wtorek, 18 czerwca 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #52

Poniższy Przegląd miał pojawić się w piątek, ale potem wydarzyły się dwie sprawy. Jedną z nich była proza życia, która sprawiła, że miałem trochę mniej czasu, a drugą fakt, że szukanie czegoś na stronach PKW przypomina wejście w Głębię bez stazy, względnie próbę uzyskania przez Asterixa zaświadczenia A38. Nie mogę, kurwa, ogarnąć tego, że po sławetnych zmianach w 2014, które to zmiany skończyły się spektakularnym fuckupem (co dało pożywkę prawicowej szurii spod znaku „weź długopis na wybory, bo sfałszujo”), nikt nie wpadł na to, żeby cały ten portal trochę, kurwa, ujednolicić. Zupełnie inaczej szuka się informacji związanych ze „starymi” wyborami (znalezienie tam czegokolwiek jest praktycznie niemożliwe), a „nowszymi”. Przy tych nowszych trzeba się tylko w chuj oklikać, bo odsyłacze są momentami (eufemizując) nieco nieintuicyjne. Morał z tego taki, że jak ktoś szuka danych z PKW, to najlepiej szukać ich na Wikipedii (bo tam są najlepiej zagregowane). W takich chwilach zaczynam rozumieć, dlaczego Ziemkiewiczowszczyzna stała się tak popularna w polskich mediach. Po chuj się męczyć z szukaniem danych? Skoro trudno je znaleźć, to czytelnikowi też się nie będzie chciało. Also, ktoś mógłby zapytać „no dobra, Mordo, rozumiem, że PKW, ale czemu tak długi poślizg?”, odpowiedź na to pytanie jest prosta. Musiałem sobie zaordynować krótką przerwę, bo miałem ochotę wyjebać kompa przez okno, względnie wystartować i zrzucić głowicę nuklearną z orbity, bo to jedyny sposób na to, żeby mieć pewność.


Ponieważ macie już pewnie dosyć tematów wyborczych, zajebiście ucieszy was to, że zaczynamy, of korz, od tematów wyborczych. Na samiuteńkim początku pochylimy się nad casusem Elżbiety Łukacijewskiej, która dostała się do Parlamentu Europejskiego z Okręgu nr 9 (aka województwo podkarpackie). Na pierwszy rzut oka ten mandat dla PO/KE nie powinien dziwić, bo od 2009 PO miało mandat w tym okręgu (w 2004 w okręgu 9 były dwa mandaty – jeden miał PiS, a drugi LPR) i od 2009 ów mandat uzyskiwała Łukacijewska. Tylko, że tym razem Łukacijewska startowała z ostatniego miejsca. Fakt, że starająca się o reelekcję europosłanka startowała z ostatniego miejsca, komentatorzy tłumaczyli tak, że Schetyna „poświęcił” swoich ludzi, żeby PSL mógł dostać dobre miejsca (1-ką był typ z PSLu). A potem następuje drugi rzut oka i okazuje się, że w całej sprawie chodziło chyba o coś innego. Gdyby racje mieli komentatorzy i gdyby Schetyna faktycznie „poświęcał” ludzi (żeby zadowolić PSL), to po wyborach Platforma powinna się cieszyć z tego, że to jednak ich posłanka weszła do PE, a nie ktoś z PSL. Tylko, że nic takiego nie miało miejsca, bo (pozwolę sobie na „uprzedzenie faktów”) pana z PSLu przeskoczyła nie-ta-osoba-z-PO-co-trzeba. Głosy rozłożyły się następująco: Pan z PSL (Czesław Siekierski) 38.052, 2-ka (Skowrońska Krystyna) 36.997, zaś Elżbieta Łukacijewska 40.737. W 2014 głosy rozłożyły się zupełnie inaczej. Najwięcej miała 1-ka (Łukacijewska), 41.867, 2-ka (Skowrońska) – 11.585, zaś pozostali kandydaci nie przeskoczyli 6 tysięcy. Morał z tego taki, że kampanie były prowadzone zupełnie inaczej. W 2014 – PO wspierało głównie 1-kę na liście, a w 2019 2-kę (Łukacijewska opowiadała o tym, że kampanie organizowała własnym sumptem). Ujmując rzecz innymi słowy, „czynniki decyzyjne” w PO chciały ujebać Łukacijewską i zastąpić ją Krystyną Skowrońską (która, rzecz jasna, miała przeskoczyć pana z PSLu, tak samo, jak w 2009 Łukacijewska przeskoczyła Mariana Krzaklewskiego). Jeżeli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości w tej kwestii, to wypowiedzi polityków PO powinny je rozwiać. Oto, w jaki sposób „czynniki decyzyjne” komentowały fakt, że Łukacijewska wygrała w jednej gminie (przez „wygrała” mam na myśli to, że przeskoczyła PiS): „Ja gratuluję Eli Łukacijewskiej wyniku w Cisnej, ale jeżeli jest taka świetna w Cisnej, to dlaczego nie wygrała w gminie obok? (…) Na Podkarpaciu przegraliśmy sromotnie z PiS-em – powiedział w Radiu Zet Sławomir Neumann, przewodniczący klubu parlamentarnego PO-KO”. Grzegorz Schetyna poszedł o krok dalej. Otóż, jego zdaniem wynik wyborczy w tej gminie to efekt tego, że głosowali tam: „Ludzie z zewnątrz.Napływowi.Wielu z Dolnego Śląska i Wrocławia.” (pisownia oryginalna). Widać więc wyraźnie, że radość była ogromna. Na moment wróćmy do tego, co powiedział Neumann. Otóż, to prawda, że na Podkarpaciu KE dostała straszliwy wpierdol, albowiem PiS zdobył 65,07% głosów w okręgu, zaś KE zdobyła 21,56%. W niektórych podokręgach (nie wiem, jak to się nazywa fachowo), było jeszcze bardziej spektakularnie, bo np. w brzozowskim było to już 77,27% dla PiS, i 12,39% dla KE. Jednakowoż z drugiej strony, bywały takie miejsca, w których PiS co prawda wygrywał, ale wyniki były zbliżone do ogólnopolskich. Przykładem niech będzie mój rodzinny Tarnobrzeg, w którym PiS zdobył 45,51% głosów, a KE 39,58%. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że najwięcej głosów z listy KE w TBG zdobyła Łukacijewska (miała więcej niż 1-ka i 2-ka razem wzięte). Warto w tym miejscu zaznaczyć, że wyniki w Tarnobrzegu były (w kontekście tego, że to Podkarpacie) bardzo dobre, szczególnie jeżeli weźmiemy pod rozwagę fakt, że w trakcie kampanii jakiś geniusz wpadł na pomysł, żeby przysłać do naszego miasta Bronisława Komorowskiego. Widać więc wyraźnie, że Podkarpacie nie jest monolitem i że gdyby tylko była taka wola polityczna, to PO/KE (łotewa) mogłoby zawalczyć o głosy. Ewidentnie takiej woli zabrakło. Mało tego, w sytuacji, w której ktoś się zdecydował na to, żeby jednak powalczyć (Łukacijewska), ten ktoś dostaje publiczną zjebę. Ktoś może powiedzieć, „no dobrze, ale czy to nie jest sprawa wewnątrzpartyjna?”. No nie bardzo. PO jest największą partią opozycyjną. Platforma od kilku lat buduje narrację, w myśl której tylko ona może odsunąć PiS od władzy. Ponieważ tylko PO może to zrobić, wszystkie inne partie muszą się do PO przyłączyć (bo Zjednoczona Opozycja i te sprawy). Cała kupa komentatorów non stop jebie wszystkie inne partie, które usiłują działać samodzielnie i nie chcą się „zjednoczyć”. Zwolennikom tych partii tłumaczy się, że „pracują na zwycięstwo PiSu/etc.”. Im bliżej wyborów było, tym bardziej idiotyczne były te narracje. Jedna z moich ulubionych to ta, w myśl której „Biedroń, to agent PiSu” (nie bójcie się, o Biedroniu też będzie parę słów w dalszej części). Teraz wychodzi na to, że „jedyna szansa na odsunięcie PiSu od władzy” miała totalnie wyjebane na wynik wyborów i skupiała się na wycinaniu nieprawilnych ludzi. Nie wiem, czym podpadła Łukacijewska, ale obstawiam, że mogło chodzić o to, że „była od Tuska”. Tym samym, stosując retorykę apologetów Zjednoczonej Opozycji – Polska płonie, łamią u nas Konstytucję/etc., ale PO ma na to wyjebane, bo ważniejsze od odsunięcia PiSu od władzy jest to, żeby odpowiedni ludzie objęli mandaty. Cebulą na torcie jest to, że część fanatyków Zjednoczonej Opozycji (pół mieszkania zajebane konstytucjami), którzy do tej pory z uporem godnym lepszej sprawy jebali wszystkich (domyślam się, że dla nich to była „pozytywna motywacja”) za to, że „pomagają PiSowi w zdobyciu drugiej kadencji” zaczęli się wycofywać na z góry upatrzone pozycje pt. „niech PiS wygra wybory do parlamentu, trzeba odbić Senat, a wygrać wybory prezydenckie”. Of korz, będzie to oznaczało tyle, że wszyscy będą musieli popierać tego samego kandydata na prezydenta (którego, of korz, wystawi PO), bo w przeciwnym wypadku będzie to oznaczało, „wspieranie PiSu w uzyskaniu drugiej kadencji dla Prezydenta RP”. Jak to powiedział klasyk „szkoda szczempić ryja”. 


W ramach szukania winnych porażki KE w wyborach do Parlamentu Europejskiego, oberwało się młodym. Po pierwsze za to, że „Wyborcy w wieku od 18 do 29 lat najchętniej głosowali na Prawo i Sprawiedliwość. Wśród młodych wyborców partia uzyskała wynik 28,4 proc. Tuż za nią znalazła się Koalicja Europejska z 27,3 proc. poparciem. Na podium znalazła się też Konfederacja z wynikiem 18,5 proc.”. Po drugie zaś za to, że w tym samym przedziale wiekowym głosowało 27,6% uprawnionych do głosowania. Portal Parówkowy wszedł na najwyższe obroty. Zazwyczaj wrzucam krótsze cytaty, ale ten jest tak dobry, że po prostu nie mam serca go skrócić: „Koleżanka była świadkiem niecodziennej sytuacji. Była w księgarni w Warszawie. Dwie młode sprzedawczynie, wiek około 25-30 lat, zajęte były swoimi telefonami. W pewnym momencie jedna mówi do drugiej: – O, są wyniki! – Oczywiście pierwsze co mi przyszło do głowy, że pewnie chodzi o wyniki egzaminu na studiach, czy coś takiego. Bardzo szybko okazało się, że zdecydowanie jestem w błędzie – opowiada Anna. Chodziło o wyniki wyborów, a był czwartek, cztery dni po. Te sondażowe znane były już od niedzieli i – jak się wydawało – mówiła o nich cała Polska. – O, PiS 45... – powiedziała jedna z pań. Była zaskoczona wynikiem, ale nie tylko tym. – Gdy dowiedziała się, kto zdobył najwięcej głosów na chwilę zawiesiła głos, po czym stwierdziła: "Ale dziwne teraz są nazwy tych partii". Nie miała pojęcia czym jest Koalicja Europejska, Wiosna. Podsumowała jeszcze tę sytuację pytaniem: "Kto to głosuje na PiS? Nie mam pojęcia" – relacjonowała Anna. Była w szoku: – Nie mam pojęcia jak ona się "uchowała". Telewizja, radio, gazety, internet. Zdążył opaść kurz, a ona dopiero dowiedziała się, kto wygrał?” Polecam gorąco cały artykuł, bo to szczere złoto jest. Zaraz potem produkował się tam jeden profesor psycholog społeczny, który tłumaczył, że to norma, że ludzie są ignorantami społecznymi i że młodzi to teraz... Tak więc. Jeżeli widzieliście gdzieś dwie (wykluczające się wzajemnie) narracje, że młodzi-to-chuje, bo głosowali na PiS i młodzi-to-chuje, bo nie głosowali w ogóle, to wiedzcie, że to dwie strony tej samej narracji. Jeżeli chodzi o moją opinię na temat tego, czemu młodzi ludzie nie głosowali (kiedy pisałem te słowa, w głowie kołatało mi się „za moich czasów”), to wcale mnie to, kurwa, nie dziwi. Nieprawicowe partie polityczne praktycznie nie próbują nawiązywać dialogu z młodymi ludźmi. W momencie, w którym próbują to robić, okazuje się, że nie są w stanie znaleźć wspólnego języka z młodymi (i nie, to nie jest wina młodych ludzi). Nie, profesor Zandberg też nie umie. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że bóldupizm komentatorów na tle młodych jest cokolwiek słabo uzasadniony. W 2015 roku (wybory parlamentarne), PiS, KUKIZa i KORWiN zebrały 64% głosów w grupie wiekowej 18-29. W 2019 PiS, KUKIZ i Konfederacja zdobyły (w tej samej grupie wiekowej) pi razy oko 54% głosów. Nie jestem, co prawda, matematykiem, ale wydaje mi się, że te słupki się od siebie różnią. Czemu więc w ogóle mieliśmy do czynienia z bólem dupy związanym z tym, jak głosowali młodzi (i że nie szturmowali urn wyborczych)? Przez specjalistów ds. wróżenia z fusów. Pamiętacie może sondę internetową, która została zaorana przez młodych ludzi? Ileż wtedy się można było naczytać tego, że teraz to już ten PiS (i prawica) ma przejebane, bo jak ci młodzi pójdą głosować, to... Z tego z kolei mógł wyniknąć jebałpiesizm antyPiSu. No bo skoro młodzi ludzie i tak będą głosować przeciwko PiSowi, to po chuj marnować środki i czas na to, żeby pozyskać ich głosy? KE (bo przecież na tym punkcie Naukowcy z Instytutu Danych z Dupy cierpią) nie zadbała nawet o to, żeby mieć spójny program. Z jednej strony było SLD, które już przestało udawać chadecką lewicę, z drugiej był PSL, który hejtuje LGBT, aborcję/etc. Ktoś mi może powiedzieć dlaczego młodzi ludzie mieliby głosować na tę hybrydę? Nie, „bo w Polsce łamana jest Konstytucja” nie jest wystarczającym argumentem. Gdybym był złośliwy (a nie jestem), to napisałbym, że PO nie miała czasu na dogadywanie się z młodymi, bo była za bardzo zajęta wycinaniem „nieprawilnych” kandydatów. Jeszcze by ci młodzi poszli do urn i zagłosowali na nie tych kandydatów PO, co trzeba... Może to i lepiej, że nie poszli...


Temat wyborów do PE łączy się nam nierozerwalnie ze zwycięzcami, którzy obiecywali swoim wyborcom wszystko, łącznie z tym, że będą reformować Unię Europejską (tak, żeby była prawicowo-konserwatywno-chuj-wie-jaka). Ryszarda Legutki nikomu nie trzeba przedstawiać. Otóż, prof. Legutko w trakcie kampanii tłumaczył, że: „wśród krajów i społeczeństw tworzących UE jest "wyraźny ruch na rzecz reformy Unii". "Polska, PiS, rząd polski był jednym z pierwszych, które to hasło reformy zaczął głosić.” oraz: „-Już się tworzy, pracujemy nad tym w Brukseli i Strasburgu, nowa czy odnowiona, czy silniejsza koalicja, która może, mam nadzieję, nadkruszyć ten monopol koalicyjny i polski głos, głos wschodniej Europy będzie słyszalny. Ci, którzy rządzili Unią, będą musieli się z nami władzą podzielić. Monopol może zniknąć”, a nawet: „Już widzimy, że ta druga strona jest spanikowana, mocno przerażona, no bo nikt nie lubi tracić władzy. Zwłaszcza takiej władzy, do której się przyzwyczaił”. (tą „drugą stroną” miała być lewica w UE, która boi się utraty władzy na rzecz prawicy). Ja tam co prawda nie jestem specjalistą ds. UE, ale wydawało mi się mało prawdopodobne, żeby Europejscy Konserwatyści (czyli koalicja, o której wspominał Legutko) mieli (po wyborach) szansę na odegranie na tyle istotnej roli w PE, żeby mogli wpływać na politykę Uni Europejskiej. Of korz, że nie odegrają, bo jest ich po prostu za mało. Nie wiadomo ile będą mieli (ostatecznie) %, ale po dołączeniu hiszpańskiego VOXu, mieli jakieś 8,93% głosów (niestety, nie poczęstuję się z wami linkiem źródłowym, bo ktoś to policzył w komentarzu do hiszpańskojęzycznego ćwita o VOX, a ja, jak przystało na specjalistę ds. fuckupów, zapisałem sobie jedynie hiszpańskojęzyczny ćwit).Tym samym (co za szok) zwycięstwo PiS w wyborach do Parlamentu Europejskiego nie oznacza, że PiS wreszcie zreformuje Unie Europejską przy użyciu traktatów, które napisał znajomy prawnik Kaczyńskiego. Po co w ogóle wspominam o przedwyborczej narracji Prawa i Sprawiedliwości/Zjednoczonej Prawicy? A no po to, że w pale mi się nie mieści, że opozycja nie była w stanie skontrować tych nadętych obietnic. Wystarczyło zacząć pytać (w takcie programów różnych) polityków PiSu, w jaki sposób, ich zdaniem, mniejszościowa koalicja w PE będzie mogła zreformować Unię Europejską? Zamiast tego, pozwalano politykom Zjednoczonej Prawicy pierdolić bzdety o tym, jak to będą walczyć o to, żeby „Europa wróciła do źródeł” (of korz w tym przypadku też nikt nie grillował nikogo w temacie tego, co to „wracanie do źródeł”, w ogóle, kurwa, oznacza). Czy z tego, że koalicja, w której jest PiS, nie będzie miała nic do gadania wynika, że PiS będzie miał problemy (ze względu na obietnice/etc.)? A gdzie tam. Nawet jeżeli część polityków tej formacji wierzyła w te brednie, to przecież nic ich nie będzie kosztował powrót do narracji „złe UE gardzi Polakami”.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Kończąc tematykę wyborów do PE, musimy na moment skupić się na „mandacie Roberta Biedronia”. W jednym z poprzednich Przeglądów wspominałem o tym, iż Robiert Biedroń zapowiada, że jeżeli dostanie się do PE, to zrzeknie się mandatu. Było dookoła tego sporo zamieszania. Mnie to jakoś niespecjalnie oburzało, bo wyszedłem z założenia, że w dobie posłów startujących w wyborach na prezydentów miast, którzy nie stratują do rad miejskich (żeby w razie uzyskania mandatu radnego nie stracić mandatu posła) nie powinniśmy się przypierdalać do kogoś, kto wprost mówi, że startuje po to, żeby zdobyć głosy dla swojej partii, ale nie zamierza być europosłem, bo przynajmniej jest szczery. A potem się okazało, że tak nie do końca z tą szczerością, albowiem Robert Biedroń oznajmił: „Nie widzę żadnego powodu, żebym dzisiaj miał oddawać mandat europosła”. Kiedy indziej powiedział, że: „Powtarzałem to wielokrotnie i powtarzam jeszcze raz. Jestem europarlamentarzystą, przyjąłem zgodnie z obietnicą mandat.” Musze przyznać, że to mnie już trochę wkurwiło. Nie, nie żałuję Biedroniowi mandatu europosła, bo w końcu jego partia ten mandat wywalczyła. Chodzi  tylko o zajebisty brak konsekwencji. Owszem, w rozmowie z Moniką Olejnik wreszcie powiedział, że „zmienił plan”, ale, do kurwy nędzy, mógł to samo powiedzieć wcześniej, zamiast opowiadać o tym, że przyjął mandat zgodnie z obietnicą, bo obiecywał coś zupełnie innego. Of korz, złośliwi twierdzą, że decyzja Biedronia związana jest z tym, że liczył on na lepszy wynik Wiosny w wyborach do PE i że teraz nie ma pewności, czy Wiosna dostanie się do parlamentu, więc nie chce „w ciemno” rzucać mandatem. Główny zainteresowany uprawdopodobnia te wypowiedzi swoimi sprzecznymi narracjami. Osobną kwestią jest to, że jak na kogoś, kto obiecywał nową-lepszą jakość, Biedroń zachowuje się tak, jak typowy polityk.   


Skoro zaś już jesteśmy przy „typowych politykach”, to przed wyborami dość głośno było o Premierze Tysiąclecia, który dawno, dawno temu kupił trochę ziemi. Pozwolę sobie zacytować portal „Money.pl”, bo oni to najlepiej streścili: „Według dziennika, zgodnie z ówczesnymi szacunkami biegłej warta była 4 mln zł, ale w 2002 r. Kościół sprzedał ją Mateuszowi Morawieckiemu za 700 tys. zł. Dziś jej wartość szacuje na 70 mln zł.” Bardzo szybko odezwali się obrońcy Morawieckiego, którzy twierdzili, że hurr durr, zapłacił tyle ile zapłacił, ale PRZEPŁACIŁ. Odezwały się również głosy osób pełniących role dziennikarzy, z których wynikało, że to dobrze, że zarobił na działce, bo jakby nie zarobił, to ten czy inny dziennikarz by nie chciał, żeby taka osoba była premierem. Ja rozumiem, że osoby pełniące rolę dziennikarzy muszą często wypowiadać się „kontrowersyjnie”, żeby przyciągać kliknięcia, ale jest pewien poziom idiotyzmu, którego ich wypowiedzi nie powinny przekraczać (tak mi się przynajmniej wydaje). Jeżeli ktoś kupuję działkę po zaniżonej cenie, a potem nagle się okazuje, że działka zyskuje w chuj na wartości, pasowałoby się przyjrzeć transakcji, zamiast pierdolić „dobry chłopak, bo zarobił”. Można bezpiecznie założyć, że Premier Tysiąclecia (w czasach, w których jeszcze nawet nie marzył o premierostwie) wiedział o tym „co będzie dalej” z działką. Bardzo szybko odezwało się Centrum Informacyjne Rządu i oświadczyło, że działka była warta dokładnie tyle, za ile kupił ją Przyszły Premier Tysiąclecia. Małżeństwo Tysiąclecia zapowiedziało, że pójdzie do sądu (w sprawie podania zawyżonej wyceny). Sukienkowy, który opchnął ziemie też tłumaczył, że on niczego nie zaniżał (ale chyba nikt się, kurwa, nie spodziewa, że ktoś by się przyznał do takowego procederu). Ok, załóżmy, że ktoś w Gazecie Wyborczej się pierdolnął i ta ziemia faktycznie była wtedy warta tyle, za ile została zakupiona. Czy z tego wynika, że ze sprawą jest  wszystko ok? No niezupełnie, bo pozostaje jeszcze kwestia tego, że dziś ziemia jest w chuj więcej warta. CIR twierdzi, że w momencie, w którym Przyszły Premier Tysiąclecia kupował ziemię: „o tym, że ma przechodzić tamtędy droga, nie było wówczas jeszcze wiadomo”. Innymi słowy, typ kupił sobie działkę, a po jakimś czasie okazało się, że zarobi na niej bardzo dużo, bo droga tamtędy będzie przebiegała. Cóż za niesamowity przypadek. Zupełnie bez związku z całą sprawą przypomniał mi się cytat: „Uczeni wyliczyli, że jest tylko jedna szansa na milion, by zaistniało coś tak całkowicie absurdalnego. Jednak magowie obliczyli, że szanse jedna na milion sprawdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć.” Pozwolę sobie twórczo rozwinąć ten cytat. Otóż, gdyby zwykły ludź kupił sobie działkę, a po jakimś czasie działka zdrożałaby stukrotnie, to byłaby to właśnie szansa jedna na milion. Kiedy ziemię kupują ludzie pokroju Przyszłego Premiera Tysiąclecia, ta szansa jedna na milion sprawdza się w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Teraz pora na opowieść, (jak się domyślacie) również bez związku z opisywaną sytuacją. Opowieść będzie o miejscowości, która dysponuje akwenem wodnym. Było to dawno, dawno temu, kiedy nad akwenem działo się jeszcze dość niewiele rzeczy. Razu pewnego okazało się, że ludzie powiązani z ówczesnymi władzami miasta, zakupili trochę działek w okolicach akwenu. To były działki rolne, a mimo tego, kupujący zapłacili za nie (o ile mnie pamięć nie myli) pi razy oko, po 100 tysięcy zetów za hektar (w owym czasie ziemia rolna „stała” mniej więcej 20 tysi za hektar). Wszystko odbyło się lege artis, tzn. działki „poszły” w ramach przetargu (poprzedzonego wyceną)/etc. Tak więc, z punktu widzenia „prawnego” wszystko było w porządku. I teraz trzeba sobie zadać jedno, zajebiście ważne pytanie. Jaki interes mieli w tym kupujący? Diabeł tkwi w szczegółach. Sprzedający (któremu zarzucano, że sprzedał działki za tanio) tłumaczył, że musiał, bo potrzebne były pieniądze, a poza tym, to on nie mógł odrolnić działek, bo był związany umową z Narodowym Funduszem Ochrony Środowiska, w której to umowie stało, że przez trzy lata działek odrolnić nie można. Tak, z tego wynika, że gdyby miasto poczekało trzy lata, mogłoby te działki spróbować odrolnić i sprzedać je po znacznie wyższych cenach. Sprawa była jeszcze ciekawsza o tyle, że wiadomo było, że miasto będzie się starało rozwijać teren w okolicach akwenu i to niezależnie od tego, kto wygrałby wybory. Ujmując rzecz innymi słowy, kupujący wiedzieli, że ziemia, którą kupują będzie warta dużo więcej, w dającej się przewidzieć przyszłości. Czy ktokolwiek złamał prawo? A gdzie tam. Tego rodzaju działania są raczej normą, tylko że opinia publiczna się o nich dowiaduje bardzo rzadko. Towarzystwo z miasta z akwenem miało pecha, bo ktoś im patrzył na ręce i to wychwycił po prostu. Jaki to ma związek z tym co zrobił Przyszły Premier Tysiąclecia? No przecież napisałem, że żadnego związku nie ma... Nieco zaś bardziej na serio, można bezpiecznie założyć, że był w dokładnie takiej samej sytuacji, co opisywani przeze mnie ludzie powiązani z władzami tamtego miasta. Kupił te konkretne działki, bo doskonale wiedział, że będą one w chuj więcej warte. Osobną kwestią pozostaje to, czemu ktoś mu tę ziemię pchnął, bo nie wierzę w to, że Kościół, który specjalizuje się w gruntach mógł nie wiedzieć o tym, że ceny pójdą w górę.


Mniej więcej dwa tygodnie przed wyborami do Parlamentu Europejskiego mieliśmy do czynienia z czymś, co można określić mianem wyznaczania nowych, jeszcze bardziej chujowych standardów w polityce. Otóż w „Superaku” pojawił się artykuł o rodzinie Premiera Tysiąclecia (opatrzony zdjęciami, of korz). I wszystko byłoby spoko, gdyby nie tytuł okładkowy „Morawiecki adoptował dwoje dzieci” połączony z informacją o tym, że te dzieci to mogą nie wiedzieć, że były adoptowane. Kałrmageddon, który był następstwem tego artykułu, nie był dla nikogo zaskoczeniem. Jasnym bowiem było, że „Superak” przegiął i, że biorąc pod rozwagę dotychczasowe działania Prawa i Sprawiedliwości, tabloid poniesie konsekwencje. Jeżeli bowiem za słowa krytyki pod adresem partii rządzącej wykopano z TVP Warzechę (w tym miejscu chciałem zaznaczyć, że nawet mi go, kurwa, nie żal), to jaka będzie reakcja PiSu na wjebanie się z butami w życie prywatne Premiera? Żadna. Dosłownie, kurwa, żadna. Następnego dnia w „Superaku” pojawił się wywiad z szefem KPRM, który powiedział, że „nic się nie stało, bo dzieci wiedziały, że były adoptowane”, zaś na okładce napisano, że Małżeństwo Tysiąclecia jest zajebiste, bo „stworzyło dzieciom dom pełen miłości”. Nie było żadnego pozwu, nie było żadnych konsekwencji. Chciałbym przypomnieć, że kiedy „Fakt” przyjebał tytułem o tym, że syn Leszka Millera „wybrał sznur”, skończyło się zmianą redaktora naczelnego, zaś sam Leszek Miller pozwał „Fakt”. Bardzo szybko pojawiły się głosy, że mieliśmy do czynienia z ustawką. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że wykorzystywanie rodziny do ocieplania swojego wizerunku to coś standardowego. Robił to Bronisław Komorowski, robił to Patryk Jaki (i wielu innych). Tym niemniej ta konkretna ustawka to nowa chujowsza jakość. Miałem napisać, że „ciekawe kto następny i w jaki sposób przebije dno od spodu”, ale po chwili pomyślałem, że primo, tak naprawdę to nie jestem ciekaw, a secundo, pewnie się niebawem przekonamy, bo nadchodzące wybory będą miały jeszcze większą wagę.


W Przeglądzie nie mogło zabraknąć tematyki fakenewsów. Tak więc przedstawiam wam jeden z w miarę starych fejków w nowej odsłonie. Otóż, nasza prawica spod znaku krzyża zaczęła tłumaczyć, że ukrytym celem organizacji LGBT jest (ding ding ding) legalizacja pedofilii! Timing nie powinien nikogo dziwić. Kościół ma spore problemy po filmie Sekielskiego (nie, to, że partia rządząca olała ten temat, nie sprawia, że ludzie się tym przestali przejmować), tak więc spuścił drony z łańcucha. Drony zaś starają się przesunąć uwagę opinii publicznej z Kościoła (który ukrywał „swoich” pedofilów przed wymiarem sprawiedliwości) na mniejszości seksualne. Najbardziej rozpierdalające w tym wszystkim jest to, że wystarczającym i niepodważalnym dowodem dla  „poważnych ludzi” pokroju Jerzego Kwaśniewskiego z Ordo Iuris, świadczącym o tym, że organizacje LGBT chcą legalizacji pedofilii jest to, że ktoś zrobił grafikę z napisem LGBTP (nie trzeba chyba tłumaczyć co oznacza literka „P” w tym skrócie) i wrzucił ją do internetu. Domyślam się, że gdyby w internecie pojawiła się grafika z przerobionym logo Ordo Iuris, w którym zamiast „instytut na rzecz kultury prawnej” stałoby „instytut na rzecz kultury pedofilskiej”, byłby to dla Pana Jerzego wystarczający powód do domagania się zdelegalizowania tej organizacji, jako jawnie pedofilskiej (minęłoby pewnie parę miesięcy zanim by się zorientował, że chodzi o jego organizację). Jeżeli ktoś jest zainteresowany tym konkretnym fejkiem, to podrzucam w Źródłach link do artykułu na Konkret24, bo tam się pięknie pastwiono nad tą wrzutką. Na tym się jednakowoż sprawa nie kończy, bo drony nie przejmują się czymś takim, jak rzeczywistość. Jak im zdebunkują jednego fejka, to sobie wyczarują kolejnego. Następnym „dowodem” na istnienie spisku pedofilów (w Europie Zachodniej) było to, że w Holandii istniała kiedyś partia PNVD, która w programie miała między innymi obniżenie wieku przyzwolenia do 12 lat (a w dalszej perspektywie zniesienie go w ogóle). Partia istniała od marca 2006 do maja 2010. Partia nigdy nie wystartowała w wyborach, bo nie udało się jej zebrać wymaganej liczby podpisów (żeby wystartować powinni zebrać po 30 z każdego z 19 okręgów wyborczych). Kiedy dronom zaczęto zwracać uwagę na to, że ta partia już nie istnieje (i że odegrała raczej niewielką rolę w polityce) zaczęli klarować, że NO BO ZA WCZEŚNIE JĄ ZAŁOŻONO! TO BYŁ FALLSTART! Ja wiem, że drony nie są najostrzejszymi ołówkami w piórniku (z jakiegoś powodu są dronami), ale ciekaw jestem ich reakcji na analogiczną argumentację. Otóż, skoro w USA działa neonazistowska partia NSM, to wniosek z tego płynie taki, że ukrytym celem wszystkich prawicowych organizacji jest doprowadzenie do tego, żeby nazizm był dominującą ideologią na całym świecie.


Na początku czerwca odbyłem bardzo kształcącą dyskusję z panią, która współpracuje z Ordo Iuris (a prócz tego „jest dyrektorką i analityczką prawną CitizenGO w Polsce.”). Dyskusja (która, o dziwo, nie zakończyła się banem) dotyczyła standardów w edukacji seksualnej made by WHO (bo przecież prawicowe rak-organizacje nie zajmują się ostatnimi czasy niczym innym). Wszystko zaczęło się od ćwita pani Magdaleny Korzekwy-Kaliszuk (mam nadzieję, że dobrze odmieniłem nazwisko), w którym stało, że: „Wprowadzanie do szkół edukacji seksualnej według zachodniego modelu to bardzo szeroki atak na rodzinę, atak na niewinność, na wrażliwość dzieci. To może być w interesie koncernów antykoncepcyjnych i aborcyjnych, ale z pewnością nie jest w interesie dzieci.” Ponieważ mój lewacki zmysł nie pozwolił mi tego zignorować, zacytowałem framgment dokumentu: "Pomoc w rozwijaniu u dzieci (do lat 4) postawy „moje ciało należy do mnie”. Ponadto zaleca się udzielanie dzieciom (wiek 4-6) informacji o „Wykorzystywanie; świadomość, że istnieją osoby, które nie są dobre; udają, że są uprzejme, ale mogą posunąć się do przemocy”" i zapytałem czy ”to ten atak na niewinność dzieci?”. W dalszej części dyskusji (jeżeli ktoś chce poczytać, to link w Źródłach znajdzie) dowiedziałem się (w skrócie), że aby uczyć dzieci o zagrożeniach nie trzeba im mówić o masturbacji, że jak już ktoś organizuje zajęcia, w trakcie których miał mówić o zagrożeniach, to poza tym przemyca tam destrukcyjne i nieakceptowalne treści/etc./etc. W pewnym momencie zwróciłem uwagę na to, że jeżeli prawica dostrzega jakieś pozytywne kawałki w tych standardach WHO, to czemu nie próbuje ich zaimplementować z pominięciem tych „destrukcyjnych”? Co zrozumiałe, nie doczekałem się odpowiedzi. Tym niemniej warto zwrócić uwagę na to, co napisała pani Magdalena, bo dzięki temu można zauważyć, że w dwóch miejscach ktoś przestawił wajchę. Po pierwsze część prawicy (z czego „część” jest słowem kluczowym, bo nie obejmuje to szefa MEN i Rzecznika Praw Dziecka) zaczyna pomału odchodzić od wspominania o WHO i krytykuje „Zachód”. Tego rodzaju działanie jest zrozumiałe. Łatwiej część społeczeństwa straszyć „Zachodem” niż tłumaczyć, że WHO to banda pedofilów (na ten lep złapią się jedynie skrajne jednostki). Druga sprawa to fakt, że nawet ludzie z rak-organizacji zaczynają przyznawać, że w tych standardach znajdują się „potrzebne rzeczy”. Tę taktykę grano już przy okazji ratyfikacji konwencji antyprzemocowej. Najpierw tłumaczono, że to zła konwencja była. Suweren się wkurwił, poczytał konwencję i zaczął dopytywać o to „w którym kurwa miejscu”. Prawica się cofnęła i zaczęła się skupiać na innych fragmentach (które były reinterpretowane tak, żeby pasowały prawicowcom do tez). Suweren się znowu wkurwił i zaczął pytać o chuj chodzi prawicy z tą przemocą? Czy prawica nie dostrzega problemu? Prawica cofnęła się wtedy po raz kolejny i zaczęła tłumaczyć, że „no ok, w konwencji są istotne problemy poruszane, ale oprócz tego...”. Tutaj mamy to samo. Najpierw hejtowano standardy jako całość. W momencie, w którym ludzie zaczęli głośno mówić o tym, że wytyczne są antypedofilskie (i zaczęli podawać odpowiednie fragmenty), prawica musiała się (po raz kolejny) wycofać na z góry upatrzone pozycje. Te „przeskoki” narracyjne to dla prawicy chleb powszedni i trzeba się do tego przyzwyczaić. Punktem wyjścia dla prawicy jest to, że Kościół „oznacza” coś (albo kogoś, np. środowiska LGBT) jako „zagrożenie”. Jak już zagrożenie zostanie oznaczone, do akcji ruszają drony. Fakty nie mają dla nich najmniejszego znaczenia, liczy się tylko i wyłącznie to, co powiedział/zrobił Kościół. Kościół w Polsce hejtuje organizacje LGBT? Prawica robi to samo. Kiedy okazuje się, że społeczeństwo (wbrew kościelnej urawniłowce) robi się jednak coraz bardziej tolerancyjne  - trzeba zmienić narrację. I nagle okazuje się, że nie chodzi o to, że se dwóch chłopów mieszka ze sobą, ale o to, że te środowiska chcą pedofilię zalegalizować. I tak dalej i tak dalej. Zmierzam do tego, że prawicowe drony nie mają „swoich” opinii. Dla nich jedynie słuszną i wiążącą opinią jest opinia Kościoła. Wszystko inne (z faktami na czele) należy do tej kościelnej opinii dostosować.


Chwilę temu doszło do przetasowań w rządzie, które to przetasowania były efektem wyborów do Parlamentu Europejskiego. Zastąpiona została, między innymi, Anna Zalewska. Jeżeli komuś się wydawało, że „gorzej już być nie może”, to takiemu komuś przedstawiam Dariusza Piontkowskiego. Pan Dariusz Piontkowski jest kolejnym dronem, który z zapamiętaniem rzucił się do flekowania standardów WHO (uprzedzam, że trochę będzie o tych standardach jeszcze, tak więc hang onto yer helmet). A potem doszło do jednej z bardziej absurdalnych (nawet, kurwa, jak na nasze realia) wymiany zdań. Znowuż jestem zmuszony do zacytowania sporego kawałka tekstu, ale, jak się zaraz przekonacie, inaczej się po prostu nie da.

„-A edukacja seksualna to przygotowanie dzieci do oddania ich pedofilom? Pytam, bo to pan mówił: "tak naprawdę jest to próba wychowania dzieci, które zostaną oddane w jakimś momencie pedofilom".

-Ja mówiłem o tym, że próbuje się doprowadzić do tego, żeby dzieci już kilkuletnie, jeszcze w wieku przedszkolnym,, były uczone masturbacji i to według mnie jest chore.

-I kto uczy kilkuletnie dzieci masturbacji?

-Standardy WHO, na które powołują się niektóre środowiska.

-A ja to czytałem. A czy pan to czytał?       

-Tak, przeglądałem.

-Przeglądał pan. Bo ja to czytałem.

-Trzeba przygotowywać dzieci do życia seksualnego, ale nie koniecznie w wieku kilku lat.

-A ile stron ma dokument, który pan czytał?

-Ale czy ja muszę ten dokument od deski do deski przeczytać?

-Nie, ale jeśli pan się na to powołuję, to wypadałoby znać.

-Znam duże, obszerne fragmenty.

-Obszerne fragmenty, które przeczytał pan w internecie?
-Muszę znać cały dokument od deski do deski? Nie muszę. Ja tylko próbuję wytłumaczyć jako ojciec dorosłych już dzieci, ale także jako dziadek, że nie życzyłbym sobie, żeby moje dzieci, jak trafią do przedszkola czy do pierwszych klas szkoły podstawowej, żeby jednym z najważniejszych przedmiotów, który chcieliby niektórzy wprowadzić, była próba uczenia ich zachowań seksualnych”.

W tym miejscu chciałbym odpowiedzieć panu ministrowi. Owszem, jeżeli chce się pan, kurwa, wypowiadać na temat jakiegoś dokumentu, to wypadałoby go przeczytać od deski do deski, żeby nie opowiadać idiotyzmów w rodzaju „nauczania kilkuletnich dzieci masturbacji”. Nie chce mi się już nawet wspominać o tym, jak chujowym rodzicem (i dziadkiem) musi być ktoś, kto nie wie, że dzieci same z siebie się zajmują „zachowaniami seksualnymi”. Choć z drugiej strony, to przecież ideał konserwatywnego wychowania. Dziećmi ma się zajmować kobieta, a „głowa rodziny” szerokopojętym wszystkim innym, bo przecież inaczej to by gender był. Ja wiem, że partia rządząca ma bardzo krótką ławkę, ale wrzucenie na stołek SZEFA MINISTERSTWA EDUKACJI NARODOWEJ (wybaczcie, musiałem tego CAPSa) typa, który wypowiada się publicznie na temat dokumentu (którego treści nie zna, bo mu wystarczą memy internetowe), to wejście na wyższy poziom „mienia wyjebane”. W kontekście powyższego, jedna rzecz mnie ciekawi. Jak bardzo opozycja nie chce wygrać wyborów, skoro daje sobą wycierać podłogę tej bandzie kretynów? Ja pamiętam, że za rządów PO-PSL ministrami zostawali ludzie pokroju „wiecznego ministra” Jarosława Gowina (który publicznie bredził o tym, że Niemcy eksperymentują na polskich zarodkach [bo gdzieś znaleziono pusty pojemnik, w którym mogły być zamrożone zarodki]), ale, do kurwy nędzy, czegoś takiego chyba* nikt nie odjebał. *uwaga natury ogólnej, to „chyba” to nie jest dupochron – po prostu nie pamiętam, żeby któryś minister był równie spektakularny co obecny szef MEN. Rzecz jasna mogło być tak, że coś wyparłem.


Teraz przechodzimy do ostatniego (w tym przeglądzie) wątku związanego z WHO. O tym, że obecny Rzecznik Praw Dziecka nie do końca wie, czym się powinien zajmować Rzecznik Praw Dziecka, wiedzą już wszyscy. Niemniej jednak, nawet wziąwszy to pod rozwagę, jego ciągłe próby przypierdalania się do wszystkich, którzy nie hejtują standardów edukacji seksualnej made by WHO są cokolwiek alarmujące. Tym razem oberwało się Rzecznikowi Praw Obywatelskich, który w przeciwieństwie do RPD, wie czym się powinien zajmować. Otóż, zdaniem Rzecznika Praw Dziecka, propsowanie antypedofilskich wytycznych WHO, to „naruszenie konstytucyjnego prawa rodziców do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami.”. Pan Rzecznik ma szczęście, że nie jestem złośliwą osobą, bo gdybym był, to bym napisał, że mam dla Pana Rzecznika Praw Chuj Wie Kogo, złą wiadomość (która, jednocześnie jest dobrą wiadomością dla dzieci). Nawet jeżeli założymy, że część rodziców uważa, że ich dzieci powinny być wykorzystywane seksualnie przez pedofilów, to zadaniem państwa jest przeciwdziałanie takim sytuacjom. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem po prostu płynnie przejdę do zacytowania tego co RPCHWK powiedział: „jako Rzecznik Praw Dziecka chcę też, żeby edukatorzy seksualni nie dotykali łóżeczek naszych dzieci. Na to nie będzie naszej zgody. Ręce precz od łóżeczek naszych dzieci”. Gdyby RPCHWK naprawdę chciał chronić dzieci i naprawdę przejmował się hasłem „ręce precz od łóżeczek naszych dzieci”, to byłby pierwszą osobą, która domagała by się implementacji antypedofilskich wytycznych WHO. Nawet gdyby uważał, że część z wytycznych jest „be”, bo jest „niekonserwatywna”, to po prostu by je pominął i skupił się na tych, o których nawet beton spod znaku Ordo Iuris zaczyna przebąkiwać, że „może i nie są takie złe”. Zamiast tego RPCHWK katuje nas biegunką werbalną, która w najlepszym przypadku świadczy o tym, że po prostu nie zna treści dokumentu.


Ostatnio całkiem głośno zrobiło się o Ziemkiewiczu, który w dość spektakularny sposób pozbawił się części dochodów (bo został wyjebany z jednego z portali). Wszytko zaczęło się od felietonu, który pojawił się na portalu Interia.pl. W artykule, poza zwyczajową dawką Researchu Ziemkiewiczowskiego (o którym za moment) i rzygania na LGBT (o czym również za moment) pojawił się także fragment o strzelaniu do LGBT. Nie będę go cytował dosłownie, bo nie chciałbym spaść z rowerka (jeżeli ktoś nie wie, o który fragment felietonu chodzi [zazdroszczę takiej osobie], to link w Źródłach znajdzie). Sam autor (na swojej stronie, która powinna nosić nazwę U Dzbana) tłumaczył, że: „W pierwotnej wersji niniejszego tekstu użyłem cytatu z Józefa Mackiewicza: "do komunistów trzeba strzelać" i choć o "strzelaniu" do LGBT napisałem w cudzysłowie, pojawiła się obawa, iż cytat ten (…) yadda yadda yadda, blah, blah, blah (…) Dlatego usunąłem dwuznaczne sformułowania i zadeklarowałem gotowość przepraszenia za użycie cytatu, który, wyrwany z historycznego kontekstu może być odbierany jako wezwanie do stosowania fizycznej przemocy - od czego, zapewniam, jestem jak najdalszy.” I wszystko byłoby pięknie gdyby nie to, że jeżeli ów jegomość faktycznie byłby „jak najdalszy od (...)”, to nie umieściłby w tekście cytatu, który dla ziomberiady spod znaku Czerwone jest Złe nie był niczym innym, jak wezwaniem do stosowania przemocy. Ale to tylko dygresja. W tekście było więcej smaczków. Jednym z nich było to, że Król Researchu chciał zapropsować Jordana Petersona, ale, z racji tego, że nie ogarnął, w tekście pojawił się Peter Jordanson (nota odautorska, uważam, że Peterson jest personifikacją nowotworu, dziękuję za uwagę). Z tego konkretnego fuckupu Ziemkiewicz tłumaczył się w sposób następujący (uwaga, uprasza się o odstawienie płynów): „Właściwie mógłbym udawać, że celowo przerobiłem w tekście Jordana Petersona na Petera Jordansona żeby lewactwo uwalało sobie spodnią bieliznę w paroksyzmie bezsilnej radości. Ale nie, przyznaję, że osiągnąłem ten efekt zupełnie mimochodem”. Jakby to powiedział klasyk: „Urocze”. Swoją drogą, miłość własna Króla Researchu musiała bardzo ucierpieć skoro zaczął pisać o paroksyzmach. Idźmy dalej, tekst był pełen rzygów na LGBT, ale jeden kawałek urzekł mnie szczególnie. Otóż wicie rozumicie „z LGBT trzeba walczyć! To nie są ludzie dobrej woli, ale nowi bolszewicy, nowi naziści, którzy chcą nas zniszczyć w imię swojego obłędnego ideolo.” Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Ziemkiewicz poszedł na czołówkę z Prawem Godwina, ale to dygresyjka jeno. Jeżeli chodzi o sam cytat, to byłaby wielka szkoda, gdyby ktoś znalazł tekst Ziemkiewicza pt. „Dojmujący deficyt powagi”, w którym lead brzmiał następująco: „Dewaluacja słów i pojęć używanych przez przedstawicieli elit opozycji sprawia, że ich działania stają się antyskuteczne.”, zaś w tekście można było przeczytać, że: „Doprowadzono do galopującej inflacji słów. Demokracja, wolność, praworządność, reżim, stalinizm, represje, Holokaust – żadne z tych pojęć nie znaczy już niczego. To tylko pociski, które coraz bardziej sfrustrowana opozycja miota w stronę znienawidzonego Kaczyńskiego (...)”. Parafrazując, „bolszewizm i nazizm – żadne z tych pojęć nie znaczy już niczego. To tylko pociski, które coraz bardziej sfrustrowany Ziemkiewicz miota w stronę znienawidzonych środowisk LGBT. Byłaby jeszcze większa szkoda, gdyby ktoś znalazł fragment książki „Michnikowszczyzna – zapis choroby”, w którym Ziemkiewicz napisał taki fragmencik: „W „Gazecie Wyborczej" przez ostatnie szesnaście lat wiele napisano o neofaszystach, z różnych przyczyn znacznie więcej, niżby to wynikało z rzeczywistych rozmiarów zjawiska. Ani razu nie przyszło jej naczelnemu ani jego podwładnym do głowy, żeby było coś złego w przyrównywaniu naziola do esesmanów, którzy zaganiali Żydów w Auschwitz do komór gazowych.” Później Ziemkiewicz napisał o hajlujących „głupich gówniarzach”, których utożsamia ze wszystkimi zbrodniami nazizmu, a cała tyrada miała służyć temu, żeby wytłumaczyć, że nazioli się krytykowało w „GW”, a PZPR-owców już nie. Nie będę się tutaj pastwił nad sensownością tego rodzaju porównań (bo gówno mnie to obchodzi). Skupię się jedynie na tym, że Ziemkiewicz (praktycznie wprost) napisał, że porównywanie neonazistów z Polski z SS-manami to nie do końca to, co tygryski lubią najbardziej. Ten sam Ziemkiewicz nie ma najmniejszych oporów przed  klarowaniem, że „LGBT, to nowi naziści”. To się chyba fachowo nazywa „mądrość etapu”, ale mogę się mylić.


Na deser zostawiłem sobie ziemkiewiczowego kumpla po poglądach, Jacka Piekarę. Ów, jakże przemiły jegomość wiedzie spór prawny z Dorotą Wellman, która pozwała go za jego wpisy. Batalia trwa od pewnego czasu, zaś sam Piekara regularnie o niej przypomina. Tym razem wrzucił na swojego ćwitra następujący tekst: „Wellman pozywa mnie za Władcę Pierścieni Tolkiena! Serio! Nie sądziłem, że będzie AŻ tak wesoło. Wellman uzupełniła pozew o kolejną zbrodnię jaką popełniłem na jej majestacie. Tym razem nie spodobał jej się tweet o hobbicie. Więc... pozew!” Poszło o wpis „Już dziś o 11 pierwsze starcie dzielnego, wesołego hobbita z pajęczycą Shelobą! Hobbit ma magiczne światełko intelektu i błyszczący miecz retoryki. A Sheloba? Cóż Sheloba pluje jadem”. Trzeba być wybitnym intelektualistą (ma się to „światełko intelektu” co nie?), żeby po czymś takim pierdolić, że się zostało „pozwanym za Tolkiena”. Of korz, prawica momentalnie zaczęła bronić Piekary, tłumacząc na różne sposoby głupotę „pozywania za Tolkiena”. Piekarę wsparł również, nie kto inny, jak Pan Jerzy z Ordo Iuris, który napisał między innymi, że: „W tej sprawie ja przekroczenia wolności słowa nie widzę (i doceniam zabawne nawiązanie do postaci Szeloby, pomiotu Ungolianty).” Wielokrotnie już wspominałem o tym, że nie mam najlepszej opinii o naszej prawicy, ale nawet polscy prawicowcy nie powinni być na tyle durni, żeby nie wiedzieć czym się to może dla nich skończyć. Proponuję eksperyment myślowy. Wyobraźmy sobie, że jakiś nieprawicowy polityk (albo inna rozpoznawalna osoba, z dużą liczbą followersów/etc.) otagował Pana Jurka z Ordo Iuris i napisał „Ty kurwo”. Można bezpiecznie założyć, że skończyłoby się to (dla autora) w najlepszym przypadku przeprosinami i usunięciem wpisu, w najgorszym – sprawą sądową. Teraz zaś sobie wyobraźmy, że autor wpisu zaczyna tłumaczyć, że tego Pana Jurka pojebało, bo chce go pozwać za Hemingwaya, bo przecież on tylko cytował fragment powieści „Stary człowiek i morze”, w którym stało: „- Aqua mola - powiedział rybak. - Ty kurwo.” i że w ogóle wydawało mu się, że Pan Jurek doceni zabawne nawiązanie do tej postaci! Domyślam się, że Pan Jurek momentalnie by wycofał pozew i przeprosił za to, że nie poznał cytatu z lektury szkolnej. Bo przecież nie uznałby, że cytat bądź też nawiązanie do jakiejkolwiek książki może być dla kogoś obraźliwe, nieprawdaż?


Źródła:

https://pe2014.pkw.gov.pl/pl/wyniki/okreg/view/9/44


https://wybory.gov.pl/pe2019/pl/wyniki/okr/9



https://wiadomosci.radiozet.pl/Eurowybory-2019/Wiadomosci/Wyniki-wyborow-do-Europarlamentu.-Mlodzi-glosowali-na-PiS



https://polskieradio24.pl/5/1222/Artykul/2302145,Ryszard-Legutko-o-wyborach-do-PE-po-raz-pierwszy-te-wybory-moga-cos-zmienic

https://wnet.fm/2019/03/20/prof-legutko-wybory-do-pe-w-maju-to-spor-o-europe-albo-bedzie-ona-wolna-i-zroznicowana-albo-rzadzona-przez-despotow/

https://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/biedron-wystartuje-do-europarlamentu-nie-przyjme-mandatu,905347.html

https://www.tvp.info/43027328/robert-biedron-nie-zamierza-oddawac-mandatu-europosla-dzisiaj-zmienilem-plan


https://www.money.pl/gospodarka/dzialka-morawieckiego-belka-mogl-wiedziec-co-kupowal-6383112239327361a.html

https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/mateusz-morawiecki-adoptowane-dzieci-super-express-cyniczna-ustawka-czy-ocieplenie-wizerunku-opinie

https://konkret24.tvn24.pl/polska,108/srodowiska-lgbt-uznaly-pedofilie-za-nowa-orientacje-falszywe-grafiki-powrocily,937146.html

https://en.wikipedia.org/wiki/Party_for_Neighbourly_Love,_Freedom,_and_Diversity

https://en.wikipedia.org/wiki/National_Socialist_Movement_(United_States)

Sznurek do dyskusji z panią Magdą:

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1136308443957141505


https://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/600066,mikolaj-pawlak-rpo-adam-bodnar-prawa-obywatele.html

„Michnikowszczyzna – zapis choroby” Rafał Ziemkiewicz.