodni. Ale równie dobrze, jeśli będziemy mocno trzymali się reżimów sanitarnych, możemy ten szczyt przesunąć dalej”. Następnego dnia, Mateusz Morawiecki oznajmił, że szkoły będą zamknięte przynajmniej do 26 kwietnia. Wróćmy jednakże do wypowiedzi Szumowskiego, bo tam jest fragment, na który powinniśmy zwrócić uwagę: „jeśli będziemy mocno trzymali się reżimów sanitarnych, możemy ten szczyt przesunąć dalej”. Ja tam nie jestem wirusologiem, ale tak na mój podkarpacki rozum, z tego wynika, że rację mogą mieć ci rodzice, którzy już od jakiegoś czasu mówią o tym, że w sumie to liczą się z tym, że szkoły to raczej nie ruszą w tym roku szkolnym.


Zamknięcie szkół spowodowało, że główni zainteresowani tematem zaczęli pytać o to „co z egzaminami ósmoklasisty i maturami?”. 18 marca Piontkowski oznajmił, że: „Jeżeli przerwa w zajęciach w szkole skończyłaby się wraz ze Świętami Wielkanocnymi, to wówczas spokojnie te egzaminy mogłyby się jeszcze odbyć (...) Gdyby ta przerwa jednak się wydłużała, to oczywiście egzaminy nie mogłyby się odbyć, musielibyśmy je przenieść – wyjaśnił. Zaznaczył przy tym, że ma tu na myśli zarówno egzaminy ósmoklasisty, jak i majowe matury.”. 21 marca Minister Edukacji Narodowej powiedział był: „Na tę chwilę nie zostaną wprowadzone żadne zmiany w kalendarzu szkolnym. Egzaminy mogą się odbyć, jeżeli przerwa w zajęciach zakończyłaby się wraz ze świętami wielkanocnymi. Odpowiednie decyzje zostaną podjęte w przypadku braku zmiany sytuacji epidemicznej”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że egzamin ósmoklasisty miał odbyć się w dniach 21-23 kwietnia 2020. Przypominam, że szef MEN opowiadał o tym, że „egzaminy mogą się odbyć” kilka dni po tym, jak Szumowski powiedział, że jego zdaniem szczyt zachorowań się u nas objawi najprawdopodobniej w tygodniu przedświątecznym. Innymi słowy, szef MEN twierdził, że egzamin da się bezproblemowo przeprowadzić pi razy oko 2 tygodnie po tym, jak przyjebie w nas szczyt zachorowań. 26 marca MEN po raz kolejny wypowiedział się w temacie matur/egzaminów ósmoklasistów: „Obecne regulacje nie nakazują przesuwania terminów egzaminów. Oczywiście zdajemy sobie sprawę z tego, że sytuacja jest bardzo dynamiczna. Przygotowujemy się na różne scenariusze. Dla nas kluczowe są wytyczne Ministerstwa Zdrowia i GIS, a także to, jak rozwijać się będzie sytuacja epidemiczna w kraju”. 9 kwietnia rząd się zlitował i: „Na konferencji prasowej premier Mateusz Morawiecki zapowiedział, że termin egzaminów ósmoklasisty i matur ulegnie zmianie. Wiadomo już, że egzaminy będą przesunięte, ale nie jest znana dokładna data. Premier powiedział jednak, że egzamin ósmoklasisty i matura odbędą się najwcześniej w czerwcu”


Kilka dni później, 15 kwietnia – Rzepa cytowała ekspertów (kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że nie chodzi o Ziębitów, ale o sensownych ludzi), którzy prognozowali, że szkoły zostaną otwarte nieprędko, a dla bezpieczeństwa najlepiej byłoby ich nie otwierać w tym roku szkolnym. 16 kwietnia w sprawie otwierania szkół wypowiedział się dla RMFu wicepermier pełniący obowiązki Jacka Sasina: „Pytany o otwarcie szkół minister Sasin odpowiedział zdecydowanie: Szkoły na razie nie. Przyznał, że ze względu na to, że społeczności szkolne mogą być bardzo liczne, rząd na razie nie chce ich otwierać.  Nie było to dyskutowane, będziemy nad tym myśleć w dalszej kolejności - szkoły to jednak bardzo duże skupiska ludzi.”. Wypowiedź Sasina należałoby osadzić w kontekście dwóch wypowiedzi Szumowskiego. 14 kwietnia (czyli dzień przed Sasinem) Szumowski powiedział: „Szumowski powiedział, że trwają analizy scenariuszy, według których miałyby być otwierane szkoły”. Nieśmiało przypominam, że dzień później Sasin opowiadał o tym, że nie dyskutowano nad tym, co ze szkołami. Drugą, równie, istotną wypowiedzią jest tak, która pojawiła się w „Fakcie”, któremu Szumowski udzielił wywiadu:  „Minister zdrowia, zapytany o to, czy obowiązek zakrywania ust i nosa może potrwać nawet rok, odpowiedział: "Być może tak". Jak dodał, "trudno powiedzieć, jak będzie wyglądał proces wynajdywania leków, przebiegał proces immunizacji społeczeństwa".


Gdybym miał podsumować jednym słowem politykę informacyjną rządu, odnoszącą się do szkolnictwa, to słowem tym byłby „chaos”. Nie jest to jednakże typowa dla Zjednoczonej Prawicy wielonarracja, ale efekt tego, że rząd nie ma żadnej spójnej strategii „jak w szkolnictwo w trakcie pandemii”. Czemu jej nie ma? Trudno mieć jakąś spójną strategię, jeżeli ma się na dany problem totalnie wyjebane. Przesadzam? Biorąc pod rozwagę to, że szef MEN indagowany w temacie tego co zrobić, jeżeli brakuje komputerów do pracy zdalnej, odparł, z właściwą swej kondycji intelektualnej wrażliwością, że samorządy te komputery powinny kupić. Nie wspomniał co prawda za co i kiedy, ale to chyba nie powinno nikogo dziwić. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że szef MEN był łaskaw zrzygać się na nauczycieli, albowiem oznajmił, że: „to jest szansa na to, aby nauczyciele także pokazali, że nie tylko potrafią strajkować i ubiegać się o wyższe wynagrodzenie, ale także są po prostu dobrymi wychowawcami i nauczycielami”.


Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że teraz (w trakcie pandemii) minister miał szanse, aby pokazać, że nie tylko potrafi hejtować i opowiadać brednie, ale także jest człowiekiem, który ma choćby niewielkie pojęcie o tym, czym powinien zajmować się szef MEN. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że minister z tej szansy nie skorzystał. Prawda jest bowiem taka, że gdyby ktokolwiek w tym (eufemizując) zasranym rządzie poważnie zastanowił się nad tym „co dalej ze szkołami w trakcie pandemii”, to już dawno zostałaby podjęta decyzja o tym, że w trakcie tego roku szkolnego – uczniowie do szkół nie wrócą. Kto w ogóle, kurwa, wpadł na pomysł, żeby zamykać te szkoły na dwa tygodnie? Czy w rządzie ludzie byli na tyle spizgani, że ktoś uznał, że „nie no, dwa tygodnie wystarczą, żebyśmy sobie ogarnęli te epidemię”? Potem zaś było przedłużanie „no dobra, to do świąt”, potem „do 26”, teraz zaś pojawiły się informacje, że no teraz to na pewno nie, bo to nie jest najważniejsze. Efekt tego galopującego kretynizmu jest taki, że rodzice nie mają pojęcia „co dalej”, bo nikt nie wie, czy rządowi się nie odmieni za kilka tygodni i nie uzna, że dosyć tego dobrego – wszyscy wypierdalać do szkoły. Ponieważ rząd ma wyjebane – rodzice nie bardzo wiedzą, do kiedy będą sobie organizowali czas (żeby dzielić go między pracę, opiekę nad dziećmi/etc.). Ponieważ rząd ma wyjebane – rodzicom pozostaje szukanie strzępów informacji w pierdylionie wypowiedzi ministrów. Nie bez przyczyny chwilkę wcześniej zacytowałem Szumowskiego, który stwierdził, że nie ma pojęcia, czy z tymi maskami to przypadkiem nie będzie tak, że będziemy w nich popierdalać przez rok. Z tej wypowiedzi wynika bowiem tyle, że social distancing z nami zostanie przez dłuższy czas. Z tego zaś, kurwa mać, wynika, że nie ma mowy o otwarciu szkół. Jestem sobie bowiem w stanie wyobrazić to, że uczelnie wyższe wpuszczą trochę studentów do budynków, tak, coby zachowany był social distancing (+ maseczki + dezynfekcja stolików + pierdylion innych środków ostrożności). Of korz, zajęcia musiałyby się odbywać rotacyjnie jedynie w pomieszczeniach o odpowiedniej kubaturze (tak więc nie mogłyby się odbywać w przytulnych klitach). Byłoby to spore wyzwanie logistyczne (a rząd na pewno by się do tego nie dołożył, bo są ważniejsze sprawy, np. wybory), niemniej jednak w teorii dałoby się to jakoś ogarnąć. Tyle, że to byłoby możliwe jedynie w przypadku uczelni wyższych, bo w przypadku uczniów (szczególnie tych podstawówkowych [i dzieci w wieku przedszkolnym]) social distancing dałoby się osiągnąć chyba jedynie poprzez przytwierdzenie dzieci na stałe do krzesełek. Ujmujące jest to, że Szumowski w jednym z wywiadów stwierdził, że: „Trudno rok trzymać dzieci w domach, to jest też nie do zrobienia”. Jest to ujmujące o tyle, że w chwili obecnej nie da się całkowicie wykluczyć takiego scenariusza. No, ale to tylko dygresja jest. Faktem natomiast jest to, że nasz niemiłościwie panujący rząd już jakiś czas temu powinien ogłosić, że „ban” na szkoły potrwa do końca roku szkolnego. Ułatwiłoby to wszystkim życie, bo przynajmniej byłoby wiadomo na czym się stoi. Zamiast tego mamy typowy „jakoś-to-będzizm” połączony z jebałpiesizmem.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Już po napisaniu powyższego kawałka, objawił się w internetach „plan” otwierania państwa. Okazało się, że w jednym z przypadków mamy do czynienia raczej z otwarciem parasola w dupie. Otóż III etapem (daty nie są określone, bo będą zależały od tego, czy poprzednie etapy „otwarcia” nie przełożyły się na wzrost zachorowań) jest „Organizacja opieki nad dziećmi w żłobkach, przedszkolach i w klasach szkolnych 1-3 – ustalona max. liczba dzieci w sali”. Dla porównania – kolejnym etapem ma być otwarcie „teatrów i kin w nowym reżimie sanitarnym”. Widzicie więc, moi drodzy, nasz zajebiście przygotowany do wszystkiego rząd uznał, że reżim sanitarny łatwiej utrzymać w żłobku, przedszkolu i szkole (klasy 1-3), niż w kinach/teatrach, w których się z założenia siedzi na dupie.


Kolejnym przejawem tego, jak zajebiście przygotowane były do wszystkiego nasze władze i jak rewelacyjnie sobie wszystko przemyślały może być to, co działo się w kontekście maseczek ochronnych. W końcówce stycznia pojawiło się sporo newsów o tym, że ludzie zaczęli kupować maseczki ochronne. Pod koniec lutego kupowali praktycznie wszystko, co przypominało maski. Of korz, nie mogło być tak, żeby na ludzkiej panice nie usiłowały skorzystać pijawki, które sprzedawały na allegro „maski przeciwwirusowe”. Również pod koniec lutego Szumowskiego pytano o to, czy maski chronią przed koronawirusem. Ów, jakże, kurwa, dobrze przygotowany merytorycznie minister, zaczął się nabijać, że on w sumie nie wie, czy te maski to powinno się „stosować doustnie, czy na ręce”, potem powiedział, że maseczki ni chuja nie pomagają i że on nie wie, po co ludzie je noszą. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Szumowski opowiadał, że maseczki nie chronią przed zarażeniem się i nie poruszał kwestii tego, czy maseczka noszona przez chorego może ochronić przed chorobą osoby postronne. Tylko, że wiecie, kurwa, co? Chuj mnie to obchodzi, bo wychodzę z założenia, że jeżeli ktoś wypowiada się na jakiś temat, to powinien wiedzieć o czym mówi. Temat maseczek ochronnych przewalał się przez debatę publiczną praktycznie przez cały marzec. Pod koniec marca Szumowski wypowiedział się (po raz kolejny) w temacie maseczek: „W tej chwili skala zachorowań nie jest tak duża, żebyśmy rekomendowali noszenie masek przez zwykłych obywateli”. Dzień później: „Lekarze rodzinni z Porozumienia Pracodawców Ochrony Zdrowia zaapelowali o wprowadzenie obowiązku noszenia maseczek ochraniających nos i usta w miejscach publicznych i w zakładach pracy (…) Odpowiedzialne noszenie maseczek pozwoli ograniczyć rozprzestrzenianie się zarazy i tym samym – o czym jesteśmy przekonani – uratuje niejedno ludzkie życie”– napisali w liście otwartym do premiera Mateusza Morawieckiego, ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego i do głównego inspektora sanitarnego Jarosława Pinkasa. Lekarze PPOZ”. Potem nastąpiło zwolnienie bębna maszyny losującej, które potrwało jakiś tydzień i: „na konferencji prasowej 9 kwietnia minister zdrowia Łukasz Szumowski wprowadził obowiązek zakrywania twarzy. Noszenie maseczek jest teraz wymagane w miejscach publicznych. Maseczki ochronne są obowiązkowe dla wszystkich. Maseczki ochronne lub chustki zakrywające twarz będą musieli nosić wszyscy od czwartku 16 kwietnia”. Ponieważ polscy dziennikarze są pod wielkim wrażeniem tego, jak bardzo Szumowski jest niewyspany i jak bardzo ciężko pracuje, żaden z nich nie zadał mu bardzo prostego pytania. Otóż, żaden z dziennikarzy nie zapytał Szumowskiego o to, o ile mniej zachorowań mielibyśmy dziś w Polsce, gdyby pod koniec lutego Szumowski nie robił sobie jaj z noszenia masek? Ilu zachorowań udałoby się uniknąć, gdyby razem z lockdownem wprowadzono obowiązek noszenia maseczek ochronnych? Abstrahując od wszystkiego innego, jeżeli Szumowskiemu zdarza się czasem odrobina refleksji, to bardzo być może, że powodem, dla którego kiepsko sypia nie jest to, że się, kurwa, przepracowuje, ale świadomość tego, jak straszliwie dał dupy. Na uwagę zasługuje również wypowiedź z końcówki marca, kiedy to nie rekomendowano noszenia masek, bo mieliśmy (w uproszczeniu) za mało zachorowań. I znowuż, ze mnie to żaden wirusolog, ale wydaje mi się, że w całym tym lockdownie/etc. chodziło głównie o to, żeby ograniczyć skalę zachorowań. Tym samym – nierekomendowanie jednego ze środków ochrony (który mógłby ograniczyć liczbę zachorowań) dlatego, że zachorowań jest zbyt mało, to jest straszny, kurwa, idiotyzm.


W tym miejscu pora na dygresję. Jeżeli jesteście ciekawi tego, w jaki sposób polscy dziennikarze traktują Szumowskiego, to zaraz wam pokażę ćwit, który mógłby być wzorcem z Sevres tegoż traktowania: „Medialnie minister Łukasz Szumowski wciąż robi bardzo dobre wrażenie. Rzeczowo odpowiada na pytania, nie ucieka od odp., nie kręci, nie zmienia tematu, nie zagaduje, spokój, opanowanie, bez jadu, kulturalnie. Bardzo sprawny polityk, przed którym najważniejsza decyzja zawodowa.” (tą decyzją mają być najprawdopodobniej rekomendacje odnośnie tego, „co z wyborami”). Biorąc pod rozwagę dziennikarską kryszę nad Szumowskim, trudno się dziwić temu, że stał się on liderem w rankingu zaufania.


Niestety, nie możemy w tym momencie przerwać tematu maseczek, bo polskie władze nawet w trakcie pandemii i nawet w temacie, którego nie powinny poruszać (ze względu na wcześniejszy jebałpiesizm) odpierdalają taką propagandę sukcesu, że to się po prostu w pale nie mieści. 16 kwietnia, tak więc w dniu, w którym noszenie namordników jest już obowiązkowe, ogłoszono kolejny sukces: „Kilka milionów maseczek ochronnych tygodniowo powstanie w polskich zakładach produkcyjnych. Prezydent Andrzej Duda ogłosił inicjatywę Koalicja "Polskie szwalnie", w ramach której ponad 200 firm wyprodukuje do końca czerwca 100 mln maseczek.”  Wtórowała mu wicepermier Emilewicz: „Polska jest dzisiaj jedynym państwem Unii Europejskiej, na terenie którego znajdują się szwalnie i takie obiekty produkcyjne. Maseczki są potrzebne nam wszystkim, także tym pracującym w handlu, usługach. Będziemy ich potrzebować bardzo dużo, zatem uniezależnienie się w tej kwestii od Chin jest jednym z naszych największych wyzwań”. Wiecie, mnie tam cieszy to, że będziemy sobie sami tutaj w Polsce szyli maski. Jednakowoż ogłaszanie w dniu, w którym (uwaga CAPS) ZACZYNA OBOWIĄZYWAĆ NAKAZ NOSZENIA MASECZEK OCHRONNYCH tego, że pi razy oko, za półtora miesiąca (ponoć moce przerobowe mają się zwiększać z czasem) uszyjemy sobie tyle masek, ile potrzeba by było do tego, żeby sobie każdy obywatel mógł wyjść z domu tegoż dnia, to jest jednak, kurwa, parodia. I to znacznie większa od urządzania uroczystego powitania i pożegnania dla samolotu transportowego. Nie wspominając już o tym, że owych uszytych w Polsce masek raczej nikt nam nie będzie rozdawał za darmo. Tak zupełnie bez związku z cała sprawą się zacząłem zastanawiać nad tym, ile maseczek można by było uszyć i rozdać Polakom, gdyby przeznaczyć na ten cel kwotę rzędu 2 miliardów złotych. Gdyby obywatel czekał na to, aż władza (bardzo dobrze przygotowana do epidemii) załatwi mu maski, żeby mógł po prostu wyjść z domu, to by sobie, kurwa, długo poczekał. Nawiasem mówiąc, wyjątkowo wrażliwy społecznie jest rząd, który wprowadza nakaz noszenia maseczek ochronnych i ma totalnie wyjebane na to, czy aby na pewno wszyscy mają do nich dostęp.


Ostatnią częścią lockdownowej notki będzie to, jak bardzo przemyślane były te wszystkie rozporządzenia kwarantannowe. Otóż, były one w chuj przemyślane. Na tyle bardzo w chuj, że w pewnym momencie doszło do bardzo ciekawej wymiany ćwitów. Twitterowe konto jednej z radiowych redakcji motoryzacyjnych (MotoSygnały się to konto zwie) rzuciło ćwit, w którym otagowało konto polskiej policji: „Hej @PolskaPolicja @BorowiakPolicja to jak jest z tym myciem samochodów - można, nie można? Dla kolegi pytam” (Borowiak to rzecznik poznańskiej policji). Do ćwita dołączony był filmik, na którym widać było policyjne auto, w myjni samochodowej. I w tym momencie wchodzi Polska Policja cała na biało: „Nie ma mandatów za bieganie, za mycie auta, za wymianę opon. Mandaty są za przebywanie w miejscach wyłączonych z użytku publicznego jak np. parki, za grupowanie się, za niestosowanie się do przepisów ograniczających izolację itp. Akurat czynności zawodowe są wyłączone z obostrzeń”. I w tym momencie wchodzi Polska Policja, cała na biało: „„Za mycie, za jazdę na rowerze i bieganie po ulicach i chodnikach” jak to określają media będą mandaty, jeśli nie jest to zaspokajanie bieżących potrzeb życiowych a na chwilę obecną tylko rekreacja, z którą można poczekać.”. Jeżeli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości: tak, oba wpisy „policyjne” pochodziły z tego samego konta twitterowego. Można się z nich dowiedzieć, że mandatów za bieganie nie ma, no chyba że biega się w celach rekreacyjnych. I teraz, kurwa, trzeba sobie odpowiedzieć na jedno zajebiście ważne pytanie: w jaki sposób odróżnić bieganie w ramach zaspokajania bieżących potrzeb życiowych, od biegania w celach rekreacyjnych? Przyznam się w tym miejscu do tego, że trochę sobie biegałem (po tym, jak mnie zamknęli siłownie i nie mogłem se na orbitreku śmigać) po zadupiastych rejonach, w których ludzi mija się raczej rzadko, ale jak się zaczęły sypać mandaty, to uznałem, że chyba zbastuję. Gdybym trafił na rozsądną osobę, pewnie nikt by mi nie truł dupy, ale nigdy nie ma gwarancji, że się nie trafi na jakiegoś upierdliwego typa z poczuciem misji, który zacznie mi tłumaczyć, że ponieważ obok jest trawa, to biegam po terenach zielonych, a w takim a takim rozporządzeniu stało, że nie wolno. No, ale wróćmy do naszych milusińskich stróżów prawa. Wyżej wymieniona wymiana ćwitów była pokłosiem doniesień medialnych i całej kupy wpisów ludzi (takich zwykłych, a nie niezależnych internautów, którzy od 2015 publikują „świadectwa”, które zawsze idealnie wpasowują się w narracje Zjednoczonej Prawicy [vide „zapłakana kuzynka”]), z których wynikało, że, ujmując rzecz delikatnie, część polskich policjantów trochę pojebało. O ile bowiem nikt nie miał pretensji o to, że ten, czy inny dzban łamiący kwarantannę dostał wysoką karę, to już zawracanie dupy komuś, kto wyszedł na spacer z dziećmi (nie, nie łaził po parku), wkurwieni lockdownem ludzie zaczęli znajdywać, jako trochę denerwujące.


Równie wkurwiające były (ja przepraszam za to co teraz napiszę, ale żadne inne określenie tutaj nie pasuje) twitterowe wysrywy, które pojawiały się na koncie rzecznika komendy głównej policji. Otóż, pan niedorzecznik w ramach rozładowywania napięcia, postanowił wrzucać na swoje konto jakieś pojebane filmiki. A to jakieś brutalne zatrzymanie w Hiszpanii, które opatrzył komentarzem: „Ten mężczyzna w jednym z krajów nie stosował się do obowiązków kwarantanny i izolacji... Zostawiam tylko do obejrzenia....”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że przyczyną, dla której „bohater” filmiku został zglebowany (po uprzednim zrzuceniu z motocykla) było to, że odepchnął policjanta. Innym razem wrzucił filmik z komentarzem: „Uwaga, szef policji w jednym z państw (Uganda) ostrzega przed pandemią... Tak tu zostawię tylko do przemyślenia...”. Na filmiku jakiś czarnoskóry jegomość darł ryj i bluzgał tak, że nawet na mnie robiło to wrażenie. Bardzo szybko okazało się, że na filmiku z „szefem policji z Ugandy” produkował się jakiś Amerykanin, który już wcześniej przebierał się za policjanta. Co prawda, jestem tylko blogerem z Podkarpacia, ale wydaje mi się, że chyba wiem, co chciał osiągnąć pan niedorzecznik. Zapewne chodziło o to, żeby pokazać, że jego wyrywni koledzy może i dają mandaty, ale gdzie indziej ludkowie, to by was napierdalali pałami, więc bądźcie grzeczni i nie narzekajcie, ok? Ta wersja (moja autorska) wydaje mi się bardziej prawdopodobna od tej, którą przypinają niedorzecznikowi niektórzy komentatorzy twierdzący, że po prostu chciałby, żeby w Polsce też można było napierdalać ludzi pałami.


W przysłowiowym międzyczasie na ćwiterowym koncie warszawskiej policji, pojawiła się grafika opatrzona komentarzem: „"Oni podjechali za blisko, tamten podszedł, ta pani za bardzo się zbliżyła, to on tak jechał...". Tłumaczenia są różne. Efekt może jednak być ten sam, kolejne zarażone osoby.” Muszę w tym miejscu przyznać, że osoba obsługująca to konto ma bardzo dużo odwagi cywilnej, bo wpis nadal wisi. Nadal, mimo tego, co część polityków partii rządzącej odjebała w ramach smoleńskiego eventu rocznicowego. O tym, że banda nierozgarniętych polityków zrobiła sobie spęd (który był transmitowany przez równie nierozgarniętych dziennikarzy), na którym to spędzie olano coś takiego, jak social distancing, wiedzą chyba wszyscy. Tak samo, jak o tym, że jedyną osobą, która miała maskę na tym evencie był kuzyn Kaczyńskiego (przyznam szczerze, że o istnieniu tegoż kuzyna dowiedziałem się dopiero z „Ucha Prezesa”). Noszenie maski przez kuzyna (który miał tę maskę na szyi) skończyło się tak, że został on opierdolony przez Prezesa Polski i schował maskę do kieszeni, no ale to dygresja. Tak więc, polskie władze zrobiły sobie spęd. Ponieważ działo się to w czasie, w którym część policjantów przeżywała wzmożenie, momentalnie posypały się pytania do policji, czy już zaczęli napierdalać mandatami w wierchuszkę Zjednoczonej Prawicy. Odpowiedzi na to pytanie udzielono przy pomocy twitterowego konta warszawskiej policji: „W związku z obchodami 10. rocznicy katastrofy smoleńskiej przypominamy, że nie mamy w tym przypadku do czynienia ze zgromadzeniem w trybie ustawy, a poszczególne osoby wykonują swoje zadania w ramach pełnionych urzędów i funkcji. Podobnie, jak prowadzący relacje dziennikarze.”. Ja sobie doskonale zdaję sprawę z tego, że ta sytuacja była dość, ekhm, mało komfortowa dla policmajstrów. Gdyby bowiem chcieli przestrzegać przepisów, to musieliby przyjebać srogie mandaty wszystkim uczestnikom tegoż spędu (a organizatorów eventu trzeba by było „podać” do jakiegoś GISu, żeby poprawił jakąś karą administracyjną za organizowanie zgromadzeń nielegalnych). Problemem było to, że wszyscy wiedzą, że nasze obecne władze bywają w chuj małostkowe i takie wystawianie mandatów skończyłoby się zapewne tym, że paru (albo parunastu/parudziesięciu w zależności od humoru Prezesa Polski) policjantów mogłoby wylecieć z roboty. Tylko, że wiecie co? Mam na to, kurwa, wyjebane. Olewanie takiego spędu, przy jednoczesnym jebaniu mandatami w ludzi, którzy mieli czelność iść pobiegać w celach rekreacyjnych, to podważanie resztek zaufania, które część obywateli z niezrozumiałych przyczyn jeszcze ma do naszego państwa z tektury. I jeszcze to kretyńsko-płaszczące się tłumaczenie, że ten spęd to „w ramach pełnionych urzędów i funkcji”. Serio? To znaczy, że dogadaliście się z koronawirusem i on wam powiedział, że skoro to w ramach pełnionych urzędów i funkcji, to spoko, on nie będzie zarażał. O tym, że nasze władze powinny same z siebie wpaść na to, żeby nie organizować spędu, wspominać chyba nie trzeba, bo to raczej oczywista oczywistość. Jakim trzeba być, kurwa, dzbanem, żeby w trakcie pandemii i po tym, jak się ludzi przekonywało do tego, że powinni siedzieć w domach – samemu pokazać, że ma się na wszystko wyjebane? Tu już nie chodzi o PR-owy fuckup ani o foliarzy, którzy zaczęli komentować: „ONI WIEDZĄ, ŻE NIE MA ŻADNEJ EPIDEMII”. Chodzi o zwykłych ludzi, którzy siedzą na dupach w domu (część z nich to siedzenie na dupie przypłaciło robotą, część z nich dopiero przypłaci, że nie wspomnę o osobach tkwiących w przemocowych związkach, które mają obecnie cholernie mocno ograniczone możliwości uzyskania pomocy/wsparcia [kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że dla prawicowych dronów jest to zajebisty temat do żartów]) i którym władza pokazuje, że ograniczenia to są dobre dla szaraczków, bo nam nikt nie podskoczy. Cebulą na torcie było to, co zaraz potem zrobił Prezes Polski, który sobie wjechał limuzyną na Powązki (na które to Powązki nikt inny nie mógł się dostać ze względu na pandemię). Ludzie wkurwili się do tego stopnia, że Prezesa postanowił bronić nie kto inny, a sam Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny, który stwierdził, że co prawda Prezes wjechał na Powązki, ale: „To był element uroczystości państwowych i pełnienia uroczystości państwowych, które są wyłączone z rozporządzenia”. Ciekawym, czy do spindoktorów Zjednoczonej Prawicy dotarło to, jak bardzo zjebali szansę na to, żeby móc pokazać, że „władza jest blisko ludzi” i przestrzega tych samych obostrzeń/przepisów?


Wydawać by się mogło, że po 10 kwietnia cały obóz władzy zrozumiał, że warto by było trochę przystopować i chociaż udawać, że nie ma się wyjebane na własne rozporządzenia, bo reakcja społeczeństwa była raczej jednostronna (władz broniły tylko i wyłącznie rządowe drony). Jeżeli po
takim wstępie uznaliście, że trzeba zapiąć pasy, to znaczy, że już trochę mnie znacie. Okazało się, że jednak nie wszyscy zrozumieli. Taki, na ten przykład, rzecznik Ministerstwa Zdrowia uznał, że co prawda w Polsce obowiązuje nakaz chodzenia w maseczkach ochronnych, ale on ma to w dupie i w pierwszy dzień obowiązywania tegoż nakazu, przylazł na konferencję prasową bez maski. Dziennikarze tym razem nie zawiedli i zapytano pana rzecznika, czy ma rozum i godnośc człowieka. Z jego odpowiedzi wynika, że nie bardzo. Czemuż, ach czemuż to, rzecznik MINISTERSTWA ZDROWIA przyszedł bez maski? Zgadliście „bo mu wolno”. Pan rzecznik powiedział, że: „„paragraf 18, punkt 2, podpunkt 4, zwalniający osoby wykonujące zadania służbowe na terenie budynków użyteczności publicznej z obowiązku noszenia maseczki”, a on jest na terenie ministerstwa, tak więc spierdalać. Oko Press wytknęło panu rzeczniku, że co prawda zacytował przepisy, ale nie do końca, bo gdyby zacytował to wyszłoby na to, że jednak by tę maskę musiał mieć na twarzy, ale pan rzecznik się tym raczej niespecjalnie przejął. Ja się muszę przyznać, że ja tam się nie znam, ale wydaje mi się, że osobiście wolałbym założyć maskę na ryj, niż robić z siebie kretyna tłumacząc „dlaczego wolno mi jej nie nosić”, powołując się na przepisy, które albo źle zapamiętałem, albo dobrze zapamiętałem i teraz muszę niedokładnie cytować, żeby mieć jakiś
dupochron.


Żeby nie przedłużać. Mam niejasne przeczucia, że rządowy jebałpiesizm może się niestety przełożyć na nonszalancję w trakcie „rozmrażania gospodarki”. Problem polega na tym, że teraz nie chodzi o to, że ktoś tam wyda ileś milionów na jakieś bzdury, albo wyda dwa miliardy na partyjną szczujnie. Jeżeli rozmrażaniu gospodarki będzie przyświecał wyżej wymieniony (zwyczajowy dla Zjednoczonej Prawicy) jebałpiesizm, to może się to wszystko tragicznie skończyć dla nas wszystkich. Niestety, nic nie wskazuje na to, że Zjednoczona Prawica ma jakiś dobrze przemyślany plan. Wiele zaś wskazuje na to, że po inicjalnym zesraniu się ze strachu (wywołanym tym, co działo się we Włoszech) i po wprowadzeniu lockdownu (który, powtarzam, był bardzo dobrym pomysłem) Zjednoczona Prawica ochłonęła i zaczęła traktować pandemię, jak każdy dotychczasowy problem, czyli jako coś, co da się załatwić przy użyciu propagandy. Jeżeli mam być szczery, to jakoś tak mnie to wszystko, kurwa, nie napawa optymizmem.


PS – jeżeli tylko możecie, zostańcie w domu


PPS – jeżeli nie możecie zostać w domu, to pamiętajcie o zakładaniu masek.


Źródła:


https://konkret24.tvn24.pl/zdrowie,110/w-ktorych-krajach-zamknieto-szkoly-sprawdzamy,1008801.html


https://zdrowie.wprost.pl/koronawirus/10313360/szumowski-o-scenariuszach-wygasniecia-pandemii-moze-w-grudniu-moze-za-15-roku.html


https://echodnia.eu/swietokrzyskie/matura-2020-i-egzamin-osmoklasisty-2020-przesuniete-czy-beda-egzaminy-osmoklasisty-i-matury-jest-decyzja-egzaminy-w-czerwcu/ar/c1-14908572

https://www.rp.pl/Covid-19/304159886-Szczyt-zachorowan-przed-nami-Szkoly-zamkniete-do-wakacji.html

https://www.rmf24.pl/tylko-w-rmf24/poranna-rozmowa/news-jacek-sasin-z-punktu-widzenia-przygotowania-wyborow-17-maja-,nId,4441596








https://gazetakrakowska.pl/od-16-kwietnia-maseczki-ochronne-obowiazkowe-ile-kosztuja-maseczki-na-twarz-wybor-jest-spory/ar/c1-14912796

https://twitter.com/JNizinkiewicz/status/1250480772730978306

https://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/6479724,lukasz-szumowski-lider-ranking-zaufania-sondaz-koronawirus-covid-19.html





https://twitter.com/Policja_KSP/status/1247905837600948224

https://twitter.com/Policja_KSP/status/1248533456059011072











czwartek, 2 kwietnia 2020

Państwo teoretyczne z pandemią w tle – odcinek 2 – wybory

Notkę tę zacznę trochę niestandardowo, albowiem będą to moje własne, osobiste, subiektywne jak cholera obserwacje odnośnie tego, jak się żyje w lockdownie i jakie przemyślenia się człowiekowi po łbie pałętają. Jeżeli chodzi o kwestie pracowe, to na moje szczęście, robotę miałem i mam zdalną, tak więc nie było żadnych problemów z „przejściem na home office”. Jedyna komplikacja polega na tym, że teraz się homeofficeuję razem z resztą członków rodziny, którzy na ten przykład też mają homeoffice albo też placówki przedszkolne mają zamknięte. Zdaję sobie sprawę z tego, że mam farta, bo gdybym miał inszą robotę, to pewnie bym do niej uczęszczał (i był w niej non stop zesrany ze strachu, że ktoś mnie zarazi). Wychodzenie z domu ogranicza się do niezbędnego minimum. Jak się już z domu wychodzi, to widać głównie puste ulice. Praktycznie w każdym sklepie obowiązują „kwarantannowe” przepisy (max kilku klientów + odstępy etc.). Przed sklepami (pocztami, aptekami etc.) ustawiają się kolejki, ale z zachowaniem odstępów. Widać więc wyraźnie, że spora część ludzi przejęła się lockdownem. Rzecz jasna, różnie to bywa w różnych miejscach, bo przecież ludzi, którzy nie wierzą w wirusy albo uważają, że to wszystko przez sieci 5G, nie da się przekonać do niczego poza dożylnymi wlewami szuroskrętnych kwasów zięboaskrobinowych. Niemniej jednak, można zaobserwować znaczny spadek poziomu naszego polskiego jebałpiesizmu. Niestety partia rządząca stara się nadrobić te spadki i dokłada do tego swój najukochańszy tupolewizm, ale nad tym pastwić się będę w dalszej części tekstu. Wracajmy jednak do lockdownowej obserwacji uczestniczącej. Interakcje społeczne ograniczają się do telefoniczno-internetowych. I się muszę przyznać, że jak sobie tak gadam ze znajomymi i mówimy sobie „do zobaczenia w lepszych czasach”, to sobie człek zaczyna dumać nad tym, że nie bardzo wiadomo, kiedy te lepsze czasy (w domyśle – postpandemiczne) nadejdą. Może inaczej – człek się po prostu zastanawia nad tym, kiedy będzie można się spotkać ze znajomymi nie ryzykując zamiany spotkania w nieświadome koronaparty. Święta traktowałem od dość dawna jako czas, w którym można było spokojnie posiedzieć na dupie z rodziną. Tym razem praktycznie cała rodzina będzie „świętować” oddzielnie. Jeżeli chodzi o moje first world problems, to zaliczyłbym do tego fakt, że Triceps Dla Marksa muszę teraz robić w domu, albowiem siłownie pozamykali. Ponieważ nie wiadomo, jak długo to wszystko potrwa, człek sobie zaczyna zadawać również inne pytania. Np. takie „kurwa, co będzie z moją robotą?”. Z jednej bowiem strony, moja sytuacja zawodowa jest raczej stabilna, ale z drugiej strony – już mi się przydarzyła przygoda w postaci „nieprzewidzianej okoliczności” (wywołanej dzbanizmem osoby trzeciej), która to przygoda skończyła się dla mnie szukaniem innej roboty. Teraz zaś cały kraj ma do czynienia z „nieprzewidzianą okolicznością”, tak więc moja „stabilna sytuacja zawodowa” może się w pewnym momencie okazać niezbyt stabilna. Wiem, że niektórzy już teraz „mają gorzej” jeżeli chodzi o robotę, bowiem z moich informacji anecdatycznych wynika, że zaczęło się zwalnianie. Ja tam nie jestem specem od ekonomii, ale wydaje mi się, że można bezpiecznie założyć, że im dłużej potrwa lockdown, tym więcej osób wyleci z roboty. W naszym kraju bywało mocno chujowo z bezrobociem, ale tym razem będzie o tyle gorzej, że nie będzie ono niwelowane przez emigrację zarobkową. Gwoli ścisłości, nie wiadomo, czy cały ten clusterfuck nie skończy się powrotami z emigracji zarobkowej. W telegraficznym skrócie, nikt nie ma pojęcia „co będzie dalej”. Pewne jest tylko i wyłącznie to, że raczej niewielu Polaków ma powody do optymizmu. Jakiś tydzień temu na portalu Dziennik Gazeta Prawna pojawiły się sondażowe słupki, które pokazywały stosunek Polaków do obostrzeń (jeżeli ktoś jest ciekaw tych słupków, to w Źródłach link znajdzie) i generalnie to wynikało z nich, że się na te obostrzenia i zakazy zgadzamy i jesteśmy gotowi na kolejne (poza wycięciem transportu publicznego [tutaj większość była na „nie”]). Ciekawe jest to, że choć tytuł artykuły brzmiał następująco: „Boimy się wirusa, akceptujemy dalsze zakazy. Pytanie, na jak długo”, to nikt nie pytał o to respondentów. No, ale to tylko dygresja była. Co prawda, zbyt wielu badań na ten temat jeszcze nie przeprowadzono, bo sondażownie są zajęte przeprowadzaniem sondaży wyborczych, ale wydaje mi się, że nasze społeczeństwo rozumie, że te wszystkie obostrzenia/zakazy nie są spowodowane tym, że rząd popierdoliło, ale dlatego, że chcemy uniknąć pierdyliona zgonów z powodu „chorób współistniejących”. W kontekście powyższego, warto sobie zadać pytanie: jak bardzo trzeba być pojebanym, żeby w zaistniałej sytuacji próbować organizować wybory prezydenckie w maju 2020? Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że trzeba być Zjednoczenie Pojebanym, ale ponieważ złośliwy nie jestem, proszę was o udanie się w kierunku dalszej części tekstu, żebyście mogli w pełni docenić gargantuiczny wręcz poziom odklejenia, który prezentuje obecna władza.


Po raz kolejny przyjdzie mi posypać głowę obierkami z cebuli (acz, jak się zaraz przekonacie, po raz kolejny w polskiej polityce mamy do czynienia ze stanem kwantowym). W pierwszej połowie marca sobie napisałem Hejterski Przegląd Wyborczy, który to Przegląd spointowałem tak: „Teraz zaś wszystko zostało zdominowane przez Wiadomy Temat, zaś kampania została praktycznie zawieszona (ogranicza się ona do reagowania na Wiadomo Jaką Sytuację), a same wybory odbędą się najprawdopodobniej nie-wiadomo-kiedy. (...)”. To były piękne czasy, w których wydawało mi się, że rządząca nami partia, może i nie ogarnia pewnych rzeczy, ale że nawet ta partia nie będzie na tyle durna, żeby, kurwa, organizować wybory w trakcie pandemii i że po prostu zostaną one przełożone. Niecały tydzień później sobie napisałem pierwszy odcinek „Państwa teoretycznego z pandemią w tle” i opisałem tam konflikt w Zjednoczonej Prawicy. Konflikt ów wziął się stąd, że z wypowiedzi publicznych nomenklatury Zjednoczono Prawicowej wynikało, że wybory może się odbędą, a może się nie odbędą. Potem musiałem dodać, że Morawiecki i Witek twierdzili, że wybory się na pewno odbędą. Już sam fakt trwania konfliktu (sprzeczne wypowiedzi nie wzięły się z powietrza) oznaczał to, że zakładanie, że wybory zostaną na pewno przełożone ze względu na pandemię, było (eufemizując) przejawem naiwności, do której to naiwności się przyznaję, bo pomimo mojej bezbrzeżnej nieufności do rządzących i mojego raczej niskiego o nich mniemania – uznałem, że nie są oni do tego stopnia popierdoleni, żeby organizować wybory w trakcie pandemii.


Skoro posypywanie głowy obierkami z cebuli mamy za sobą, można przejść dalej. Warto w tym miejscu odnotować, że wypowiedzi, w których wierchuszka Zjednoczonej Prawicy zapewniała, że wybory się odbędą, doczekały się sprzecznych reakcji komentariatu. Część komentariuszy twierdziła, że tych wyborów to w maju nie będzie, choćby chuj na chuju stawał, zaś te wypowiedzi, że „zrobimy” to tylko po to, żeby przykryć fuckup z chujowym zaopatrzeniem szpitali w środki, które by się szpitalom przydały bardzo w trakcie epidemii. Druga część komentariatu twierdziła, że te wybory się odbędą, bo PiS ma wyjebane na potencjalne konsekwencje (wiadomo jakie). Przyznam, że nie przemawiała do mnie teoria z „zasłoną dymną”. Nie przemawiała, bo jest cokolwiek bezsensowna. Żeby wykazać jej bezsens, przez moment załóżmy, że to prawda. Tzn., że Zjednoczona Prawica nie chce tych wyborów w maju i chce je przesunąć, ale używa wypowiedzi „zrobimy” w charakterze sztuczki prestidigitatorskiej. Czy da się na tym cokolwiek zyskać? W krótkiej perspektywie, owszem. Tyle, że jeżeli wybory miały by być przełożone, to ta krótsza perspektywa czasowa nie będzie miała znaczenia, bo do tych (w zamyśle) przełożonych wyborów będzie dość czasu, żeby każde niedopatrzenie „epidemiczne” zostało wyciągnięte na światło dzienne. Poza tym, do tych kolejnych wyborów ciągnęłoby się za twórcami „zasłony dymnej” to, że chcieli organizować wybory w trakcie pandemii. Jedynym powodem, dla którego ktoś opowiadałby o tym, że chce zorganizować wybory jest to, że chce zorganizować wybory. Owszem, od czasu do czasu padają wypowiedzi w rodzaju: „Kluczowa będzie opinia ministra zdrowia. Jeśli sytuacja będzie pozwalała na przeprowadzenie normalnych, demokratycznych wyborów, to one się odbędą” (Dworczyk 31-03-2020), „Za tydzień lub dwa wydam rekomendacje” (Szumowski 31-03-2020), ale są to bezpieczniki, które „w razie czego” pozwoliłyby się wycofać z wyborów z twarzą (tzn. z resztkami tejże, bo obciążenie: „idioci, w trakcie pandemii wybory chcieli organizować” by nie zniknęło). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Minister Zdrowia, Łukasz Szumowski dał pokaz tego, w jaki sposób należy używać dupochronu. „Na pytanie prowadzącego, co odpowiedziałby prezesowi PiS Jarosławowi Kaczyńskiemu, gdyby zapytał go, czy bezpiecznie można przeprowadzić te wybory, odpowiedział: "Dzisiaj nic bym nie odpowiedział, bo nikt mnie o to nie pytał"” Innymi słowy: proszę mnie nie mieszać do tego, co ci ludzie pierdolą, bo mnie nikt o zdanie nie pytał. Wielokrotnie zdarzało mi się wymądrzać w temacie tego, że PiS nauczył się od Trumpa uprawiania „wielonarracji”, czyli wysyłania pierdyliona różnych (często sprzecznych ze sobą) narracji. Nie inaczej jest w przypadku tych nieszczęsnych wyborów. Z jednej bowiem strony władza mówi, że „o tym, czy wybory się odbędą zadecydujemy za jakiś czas”, a z drugiej opowiada o tym, że „wybory się na pewno odbędą”. Na pierwszy rzut oka, jest to business as ususal w wykonaniu partii rządzącej. Tylko, że nie uwierzę w to, że żaden  z (ponoć) genialnych spindoktorów Zjednoczonej Prawicy nie wpadł na to, że ta konkretna wielonarracja (przypominająca dwójmyślenie) jest nie do utrzymania ze względu na kontekst. Kontekst ów (w uproszczeniu) można sprowadzić do: „zostań w domu bo umrzesz”. Tego kontekstu nie da się „zawiesić” na jeden dzień. Powtarzam: nie wierzę, że ludzie, którzy przez kilka ładnych lat szlifowali swoje skille w mieszaniu ludziom w głowach, nie wpadli na to, że tym razem się po prostu, kurwa, nie da. Wydaje mi się, że jedynym sensownym uzasadnieniem jest to, że spindoktorzy wiedzą, ale nie ma to najmniejszego znaczenia, bo ta konkretna wielonarracja jest efektem konfliktu wewnątrz Zjednoczonej Prawicy, do którego to konfliktu spindoktorzy musieli się dostosować. Konflikt ten zaś wziął się stąd, że część Zjednoczonej Prawicy ma wyjebane na pandemię i uważa, że można w jej trakcie przeprowadzić wybory.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Warto sobie w tym miejscu odpowiedzieć na pytanie: czemu tak właściwie Zjednoczona Prawica  tak bardzo chce utrzymać majowy termin wyborów? Przyczyn jest, moim zdaniem, kilka. Częścią z nich jest to, co wyszło w sondażu Kantaru na zlecenie Wyborczej. Pozwolę sobie zacytować lead artykułu: „Sprawdziliśmy, kto odważy się zagłosować mimo trwającej epidemii i okazało się, że głównie wyborcy Andrzeja Dudy. Jeśli wybory prezydenckie odbędą się podczas epidemii, Duda dostanie w I turze aż 65 proc. głosów. Jeśli już po epidemii: 44 proc.”. Jeżeli chodzi o frekwencję, to z sondażu wyszło 31% (maj) i 61% („późniejszy termin”). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w sondażu badano również to, jak bardzo elektoraty konkretnych kandydatów się boją: „Gdy poprosiliśmy wyborców Andrzeja Dudy, by ocenili, jak bardzo przejmują się epidemią koronawirusa w skali od 0 do 10, najczęstszą odpowiedzią było… 10. Tyle samo lęku wykazali wyborcy kandydatów opozycji”.  Jeżeli ktoś kiedyś zastanawiał się nad tym, co to jest ten cały „żelazny elektorat”, to właśnie uzyskał odpowiedź na swoje pytanie. Jeżeli połączymy żelazny elektorat z niską frekwencją, to uzyskamy jedną ze składowych, które mają wpływ na proces decyzyjny Zjednoczonej Prawicy. Drugą składową jest to, co wyszło w sondażu w przypadku scenariusza „późniejszy termin”. Owszem, obecny Prezydent RP nadal jest na czele stawki i ma 25 punktów procentowych przewagi nad Małgorzatą Kidawą-Błońską. Problem w tym, że to jest „tylko” 44%. Nieśmiało przypominam, że rządowy agitprop działa na wysokich obrotach i tłumaczy wszystkim, że polskie władze już dawno przegoniły inne władze, jeżeli chodzi o przygotowania do epidemii. Dodajmy do tego eksponowanie obecnego Prezydenta RP gdziekolwiek się tylko da. Kilkukrotnie widziałem wrzutki, z których wynikało, że ten czy inny pomysł tarczy, którą rząd chce ochronić kryzys przed obywatelami, to był pomysł Prezydenta RP. Przykładem niech będzie „wywiad”, który „Do Rzeczy” przeprowadziło z właścicielem marki Red is Bad, który- jak przystało na wroga interwencjonizmu (bo czerwone złe)- zachwycał się pomysłem Prezydenta RP: „Prezydent zaproponował, by w ramach tzw. tarczy antykryzysowej, składka na ZUS płacona przez przedsiębiorców była nie odroczona – jak proponował to rząd – ale całkowicie umorzona. Jak ocenia Pan ten pomysł?” Odpowiedzią było: „Jest to pomysł rewelacyjny!”. W tym miejscu trzeba poczynić dłuższą dygresję, żebyście mogli w pełni docenić, z jaką odmianą  naczynia gospodarczego o szerokim zastosowaniu, zwykle służącego do przenoszenia (przechowywania) płynów lub drobnoziarnistych materiałów sypkich, mamy do czynienia: „Sam w ogóle nie jestem zwolennikiem składki emerytalnej tego typu. Uważam, że każdy sam powinien mieć możliwość decydowania o swoich pieniądzach, a nie być zmuszany do wrzucania ich do takiego wspólnego kotła, nad którym w dodatku jest dość słaba kontrola. Dlatego, w tak trudnej sytuacji umorzenie składki jest bardzo dobrym pomysłem. A im mniej pieniędzy w ZUS-ie, tym lepiej.”.  Ciekaw jestem, jak zareagowaliby tego rodzaju ludzie, gdyby kiedyś padła propozycja ustawy, w której by stało, że jeżeli pracownik nie chce się dorzucać do ZUSu, to nie musi, ale pracodawca ma obowiązek wypłacić mu pieniądze, które normalnie wpłacałby w jego imieniu na ZUS. Może inaczej, ciekaw jestem, jak szybko okazałoby się, że tego rodzaju naczyniom wcale nie chodziło o to, żeby „każdy mógł wybierać”, ale o to, żeby trochę zaoszczędzić. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że ja bym się z takiej ustawy nie cieszył, bo, w przeciwieństwie do wyżej wymienionego naczynia, zdaję sobie sprawę z tego, że oznaczałoby to obciążenie ZUSu (a co za tym idzie, budżetu kraju). Najmniejszym zaskoczeniem świata było to, że słynny przeciwnik interwencjonizmu poparł dorzucanie się do wypłat pracowników przed budżet. Ja tam ten pomysł popieram, ale to nie ja się obnoszę z RiB, więc mnie wolno (tak, wiem, partycypacja państwa jest bardzo niewielka, ale na więcej ze strony „prosocjalnej” Zjednoczonej Prawicy liczyć nie można). Widać więc wyraźnie, że do chwalenia Prezydenta RP zaprzęgnięto kogo tylko się da. Mimo tego, z sondażu wynika, że jeżeli wybory miałyby się odbyć w późniejszym terminie, to Prezydent RP może liczyć na poparcie, zbliżone do tego, na które mógł liczyć zanim został Najlepszym Prezydentem RP, który Zajebiście Reaguje na Pandemię i Bez Niego Wszystko By Się Zawaliło. W kontekście powyższego, nietrudno zgadnąć, dlaczego część Zjednoczonej Prawicy obstaje przy majowym terminie wyborów.


Na nieszczęście Zjednoczonej Prawicy (i nasze, bo może to doprowadzić do zorganizowania wyborów w trakcie pandemii) kolejna składowa ma znacznie większy ciężar gatunkowy. Prawda jest bowiem taka, że te 44% poparcia dla obecnego Prezydenta RP to wariant optymistyczny. Do wszystkich pomału dociera to, że lockdown będzie miał, eufemizując, negatywne efekty dla polskiej gospodarki. Część z pracowników przekonała się o tym już teraz, bo jak patrzam na „świadectwa” ćwiterowe, to wynika z nich to, że część firm już teraz zwalnia pracowników, a inne obniżają pracownikom pensje. Choć rządowy agitprop stara się wszystkich przekonać do tego, że ta tzw. „tarcza antykryzysowa” jest tak zajebista, że nikomu włos z głowy nie spadnie, to jednak pomysły rządowe są (eufemizując) jebane przez praktycznie wszystkich, którzy nie mają partykularnego interesu w tym, żeby (w wymiarze politycznym) było tak, jak było. Spindoktorzy Zjednoczonej Prawicy muszą sobie zdawać sprawę z tego, że ich chlebodawcy poniosą polityczne konsekwencje swoich zaniedbań i każdego chujowego zapisu, który wrzucili do swojego opós magnóm. Dotarło do nich zapewne również to, że Zjednoczona Prawica może zapłacić (politycznie) za propagandę sukcesu. Owszem, po mediach społecznościowych wałęsają się smętne drony, które starają się tłumaczyć, że no może i ta Tarcza Antycośtam nie jest rewelacyjna i ten cały PiS nie jest najlepszy, „ale należy pamiętać o tym, że PO kradło”, jednakowoż wydaje mi się, że spindoktorzy Zjednoczonej Prawicy nieszczególnie wierzą w skuteczność tych działań. Jest coś przewrotnego w fakcie, że partia rządząca, która powinna ponieść konsekwencje pierdyliona innych podjętych przez siebie decyzji, najprawdopodobniej wypierdoli się na tych decyzjach, które były słuszne. Acz z drugiej strony, gdyby Zjednoczona Prawica podeszła na poważnie do kwestii ochrony Polaków przed nadciągającym kryzysem, konsekwencje mogłyby być minimalne. Ponieważ zaś sklecono, na odpierdol się, ustawę, która miała dobrze wyglądać i pomóc obecnemu Prezydentowi RP w reelekcji (przy założeniu, że wybory odbędą się w maju), wszyscy będziemy mieli przejebane. Naturalną zaś konsekwencją tego, że będziemy mieli przejebane będzie to, że przejebane będzie miała Zjednoczona Prawica. W tym miejscu muszę zaznaczyć (albowiem kronikarski obowiązek mnie zmusza), że nie należę do ludzi, których cieszy to, że będzie kryzys „bo PiS będzie miał przejebane”.


Ostatnia składową, którą dołożył Zjednoczonej Prawicy komentariat oraz były przewodniczący Platformy Obywatelskiej, Grzegorz Schetyna, pojawiły się bowiem teorie, w myśl których przesunięcie wyborów może oznaczać roszady wśród kandydatów opozycji. Kilka dni temu Schetyna produkował się w RMFie i: „Dziennikarz RMF FM Robert Mazurek zapytał też Schetynę, czy gdyby wybory zostały przesunięte, Małgorzata Kidawa-Błońska nadal byłaby kandydatką KO.  – To decyzja Koalicji Obywatelskiej. Ja uważa, że jeżeli wybory będą przesunięte, to wszystko się otworzy na nowo – odpowiedział Schetyna.”.  Politycy i drony Zjednoczonej Prawicy zrozumiały to w sposób następujący: „PO chce wystawić Tuska zamiast Kidawy”. Nie mam pojęcia, czy te teorie mają jakiekolwiek zakotwiczenie w rzeczywistości, ale mam pewność odnośnie tego, że Zjednoczona Prawica je traktuje poważnie. Czemu? Na ćwitrze ktoś przytomnie zauważył, że gdyby okazało się, że Tusk jednak zmieni zdanie, to Zjednoczona Prawica miałaby spory problem, bo w realiach, które nadciągają, „obciążenia” Tuska nie miałyby najmniejszego znaczenia. Na tym przerwę wyliczankę „powodów, dla których, moim zdaniem, Zjednoczoną Prawicę popierdoliło” do tego stopnia, żeby w ogóle rozważać organizowanie wyborów w trakcie pandemii.


Teraz zaś przejdziemy do tych działań i wypowiedzi, które sugerują, że wypowiedzi polityków Zjednoczonej Prawicy, którzy twierdzą, że „wybory odbędą się na pewno” nie są „zasłoną dymną”. Jeżeli chodzi o działania, to pierwszym z nich jest wrzucenie do „tarczy” przepisu, dzięki któremu seniorzy będą mogli głosować korespondencyjnie. Czemu akurat seniorzy? Bo są grupą wiekową szczególnie narażoną na powikłania pokoronawirusowe. W internetach momentalnie pojawiły się komentarze, z których wynikało, że skoro tak, to opozycja powinna zgłosić poprawkę (w Senacie), dzięki której głosować korespondencyjnie będą mogli wszyscy. Nie zgadniecie, co się stało później i dlaczego chodzi o to, że Zjednoczona Prawica złożyła w Sejmie projekt ustawy zmieniającej Kodeks Wyborczy tak, żeby wszyscy mogli głosować korespondencyjnie. To nie jest przemyślana strategia, to jest, kurwa, miotanie się. Ponieważ Senat (ustami Grodzkiego) oznajmił, że przetrzyma tę ustawę tak długo, jak się da, Marszałkini Elżbieta Witek sieknęła orędzie, z którego wynikało, że wybory da się przeprowadzić bezpiecznie dzięki temu głosowaniu i ona apeluje do Senatu, żeby nie ciął w chuja i procedował szybko. Widać więc wyraźnie, że któryś ze spindoktorów Zjednoczonej Prawicy uznał, że odpowiedzialność za wszystko, czym może się skończyć organizowanie wyborów w trakcie pandemii można spróbować zwalić na opozycję. Ponieważ propozycja zorganizowania wyborów korespondencyjnych „dla wszystkich” została generalnie zjebana na funty, uruchomiono drony, które zaczęły tłumaczyć, że opozycja ma zamknąć mordę, bo skoro w Bawarii się dało zorganizować wybory korespondencyjnie, to znaczy, że my też damy radę. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że narrację „damy radę” budowało również jedno konto, które znane jest z rozpowszechniania rosyjskiego dezinfo. Co prawda, jestem tylko prostym blogerem z Podkarpacia, ale wydaje mi się, że ciężko uznać tę biegunkę legislacyjną za zasłonę dymną. Kronikarski obowiązek (po raz kolejny w tym tekście, ale cóż poradzić) każe mi wspomnieć też o tym, że jeżeli chodzi o głosowanie korespondencyjne, to jeden z polityków Prawa i Sprawiedliwości, Marcin Horała, tłumaczył kilka lat temu, że trzeba to w chuj zlikwidować, bo głosowanie korespondencyjne: „to jest potężna dziura w systemie wyborczym. Były takie afery w Polsce, były kupowane głosy”.  Warte uwagi są również wypowiedzi (odnoszące się do kwestii wyborów), którymi raczyli nas politycy Zjednoczonej Prawicy. Obecny Prezydent RP zapytany o to „co z wyborami” stwierdził z właściwą swej kondycji intelektualnej przenikliwością, że: „Jeżeli są warunki do tego, żeby chodzić normalnie do sklepu, to są i warunki do tego, żeby pójść do lokalu wyborczego, z zachowanie odpowiednich środków ostrożności”. Im bliżej do wyborów, tym bliżej do różnych-takich-tematów, które należałoby ogarnąć przed wyborami (ogarnięcie komisji wyborczych/etc.). Część samorządowców (nie wiem dokładnie ile osób stanęło okoniem i stąd ta „część”) oznajmiła, że oni to pierdolą i nie zamierzają narażać wyborców, a co za tym idzie, olewają kwestie komisji wyborczych/etc. Deklaracje te wkurwiły Ryszarda Terleckiego, który powiedział kilka słów za dużo: „Samorządy są też częścią władzy państwowej. One nie mogą sobie działać poza prawem. Oczywiście są przepisy, które umożliwiają postępowanie wobec takich osób, które chcą się ustawić ponad prawem. Można wyznaczyć komisarzy. Niech ci samorządowcy, którzy teraz buńczucznie zapowiadają, że złamią prawo, liczą się ze stratą stanowisk”. To nie była typowa zjednoczonoprawicowa zarozumiałość, Terlecki najzwyczajniej w świecie groził samorządowcom, którzy z kolei oświadczyli, że mają na to wyjebane. Tak nawiasem mówiąc, w każdym urzędzie jest przynajmniej jeden radca prawny, który to radca jest zaufanym samorządowca (czy to burmistrza, czy to prezydenta miasta), tak więc, nie wydaje mi się, żeby samorządowcy, którzy się „stawiają”, nie byli świadomi zagrożenia. Widać więc wyraźnie, że część Zjednoczonej Prawicy ma raczej mocno ugruntowane poglądy odnośnie tego, kiedy wybory się powinny odbyć. Czy z tego wynika, że konflikt wewnątrz Zjednoczonej Prawicy się skończył? A gdzie tam. Równolegle do tych wypowiedzi mogliśmy usłyszeć inne. Wiceminister Edukacji Wojciech Maksymowicz, powiedział, że: „Żadne wybory 10 maja nie mogą być przeprowadzone, nie będzie takiej możliwości. Jestem przekonany, że tych wyborów nie będzie 10 maja, nie będzie możliwości, żeby te wybory były”. Jarosław Gowin zaś powiedział, że: „Uczciwie powinno brzmieć to tak, że jeśli przesuwamy wybory, to o rok” i zapowiedział, że będzie do tego przekonywał kolegów ze Zjednoczonej Prawicy. Obu wyżej wymienionych panów łączy nazwa „Porozumienie”, bowiem Maksymowicz startował z list PiSu, ale z rekomendacji partii Gowina. Nawet gdybyśmy założyli, że te wszystkie wypowiedzi (tak, nawet ta Terleckiego) i cały konflikt to „zasłona dymna”, to nie można tego samego powiedzieć o przepychaniu kolanem ustaw zmieniających Kodeks Wyborczy. O ile bowiem wypowiedź można zwalić na to, że ktoś się zagalopował (albo np. utracił kontrolę nad swoim aparatem mowy), to ciężko to samo powiedzieć o legislacji. Do myślenia powinno nam wszystkim dać również to, że Marek Jakubiak (XXI-wieczne wcielenie Szymona Słupnika) zebrał 150 tysięcy podpisów poparcia pod swoją kandydaturą. Wirtualna Polska dotarła ponoć do smsa, w którym stało, że podpisy Jakubiakowi ogarniał pomorski PiS. Nie wiem, na ile wiarygodne jest WP (sprawdzić, czy nie Suwart), ale wydaje mi się, że to, że Jakubiak ogarnął zbiórkę podpisów, która to zbiórka jest przedsięwzięciem wymagającym posiadania struktur potrafiących w logistykę, jest cokolwiek podejrzane. Wspomaganie Jakubiaka mogło się wziąć stąd, że w pewnym momencie komentariat antyPiSowski zaczął opowiadać o tym, że szach mat PiSowcy – wszyscy kandydaci opozycji zrezygnują i chuja będziecie mieli, a nie wybory. Ktoś ze Zjednoczonej Prawicy mógł uznać, że scenariusz, w którym wybory się nie odbędą, bo sobie inni kandydaci pójdą, jest na tyle realny, że może lepiej sobie ogarnąć jakiegoś Słupnika. Nawiasem mówiąc, komentariatowi gratuluje tego, że po raz kolejny dokonał zjebania rzeczy, której niezjebanie wymagałoby jedynie zamknięcia ryja i poczekania do momentu, w którym minie termin składania podpisów. No ale, co ja się tam znam, przeca alianci też głośno opowiadali o tym, że zamierzają wylądować w Normandii (zaś operacja Fortitude nie miała miejsca), prawda? 


Już po tym, jak sobie napisałem powyższy tekst, na ćwiterowym koncie jednego z pluszaków władzy, Marcina Makowskiego, pojawił się wpis o następującej treści: „Informacja sprzed chwili: Jarosław Kaczyński zwołał kierownictwo partii. Tematem zapewne data i sposób przeprowadzenia wyborów oraz sytuacja w Zjednoczonej Prawicy.” Zwróciliście na pewno uwagę na to, że Pluszak zasygnalizował, że tematem będzie „zapewne data”. Od razu pojawiły się komentarze, z których wynikało, że Jarosław Kaczyński jednak uznał, że on nie chce tych wyborów, a Morawiecki ma to jutro (02-04-2020) ogłosić. Jeżeli chodzi o moją opinię na ten temat, to nie zmienię zdania. Tzn. owszem, nie wykluczam tego, że wybory mogą zostać przesunięte, ale póki co, Zjednoczona Prawica robi absokurwalutnie wszystko, żeby się odbyły w maju 2020. Zaś w to, że wybory mogą zostać przesunięte uwierzę wtedy, gdy zostanie przekroczony któryś-z-nieprzekraczalnych terminów, których przekroczenie uniemożliwia przeprowadzenie wyborów albo przyklepany zostanie jeden ze „stanów”, który wyklucza przeprowadzenie tychże. Dopóki, któryś z tych warunków nie zostanie spełniony, każdą z wypowiedzi „no my się zastanawiamy” uznam za zasłonę dymną, która ma uśpić czujność opozycji i dziennikarzy. Mam szczerą nadzieję, że te jebane wybory się nie odbędą w terminie, bo ich zorganizowanie może się skończyć dla nas bardzo źle i nie mam tu na myśli tego, że obecny Prezydent RP może je wygrać w pierwszej turze. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem fanem obecnego Prezydenta RP i uważam, że powinien sobie już pospierdalać, ale jego druga kadencja przeraża mnie w znacznie mniejszym stopniu, niż powtórzenie się w Polsce scenariusza włoskiego. Na sam koniec dodam od siebie, że jeżeli te wybory odbędą się „terminowo” to nie zamierzam w nich brać udziału.



https://fakty.interia.pl/raporty/raport-koronawirus-chiny/polska/news-koronawirus-w-polsce-lukasz-szumowski-w-polsat-news-to-nie-j,nId,4404593

https://wyborcza.pl/7,75398,25820060,dlaczego-pis-prze-do-wyborow-podczas-epidemii-zamowilismy.html


https://dorzeczy.pl/kraj/134184/kidawa-blonska-nie-bedzie-juz-kandydatka-ko-czyzby-schetyna-wlasnie-zdradzil-tajny-plan-platformy.html

https://prawo.gazetaprawna.pl/artykuly/1464622,kodeks-wyborczy-zmiana-2020-koronawirus.html


https://wpolityce.pl/swiat/493912-wybory-w-bawariiglosowanie-tylko-w-formie-korespondencyjnej


https://www.rp.pl/Wybory-prezydenckie-2020/200339954-Terlecki-Bedzie-opor-samorzadow-Wprowadzimy-komisarzy.html