czwartek, 26 września 2013

Słów kilka o "prześladowanych narodowcach"

Każdy, kto poświęca choć odrobinę czasu na obserwowanie debaty publicznej w Polsce, zauważył już na pewno zjawisko, które (głównie) narodowcy i cała masa prawicowców sobie wymyśliła. Chodzi rzecz jasna o „lewackie bojówki, które prześladują patriotów”. Na ich temat można sporo poczytać w tzw. „niezależnej” prasie. Aczkolwiek nie jest tak, że owe bojówki to wymysł owej prasy „niezależnej”. Kilka lat temu widziałem na Youtube wywiad z Rafałem Ziemkiewiczem. Choć może nie tyle była to rozmowa z samym RAZem, co jakiś program o skinheadach.

Ziemkiewicz, co prawda, nie mówił o lewackich bojówkach (bowiem terminu „lewak” jeszcze wtedy nie ukuto), tym niemniej pojawiło się w jego wypowiedzi coś takiego, jak „pałkarze” antyfaszystowscy, którzy tłukli biednych skinheadów. Być może coś przeinaczyłem, może oni (ci pałkarze) nie byli lewaccy, ale na pewno ganiali biednych łysych chłopaków. Ziemkiewicz powiedział też, że w momencie, w którym „pałkarze” nie mogą dopaść skinheadów, ganiają zwykłych ludzi. W innym momencie programu RAZ powiedział, że gdyby nie było skinów – media by sobie ich musiały wymyślić. Biedni ci skini, biedni ci zwykli ludzie, których biją antyfaszyści...

Szczerze mówiąc, jak tak sobie oglądałem to, co mówił Ziemkiewicz, zastanawiałem się nad tym, o jakim kraju on opowiada? Bo to, co mówił, nijak się miało do sytuacji w naszym pięknym kraju nad Wisłą. Mnie się owi „łysi narodowcy” nie kojarzą z niczym więcej, jak tylko ze zwykłymi zbójami. W moim rodzinnym mieście mieliśmy tę ferajnę. Część z nich utrzymywała, że należy do Młodzieży Wszechpolskiej. Czym się ci bohaterscy łysi zajmowali? Generalnie braniem udziału w każdej możliwej zadymie. Nieważne, kto się z kim bił. Kiedyś spuścili łomot części handlarzy na bazarze (ponieważ handlarze byli rosyjskojęzyczni, zapewne chodziło o zemstę za 17 września 1939). Tłukli ludzi za „satanistyczne koszulki”. Polowali na tych, którzy „wyglądali na Żydów”. Policja nie bardzo mogła cokolwiek zrobić, bo jednym z łysych był syn miejscowego notabla (a konkretnie - prezydenta miasta). Kilka razy łysi obrywali porządnie, jak się ludzie wkurzyli, ale były to sporadyczne incydenty. Problem polegał na tym, że zwykły człowiek nie lubi przemocy. A dla bandyty przemoc to chleb powszedni. Tym samym, zwykli ludzie musieli się „zbierać”, a bandyci łysi po prostu prali wszystkich po mordach bez zastanowienia. Ani w moim, ani w sąsiednich miastach (w jednym z nich „obrońcy Polski” wybili oko czarnoskórej uczennicy – jak przystało na prawdziwych bohaterów, pobili ją kastetem) nie było nigdy żadnych „pałkarzy”, którzy by ganiali łysych. Być może w większych miastach jakieś organizacje powstawały, ale większych miast zbyt wielu nie ma i doświadczenia „prowincjusza” związane z łysymi są tożsame z doświadczeniami większości.

I ta większość puka się w głowę czytając o tym, jak to „lewackie bojówki prześladują narodowców”, „policja brutalnie potraktowała kibiców” (bo oni też się zaliczają do „narodowych łysych”) i tak dalej. Zwykły człowiek nie za bardzo rozumie to, jak można „brutalnie potraktować łysego”? W opinii przeciętnego zjadacza chleba to mniej więcej tak, jakby ktoś napisał „zła policja w brutalny sposób potraktowała bandytów”. Tym samym - dla Kowalskiego, który ma podobne do moich doświadczenia z łysymi – konstrukcja pojęciowa „prześladowani narodowcy” jest bodźcem, który uruchamia następującą reakcję: „no nareszcie!”. Dlaczego? Łączy się to bowiem z pewnym monopolem, o którym wspominał minister Sienkiewicz:

Mamy wspólne przekonanie, że uda się pokazać, iż monopol na przemoc ma państwo, a nie bandyci.

Swoją wypowiedzią minister wywołał lekki shitstorm. Aczkolwiek mnie ta wypowiedź otworzyła oczy na problematykę tegoż monopolu. Trochę nad tym podumałem i udało mi się ustalić, czemu narodowcy nie są w stanie zrozumieć tego, że przeciętny człowiek w dupie ma to, kto narodowców gania i co im robi. Oczywiście im samym (narodowcom) wydaje się to może nawet nie tyle dziwne, co niesprawiedliwe.

Wszelkie „łyse” organizacje wyrastały bowiem w poczuciu swoistej bezkarności - lały wszystkich po równo. Może czasem zdarzyło się któremuś oberwać, ale przeważnie byli po stronie obijającej, a nie obijanej. W swej bezkarności poszli tak daleko, że nie widzieli nic zdrożnego w utworzeniu stron takich jak „Red Watch”, na których pokazywano zdjęcia aktywistów lewicowych. Po co? Po to, żeby ktoś tym aktywistom mógł zrobić krzywdę. Najbardziej alarmujące było to, że w niektórych przypadkach podawano bardzo dużo szczegółowych informacji na temat konkretnej osoby: którędy chodzi do domu, autobusami jakiej linii jeździ, o której wyjeżdża do domu etc. Tylko ktoś dogłębnie przekonany o swej bezkarności może sobie pozwolić na coś takiego.

Co prawda, są ludzie pokroju Roberta Winnickiego czy Krzysztofa Bosaka, którzy zapewniają, że oni (i organizacje, które reprezentują) nie mają nic wspólnego z żadną przemocą. Jednak prawda jest taka, że za każdym takim wygadanym człekiem stoi całe mnóstwo innych człeków. Ci inni to ludzie, którzy odżywiają się głównie deca-durabolinem i winstrolem. Tacy, którzy do rozmów z „lewakami” (lewak to każdy kto się łysemu nie spodobał) używają kijów baseballowych etc.

Nie zamierzam się tutaj zagłębiać w „psychologię łysych”, bo średnio mnie ona obchodzi (nie zajmuję się psychologią przestępczości), ale jedno można o nich powiedzieć. Ci ludzie mają świadomość tego, że inni się ich boją. Śmiem twierdzić, że dla niektórych sam fakt przynależności do grupy, której zwykli ludzie się boją, jest bardziej istotny od całej tej hurrapatriotyczno-nacjonalistycznej otoczki.

We własnej opinii łysi mieli do niedawna monopol na przemoc. To się jakiś czas temu zmieniło za sprawą organizacji takich jak Antifa i innych tego rodzaju „podmiotów”, których zadaniem jest, ni mniej ni więcej, zwalczanie „łysych”. No i łysi mają problem. Bo fajnie było skopać jakiegoś punka i wytrzeć sobie buty w jego koszulkę z napisem „no future”, ale niefajnie jest oberwać po mordzie od kogoś silniejszego. Polak to takie stworzenie, które jeśli przegra, to chce być przynajmniej moralnym zwycięzcą. I stąd się, jak mniemam, wzięła nagonka na Antifę. Skoro nas biją, to pokażemy ludziom, że to bandyci. Wciągnęli się w to również posłowie (agent Tomek nawet coś o „lewackich bojówkach” mówił), nie wspominając już o „niepokornych” dziennikarzach.

Jeśli spojrzy się na tę retorykę „niepokornych” i innych sierot po endecji przez pryzmat ostatnich 15-20 lat, można dojść do dziwnych wniosków. Bo oto lanie po mordach metali, punków, skaterów, anarchistów itd. to przejaw patriotyzmu i walki o „polskość”. Natomiast lanie po mordach „łysych” to bandytyzm. Tok rozumowania godny Kalego – jak ja dam komuś po mordzie – wszystko ok, ale jak mnie ktoś da w mordę – to znaczy, że bandyta.

Nic więc dziwnego, że ta retoryka, ku wielkiemu zdziwieniu narodowców, jakoś niespecjalnie przemawia do zwykłych ludzi. Jeszcze nie spotkałem się z „marszem poparcia dla pobitych ONR-owców” zorganizowanym przez zwykłych ludzi. Narodowcy to, że ich ludzie olewają, tłumaczą „wpływem mainstreamu”. A prawda jest taka, że mało kto ujmie się za osobnikiem, który jest w jego opinii bandytą. A na łatkę bandytów organizacje „narodowe” bardzo długo pracowały, pławiąc się w poczuciu bezkarności i ciesząc z tego, że „motłoch się ich boi”. Teraz ów "motłoch" przestał się bać. Boją się natomiast narodowcy. Skąd pomysł, że się boją? Ano choćby stąd, że jak organizują swoje spędy - to czasem płacą kibolom za ochronę (nie, nie ja to wymyśliłem - ja jedynie przytaczam to co napisał jeden taki narodowiec, którego prywatne rozmowy na WikiLeaks można było poczytać)

Źródło 

 

poniedziałek, 23 września 2013

Aborcja w krainie absurdu i głupoty

W najbliższy czwartek (26 września), w naszym ukochanym parlamencie odbędzie się kolejna debata aborcyjna. Tym razem nasi posłowie debatować będą na temat zakazu aborcji w przypadku stwierdzenia ciężkiego i nieodwracalnego uszkodzenia płodu. Czemu będą nad tym debatować? Ano temu, że organizacja obrońców przymusu rodzenia zebrała 400 000 podpisów pod obywatelskim projektem ustawy. Co prawda, wystarczyłoby im 100 000, ale chcieli pokazać swoją siłę. W kwestii tej siły – na samym początku zbierania podpisów pomysłodawcy buńczucznie zapowiadali zebranie miliona (albo i więcej) podpisów i twierdzili, że będzie to bardzo łatwe. Chyba coś nie tak poszło.

Obywatelski projekt ustawy ma to do siebie, że pasowałoby go jakoś uzasadnić. Napisanie takiego uzasadnienia może stanowić problem dla ludzi, których jedynym argumentem jest: „widziałem kawałek płodu + krew = aborcja jest zła”. Tym niemniej, uzasadnienie zostało napisane. Ponieważ debata aborcyjna się zbliża, tedy pomyślałem, że warto te perełki zacytować i opatrzyć komentarzem. Swego czasu zająłem się tym na fanpage, ale tego rodzaju twórczość zasługuje na osobną notkę.

Argumenty, które zaraz zobaczycie, są z gatunku tych wybitnie żenujących. Tym niemniej, ochota na śmianie się z nich przechodzi w momencie, w którym człowiek zda sobie sprawę z tego, że niektórzy ludzie mogą w to uwierzyć.

Na przykład w miarę jak dziecko się rozwija w łonie matki, jego stan zdrowia niejednokrotnie ulega poprawie i choroba z zagrażającej życiu, zmienia się w lżejszą, która nie może już zostać uznana za nieuleczalną.”

I już na samym początku mamy absurd. Z tego fragmentu wynika bowiem, że jeśli odpowiednio długo się poczeka, to nawet nieodwracalne uszkodzenie płodu przestanie być nieodwracalne. Czymś takim, jak dowody na poparcie swojej tezy o „odwracalności nieodwracalnych uszkodzeń płodu”, autorzy nie zaprzątali sobie głowy. I tu bardzo wyraźnie widać to, co się dzieje w momencie, w którym fanatyk religijny wkracza na obcy dla siebie grunt. Fanatyk egzystuje bowiem w świecie dogmatów, w którym to świecie nie ma miejsca na dowody. Wystarczającym dowodem jest bowiem „wewnętrzne przekonanie”.

Nawet w przypadku wad letalnych wykrytych u dzieci w okresie płodowym, aborcja bynajmniej nie zmniejsza cierpień dziecka ani jego rodziców.”

Skąd to wiadomo? Skąd wiadomo, że terminacja ciąży nie zmniejsza cierpień rodziców? Fanatyk religijny to takie stworzenie, które o ile już szuka jakichś informacji, to jedynie tych, pasujących mu do założeń. I owszem - w internecie można znaleźć sporo filmików/tekstów opisujących historie kobiet, które zdecydowały się na urodzenie dziecka wiedząc, że umrze ono w bardzo niedługim czasie (czasem w kilka minut po urodzeniu). Tylko, że słowem kluczem jest w tym przypadku ZDECYDOWAŁY SIĘ. Czy to znaczy, że tego samego trzeba wymagać od wszystkich kobiet? Jeśli jest się bezrefleksyjnym fanatykiem (ja wiem, to pleonazm) – owszem. Fanatykowi nie mieści się w głowie to, że jakaś kobieta może się po prostu bać tego, „co urodzi”. Jeśli ktoś zastanawia się nad tym, dlaczego napisałem „co” zamiast „dziecko”, to niech odwiedzi jakiś zakład medycyny, w którym maja płody w formalinie. Z tego, co usłyszałem (nie miałbym odwagi tego oglądać), niektóre z nich prawie w ogóle nie przypominają ludzi. Deformacje są tak poważne, że nie wiadomo na co człowiek patrzy. Czy któryś z fanatyków odważyłby się na taką wizytę?

Wobec dynamicznego rozwoju medycyny nie sposób też wyrokować że dana choroba jest nieuleczalna.”

Kolejny przykład „chcieizmu” i totalnej ignorancji. Niestety, niektóre choroby są nadal nieuleczalne. Niestety, ludzie nadal na nie umierają. Niestety, nawet dysponując tak rozwiniętą medycyną jak dzisiaj, nie możemy niektórym ludziom pomóc. W niektórych przypadkach możemy jedynie spróbować ulżyć ich cierpieniu. Niestety, czasem dotyczy to dzieci. Niestety, czasem okazuje się, że płód jest tak bardzo zdeformowany, że nie ma najmniejszych szans na przeżycie poza organizmem matki. Niestety, nie pozostaje nam nic innego, jak pogodzić się z tym faktem i liczyć na to, że być może kiedyś medycyna będzie sobie umiała poradzić z przypadkami, które dzisiaj są nieuleczalne.

Projekt ustawy nie pociąga za sobą obciążenia budżetu państwa lub budżetów jednostek samorządowych.”

Autorzy zapomnieli dopisać: „co prawda świadomi jesteśmy tego, że nasz pomysł może wpędzić w nędzę rodziców takich dzieci, ale jakoś specjalnie nas to nie obchodzi”. Opieka nad niepełnosprawnym członkiem rodziny to gigantyczne nakłady pieniędzy i czasu, nie wspominając już obciążenia psychicznego. Nawiasem mówiąc, przyjaciele zygot sami sobie przeczą. Wszak nie kto inny, jak nadredaktor Terlikowski, napisał ostatnio, że państwo powinno otoczyć opieką rodziców niepełnosprawnych dzieci. No to jak z tym obciążeniem budżetu? Skoro państwo „powinno”, to znaczy, że docelowo przyjaciele zygot chcieliby je obciążyć kosztami swojej ustawy. I bardzo bym prosił o nie zarzucanie mi „przeliczania ludzi na pieniądze” - pretensje należy mieć do autorów tego projektu – nikt im nie kazał pisać o obciążeniu budżetu.

Wreszcie, znając możliwości współczesnej medycyny nie da się jednoznacznie przesądzić, że określone dziecko jest niezdolne do przeżycia poza organizmem matki.”

Pozwolę sobie na parafrazę:

„Wreszcie, znając możliwości współczesnej medycyny, nie da się jednoznacznie przesądzić, że płód z bezmózgowiem całkowitym jest niezdolny do przeżycia poza organizmem matki.”

Za szczególnie niegodziwy trzeba uznać ten aspekt procedury aborcyjnej, który polega na przeznaczaniu dziecka do aborcji na podstawie jedynie prawdopodobieństwa, a orzeczenie o stopniu tego prawdopodobieństwa pozostawia się lekarzowi.”

I znowuż doszło do starcia fanatyzmu z rzeczywistością. Konsultowałem się w tej sprawie ze znajomą, która ma sporą wiedzę w zakresie badań prenatalnych. Z tego, co udało mi się dowiedzieć, wykrycie wady czasem może być trudne (zależy to od jakości sprzętu, na którym wykonuje się badanie). Tym niemniej, jeśli się wadę wykryje, to mówienie o „prawdopodobieństwie” wystąpienia wady jest albo popisem cynizmu, albo rezultatem niewiedzy. Jeśli na USG płód zamiast mózgu ma czarną plamę, to cytuję, „można mieć pewność, że mózg się tam nie pojawi”. Owszem - badania nie dają 100% pewności (bo medycyna to nie religia – w medycynie nie ma dogmatów), ale jeśli się owo badanie powtórzy i rezultat będzie ten sam, to nie ma mowy o „prawdopodobieństwie” wystąpienia wady.

Ja wiem, że strony przeciwników aborcji roją się od „świadectw” w rodzaju: „lekarz zdiagnozował u mojego dziecka bezmózgowie, ale ja się zdecydowałam na urodzenie dziecka! I co? I jest całkowicie zdrowe”. Wierzę w te świadectwa mniej więcej tak samo, jak w obietnice wyborcze. Pozostaje mieć jedynie nadzieję na to, że kobiety nie uwierzą w ten bełkot. Brutalna prawda jest bowiem taka, że piszącego te słowa nic to nie kosztuje. Natomiast kobietę, która uwierzy w te „świadectwa” i w to, że „diagnoza była na pewno błędna” - może to kosztować wiele.

No i to by było na tyle. Cytatów było więcej, ale wybrałem te najbardziej spektakularne. Ten tekst, nawet jak na standardy przeciwników aborcji, jest żenujący. Nie mam pojęcia, z czego wzięły się te brednie. Tzn. czy jest to wynik skrajnej niewiedzy i niechęci do konsultowania się z ludźmi, którzy tę wiedzę posiadają? Czy też jest to wynik cynizmu i demoralizacji autorów, którzy co prawda wiedzę posiadają, ale są świadomi tego, że napisanie prawdy mogłoby bardzo, ale to bardzo zaszkodzić ich projektowi. No ale jak wiadomo – cel uświęca środki. Pomysłodawcy projektu zrobią wszystko, żeby tylko móc sobie kiedyś powiedzieć:

„Dzięki naszej ciężkiej pracy kobiety nie mogą przerwać ciąży i muszą rodzić dzieci pozbawione mózgu! Mamy nadzieję, że kolejne pokolenia docenią nasz wkład w obronę życia! A każda kobieta, która nie wytrzyma psychicznie widoku swojego ciężko zdeformowanego dziecka i każda, której psychika załamie się po kilku latach opieki nad ciężko upośledzonym dzieckiem, będzie kolejnym dowodem na to, że postępowaliśmy słusznie, składając ten wniosek w sejmie”.

A na sam koniec chciałbym się zwrócić do autorów tych mądrości. Jeśli macie po 15 lat, a wasze wiadomości z zakresu medycyny pochodzą z lekcji religii, być może nie powinniście próbować swoich sił w poruszaniu tematów, o których nie macie pojęcia. Jeśli zaś macie jakieś pojęcie w zakresie medycyny – być może powinniście się zastanowić nad tym, czy nawet Wasz cel uświęca takie środki, jak ordynarne kłamstwa i manipulacja?

Źródło: (dla ludzi o mocnych nerwach)


niedziela, 22 września 2013

Mariusz Max Kolonko i jego wyznawcy

Z fenomenem Maxa Kolonki zetknąłem się dzięki jednej z fanek Pikniku, która podesłała link do jego wypowiedzi. Filmik był nawet sensowny. Co prawda wynurzenia Kolonki na temat tego, czy Obama jest czy też nie jest Amerykaninem średnio mnie obchodziły, ale już jego opinia na temat sprawy Cimoszewicz vs Wprost była zgodna z moją (dla zainteresowanych/niezorientowanych – linki na końcu zamieszczę). Ponieważ nie mam w zwyczaju uznawania każdego, komu zdarzy się powiedzieć coś mądrego, za autorytet, toteż MMK już potem nie oglądałem.

Jak się okazało – do czasu. Bo w pewnym momencie MMK zaczął się pojawiać wszędzie. Tzn. nie tyle on sam, co linki do jego filmików podrzucane przez jego wyznawców (dlaczego wyznawców? O tym w dalszej części). Zainteresowała mnie ta „inwazja” Kolonki na polski internet, toteż kilka jego programów obejrzałem. Po seansie doszedłem do wniosku, że MMK ma tyle wspólnego z rzetelnością dziennikarską, co znienawidzony przez niego mainstream. Ponieważ jeżdżenie po mainstreamie stało się ostatnio bardzo na czasie (stąd zalew prawicowej „niezależnej” prasy), toteż MMK momentalnie odnalazł grupę docelową. Tej grupie się wydaje, że Max „mówi jak jest”, a on po prostu „mówi tak, żeby ktoś go chciał słuchać”. Aby nie wyjść na Sierakowskiego, który co prawda nie obserwuje Ruchu Narodowego, ale bardzo dobrze wie, co to są za ludzie, podrzucę kilka perełek od Maxa.

Kolonko sugerował w jednym z filmików, że polski establishment (to pewnie to samo, co ziemkiewiczowski „Salon” i „układ” Kaczyńskiego) obawia się młodych ludzi. I jeśli tak by to zostawił, to ja bym się z nim zgodził. Z tą różnicą, że „establishment” zastąpiłbym po prostu elitami politycznymi (słowo „politycznymi” jest słowem kluczem). I to zarówno politycy na szczeblu ogólnopolskim, jak i samorządowym. A najbardziej się te elity boją inteligentnych młodych ludzi, którzy chcieliby coś zmienić w otaczającej ich rzeczywistości. I nie ma się czemu dziwić – ogromna większość polityków samorządowych traktuje bycie w Radzie Miasta jako sposób na dorobienie do pensji, emerytury etc. Taki radny czasem nawet nie wie, nad czym głosuje (bo komu by się chciało czytać np. 100 stron dokumentów o budżecie...). Tego Max nie powiedział. Nie powiedział też nic na temat tego, że taki „dorabiający radny” obawia się mądrzejszych od siebie, bo wie, że tacy ludzie mogą stanowić zagrożenie dla niego. Bo jak się taki społecznik zdecyduje na kandydowanie, to jeszcze go ludzie wybiorą zamiast „dorabiającego”...

Sporo natomiast mówił o „patriotach stadionowych”, którzy protestują przeciwko status quo (to nie są dosłowne cytaty, ale bardzo dobrze oddają to, co Max mówił). Tych „patriotów” się podobno establishment obawia. Niestety MMK nie powiedział nic na temat tego, dlaczego establishment ma się niby obawiać zbójów stadionowych. Ja wiem, że niektórym się wydaje, że wystarczy skrzyknąć trochę chłopaków, poćwiczyć desant w lesie (zamiast skoków z samolotu – skoki z gałęzi), a następnie sprowokować zadymę na Marszu Niepodległości i przejąć władzę w kraju, ale „przejmowanie władzy w kraju” jest nieco bardziej skomplikowane. No chyba, że rozmawiamy o filmie political fiction, do którego scenariusz napisał 11-latek.

Potem Max stwierdził, że Przystanek Woodstock to taki wentyl bezpieczeństwa jest. Establishment po to go organizuje, żeby ludzie się nie buntowali. Bardzo się MMK nie spodobały np. kąpiele błotne. Jeśli ktoś obejrzy podlinkowany filmik, będzie mógł zobaczyć z jaką pogardą Max mówi o „taplających się w błocie jak świnie” ludziach. No ale to tylko dygresja. Skupmy się na czymś innym. Skoro to „patrioci stadionowi” (w pewnym momencie Max dodał do nich jeszcze „katoli”) mają rewolucję robić i zagrażają establishmentowi, to co ma z tym wspólnego Przystanek Woodstock? Kibole i „katole” tam jeżdżą? Może ja czegoś nie wiem i na Woodstock jeżdżą aktywiści Ruchu Narodowego? Być może chodziło o to, że gdyby nie Przystanek, to młodzi ludzie chętniej zasilaliby szeregi kibolskich organizacji oraz szeregi Ruchu Narodowego? Teza cokolwiek naciągana, ale skoro MMK „mówi jak jest”, to przecież na pewno prawda objawiona jest (co najmniej).

Znokautował mnie jednakże argument MMK, wedle którego WOŚP pacyfikuje nastroje społeczne i tym samym pełni w Polsce rolę, którą pełniło kiedyś ZOMO. Jeśli tak jest w rzeczywistości, to Caritas powinno się przyrównać do Armii Czerwonej albo do Wermachtu... Dlaczego? No bo Caritas to dopiero pacyfikuje nastroje społeczne...

Swoją drogą, wtręty w rodzaju „byznes” albo „gimme a break” uważam za żenujące. Nie, nie jestem purystą językowym i nie uważam, żeby joystick trzeba było koniecznie tłumaczyć na „radosną pałeczkę” względnie „kijaszek radości”, a interface nie musi być „międzymordziem”. Uważam jednakże, że polski język jest wystarczająco bogaty i nie trzeba go faszerować „byznesami”. No chyba, że ktoś się już tak zamerykanizował, że nie pamięta ojczystego języka. „Shame on him” w takim razie.

Z wyznawcami Maxa miałem ograniczony kontakt, ale sporo „dyskusji” czytałem pod filmikami. Mój kontakt ograniczył się w sumie do jednej wyznawczyni, z którą chciałem podyskutować. Chodził o filmik MMK, w którym Max krytykuje Lisa twierdząc, że nie ma w Polsce bardziej wyrachowanego i cynicznego dziennikarza. Szczerze mówiąc, do tego opisu Lisa nie mogę się przyczepić. I pewnie gdybym napisał tylko tyle, wszystko byłoby ok. Ja jednakże stwierdziłem, że Max jest dokładnie taki sam – ma co prawda mniejszy zasięg, ale to co robi – robi tylko i wyłącznie dla dwóch rzeczy: sławy i kasy (jak większość dziennikarzy). W odpowiedzi padło jedynie to, że Lis symbolizuje upadek dziennikarstwa i owa wyznawczyni Maxa nim (Lisem) gardzi. Ponieważ słowem się nie zająknęła w temacie Maxa, doszedłem do wniosku, że mam się od niego odwalić, bo on jest niepokorny i „mówi jak jest”.

Tomasz Machała (Musiałem go wyguglać, bo nie miałem pojęcia kto to) zrobił filmik, w którym podsumował „niepokorność” Maxa. Pokazał w tym filmiku nagranie MMK, który nagrodzony Wiktorem (2001), klęknął przed Jolantą Kwaśniewską i wręczył jej kwiaty (chwilę wcześniej powiedział, że marzył o tym od dawna). TM dodał, że gdyby ktokolwiek teraz klęknął z kwiatami przed żoną Tuska/Komorowskiego, to by go zeżarły prawicowe media.

Poniżej zamieszczam „statystyczny” komentarz:

Panie kolego, a jakie to ma znaczenie, czy Max 20 lat temu chciał się komuś przypodobać czy nie ? Ludzie oglądają MaxTV, ponieważ Max mówi tam sensownie i żadnej partii się nie podlizuje.

I tu dochodzimy do meritum. „Może i kiedyś się komuś podlizywał, ale teraz tego nie robi”. Skąd ta pewność? Bo Max mówi, że „mówi jak jest”? Skąd pewność, że jest bezstronny? Max prosi o dobrowolne wpłaty - nie ma w tym niczego nagannego, rzecz jasna. Jednakże człowiek ostrożny zastanowiłby się nad tym, czy aby Max nie prowadzi swojego programu tak, żeby tych wpłat było jak najwięcej. Byłoby to całkowicie zrozumiałe - każdy chce zarabiać na życie robiąc to, co lubi. Czy naprawdę tak trudno sobie wyobrazić sytuację, w której MMK nagrywa swoje programy pod grupę docelową? To również nic strasznego, nieprawdaż? No to teraz sobie wyobraźcie sytuację, w której pojawia się „Max”, tylko że lewoskrętny. Ot, taki „lewacki Max”, który swoje programy nagrywa pod lewicową grupę docelową. Czy jego wyznawcy uznaliby, że „lewicowy Max” jest niepokorny? Zaraz by się okazało, że „pewnie go Moskwa sponsoruje” i że jest „sprzedajną lewacką szmatą”. A Max? A Max mówi, że „mówi jak jest”, więc wszystko jest w porządku. A każdy, kto ma inne zdanie, jest sponsorowany przez establishment.

W takim razie powinienem chyba pod koniec tej notki podać numer swojego konta, żeby establishment mógł mi pieniądze wpłacić...
Tak na sam koniec. Ja wiem, że w naszym kraju (i poza granicami) żyje sporo wk*wionych młodych ludzi. Ludzi, którzy chcieliby coś zmienić w kraju, ale nie mają takiej możliwości. Zrównywanie ich z bandytami stadionowymi jest, moim zdaniem, cokolwiek niesprawiedliwe. Z jednej strony bowiem zrównuje zwykłych ludzi z bandyterką, a z drugiej - to gloryfikacja bandytów, którzy nagle z ludzi, którzy lubią się lać po mordach pod lasem, awansują do rangi „walczących o wolną Polskę”.

Źródła:




wtorek, 17 września 2013

Wspułczesne dziennikarstfo

Dożyliśmy wszyscy czasów, w których określenie „rzetelność dziennikarska” stało się oksymoronem. Co ciekawe, najgłośniej o braku rzetelności mówią dziennikarze „niepokorni” i „niezależni” - generalnie ci, którzy (w swojej opinii) sprzeciwiają się mainstreamowi. Wydawać by się więc mogło, że tacy niepokorni dziennikarze powinni sami być „ostojami rzetelności”. Dlaczego? Żeby pokazać tym wrednym mainstreamowcom, jak się powinno pisać artykuły (prowadzić audycje etc.). Jak jest w rzeczywistości? To chyba wie każdy, kto miał styczność z niepokornym dziennikarstwem.

Pierwszy lepszy przykład. Na portalu Wpolityce.pl pojawił się swego czasu list, w którym anonimowy autor opisywał gehennę pasażerów pociągu sterroryzowanych przez ludzi jadących na Przystanek Woodstock.

Pasażerowie sterroryzowani bali się odezwać, zresztą zarówno kontrolerzy PKP jak i policjanci nie wchodzili do wagonów, na dworcach tylko podchodzili do okien pytając o miejscówki, co spotykało się z drwinami jadącej hołoty.

Rozpoczęła się całonocna libacja alkoholowo-narkotykowa. Jechaliśmy w dymie marihuany i oparach alkoholu. Podpite ćpuny wpychały się do przedziałów po kilku, siadały na kolanach pasażerów, zabierały jedzenie i picie(...)

Jednym słowem apokalipsa podlana armagedonem. W komentarzach pojawiło się, rzecz jasna, nawiązanie do kiboli i ktoś napisał, że „kibole przy tej hołocie to baranki”. Jeśli kogoś ciekawi to, czy Wpolityce z równą pieczołowitością opisuje perypetie kiboli demolujących centra miast, tłukących zwykłych ludzi, rozpieprzających autobusy i pociągi – tedy muszę go zmartwić. Jeśli już coś o kibolach się napisze, to przeważnie teksty, w których są oni ofiarami brutalności policji, meksykańskich marynarzy i kogo tam sobie jeszcze człowiek zażyczy.

Zastanawiające jest również to, że publikacja jest anonimowa. Czyżby autor obawiał się tego, że dopadnie go komando Woodstockowe? Bardzo możliwe, że portal sam sobie list napisał. Aczkolwiek w kontekście Holochergate, nie zdziwiłbym się wcale, gdyby się okazało, że jakiś biedny narodowiec w pocie czoła wymyślał te bzdury – byle tylko dowalić Owsiakowi.

Jednakże, gdybyśmy potraktowali ten list poważnie, tedy należy pamiętać o tym, żeby żołnierzy mafii rekrutować nie spośród kiboli, dresiarzy etc., tylko spośród Woodstockowiczów. Bo o ile z tymi pierwszymi sobie policja daje radę (za pomocą środków przymusu bezpośredniego), to z drugimi już (według autora listu) nie mogła... Gdyby list był nieco dłuższy, autor zapewne opisałby to, jak Woodstockowicze odpierają atak kompanii piechoty wspartej kilkoma szturmowymi i 5 czołgami Leopard.

Wejdźmy na Frondę. 2 września 2013 roku pojawił się tam artykuł pt „Chodzenie do szkoły powoduje… depresję”. Tytuł przykuwa uwagę, zaraz potem mamy wstęp:

Według znanego profesora psychologii, twórcy słynnego eksperymentu na więźniach, Philipa Zimbardo, ponad milion uczniów miało objawy depresji w momencie pójścia do szkoły.

Muszę przyznać, że testowałem ten fragment tekstu na ludziach, którym nazwisko Zimbardo nie jest obce i nie wszyscy byli wstanie dostrzec błąd. A błąd w tym wstępie jest tak żenujący, że człowiek ma ochotę tłuc głową w biurko/stolik/klawiaturę. Pewnie, niektórzy już wiedzą, w czym rzecz. Tych, którzy nie wiedzą, potrzymam przez chwilę w niepewności.

Zastanówmy się nad tym – co profesor, który był twórcą eksperymentu na więźniach, mógłby mieć do powiedzenia na temat szkoły? Ok, można jej nie lubić (ja nie lubiłem, a szkoła mnie nie lubiła), ale więzienia (szczególnie amerykańskie, wszak Zimbardo w USA mieszka) mają niewiele wspólnego ze szkołami.

Redaktor Sebastian Moryń chciał zabłysnąć rzetelnością i wpisał w google „Zimbardo”. I wyskoczył mu link do Wikipedii: „Eksperyment więzienny”. Skoro eksperyment więzienny, to znaczy, że na więźniach, nieprawdaż? Gdyby panu redaktorowi rzetelność dziennikarska pozwoliła na kliknięcie w ów link, wtedy dowiedziałby się, że eksperyment więzienny nie miał nic wspólnego z więźniami - symulował jedynie „życie więzienne”. Uczestnikami eksperymentu byli ludzie, którzy nie mogli mieć przeszłości kryminalnej (takie było jedno z założeń eksperymentu). Żeby nie przedłużać: uczestnicy zostali podzieleni na strażników i na więźniów ich zadaniem było jedynie odgrywanie ról, które im przydzielono. Eksperyment udał się aż za bardzo. Ludzie tak bardzo się wczuli w role, że trzeba było ów eksperyment przerwać, bo gdyby dłużej go przeprowadzano, mogłoby się to skończyć tragicznie. Eksperyment ten udowodnił, że przeciętny człowiek może stać się katem i oprawcą. Wszystko jest kwestią odpowiednich bodźców.

No to teraz zadajmy sobie pytanie – jak można tak bardzo (przepraszam za wyrażenie) dać dupy? Jak można napisać o eksperymencie więziennym, że to eksperyment na więźniach?

Zresztą – Sebastian Moryń ma problemy z robieniem researchu. Dorota Wójcik z Fundacji Wolność od Religii została u niego Dorotą Wójcicką (2-krotnie się to nazwisko pojawiało). Jak widać uznał, że research to coś poniżej jego godności.

Mamy też redaktora Terlikowskiego, który w „Do Rzeczy” (nr 13-14 2013) albo ordynarnie kłamie, albo nie wie, o czym pisze. Tak bardzo chciał dowalić środowiskom pro-choice, że napisał, iż środowiska te zbierały podpisy pod projektem liberalizującym prawo aborcyjne i w ciągu 6 miesięcy zebrały 30 tysięcy podpisów jedynie. Chodziło mi zapewne o akcję „Tak dla kobiet”. Gdzie tu kłamstwo? No cóż. Gdyby ci ludzie faktycznie zbierali podpisy przez pół roku, to złamaliby prawo. Czemu? Ponieważ na zebranie 100.000 podpisów pod obywatelskim projektem ustawy ma się maksymalnie trzy miesiące. Tym samym, jeśli prawdą jest to, co napisał redaktor Terlikowski i dysponuje on dowodami na to, że ci ludzie zaczęli zbierać podpisy na 3 miesiące przed złożeniem projektu u marszałka sejmu, to powinien zgłosić się do prokuratury. Wydaje mi się, że redaktor, jak zwykle, nie wiedział o czym pisze i dlatego te 6 miesięcy wrzucił, żeby ładnie wyglądało.

Innym znów razem redaktor Terlikowski uznał, że Oxford (najstarsza angielska uczelnia) to amerykański uniwersytet...

Co znamienne, prawica jakoś dziwnym trafem nie „punktuje” swoich redaktorów. Prawica punktuje jedynie „lewactwo”. Dlaczego? Bo „lewactwo” jest nierzetelne! Bo lewactwo manipuluje! I tak dalej. Prawica natomiast, nawet jeśli kłamie, nawet jeśli opowiada bzdury, nawet jeśli manipuluje, to robi to w dobrej wierze. A jak się to robi w dobrej wierze, to to jest dobry uczynek!

A tak nieco bardziej na poważnie. Zastanawiam się nad tym, jak bardzo trzeba gardzić swoimi czytelnikami, żeby rzucać im takie ochłapy. Jak niskie mniemanie trzeba mieć o kimś, żeby choćby przez wzgląd na swoją własną retorykę (mainstream jest nierzetelny!) nie sprawdzać podstawowych faktów przed publikacją tekstu? Ja rozumiem, że kiedyś research był dość uciążliwy, ale dziś, w dobie internetu, brak researchu to po prostu kpina jest. Aczkolwiek może ja na to źle patrzę? Ja to prosty lewak i gdzie mi tam do „niepokornych” dziennikarzy...











piątek, 13 września 2013

Pragmatyzm polityczny PiS vs Sybiracy

W dniu dzisiejszym Sejm miał ustanowić 17 września dniem Sybiraka. Głosowanie byłoby jedynie formalnością, bo chyba nie ma w Polsce politycznego samobójcy, który by się temu sprzeciwił. Jeszcze kilka tygodni temu prawica twitterowa się nabijała z tego, że uchwała nie przejdzie, żeby nie "denerwować Rosji" etc. 17 września to, rzecz jasna, data symboliczna. Jeśli ktoś się interesuje tematem, to wie, że wywózki trwały bardzo długo. Dla przykładu – rodzina mojej babci (ze strony matki) została ze Lwowa wywieziona na Sybir 13 kwietnia 1940 roku. Tym niemniej można uznać, że wszystko „zaczęło się” 17 września 1939 roku, od inwazji armii czerwonej na Polskę.

Jeśli mam być szczery – dziwi mnie to, że nikt nie wystąpił jak dotąd z inicjatywą mającą na celu upamiętnienie gehenny Sybiraków. Choć być może stało się tak dlatego, że ludzi, którzy przeżyli zesłanie jest stosunkowo niewielu (a z roku na rok coraz mniej) i żadnemu politykowi nie chciało się nad nimi pochylać (w końcu głosami Sybiraków wyborów nikt nie wygra). O tym, że ustanowienia w Polsce takiego dnia wymagała od naszych polityków zwykła ludzka przyzwoitość, lepiej nie wspominać. Bo zdanie zawierające w sobie słowa „polityk” i „przyzwoitość” zawiera błąd logiczny.

Ponieważ partią, która zawłaszczyła sobie patriotyzm w Polsce jest Prawo i Sprawiedliwość, tedy jeden z posłów tejże partii wystąpił z inicjatywą ustanowienia 17 września Dniem Sybiraka. Uczynił to we współpracy ze Związkiem Sybiraków. I wszystko byłoby pięknie (a 17 września obchodzono by po raz pierwszy oficjalnie Dzień Sybiraka), gdyby nie pragmatyzm polityczny. Wczoraj media obiegła wieść: „PiS zamierza bojkotować obrady Sejmu”. I tak się stało – PiS zbojkotował obrady, chcąc „przytulić się” do protestujących związkowców. Efektem ubocznym tego bojkotu jest to, że na Dzień Sybiraka trzeba będzie poczekać jeszcze rok. Bo, co prawda, można tą uchwałą zająć się na kolejnym posiedzeniu sejmu, ale owo posiedzenie już po 17 września będzie.

Co się stało?

Projekt uchwały przygotował Piotr Babinetz, poseł PiS. Jego również dzisiaj zabrakło podczas obrad. Choć wysłał faksem projekt uchwały, to regulamin Sejmu wymaga, by stawił się osobiście. Rano marszałek ogłosiła, że uchwała spadnie z obrad.

Ponieważ poseł PiS nie mógł tak zostawić sprawy, toteż wyjaśnił Rzeczypospolitej w czym rzecz:

Na tej uchwale bardzo nam zależało. To był projekt zgłoszony przez klub PiS. Jak najbardziej naszą intencją było, by doprowadzić do jego przyjęcia. Jest mi przykro, że tak się nie stało – nie kryje rozżalenia poseł Piotr Babinetz.
Dodaje, że był przekonany, iż pisemna forma złożenia sprawozdania wystarczy, a on sam w geście solidarności z kolegami z klubu nie mógł pojawić się na sali obrad.

Przyznaję szczerze, że to co powiedział poseł jest w mojej opinii skrajnym przejawem bezczelności. To, czego zabrakło w tej wypowiedzi, jest słowo „PRZEPRASZAM”. Zamiast przeprosin mamy typowo „polityczne” tłumaczenie się. Poseł twierdzi, że bardzo, ale to bardzo PiSowi zależało na przyjęciu tego projektu. Przypomina nawet, że projekt był autorstwa PiS. Gdzie w takim razie był PiS, kiedy trzeba było głosować nad tą uchwałą? Kampanią wyborczą się zajmował. Żenujące jest to, że „poseł był przekonany, iż pisemna forma złożenia sprawozdania wystarczy”. Co to znaczy „był przekonany”? Czy człowiek, który jest współodpowiedzialny za tworzenie prawa w Polsce, nie zna procedur sejmowych? Nawiasem mówiąc, gdyby PiSowi faktycznie tak bardzo zależało na tym projekcie, to posłowie stawiliby się na tym głosowaniu, a potem sobie poszli. Na nieszczęście dla Sybiraków, posłowie mieli „ważniejsze” sprawy na głowie. Śmiem twierdzić, że gdyby wypytać prawych i sprawiedliwych posłów, okazałoby się, że 90% z nich nie wiedziało o tym, że takie głosowanie ma się dzisiaj odbyć. Bo gdyby wiedzieli, to może któryś wpadłby na to (przy założeniu, że którykolwiek z posłów w naszym parlamencie zna regulaminy i procedury), że być może trzeba posła Babinetza oddelegować do Sejmu. Z podobnego założenia wyszedł sekretarz Związku Sybiraków:

Nic by się nie stało, gdyby ten jeden poseł pojawił się w Sejmie i wyszedł zaraz po głosowaniu – mówi Stanisław Sikorski. – Jestem rozczarowany tym, że posłowie PiS nie znali procedur. W całej Polsce odtrąbiliśmy, że 17 września będzie oficjalnie Dniem Sybiraka. To dla nas nieprzyjemne zaskoczenie – dodaje.”

Sekretarz miał, moim zdaniem, pecha. Pech jego polegał na tym, że uwierzył, tak samo jak reszta Sybiraków, w dobre intencje posłów PiSu. Dobre intencje zostały (jeśli mogę sobie pozwolić na dramatyzm) rozjechane walcem pragmatyzmu politycznego. Najprawdopodobniej chłodna kalkulacja sprawiła, że PiS zapomniał o Sybirakach, bo ktoś uznał, że więcej kamer będzie towarzyszyło protestom. Gotów jestem założyć się o sporą sumę o to, że gdyby Sybiraków było, dajmy na to, 800.000, a wybory miały się odbyć za miesiąc, to PiS karnie by się stawił w parlamencie. A gdyby się nie stawił i doszłoby do równie żenującego pokazu „genetycznego patriotyzmu”, to grzecznie by przeproszono Sybiraków. Nikt by nie powiedział, że „byłem przekonany, że znam procedury sejmowe, ale się okazało, że ich nie znam, więc jestem rozgoryczony!”

Co znamienne, temat ten specjalnym powodzeniem w mediach prawicowych się nie cieszył. RzePa jedynie napisała jakieś konkrety. Na wpolityce.pl wspomniano jedynie o tym, że głosowanie się nie odbyło. Domyślam się, że gdyby takie głosowanie nie odbyło się z winy osoby, której prawica nie lubi – „niepokorne” i „niezależne” media eksplodowałyby oburzeniem. Ponieważ tym razem to PiS dał ciała, „niepokorni” olali Sybiraków i ich dzień. Być może takie zachowanie jest przejawem patriotyzmu, ale ja tego patriotyzmu nie jestem w stanie dostrzec. 

Źródła:


piątek, 6 września 2013

Zakłamany konserwatyzm z WikiLeaks w tle

Na samym wstępie zaznaczyć muszę, że notka ta powstała w oparciu o „Holocher-gate”. Wahałem się dość długo nad tym, czy w ogóle komentować tę całą sytuację. Z której strony bowiem nie spojrzymy na to, co się stało, upubliczniono czyjeś prywatne rozmowy. Literalnie wszystkie konwersacje, w tym rozmowy z małżonką. Niektórzy komentatorzy przyrównali to do ściągnięcia komuś majtek w miejscu publicznym. Rzecz jasna, wszystkich, którzy czytali te materiały automatycznie przyrównano do ludzi, którzy widząc to, jak komuś majtki ściągnięto, wpatrują się w owo zjawisko zamiast odwrócić wzrok.

Co do samych szefów Ruchu Narodowego, to zachowują się oni (w kontekście całej tej sprawy) jak średnio rozgarnięci gimnazjaliści. Z jednej strony – usiłują tłumaczyć, że to wszystko to manipulacja, że służby specjalne to zrobiły, że nie wiadomo czy to wszystko prawdziwe i tak dalej (czyli standardowa gadka politykierów polskich – jak cię złapią za rękę, powiedz, że nie twoja). Z drugiej zaś strony łażą po Twitterze i tłumaczą, że publikowanie czyichś prywatnych wiadomości jest karalne. Jest tylko jeden problem w tym rozumowaniu. Żeby udowodnić, że upubliczniono czyjeś prywatne dane, trzeba by najpierw udowodnić, że są one prawdziwe. A na tym mało komu zależy w kontekście ich zawartości.

I właśnie doszedłem do tego, dlaczego jednak popełniłem notkę w tym temacie. Te materiały – tzn. te, które w „internetach” już są opublikowane w postaci screenów - pokazują skrajną obłudę i zakłamanie naszych szanownych konserwatystów narodowych. Cytatów, jak to już zapowiedziałem, nie będzie, ale moje autorskie komentarze – owszem.

Honor Narodowca

Co robi narodowiec, kiedy dowie się, że jakiś jego znajomy (narodowiec) zgwałcił dziewczynę? I to na dodatek dziewczynę, która jest zaprzyjaźniona z narodowcami? Nic. Martwi się jedynie tym, że bardzo źle by się stało, gdyby się o tym dowiedzieli inni. Domyślam się, że gdyby gwałcicielem był ktoś inny (spoza kręgów narodowców), to zostałby solidnie obity i pewnie zajęłaby się nim policja. A już jakby się okazało, że jakiś LEWAK kogoś zgwałcił, to bardzo być może, że policja musiała by czekać, aż go w szpitalu poskładają. Gwałcący narodowiec to nic takiego.

Co robi narodowiec, jeśli w mediach mało informacji na temat „złych lewaków” krąży? Wymyśla własne. Straszliwie się cieszyli rozmówcy z tego, że jak wymyślą, że antifa pobiła jakiegoś dziadka, co mainstream bez sprawdzenia opublikuje, to lewaki będą miały problem.

Co robi narodowiec, jeśli musi dyskutować z kimś, kogo nie lubi? Obsrywa go potem w rozmowie i narzeka na to, że teraz takie czasy, że nie można komuś spuścić wpierd*lu tylko trzeba debatować. Rozczuliło mnie szczególnie zachowanie jednego z wodzów RN. Jeden z prawicowych publicystów rzucił na Twitterze screen, na którym stało jak wół, że dzielni narodowcy najchętniej obili by mu mordę, ale ktoś tam nie chciał i dlatego musieli sobie odpuścić. Reakcja RN była natychmiastowa - „publikowanie prywatnych rozmów jest karalne”. Zachowanie było o tyle absurdalne, że ów dziennikarz (z którym mi wyjątkowo nie po drodze) miał pełne prawo nieco się zdenerwować na taką wypowiedź. Innymi słowy przekaz RN był następujący: „możemy na Ciebie s*ać w rozmowach prywatnych, ale Tobie nie wolno z tym nic zrobić, nawet jak się o tym dowiesz, bo Cię pozwiemy!”

Doprawdy, honor się wprost wylewał z tych wypowiedzi. Tolerowanie gwałcicieli, wymyślanie newsów, oczernianie innych ludzi – toż to 101% prawdziwego honoru.


Walka o tradycyjną rodzinę

Ileż to się można nasłuchać w mediach i naczytać o tym, jak to konserwatyści walczą o „tradycyjną rodzinę”, której zagraża „homolobby” i lewactwo. Ileż to było narzekania na to, że te złe feministki chcą kobiety odciągać od rodzin, a przecież kobiety naturalne miejsce w domu, przy dzieciach i w kuchni jest. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy oczy me ujrzały, jak jedna z Narodowych Dam utyskiwała na to, że musi siedzieć w domu z dziećmi, prać brudne ciuchy i nad garami ślęczeć. W tym czasie małżonek jej gdzieś się szlaja ze znajomymi. Nie rozumiem za bardo tego utyskiwania - przecież siedzenie przy garach jest dla konserwatystki czymś naturalnym... Czyżby się Dama Narodowa za dużo feministek nasłuchała i znudziło się jej dbanie o ognisko domowe? Czy to marudzenie przeszkadzało Narodowej Damie w czymś? Gdzie tam – nadal zachwalała w różnych mediach życie, na które sama najwidoczniej nie miała najmniejszej ochoty.

W RN jest jeden jeden dość znany bojownik o tradycyjną rodzinę. Bojownik, który wie, że „homolobby” chce zniszczyć wszystkie rodziny (w tym jego). Bojownik ten jest żonaty i dzieciaty, więc można zrozumieć jego troskę o własną rodzinę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy nazwisko owego bojownika pojawiło się kilkukrotnie w rozmowach narodowców. Jedna z rozmów dotyczyła podejrzeń tego, że bojownik składał niedwuznaczne propozycje jakiejś kobiecie (która NIECO młodsza od niego była). Dowody dzielnym narodowcom nie były potrzebne do tego, żeby pomóc dziewoi, którą nagabywał bojownik, tylko do tego, żeby bojownika wypieprzyć z RN. Innym znowu razem (po imprezie suto zakrapianej) o bojowniku pisali, że kobieciarz z niego straszny i że jakąś tam narodową panią bardzo chciał „poznać” (z rozmowy nie wynikało jednoznacznie, czy się mu to udało, ale podkreślano, że starał się i to bardzo). W kontekście tych wypowiedzi sugerowałbym bojownikowi aby nieco bardziej skupił się na monogamii bo jeśli tego nie zrobi to jego rodzinie żadna walka z „homolobby” nie pomoże...

I na tym poprzestanę. Tego rodzaju perełek było tam mnóstwo. Pewnie gdyby mi się chciało przegrzebać całą tę nieszczęsną korespondencję, znalazłbym znacznie więcej dowodów na to, jak bardzo honorowi/etc. są nasi konserwatyści narodowi. Czy to, że konserwatyści nie potrafią żyć zgodnie z zasadami, do życia według których chcą zmuszać innych, jest niespodzianką?
W najmniejszym stopniu. Jednakże czym innym jest „głębokie przekonanie”, a czym innym dowód. I choćby dlatego warto jednak trochę popatrzeć na tego biednego pana „ze ściągniętymi majtkami”.

Nawiasem mówiąc, choć nie powinienem tego robić, to polecam lekturę oryginalnych wypowiedzi każdemu, kto „obawia się Ruchu Narodowego”. Ja się go nie obawiałem (no, bo bądźmy poważni, po mordzie to można dostać od byle bandyty - nie znaczy to, że taki bandyta przejmie władzę w kraju). Trzeźwo myślący ludzie wiedzieli, że ta grupa jest straszliwie skonfliktowana wewnętrznie, bo i środowiska skrajnie różne. Wystarczyło poczytać komentarze na starej stronie RN, żeby zobaczyć, że nawet tam się żrą między sobą. Te konflikty na każdym szczeblu się zdarzają i choć na zewnątrz RN chce uchodzić za monolit, to szefowie tej organizacji ryją pod sobą – byle dla siebie więcej ugrać. Pytanie tylko czego? Bo o ile jestem w stanie zrozumieć ryjących pod sobą posłów i walki o miejsca na listach (w przypadku dużych partii), to zupełnie nie rozumiem walk o władzę w organizacji, której poparcie trzeba by mierzyć promilami.

Ciekawi mnie, co dalej z Ruchem Narodowym. Niektórzy już świętowali jego rozpad. Jeszcze inni spodziewali się trzęsienia ziemi w Ruchu Narodowym (chodzi mi o naczalstwo tejże organizacji). A ja osobiście wcale się nie zdziwię jeśli w RN nic się nie zmieni i nikt nikogo nie wywali (no, może poza jednym nazwiskiem, które może niedługo wypłynąć wraz z prawomocnym wyrokiem sądowym). Powód jest prosty: nie ma RN bez Młodzieży Wszechpolskiej i nie ma RN bez ONR. Choć jedni patrzą na drugich jak na tępych troglodytów, a ci patrzą na tamtych jak na lalusiowatych jajogłowych, to i tak potrzebują się wzajemnie. „Mózgi” potrzebują „mięśni”, bo bez tego zeżre ich Antifa/etc., a „mięśnie” potrzebują „Mózgów”, bo bez nich nie są w stanie niemalże w ogóle komunikować się ze społeczeństwem. Może poza momentami, w którym komunikują się kopniakami i cegłówkami.

wtorek, 3 września 2013

Kościelne priorytety

Niniejsza notka będzie o tym, co antyklerykałowie lubią najbardziej. Będzie o kościele i pieniądzach. Ponieważ o kościele i pieniądzach napisano już kupę tekstów, powiększymy temat o aborcję. Innymi słowy będzie o kościele, pieniądzach i aborcji. Stosunek kościoła do aborcji jest powszechnie znany. Z jednej strony Kościół „wywalczył trudny kompromis” - którego „należy bronić”. Z drugiej zaś strony Kościół popiera każdą inicjatywę, która ma na celu zaostrzenie prawa aborcyjnego.

Jeśli PUBLICZNIE zadamy pytanie dowolnemu przedstawicielowi kościoła pytanie o to, czy kościół jest przeciwko aborcji – odpowiedź będzie jednoznaczna (no chyba, że ktoś chce podzielić los ks Lemańskiego i podpaść przełożonemu).

Idźmy dalej. Zadajmy (również publicznie) dowolnemu przedstawicielowi Kościoła – proste pytanie: Co wybrałby Kościół, gdyby musiał wybierać pomiędzy „obroną życia poczętego” - a dużą ilością pieniędzy?

Gdyby takie pytanie padło na forum publicznym, spotkałoby się zapewne z ostrymi reakcjami naszej ukochanej katoprawicy, hierarchów kościelnych, Tomasza Terlikowskiego i najprawdopodobniej Ryszard Nowak pozwałby kogoś za „obrazę uczuć religijnych”. Wszyscy jak jeden (heteroseksualny) mąż byliby oburzeni takim pytaniem! No bo jak to? Jak ktoś śmie podejrzewać, że dla Kościoła „worki z pieniędzmi” są ważniejsze od „życia poczętego”?
Jednakże, jeśli owo pytanie (co ważniejsze) zestawimy z dwiema datami z naszej współczesnej historii, nawet najbardziej zajadli miłośnicy kleru, będą musieli się pogodzić z tym, że pieniądz – to priorytet dla kościoła.

Te dwie daty to: 17.05.1989 roku oraz 07.01.1993 roku. Pierwsza z nich, do dzień, w którym w życie weszła Ustawa O Stosunku Państwa do Kościoła Katolickiego w Rzeczypospolitej Polskiej. Cóż to za ustawa? Ustawie tej „zawdzięczamy” taki twór jak komisja majątkowa. Nie wiem dokładnie, którego dnia zaczęła działać ta komisja, ale nie zdziwiłbym się gdyby okazało się, że działała już od 18 maja. Nawiasem mówiąc, ustawę tę przegłosowano jeszcze za czasów PRL (który oficjalnie padł 29 grudnia 1989).

Druga data to dzień, w którym uchwalono ustawę „o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży”. Ustawa ta drastycznie ograniczała dostęp do zabiegów przerywania ciąży. Tajemnicą dla nikogo nie jest fakt, że inicjatorem zmian w zakresie aborcji – był Kościół. W teorii – przeciwnicy aborcji twierdzą, że „lud się tego domagał” (tzn zakazu aborcji), w praktyce – gdyby tak było w rzeczywistości, nie zignorowano by 1.200.000 podpisów pod wnioskiem o referendum w tej sprawie. Kościół się domagał zmian w prawie – i dopiął swego. Aczkolwiek nie był pewnie w pełni usatysfakcjonowany – bo nie zakazano aborcji całkowicie. Dzisiejsza Kościelna retoryka dotycząca aborcji jest na tyle histeryczna, że jedynym wnioskiem, który można z niej wyciągnąć jest to, że Kościół ZAWSZE był przeciwny aborcji i ZROBI WSZYSTKO aby w Polsce tejże zakazano. A zaraz potem in vitro – bo in vitro to „wielokrotna aborcja”.

Powróćmy więc do tych dat. W 89 roku – jeszcze za rządów Rakowskiego (PRL) Kościół „wywalczył” sobie komisję majątkową. 3,5 roku później zajął się „obroną życia poczętego”. Czy w świetle aborcyjnej histerii w wykonaniu Kościoła – nie powinno być odwrotnie? Kościół najpierw walczy o „życie poczęte”, a dopiero potem wyciąga rękę po mamonę? Kościół przez ponad 3 lata tolerował „mordowanie nienarodzonych”, „rzeź poczętych” i tak dalej i nic z tym nie zrobił? Wszystko na to wskazuje.

Rzecz jasna kler ma w naszym kraju spore grono zwolenników i zwolennicy ci prawie na pewno usiłowaliby bronić swojej ukochanej instytucji. Problem (ich, nie mój) polega na tym, że Kościoła się w tym momencie wybronić nie da. Może inaczej to ujmę, nie da się go obronić tak, żeby przy okazji nie robić z czytelnika (słuchacza, widza) idioty. Przyjrzyjmy się argumentom, które mogły by paść ze strony obrońców kleru.

1 ) Kościół nie miał w 89 roku wystarczających wpływów żeby zmienić obowiązujące prawo i tylko dlatego nie zajął się wtedy aborcją!

Czyżby? Nie miał wystarczających wpływów żeby zmienić prawo, ale miał wystarczające, żeby jeszcze za czasów PRL przeforsować ustawę, dzięki której powstała komisja majątkowa?

2 ) W parlamencie nie było większości mogącej zapewnić powodzenie antyaborcyjnej krucjacie! Kościół czekał na odpowiedni moment.

W to prawie można uwierzyć. Problem w tym, że choć parlament był „komunistyczny” to wszystko wskazuje na to, że był doskonale „dogadany” z kościołem i bez problemu przepchnięto by ustawę zakazującą aborcji (no bo w czym by to zaszkodziło aparatczykom komunistycznym? Oni i tak już w odstawkę szli). Mało tego- gdyby sukienkowi mieli choć odrobinę pomyślunku (i faktycznie myśleli o czymś innym niż kasa) to przeforsowaliby te zmiany jeszcze wtedy. Co prawda naród by się zdenerwował (tak jak to miało miejsce w 93') ale wszystko można by było zwalić „na komuchów”. Ponadto większość parlamentarna w III RP – była już wcześniej bo chyba nikt nie ma złudzeń co do tego, że rząd Olszewskiego by przepchnął tę ustawę.

3 ) Przygotowanie ustawy mającej na celu obronę „życia poczętego” wymagało czasu i dlatego dopiero w pod koniec 92 roku Kościół się zabrał do tego.

Wszystko pięknie, ale czy przypadkiem przygotowanie ustawy, na mocy której powstała komisja majątkowa – nie wymagało przygotowań? Poza tym – zmiany w prawie aborcyjnym są na tyle nieskomplikowane, że mógł to napisać każdy. Skoro teraz zmiany usiłują wprowadzać ludzie, którzy w uzasadnieniu do swojego projektu (zakaz aborcji w przypadku nieodwracalnego uszkodzenia płodu) napisali, że letalne wady da się leczyć (a nawet jeśli nie to z czasem stają się mniej letalne) – to chyba każdy mógł to napisać. A już na pewno instytucja mająca na swoich usługach sporą liczbę prawników/polityków etc.

Jak więc można wytłumaczyć to, że Kościół przez trzy bite lata tolerował „rzeź (nie)poczętych” choć mógł zrobić wiele aby ją powstrzymać? W bardzo prosty sposób. Otóż z tą komisją majątkową to było tak, że składać wnioski w sprawie zwrotu mienia można było przez dwa lata od dnia, w którym uchwalono ustawę (aczkolwiek przedłużono ten termin do końca roku 92). Gdyby użyć retoryki Kościelno-Terlikowskiej – trzeba by rzec, że Kościołowi pieniądze przesłoniły ludzkie cierpienie.

Jeśli komuś nie wystarczą opowieści z początków transformacji to może coś nowszego? Czy nikogo nie dziwi to, że PiS (choć mógł) nie przegłosował ustawy zakazującej aborcji? Czy nikogo nie dziwi to, że Kościół jakoś tak niespecjalnie lobbował za tymi zmianami za rządów PiS? Nikogo nie dziwi to, że za rządów PiS – żadna „niezależna organizacja broniąca życia” nie wystąpiła z obywatelskim projektem ustawy zakazującej aborcji? Rydzyk też wcale nie poganiał PiSu do wprowadzenia takowych zmian. Jak to możliwe? Odpowiedź jest jedna – pieniądze. Pieniądze, których za rządów PiS nie brakowało ani Rydzykowi, ani Kościołowi. Sam PiS nieszczególnie chciał wprowadzać zmiany – bo choć politycy tej formacji są bardzo oderwani od rzeczywistości, to jednak zdawali sobie sprawę z tego co się stanie z ich poparciem po wprowadzeniu takich zmian. Jakoś sobie więc musiała owa partia poradzić. Poradzono sobie tak, że PiS nie składał sam takich wniosków (a próbom LPR, które to próby miały zmienić konstytucje – ukręcono łeb) a strona Kościelna (i będący na jej usługach „obrońcy życia”) nie narzucała się ze swoimi propozycjami.


Z tej opowiastki płynie morał taki, że jeśli się chce w Polsce:
  • Liberalizacji prawa aborcyjnego
  • Związków partnerskich
  • Powszechnego dostępu do edukacji seksualnej

I wszystkich innych zmian, które z miejsca wywołują histerie i jazgot Kościoła, trzeba wziąć sobie do serca to, że Kościół ponad wszystko inne kocha pieniądze. Jeśli kiedyś w parlamencie zasiądą parlamentarzyści, którzy będą chcieli takich zmian, ale nie będą chcieli aby Kościół szczuł na nich ludzi – sposób na to jest jeden – Pieniądze. Spotkania „nieformalne” pomiędzy politykami i hierarchami – to chleb powszedni. Wystarczyłoby na takim spotkaniu delikatnie zasugerować, że chce się wprowadzić takie a takie zmiany i jeśli Kościół będzie się buntował... no cóż ów bunt może mieć konsekwencje finansowe... Bardzo szybko okazałoby się, że związki partnerskie nikomu nie przeszkadzają, aborcja nie jest taka zła, a homoseksualiści to w sumie fajni ludzie. Trzeba tylko pamiętać o roku 89' i pamiętać o największej miłości Kościoła katolickiego.