piątek, 27 grudnia 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #63

Tym razem zaczniemy od jednego z najbardziej spektakularnych clustesrfucków Zjednoczonej Prawicy, czyli od Pancernego Mariana. Jakiś miesiąc temu Zjednoczona Prawica zapewniała, że jak się Pancerny Marian nie poda do dymisji, to oni mają “Plan B”. Jak tak patrzam na to, co teraz wyczyniają politycy Zjednoczonej Prawicy, to zaczynam mieć przeczucie graniczące z pewnością, że ów “Plan B” miał polegać na tym, że jak się Banaś nie poda do dymisji, to rząd zwali wszystko na opozycję. Tak, wiem, w teorii chodziło o to, że Rząd chce się dogadać z opozycją, żeby zmienić Konstytucje, żeby się dało Mariana wywalić, ale w praktyce – nie wierzę w to, żeby ktoś z ekipy rządzącej traktował ten scenariusz “na poważnie”. Popatrzmy na to z zewnątrz: partia rządząca wrzuca na szefa NIK typa, który pełnił kilka stanowisk w rządzie, typ nie został prześwietlony przez służby. Gdyby Pancerny Marian został prześwietlony i wiedziano by o tym, że coś z nim jest nie tak, to inicjalne reakcje Zjednoczonej Prawicy (na materiał “Superwizjera”) byłyby inne i na pewno nikt by nie opowiadał o tym, że Banaś jest kryształowy. Ujmując rzecz nieco inaczej, winę za to, że Banaś dostał ten stołek ponosi w 100% Zjednoczona Prawica. O ile czegoś nie pojebałem, to możliwości odBanasiowania NIKu są dwie: albo prawomocny wyrok skazujący, albo zmiana Konstytucji. Wiadomym jest, że taka sprawa w sądzie będzie się raczej trochę ciągnąć (nawet jeżeli do sprawy zostanie przydzielony sędzia metodą “na losowanie”, który się będzie potem bardzo sprężał). Proces nie będzie należał do krótkich, a każda rzecz, która zostanie w trakcie tegoż procesu odkopana – będzie na nowo wywoływać pytania “gdzie były służby i dlaczego państwo działało teoretycznie”. Jeżeli dojdzie do skazania prawomocnym wyrokiem, to Banaś zostanie wykatapultowany z NIK, ale dla Zjednoczonej Prawicy nie będzie to happy end, bo taki wyrok pokaże jedynie tyle, że partia rządząca zajebiście w kadry nie potrafi. Alternatywą byłaby zmiana Konstytucji w celu odwołania Banasia. Gdyby Banaś został zdjęty ze stołka, proces byłby dla partii rządzącej znacznie mniejszym problemem, bo niezależnie od tego, co “wyszłoby” w trakcie procesu, partia rządząca mogłaby budować narrację: “no dobra, Marian nie jest kryształowy, ale przynajmniej potrafiliśmy na to zareagować” i tak dalej i tak dalej. Poza tym, mogłoby się okazać, że po odwołaniu Banasia (to nadal scenariusz zakładający zmianę Konstytucji) nagle konieczny mógłby się okazać areszt tymczasowy i wyłączenie jawności procesu. Tak nawiasem mówiąc, Pancerny Marian zna swoich (byłych już) przyjaciół na tyle dobrze, że doskonale sobie zdaje sprawę z tego, jak bardzo Zjednoczona Prawica mogłaby go przeczołgać przy użyciu aparatu państwowego. To, co obiecano mu zanim złożył dymisję (która się nie podobała PiSowi), pozostaje co prawda w sferze domysłów, ale gdybym miał gdybać, to bym napisał, że pewnie mu obiecano brak jakichkolwiek konsekwencji natury prawnej. Ponieważ się postawił – jebnięto w niego zarzutami i wydaje mi się, że właśnie ten ruch sprawił, że Banaś się raczej sam z siebie nie poda do dymisji. Bo ok, mógłby co prawda liczyć na to, że koledzy ze Zjednoczonej Prawicy jednak mu odpuszczą, ale na pewno ogarnia tyle, że jeżeli suweren będzie się domagał jego głowy, to żadne układy go nie ochronią, bo Zjedoczona Prawica go po prostu poświęci na ołtarzu Przenajświętszych Sondaży. W tym miejscu taka króciutka dygresja. Nieco zabawne jest obserwowanie ludzi, którzy udają zwolenników jawności i fanatyków szczegółowego wyjaśniania wszystkiego, którzy wiją się w sprawie Pancernego Mariana: “Według Patryka Jakiego, komisja śledcza w tej sprawie nie jest najlepszym rozwiązaniem.” Oczywiście, że nie jest najlepszym rozwiązaniem, bo taka komisja jest zajebiście niesterowna (albowiem nie można jej obsadzić politykami tylko i wyłącznie jednej formacji). No, ale to tylko dygresja. Wracajmy do meritum. Po cholerę opozycja miałaby ułatwiać Zjednoczonej Prawicy ogarnięcie i wyciszenie sprawy Banasia? Żeby PiS mógł sobie kolejnego Banasia wsadzić do NIKu? Ok, tym razem na drodze mógłby stanąć Senat (który zatwierdza szefa NIK), ale mogłoby się okazać, że Zjednoczona Prawica miałaby ekspertyzy, z których by wynikało, że zmiana w Konstytucji sprawiła, że Senat już nie musi na to wyrażać zgody bo-coś-tam. Trudno się więc dziwić temu, że opozycja nie chce iść na rękę Zjednoczonej Prawicy. Muszę się w tym miejscu przyznać, że kiedy usłyszałem o tym „planie”, który obejmował zmianę Konstytucji (co do którego planu można było mieć pewność, że opozycja go oleje), z wytęsknieniem czekałem na narracje „Banaś to wina opozycji”. Nie zawiodłem się. O ile czegoś nie pomyliłem, zaczęło się od wicepremiera Sasina, który trochę przed półmetkiem grudnia oznajmił: „Dzisiaj to opozycja niestety bierze odpowiedzialność za to, że prezes NIK w dalszym ciągu będzie pełnił funkcję”. Kilka dni później dodał: “Na przeszkodzie zmiany konstytucji stoi ośli upór opozycji, która postanowiła utrzymywać na stanowisku Mariana Banasia”. Narrację tę powtórzył Premier Tysiąclecia, który stwierdził, że: “Opozycja, która nie chce w tej kwestii współpracować, bierze na siebie odpowiedzialność w tej kwestii”. Mam świadomość tego, że do tej pory machina propagandowa Zjednoczonej Prawicy potrafiła sobie poradzić z narzucaniem (niemalże) dowolnych narracji, ale wydaje mi się, że ze zwalaniem winy za Pancernego Mariana na opozycje może już nie pójść tak dobrze. Aczkolwiek bardzo prawdopodobne, że Zjednoczona Prawica buduje te narracje dla własnego (twardego) elektoratu. Nie jestem fanem sondaży (o czym już wielokrotnie wspominałem), jednakże ten o Banasiu jest wart przytoczenia. Konkretnie zaś to, że 58% wyborców ZP/PiS jest zdania, że jeżeli Banaś nie poda się do dymisji, to powinno się zmienić prawo tak, żeby go wywalić. Kwestią otwartą jest to, jak zareaguje na te narracje umiarkowana część elektoratu, bowiem 26% wyborców ZP/PiS jest zdania, że nie powinno się zmieniać prawa “pod jedną osobę”.


Ponieważ Marian Banaś zdał sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji się znalazł, w pewnym momencie się odwinął: “Najwyższa Izba Kontroli przedstawiła raport z wynikami kontroli programu „Praca dla więźniów”. W dokumencie stwierdzono nieprawidłowości związane z udzieleniem zamówień publicznych. NIK poinformowała, że podjęła decyzję o skierowaniu w tej sprawie 16 zawiadomień do prokuratury”. Kto był twarzą programu “Praca dla więźniów”? Zgadliście, nasz ulubieniec, Patryk Jaki, który momentalnie zaczął bronić swojego największego skarbu, którym to skarbem jest, rzecz jasna, jego własny wizerunek. Zaczął co prawda od tego, że z PDW (musiałem) wszystko było w porządku, ale równolegle oznajmił, że: “Ponadto podkreślam, że nigdy nie zajmowałem się szczegółami na poziomie inwestycyjnym, prawnym czy innym. Zresztą - nie ma żadnego zarzutu do mnie w kontroli”. Tak więc, wszystko w porządku, ale jeżeli nie, to ode mnie się odjebcie. Przyznam, że znajduję tę narrację zabawną, szczególnie w wykonaniu reprezentanta opcji politycznej, która non stop opowiadała o tym, że ten i owy powinien ponieść polityczną odpowiedzialność za to i za to. Jak jebła “Czajka”, to od razu było wiadomo, że winny jest Trzaskowski, jak jebło w Służbie Więziennej, to człowiek za nią odpowiedzialny jest absolutnie niewinny (można by rzecz, że wręcz kryształowy). Co zrozumiałe, absolutnie nikt nie próbował z Jakim porozmawiać o odpowiedzialności politycznej, która osiągnęła stan kwantowy. Nikomu się również nie chciało podpytać Jakiego o to, co miał na myśli twierdząc, że: “Zarzuty są śmieszne i typowo polityczne”. Tego rodzaju argumentacja jest o tyle bezsensowna, że absolutnie nic z niej nie wynika. Może inaczej. Gdyby Patryk Jaki był przekonany o tym, że to, co zrobił NIK, to faktycznie jakaś szopka, to mógł przecież wejść na drogę prawną i w sądzie dowieść, że kontrola chujowa i że co to w ogóle jest. Zamiast tego sytuacja wygląda tak, że z jednej strony mamy 16 zawiadomień do prokuratury, a z drugiej zapewnienia, że “nic się nie stało”, które wyglądają średnio przekonująco.


Teraz prosiłbym was wszystkich o założenie czapeczek z folii aluminiowej na głowy, albowiem będę sobie gdybał w temacie tego, czy aby na pewno to, co zrobił Pancerny Marian było “odwinięciem się”, czy też może należy na to popatrzeć z innej perspektywy. O ile nie mam najmniejszych wątpliwości odnośnie tego, że data raportu NIK miała związek z tym, że Pancernego Mariana zaczęli solidnie flekować, to już samo to, że prześwietlano resort, za który odpowiada Zjednoczona Prawica, budzi moje podejrzenia. Być może przedmiot kontroli nie został wybrany przypadkowo (nie oszukujmy się, NIK nie jest w stanie skontrolować wszystkiego, co wymagałoby skontrolowania). Mogło być więc tak, że temat PDW (ok, to już ostatni) zostałby odpalony niezależnie od tego, co dzieje się teraz z Banasiem. Skłaniam się ku tej tezie dlatego, że w Zjednoczonej Prawicy trwa ostra napierdalanka i mogło chodzić o osłabienie Solidarnej Polski. Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby Banaś nadal był kryształowy (tzn. nikt by nie wykopał niczego na jego temat) i NIK walnąłby takim samym raportem i jak bardzo osłabiłoby to wizerunek Jakiego (a co za tym idzie, wizerunek całej Solidarnej Polski)? Teraz Jaki może liczyć na wsparcie rządowej machiny propagandowej, która broni Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny z dwóch przyczyn. Po pierwsze, Banaś jest wrogiem, więc nie powinno się go wspierać, a po drugie nie wiadomo, co jeszcze wygrzebie NIK, tak więc lepiej hejtować wszystko, co stamtąd wychodzi, bo cholera wie, kto następny oberwie. Gdyby Banaś przywalił w Jakiego mając przyzwolenie Genialnego Stratega, to nie dość, że Jaki straciłby parasol ochronny rządowych mediów, to te same zaczęłyby go atakować. Owszem, Jaki jest bardzo biegły w te klocki i na pewno umie w drony w internecie, ale nie miałby najmniejszych szans w starciu z rządową machiną propagandową. Rykoszetem oberwałby również nadprokurator, a to znacznie obniżyłoby pozycję negocjacyjną  Solidarnej Polski w partyjnych przepychankach. Przyznaję, że to jest moja prywatna teoria spiskowa, ale zachowanie Beaty Kempy (ding ding ding – z Solidarnej Polski), która stwierdziła, że: “NIK ma prawdopodobnie zlecenie na mnie” sugeruje, że Ziobryści mają raczej złe przeczucia. Dobra, można już zdjąć czapeczki z folii aluminiowej i ustawić się w kolejce do następnej części Przeglądu.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


O ile partyjne napierdalanki w (uwaga, najkrótszy dowcip polityczny) Zjedoczonej Prawicy, będące efektem tego, że zarówno Gowin, jak i Ziobro powiększyli stan posiadania w Sejmie kosztem Prawa i Sprawiedliwości, nie były i nie są dla nikogo tajemnicą, to jednak ostatnio można się było przekonać, że zaczęło się “dziać” już przed wyborami. Na początku grudnia w mediach pojawiły się informacje odnośnie tego, że policja zrobiła przeszukanie w domu Vlogera Dariusza (aka Dariusz Matecki), który to vloger jest szczecińskim radnym z ramienia Solidarnej Polski. Vloger Dariusz startował w wyborach parlamentarnych z list PiSu. W trakcie kampanii poparcia udzielili mu zarówno Zbigniew Ziobro, jak i Chłopak z Biedniejszej Rodziny. Ciekawostką było to, że mimo tego, że do przeszukania doszło pi razy oko, na początku października, to sprawa wypłynęła dopiero na początku grudnia. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że to zupełnie tak, jak gdyby ktoś chciał to ukryć przed wyborcami, ale ponieważ złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że to zupełnie tak, jak gdyby ktoś chciał ukryć to przed wyborcami. W tym miejscu poczynię pewną dygresję. W trakcie kampanii nie dało się nie zwrócić uwagi na to, że Ziobro i Chłopak z Biedniejszej Rodziny zajebiście pompują wizerunek Mateckiego. Może inaczej, są różne poziomy namolności w kampanii, a wyżej wymieniony duet był pod tym względem w chuj namolny. Było to o tyle ciekawe, że duet sporo ryzykował (biorąc pod rozwagę internetową działalność Vlogera Dariusza). O ile sam Jaki był bezpieczny w Brukseli, to Ziobro i inni ludzie z Solidarnej Polski mogli słono zapłacić (gdyby opozycja się ogarnęła i spróbowała wykorzystać w kampanii to, czym zajmował się Vloger Dariusz). Teraz okazuje się, że sprawa była jeszcze bardziej spektakularna. Co prawda, suweren się o przeszukaniu w mieszkaniu Vlogera Dariusza nie dowiedział przed wyborami, ale Ziobro i Jaki musieli o tym wiedzieć, a mimo tego, publicznie popierali Mateckiego. Jest to o tyle ciekawe, że sprawa przecież mogła “wyjść” przed wyborami. Z jednej bowiem strony, nikomu w Zjednoczonej Prawicy na tym specjalnie nie zależało (bo jednak Vloger Dariusz startował z list PiSu), ale z drugiej strony, ktoś mógł wpaść na pomysł taki, żeby na ostatniej prostej osłabić Ziobrystów celem przejęcia ich głosów. Mogło do tego dojść choćby dlatego, że policją zarządza Mariusz “kryształ” Kamiński, który o ile mnie pamięć nie myli niespecjalnie przepada za Ziobrą. Mogło być, rzecz jasna, tak, że wizyta u Vlogera Dariusza była pokazówką i niezbyt delikatną sugestią: zbieramy na was haki na “po wyborach”. Ciekaw jestem, co dalej będzie z Vlogerem Dariuszem. Wiadomym jest, kto nadzoruje prokuratury w Polsce i, że jak ten ktoś zechce, to się nagle okaże, że “nic się nie stało”, jednakowoż sprawą zajmowali się podwładni Kamińskiego, tak więc bez jego zgody raczej ciężko by było sprawę jakoś rozmyć. Warto w tym miejscu nadmienić, że kiedy sprawa “wyszła”, ktoś powiedział Onetowi, że w trakcie przeszukania policjanci “mocne rzeczy podobno znaleźli”. Jeżeli ktoś wypuszcza takie informacje, to raczej nie zależy mu na wyciszeniu sprawy.


Skoro takie rzeczy zaczęły się “dziać” przed wyborami, to po wyborach mogło być już tylko bardziej spektakularnie. Mniej więcej tydzień po tym, jak zrobiło się głośno o przeszukaniu u Vlogera Dariusza, w mediach pojawiły się informacje odnośnie tego, że prokuratura wnioskuje o uchylenie immunitetu poselskiego Przemysławowi Czarneckiemu (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa, bo ów jegomość jest synem Ryszarda Czarneckiego). Wniosek ma związek ze sprawą, która ciągnie się od sylwestra 2018, kiedy to w mieszkaniu Przemysława Czarneckiego doszło do awantury, w efekcie której jeden z uczestników spotkania został zraniony nożem. Ów jegomość twierdził, że zranił go Przemysław Czarnecki, zaś sam Czarnecki oświadczył, że: “Potwierdzam, że w moim domu interweniowała policja, którą sam wezwałem. W sylwestrowy wieczór byliśmy we trójkę. Ja, moja żona i nasz znajomy, chrzestny córki. Mężczyzna według mojej wiedzy rozciął sobie dłoń. Podobno mnie za to obwinia, ale to nieprawda, gdyż nawet nie byłem bezpośrednim świadkiem zdarzenia”. Po tym, jak Onet dowiedział się o wniosku prokuratury, dziennikarze portalu skontaktowali się z Czarneckim, który powiedział: “Jestem zdziwiony, ale sam zrzeknę się immunitetu i będę bronił się przed sądem”. A teraz napisze wam ciekawostkę, po której zaczniecie szukać czapeczek z folii aluminiowych. Otóż, prokuratura sieknęła ten wniosek 11 grudnia. Dzień po tym, jak Pancerny Marian odpalił kilkanaście zawiadomień w sprawie nieprawidłowości związanych z “Pracą dla więźniów”. Ja wiem, że te wszystkie zbieżności dat mogą być przypadkowe, ale, no cóż, całkiem sporo tych przypadków ostatnio. Tak nawiasem mówiąc, nie jestem zdziwiony tym, że Przemysław Czarnecki był zdziwiony. Jeżeli bowiem prokuratura pod wodzą Zjednoczonej Prawicy nas do czegoś przyzwyczaiła, to na pewno do tego, że jak się chce, to wszystko można umorzyć. Of korz, w trakcie wcześniejszych rządów (nie chodzi mi tylko o “przez osiem ostatnich lat”, ale o wszystkie poprzednie rządy) też byli równi i równiejsi, ale rządy Zjednoczonej Prawicy to nowa lepsza jakość. Wszyscy się do tej nowej lepszej jakości przyzwyczaili tak bardzo, że jak już dochodzi do sytuacji, w której prokuratura zaczyna ścigać “swojego”, to od razu się wszystkim (w tym autorowi niniejszego Przeglądu) włączają lampki alarmowe. Trudno się tym lampkom dziwić, jak się człowiek naczytał o tym, że a to gdzieś tom akt zaginął, a to prokurator, który się zbyt dokładnie przyglądał komuś ma dyscyplinarkę, a to okazało sie, że wieszanie zdjęć na szubienicach to po prostu happening i tak dalej.


Na początku grudnia mogliśmy zaobserwować meltdown (na tle finansowym) kolejnego polityka. Tym razem padło na Marcina Kulaska (poseł SLD/sekretarz generalny partii), który w rozmowie z dziennikarzem Interii pozwolił sobie na chwilę szczerości: “W pokoju mogę zrobić sobie jedynie herbatę, poza tym muszę stołować się na mieście (...). To są wszystko koszty. Gdybym chciał sobie zrobić śniadanie, to mam to utrudnione. Nie mogę sobie ani podgrzać parówki, ani usmażyć jajecznicy, bo nie ma gdzie - mówi nam Kulasek. Proponuję spróbować się utrzymać w Warszawie za 6,5 tys. zł na rękę, plus dieta 2,5 tys. zł”. O ile zwrócenie uwagi na to, że w hotelowych pokojach (mowa tu, rzecz jasna, hotelu sejmowym) nie ma aneksów kuchennych jest moim zdaniem całkiem sensowne, to już jebnięcie tekstem „a spróbujta się utrzymać za 9 koła w Wawie” z sensowną wypowiedzią nie ma nic wspólnego. Cebulą na torcie jest fakt, że tego rodzaju wypowiedź padła z ust polityka formacji lewicowej. Nawiasem mówiąc, trzeba być naprawdę wybitną jednostką, żeby nie pamiętać, czym kończyły się w poprzedniej kadencji podobne utyskiwania. A to Jarosławowi Gowinowi (aka Reed Richards) nie starczało do pierwszego w czasach, w których był ministrem (widzę tu pewną zbieżność z tym, co Jaki opowiadał na temat tego, że gdy był ministrem, to go nie było stać na procesy). A to Adam Bielan stwierdził, że co prawda zarabia na rękę 10 tysięcy i że to dobre pieniądze, ale gdyby żona nie pracowała, to byłoby gorzej (bo pewnie musiałby naruszyć oszczędności: 185 tys złotych i 1.25 miliona w papierach wartościowych [oświadczenie mu prześwietlono zaraz po wypowiedzi]). Ponieważ (co za szok) wypowiedź Kulaska wywołała sporą gównoburzę, poseł SLD postanowił się jakoś odnieść do sprawy i zrobił to w spektakularnym stylu: „Szanowni Państwo Sens wypowiedzianych przeze mnie słów był inny, nigdy nie powiedziałem, że z pensji posła nie można utrzymać się w Warszawie.Uważam, że posłowie zarabiają dobrze. Rozmowa nie była autoryzowana.Wszystkich przepraszam i obiecuję zawsze autoryzować swoje wypowiedzi.”  Niestety nigdy się nie dowiemy tego, jaki był sens wypowiedzi posła Kulaska, bo tego akurat zabrakło w tym krótkim oświadczeniu. 


W pierwszej połowie grudnia potwierdziły się plotki, z których wynikało, że jeden z najbardziej rozpoznawalnych celebrytów katolickich wystartuje w wyborach prezydenckich 2020. Chodzi, rzecz jasna, o Szymona Hołownię. Ku mojemu zaskoczeniu (i nie, to nie jest ironia) Hołownia zebrał sporo „pozytywnych recenzji”, również w lewicowej banieczce. Hołownia już jakiś czas temu znalazł sobie swoją niszę, w której (na płaszczyźnie argumentacyjnej) dystansował się od ludzi pokroju Terlikowskiego, Cejrowskiego/etc. Na pierwszy rzut oka Hołownia jest całkiem spoko, bo jest zwolennikiem tzw. kościoła otwartego i ma „umiarkowane poglądy”. Poza tym, jako jeden z niewielu celebrytów katolickich w Polsce, ogarnia kwestie ekologii i klimatu (o tym, że miał odmienne od wielu prawicowców zdanie w kwestii uchodźców, wspominać nie trzeba). Tylko, że jak się Hołowni poświęci kilka rzutów okiem, to już tak wesoło nie jest. W tym miejscu muszę przyznać, że jakiś czas temu, też się mi wydawało, że Hołownia jest (jak na celebrytę katolickiego) całkiem w porządku. Co prawda, bardzo szybko zmieniłem zdanie (z przyczyn, które opiszę za moment), ale nie zmienia to faktu, że dałem się zbajerować. Jak to się stało? To bardzo proste – moja pierwsza styczność z Hołownią polegała na tym, że przypadkiem trafiłem na link do jego starcia z Wojciechem Cejrowskim. Co prawda wyznawcy Cejrowskiego do dziś twierdzą, że „Cejrowski zmiażdżył/zmasakrował/etc. Hołownię”, ale wyglądało to nieco inaczej. Z jednej strony była spokojna argumentacja, a z drugiej one-linery, których Patryk Vega nie umieściłby w swoich filmach, bo by się trochę wstydził. Poza tym, wyraźnie było widać to, że Hołownia się do tego starcia przygotował. Tę moją styczność z Hołownią należałoby osadzić w kontekście, którym była rozpędzająca się w owym czasie kariera medialna Tomasza Terlikowskiego. Tak więc wydaje mi się, że uznanie Hołowni za umiarkowanego, to był z mojej strony (jak to się mawia za Wielką Wodą) „honest mistake”. A potem przekonałem się o tym, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, albowiem przeczytałem książkę Hołowni pt. „Bóg, życie i twórczość”. Książka ta wkurwiła mnie do tego stopnia, że poświęciłem jej notkę blogową (na wypadek, gdyby ktoś chciał poczytać, link w źródłach będzie). Po lekturze książki (ok, już w trakcie, ale „po lekturze” brzmi poważniej) doszedłem do wniosku, który jest czymś z gatunku oczywistej-oczywistości. Hołownia niespecjalnie różni się od wszelkiej maści Terlikowskich. Jeżeli chodzi o „rdzeń” poglądów to jest on dokładnie ten sam. Różnica polega na tym, że taki, na ten przykład, Terlikowski, się ze swoimi poglądami absolutnie nie kryje. Po lekturze książki Hołowni, na jego twórczość (wypowiedzi/etc.) zacząłem patrzeć tak, jak powinno się na to patrzeć. Tzn. w oderwaniu od kontekstu, którym jest działalność fundamentalistów religijnych. Of korz, okazało się, że jak się na Hołownię nie będzie patrzeć przez pryzmat „tego co robią fundamentaliści”, to jego „umiarkowanie” gdzieś się ulatnia. Moim zdaniem, Hołownia po prostu zrozumiał coś, czego nie ogarniają fundamentaliści religijni: Kościół nie powinien iść na zwarcie z wiernymi, bo to się źle skończy. Zrozumiał również, że o wiele lepiej od fundamentalizmu sprzedaje się religijność umiarkowana. Owszem, w trakcie rządów Zjednoczonej Prawicy fundamentalizm jest w cenie, bo partia rządząca żyje w symbiozie z hierarchami (tak, wiem, wszystkie poprzednie rządy również się kłaniały biskupom, ale tak spektakularnie nie było chyba nawet za rządów AWS-u), ale ludzie pokroju Hołowni zdają sobie sprawę z tego, że Zjednoczona Prawica kiedyś rządzić przestanie. Jeżeli chodzi o poglądy Hołowni, to są one w głównej mierze zbieżne z linią Kościoła (czasem, co prawda, są jakieś rozbieżności, ale uprzejmie przypominam, że zdarzały się one również Terlikowskiemu). Przykład pierwszy lepszy z brzegu: Hołownia potrafił się postawić prawicy i fundamentalistom, w takcie histerii wywołanej kryzysem migracyjnym, ale należy pamiętać o tym, że Kościół był za przyjmowaniem uchodźców. Fakt faktem, że Kościół wypowiadał się w tej kwestii raczej niemrawo, wystarczy sobie porównać ówczesne postępowanie Kościoła z tym, co się działo po wypowiedzi arcybiskupa „Heinricha”, który był łaskaw porównać mniejszości seksualne do zarazy. Niemniej jednak oficjalne stanowisko Kościoła było „pro uchodźcze”. Jeżeli chodzi o kwestię aborcji (parafrazując klasyka) jego stanowisko jest zgodne ze stanowiskiem Episkopatu. Co prawda, już dawno temu (w wywiadzie, który przeprowadził z nim Tomasz Terlikowski dla „Do Rzeczy”) stwierdził, że lepiej nie ruszać obowiązującej ustawy, ale przyczyną, dla której to powiedział, nie było to, że zapałał uczuciem do obecnego stanu prawnego. Po prostu trafnie przewidział, że próba zaostrzenia obowiązującego może się spotkać z reakcją społeczeństwa. O ile mnie pamięć nie myli, Hołownia opowiadał wtedy, że obawia się, że po takim zaostrzeniu może się stać tak, że przyjdzie inna władza i zliberalizuje to prawo, ale z tego wprost wynika, że obawiał się, że społeczeństwo nie zaakceptuje zaostrzenia prawa. W trakcie tej rozmowy Terlikowski twierdził, że zwolenników zaostrzenia prawa aborcyjnego jest znacznie więcej niż przeciwników, więc powinni działać/etc. 3.5 roku później wszyscy mogli się przekonać o tym, który z tych panów miał rację, albowiem Czarny Protest. Tak na dobrą sprawę, w większości kwestii stanowisko Hołowni jest niczym więcej, niźli ładnie opakowanym stanowiskiem Kościoła. Nie inaczej jest z ekologią. Tak, polski Kościół pod wezwaniem Jędraszewskiego ostatnio straszył „ekologizmem” (złośliwy twierdzili, że to dlatego, że „ideologia ekologiczna” brzmiałaby niezbyt poważnie), ale na ten przykład Watykan idzie raczej w inną stronę (vide doniesienia medialne, w myśl których rozważane jest tam wprowadzenie „grzechu ekologicznego”). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że proekologiczne wypowiedzi papieża wywołują po prawej stronie liczne incydenty kałowe. W praktyce, jedno z niewielu (które rzuca mi się w oczy) odstępstw Hołowni od nauk Kościoła wygląda tak: „małżeństwo jednopłciowe w moim światopoglądzie się nie mieści (rejestracja partnerstwa na gruncie prawa państwowego to inny temat), adopcja dzieci przez takie pary też.” Tak więc, Hołownia nie odrzuca z automatu związków partnerskich. Tak swoją drogą, w tym miejscu proponuje eksperyment myślowy polegający na tym, żeby w cytowanym fragmencie dokonać kosmetycznych zmian: „małżeństwo mieszane rasowo w moim światopoglądzie się nie mieści (rejestracja partnerstwa na gruncie prawa państwowego to inny temat), adopcja dzieci przez takie pary też.” Mam teraz takie jedno pytanie: czy autora takiej wypowiedzi można by było uznać za osobę o umiarkowanych poglądach? No tak nie bardzo. W Polsce zaś debata publiczna została przesunięta tak bardzo w prawo, że impossible is nothing, tak więc autor cytowanej przeze mnie wypowiedzi jak najbardziej może uchodzić za osobę o poglądach umiarkowanych. Moja rada dla wszystkich, którzy mają wątpliwości odnośnie tego, jakie tak naprawdę poglądy ma Hołownia, jest następująca. Nie patrzcie na to co on robi/mówi przez pryzmat wypowiedzi Jędraszewskiego, Cejrowskiego, Terlikowskiego, księdza Oko, całej masy kapelanów Twittera/etc. Po prostu analizujcie te wypowiedzi i zastanówcie się, czy aby na pewno są one „umiarkowane”. W tym miejscu muszę nadmienić, że to nie jest tak, że Hołownia to dla mnie taki Patryk Jaki, czyli człowiek, którego praktycznie każde zachowanie „publiczne” jest podyktowane względami wizerunkowymi. Niemniej jednak, nie jestem w stanie uznać Hołowni za osobę, która jest całkowicie szczera, a co za tym idzie, część jego zachowań i wypowiedzi (szczególnie tych, które odnoszą się do „kwestii zapalnych”) jest po prostu elementem autokreacji. Już po napisaniu powyższego, zerknąłem sobie na linki i okazało się, że zapomniałem wspomnieć o tym, że Hołownia postulował rozdział Kościoła od państwa. Wyleciało mi to z głowy z tej prostej przyczyny, że o ile ten postulat jest bliski memu sercu, to zdaje sobie sprawę z tego, że w praktyce wymagałby on parlamentu, w którym sejmową większość miałaby lewica, bo nikt inny tego nie przegłosuje (ok, lewica mogłaby liczyć na wsparcie jakiejś tam części POKO, ale byłoby ono raczej symboliczne). Osobną kwestia jest to, że przyczyna, dla której Hołownia chciałby tego rozdziału (w tym przypadku wierzę w to, że jest to postulat wynikający z przekonań) jest taka, że zdaje on sobie sprawę z tego, jak kosztowna dla Kościoła może się okazać symbioza z władzami. Na sam koniec niniejszego kawałka zostawiłem sobie kwestię, która pewnie nie tylko mnie się po głowie plącze. Ponieważ w polskiej polityce nie da się wykluczyć absolutnie niczego (nauczył mnie tego rok 2015), to też trzeba brać pod rozwagę scenariusz, w którym w drugiej turze wyborów obecny Prezydent RP spotka się z Hołownią. Jak się już taki (mało prawdopodobny) scenariusz weźmie pod rozwagę, to trzeba by było się zastanowić nad tym „co robić?” W ramach odpowiedzi na to pytanie pozwolę sobie zacytować fragment książki, której ekranizacja pojawiła się nie tak dawno temu na Netflixie i która to ekranizacja (co było do przewidzenia) sprawia, że w miejscach, w których mieszkają ludzie o prawicowych poglądach, w aptekach zaczyna brakować stoperanu: „- Zło to zło, Stregoborze - rzekł poważnie wiedźmin wstając. - Mniejsze, większe, średnie, wszystko jedno, proporcje są umowne a granice zatarte. Nie jestem świątobliwym pustelnikiem, nie samo dobro czyniłem w życiu. Ale jeżeli mam wybierać pomiędzy jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale.” 


Mam wrażenie, że gdzieś już tę frazę widziałem, tym niemniej: w pierwszej połowie grudnia (muszę przyznać, że obrodziło nam w tym roku), Patryk Jaki Wanna Be, znany również jako Sebastian Kaleta, zajęty kwestiami reprywatyzacji (taki tam żarcik), wyprodukował „raport”, w którym opisywał, jakie to straszliwe pieniądze są „wydawane na LGBT” przez władze Warszawy. Tytuły artykułów, które pojawiły się na rządowych portalach, były, of korz, bardzo wyważone. W Polityce: „7 mln złotych na organizacje LGBT. Kaleta ujawnia miażdżący dla ratusza Trzaskowskiego raport: To wierzchołek góry lodowej”. Do Rzeczy: „Jak Trzaskowski promuje LGBT. Kaleta publikuje wstrząsający raport”. Byłaby wielka szkoda, gdyby ktoś to wszystko podliczył i wyszłoby mu, że generalnie na „promowanie LGBT” (to „promowanie” to bzdura, ale trzymajmy się konwencji) władze Warszawy przeznaczyły (w przeciągu 3 lat) 0,0137%  wydatków budżetowych. Doprawdy, kurwa, wstrząsające. Tak z ciekawości sobie podliczyłem ile plnów by mi wyszło, gdyby władze Tarnobrzega wydały podobny % wydatków na „promowanie LGBT” i otrzymałem oszałamiającą kwotę rzędu 109 tysięcy złotych. Warto również nadmienić, że tytuły artykułów, które się objawiły na rządowych portalach są cokolwiek, ekhm, mylące. Kaleta „analizował” wydatki z trzech lat: 2017, 2018 i 2019. Trzaskowski został zaprzysiężony 22 listopada 2018 roku. Z tego by wynikało, że przez większą część czasu (uwzględnionego, w „raporcie”) „promowaniem LGBT” zajmowała się Hanna Gronkiewicz-Waltz, prawda? Rzecz jasna, są to rozważania akademickie, bo cały ten raport to typowe prawackie pierdolenie. Być może część z was pamięta gównoburzę, która wybucha w 2015 roku, kiedy to okazało się, że (według prawicy): „Literatura LGBT ważniejsza od ks. Tischnera? Naukowcy oburzeni decyzją resortu nauki”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że to tytuł z TVP, jednakowoż artykuł pojawił się w lipcu, czyli przed wyborami, tak więc TVP jeszcze wtedy nie było „narodowe”. Tym niemniej tytuł był w 100% zbieżny z prawicowymi narracjami, które, jak się pewnie domyślacie, miały tyle wspólnego z rzeczywistością ile Patryk Jaki z wychowywaniem się w biedniejszej rodzinie. Nawet bez wdawania się w szczegóły (co rzecz jasna zaraz uczynię) widać, że prawicowa narracja to idiotyzm. Ministerstwo kultury miało 49 baniek na dofinansowanie projektów. Na literaturę queer przeznaczono 265 tysięcy 900 złotych. Z prostej arytmetyki wynika, że 48.734.100 złotych NIE PRZEZNACZONO na literaturę queer. Warto również nadmienić, że w ramach tego programu dofinansowano 76 projektów. Jak się pewnie domyślacie 75 z nich – to nie była literatura queer i można by było kręcić gównoburzę pt. „każdy z tych 76 projektów okazał się ważniejszy od Tischnera”. Tyle, że średnio się dało, bo prawie 3 bańki wydano na projekty związane z religią. Niestety, przepadły mi stare linki, a w zestawieniu zbiorczym brakuje 24 pozycji (tak więc może być i tak, że projektów „religijnych” było więcej). Jednakże nawet z tego zestawienia wynika, że projekty związane z religią dofinansowano znacznie bardziej szczodrze. W utyskiwaniach prawicy brakuje jednego szczegółu. Otóż, we wniosku trzeba było napisać o jaką kwotę dofinansowania się wnioskodawca ubiega. Jakiż był mój brak zdziwienia, gdy się okazało, że absolutnie w żadnym z artykułów, w których się oburzano na decyzję ministerstwa, nie napisano o jaką kwotę ubiegali się wnioskodawcy „od Tischnera”. Nie udało mi się jej wygrzebać, ale można bezpiecznie założyć, że brak takiej informacji wziął się stąd, że kwota była znacznie wyższa od tej przyznanej wnioskodawcom od literatury queer i gdyby tę kwotę podano, to narracja by się posypała. Tutaj mamy podobną sytuację. Sebastian Kaleta rozkręcał gównoburzę o 7 baniek i absolutnie nikt go, kurwa, nie zgrillował w temacie tego, czy przypadkiem ta kwota nie jest aby mała w porównaniu do wydatków budżetowych Wawy. Tak samo, jak nikomu nie chciało się go zapytać o to, czy jako przewodniczący komisji weryfikacyjnej nie ma przypadkiem jakichś ważniejszych zajęć (no nie wiem, może np. napisanie ustawy reprywatyzacyjnej) niż pisanie jakichś, kurwa, bieda raportów, z których wynika jedynie tyle, że Sebastian Kaleta nie ma pomysłu na to, jak sobie wizerunek wykreować, więc się przyłącza do nagonki na mniejszości seksualne.


Przyznam szczerze, że nie chciało mi się pisać o tym, co z siebie prawy sektor wydalił (to i tak eufemizm) po tym, jak Olga Tokarczuk dostała nagrodę Nobla, ale trafiły mi się takie perełki, że po prostu nie mogłem nad nimi przejść obojętnie. Pierwsza z nich jest autorstwa Jacka Piekary, którego niestety nikomu nie trzeba przedstawiać. Ów jakże przemiły Pan w ferworze dyskusji z Kataryną napisał był: „Gigantycznym sukcesem jest Sapkowski, a nie Tokarczuk. Bo przy "Wiedźminie" producenci gier i serialu zainwestowali dziesiątki milionów dolarów, dając zabawę milionom ludzi. A przy Tokarczuk parunastu akademików dogadało się przy stoliku, że lubią książki tej pani. Jest różnica?”. Zacznę od końca. Prawicowi influencerzy wykorzystują tę narrację zawsze wtedy, gdy trzeba komuś dojebać. Ot, tłumaczy się, że jakieś tam „elity” stoją za tym kimś (albo np. decydują o tym, że ktoś dostał Nagrodę Nobla). Ciekaw jestem, kiedy grupa docelowa prawicowych influencerów przestanie reagować na te narracje. Piekarze wytłumaczono, że książki Tokarczuk przetłumaczono na w chuj języków, więc nie jest tak, że jakieś towarzystwo sobie to wymyśliło przy kawie i ciastkach, ale ja nie o tym chciałem. Zwróciłem bowiem uwagę na to, że we fragmencie o Sapkowskim Piekara wspomniał o grach komputerowych. Tak na dobrą sprawę wystarczyłoby wspomnieć o tym, że Sapka tłumaczą na różne języki, że serial nakręcili/etc. Owszem, na pewno na decyzję o nakręceniu serialu miał wpływ fakt, że na podstawie prozy Sapka powstały gry, które spotkały się z bardzo pozytywnym przyjęciem, ale gdyby Sapka nikt nie czytał, to te gry by raczej nie powstały. A potem sobie przypomniałem, że przecież seria gier ma  powstać na podstawie pisaniny Jacka Piekary i nagle stało się jasne, dlaczego dla Piekary fakt stworzenia gry na podstawie książek jest wyznacznikiem gigantycznego sukcesu. Druga z perełek, o których chcę napisać jest autorstwa Arkadiusza Mularczyka (który specjalizuje się w kreowaniu własnego wizerunku w oparciu o „reparacje”), który na ćwitrze napisał: "Szkoda, że przedstawiciel Akademii Szwedzkiej Per Waesterberg wspominając w laudacji dla Olgi Tokarczyk o polskiej 'historii kolonializmu i antysemityzmu' nie wykorzystał szansy, aby przeprosić za 'potop szwedzki'" Przyznam szczerze, że obserwując stale rosnącą liczbę państw, które powinny nas przeprosić oraz listę powodów, dla których powinny to zrobić, zaczynam dochodzić do wniosku, że niebawem o wiele łatwiej będzie stworzyć listę państw, które nie powinny nas za nic przepraszać, bo będzie ona znacznie krótsza.


Na sam koniec niniejszego Przeglądu zostawiłem sobie prawdziwą, kurwa, ucztę intelektualną. Zapewne spotkaliście się już (i to wielokrotnie) ze zlepkiem słów, jakim jest „marksizm kulturowy”. Co oznacza ten zlepek? Łatwiej będzie to wytłumaczyć na przykładach. Uważasz, że Twoi znajomi geje powinni mieć prawo do zawarcia związku partnerskiego/małżeństwa jednopłciowego? Uważasz, że kobieta powinna mieć prawo do decydowania o własnym ciele? Twoim zdaniem, kobiety powinny zarabiać tyle, ile zarabiają mężczyźni? Twoim zdaniem kobiety powinny mieć prawo do decydowania o tym, czy chcą mieć dzieci, czy też nie chcą? Jeżeli zgadzasz się z którymkolwiek z tych zdań, to mam dla Ciebie złą wiadomość: jesteś zwolennikiem marksizmu kulturowego. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że ów zlepek odnosi się do znacznie większej liczby tematów, która rośnie wraz z liczbą rzeczy, które wkurwiają prawicę. Do niedawna ów zlepek rezonował sobie po skrajnej prawicy i bardzo rzadko stamtąd wychodził. Zmieniło się to w momencie, w którym zaczął go upowszechniać niejaki Jordan Peterson. Kim jest Jordan Peterson? Jeżeli nie wiecie, to wam zazdroszczę. Jeden z moich znajomych określił go mianem Zięby psychologii i moim zdaniem jest to bardzo trafne określenie. Jak się tak popatrzy na twórczość Petersona, to wynika z niej, że wszystkiemu winne są kobiety i właśnie marksizm kulturowy (acz marksizm bardziej) oraz „radykalna lewica”. Jak już wspomniałem, do pewnego momentu o „marksizmie kulturowym” nawijała skrajna prawica, ale po tym, jak się okazało, że polski komentariat zaczął chwalić Petersona (no bo intelektualista i te sprawy), kwestią czasu było to, kiedy ów marksizm pojawi się gdzie indziej. Gdzieś tak w połowie listopada w „Newsweeku” pojawił się artykuł autorstwa Cezarego Michalskiego, o łamiącym tytule i równie łamiącym leadzie: „Przekuwanie dusz – jak PiS i radykalna lewica budują nowego człowieka”. W artykule możemy przeczytać, że: „Dziś, kiedy liberalna demokracja walczy o przetrwanie, lewicowych radykałów znów opanowała gorączka kulturowego marksizmu”. Cezary Michalski był również łaskaw zwymiotować na akcję #metoo i generalnie przypierdalał się do większości sytuacji, w których ktoś miał czelność zwrócić jakiemuś politykowi uwagę na to, że ów polityk zachował się niestosowanie. Generalnie, diagnoza ta jest godna Jordana Petersona. Tyle, że na tym się to wszystko nie skończyło. Otóż, Cezary Michalski w pewnym momencie zaczął klarować, że: „największy paradoks polega na tym, że to nie zamknięta w swojej bańce radykalna lewica, ale dominująca w społeczeństwie prawica (co zrozumiałe, absolutnie nieradykalna, przyp. mój własny) odwołuje się głównie do marksizmu kulturowego”. Konkluzją tekstu było zaś następujące zdanie: „Władza używa narzędzi marksizmu kulturowego od czterech lat, nowego Polaka wciąż nie ma, są tylko oportuniści”. Muszę w tym miejscu przyznać, że uwielbiam sytuacje, w których komentariat (i nie tylko) używa pojęć o chuj wie jakim zakresie pojęciowym, bądź też pojęć, które w praktyce nie oznaczają nic. Przykładem tego pierwszego zjawiska jest stosowanie określenia „lewak”. Otóż, lewakiem może być Razemita, ale lewakiem był również krytykujący PiS za "socjal" polityk Nowoczesnej (tak była kiedyś taka partia). Jeżeli zaś chodzi o marksizm kulturowy, to ów zlepek nie oznacza dosłownie, kurwa, nic i dlatego można go użyć do opisania działań zarówno „radykalnej lewicy” (of korz, że Michalski nie ma pojęcia o tym, jak wygląda radykalna lewica), jak i działań konserwatywno-prawicowo-religianckiej Zjednoczonej Prawicy. Mógłbym to jakoś skomentować, ale nie wiem, czy nie podpadałoby to pod marksizm kulturowy, więc na wszelki wypadek powstrzymam się od komentarza.


Źródła:

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114883,25484760,patryk-jaki-nie-chce-komisji-sledczej-w-sprawie-szefa-nik-mariana.html


https://www.money.pl/gospodarka/afera-banasia-plan-b-nie-wypalil-przyznaje-premier-morawiecki-wini-opozycje-6459809377650305a.html

https://www.gazetaprawna.pl/artykuly/1443751,banas-sondaz-dgp-nik-pis-zmiana-w-prawie-poparcie-wyborcy.html


https://www.facebook.com/PatrykJaki/posts/2325859030851494


https://tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/beata-kempa-o-nik-maja-kolejne-zlecenia-prawdopodobnie-na-mnie,992666.html

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,25474066,policja-przeszukala-mieszkanie-radnego-pis-dariusza-mateckiego.html

https://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/588393,czarnecki-syn-awantura-noz-prokuratura.html





Zajawka wywiadu Terlikowskiego z Hołownią:

https://dorzeczy.pl/640/nowicjusz-w-talibanie.html

Moja notka o książce Hołowni. Lojalnie uprzedzam, że żeby wejść w polemikę z tym co tam wyczytałem musiałem zahaczyć o gimboargumentację. Dzisiaj bym tę notkę napisał zupełnie inaczej (i pewnie byłoby w niej sporo wulgaryzmów):











w dokumencie trzeba znaleźć wiersze "tradycja 1a" i "tradycja 1b".

https://www.archiwum.nauka.gov.pl/g2/oryginal/2018_09/ef44ff3a7eb23a2bae2fbffe0ca40dff.pdf


https://niestatystyczny.pl/2019/03/27/powstana-gry-na-podstawie-ksiazek-jacka-piekary/

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114883,25501177,mularczyk-szwedzka-akademia-nauk-powinna-przeprosic-za-potop.html

Newsweek 46/2019 12-19.11.19

poniedziałek, 23 grudnia 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #62

Zaczniemy od tematu mocno bieżącego, którym jest reprywatyzacja, który to temat powinien przestać być bieżący pierdylion lat temu. Czemu tak się nie stało? Pozwolę sobie zacytować pointę artykułu, który sobie przeczytałem na OKO Press, albowiem jest ona bardzo dobrym podsumowaniem: “Kres takim sytuacjom przynieść może jedynie uchwalenie kompleksowej ustawy reprywatyzacyjnej, czego nie udało się skutecznie dokonać od 30 lat. Polska pozostaje jedynym krajem postkomunistycznym, który tego nie zrobił.”. W ciągu ostatniej kadencji, temat reprywatyzacji pojawiał się w mediach głównie za sprawą Chłopaka z Biedniejszej Rodziny (aka Patryk Jaki), który szefował tzw. “Komisji Weryfikacyjnej” (aka: “Komisja do spraw usuwania skutków prawnych decyzji reprywatyzacyjnych dotyczących nieruchomości warszawskich, wydanych z naruszeniem prawa”), która powinna się nazywać “Komisją do spraw kreowania wizerunku polityków, którzy w niej zasiadają”. Chłopak z Biedniejszej Rodziny robił to, czego oczekiwali od niego jego przełożeni. Bywało więc tak, że w mediach łamiące newsy dotyczące reprywatyzacji pojawiały się ciurkiem. Nie chciałbym być źle zrozumiany. Dla mnie to, co się odjebywało w kwestii reprywatyzacji, to była (cytując klasyka) jakaś pierdolona porażka. W Nowej Odrodzonej Rzeczypospolitej można było odzyskać kamienicę z lokatorami, a potem wynająć zbójów w celu wypierdolenia tychże lokatorów. Można było też zabić kogoś, kto nie dawał się zastraszyć i nie ponieść za to żadnych konsekwencji (albowiem “winnych nie ustalono”), ale to tylko dygresja. Gdybym miał jakoś podsumować dotychczasowe działania kolejnych rządów (po 89-tym), jeżeli chodzi o kwestie reprywatyzacji, to bym napisał, że wszystkie te kolejne rządy miały totalnie wyjebane na reprywatyzację. Nie inaczej jest ze Zjednoczoną Prawicą. Na pierwszy rzut oka, taka Komisja Weryfikacyjna była i jest potrzebna. Tylko, że zaraz po pierwszym rzucie następuje drugi i wtedy w nazwie komisji można dostrzec kluczowe “wydanych z naruszeniem prawa”. Cebulą na torcie jest to, że do komisji, która miała oceniać, czy w trakcie reprywatyzacji nie doszło do naruszenia prawa, oddelegowano ludzi, którzy na temat prawa mieli raczej niewielkie pojęcie (mimo że przynajmniej jeden z jej członków ma wykształcenie prawnicze). O tym, jak bardzo komisja nie ogarnia prawa mogliśmy się przekonać w trakcie przesłuchania jednego ze świadków, który “zszokował” komisję tym, że jego zeznania różnią się od wyjaśnień, które składał jako podejrzany. Moim zdaniem skład komisji wybrano nieprzypadkowo (bo w PiSie i okolicach na pewno znalazłoby się kilku dobrych prawników). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w komisji zasiadali posłowie różnych formacji, ale Zjednoczona Prawica zadbała o to, żeby mieć w tej komisji większość (tak więc, nawet gdyby posłowie innych formacji zaczęli wierzgać, nie miałoby to najmniejszego znaczenia). Gdyby w komisji zasiadali ludzie ogarnięci, to wyglądałoby to tak: prawnicy wykopują błędy proceduralne, do których doszło przy reprywatyzacji takiej, a takiej kamienicy i uchylają decyzję. Of korz, sprawa ma swój finał w sądzie, zaś sąd podziela opinię komisji, ze względu na naruszenia prawa/etc. No nie da się tu zbyt dużej inby zrobić. Zupełnie inaczej wygląda to w sytuacji, w której komisja robi gargantuicznych rozmiarów show, w trakcie którego wybiera sobie reprywatyzacje, w których doszło do naruszenia prawa na zasadzie “ene due rike fake”. Wtedy bowiem sąd uchyli decyzję komisji, która uchyliła decyzję o reprywatyzacji. No tutaj narracja sama się pcha w ręce, bo “sądy stoją po stronie mafii reprywatyzacyjnej”. No bo skoro Patryk Jaki robił sobie zdjęcie w pokoju, w którym było BARDZO DUŻO PAPIERÓW, to znaczy, że sprawę zbadano dogłębnie i że decyzja o uchyleniu reprywatyzacji (naruszenie prawa/etc.) musiała być słuszna, prawda? Dzięki takim narracjom można sobie spokojnie budować wizerunek kogoś, kto “chciał coś zmienić, ale mu mafie/elity/etc. nie pozwoliły”. Sama zaś Zjednoczona Prawica mogła dzięki temu tłumaczyć, że jest pierwszą władzą, która pochyliła się nad problemem. Tylko, że to bzdura. Gdyby Zjednoczonej Prawicy zależało na tym, żeby kwestie reprywatyzacji jakoś ogarnąć, to ustawa reprywatyzacyjna powstałaby jeszcze zanim Chłopak Z Biedniejszej Rodziny pomyślał o tym, że mógłby w komisji zasiąść. Ponadto, komisja celowo skupia się na przypadkach, w których doszło do złamania prawa, bo dzięki temu można odciągnąć uwagę suwerena od tego, że w Polsce nie trzeba było prawa łamać, żeby zreprywatyzować cokolwiek, bo w tym zakresie prawo w Polsce po prostu, kurwa, nie działa. To znacznie większy problem niż to, że niewielkiej części reprywatyzacji dokonano z naruszeniem prawa (bo po co naruszać prawo, skoro nawet nie trzeba go naginać?). Z tą ustawą reprywatyzacyjna to też jest ciekawa sprawa. Ostatnio, w ramach wypełniania obowiązków trollskich grzebałem sobie za wypowiedziami Chłopaka z Biedniejszej Rodziny (w temacie repry) i trafiłem na wypowiedź z 9 lutego 2018. Zapewniał, że ustawa już gotowa i że trzeba ją tylko przegłosować. Rzecz jasna, moment, w którym to ogłosił nie miał absolutnie nic wspólnego z faktem, że w Zjednoczonej Prawicy trwała wtedy przepychanka pt. “kto będzie kandydatem na prezia Wawy”. W lipcu 2018 Patryk Jaki powiedział, że: “Obiecaliśmy, że przygotujemy projekt ustawy reprywatyzacyjnej i go przygotowaliśmy. Decyzja należy do premiera”, po czym dodał, że ustawa jest gotowa do przyjęcia. Dwa miesiące później mogliśmy się dowiedzieć od Chłopaka z Biedniejszej Rodziny, że: “o ustawę reprywatyzacyjną trzeba pytać w kancelarii premiera”. Prócz tego dodał, że on zrobił wszystko, co od niego należało. Potem były wybory samorządowe, w trakcie których Patryk Jaki zebrał straszliwy wpierdol i kwestie reprywatyzacyjne na jakiś czas przycichły. W styczniu 2019 GW odpaliło temat “Taśm Kaczyńskiego” (temat, rzecz jasna, miał obalić PiS). W trakcie trwania inby złożono wniosek o odwołanie Jakiego ze stołka przewodniczącego komisji. Jaki odparł wtedy, że: “Jeśli ktoś chce odwołać mnie z komisji weryfikacyjnej, to staje po stronie mafii reprywatyzacyjnej”. Gdybym był złośliwy (a nie jestem), to zapytałbym o to, po czyjej stronie stanął Patryk Jaki, kiedy objął mandat europosła i zrezygnował z funkcji przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej. W styczniu 2019 mogliśmy się również dowiedzieć tego, że “nie wiadomo kiedy skończą się konsultacje” nad ustawą reprywatyzacyjną, zaś w kwietniu 2019 ogłoszono, że w tej kadencji PiS jednak się nad tym problemem nie pochyli. W przysłowiowym międzyczasie Jaki ogłosił, że startuje w wyborach do Parlamentu Europejskiego również po to, żeby pokazać w Brukseli jak wyglądała reprywatyzacja w Polsce. Jakby to powiedział klasyk: Urocze. Widać więc, kurwa, dość wyraźnie, że (ujmując rzecz kolokwialnie) po stronie Zjednoczonej Prawicy nie było woli politycznej, żeby tę ustawę przegłosować. Ujmując rzecz nieco mniej kolokwialnie, Zjednoczona Prawica ma to w dupie. Tzn. ok, jak trzeba było pompować kandydaturę Jakiego w Wawie, to się tłumaczyło, że “konsultacje” i te sprawy, żeby Jaki mógł mówić, że “walczy o ustawę”, ale potem uznano, że ważniejsze od ustawy reprywatyzacyjnej jest np. szczucie na mniejszości seksualne.


Poprzedni kawałek Przeglądu można uznać za wstęp do niniejszego kawałka. Tak się bowiem stało, że NAGLE cała Zjednoczona Prawica (z Prezydentem RP włącznie) zainteresowała się znowu tematem reprywatyzacji. Jak do tego doszło? Jan Śpiewak został skazany za “pomówienie mecenas Bogumiły Górnikowskiej-Ćwiąkalskiej”. Prezydent RP zapowiedział, że jeżeli trafi do niego wniosek o ułaskawienie, to sprawa zostanie wnikliwie zbadana. Niemniej jednak wypowiedzią, z której wprost idealnie można bezproblemowo wyczytać przyczyny, dla których Zjednoczona Prawica w ogóle zainteresowała się sprawą Śpiewaka, jest wypowiedź Sebastiana Kalety: “Wyrok w sprawie Jana Śpiewaka budzi wątpliwości, jeśli chodzi o elementarne poczucie sprawiedliwości. Sądy miały negatywny udział w sprawie reprywatyzacji”. Jeżeli ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, to podpowiem: chodzi o narrację “sądy chuje”, bo w tle jest tzw. “ustawa kagańcowa”, więc trzeba pokazać suwerenowi, że w tym starciu słuszność ma (jak zwykle) władza. Jeżeli zaś chodzi o samą sprawę Jana Śpiewaka, to wyrok sądu mnie absolutnie nie dziwi. Czemu? Pozwólcie, że po raz kolejny zabiorę was na wycieczkę do mojego ulubionego (rzecz jasna wymyślonego) miasta nad akwenem. Wyobraźmy sobie, że w takim mieście jest pewien Zakład Pracy, do którego wysyła się zasłużonych, żeby mogli się odkuć (mowa tu o wypłatach rzędu nastu tysięcy zetów miesięcznie). Wyobraźmy sobie, że w trakcie jednej z poprzednich kadencji zasłużeni, prócz zajebiście wysokich wypłat, dostawali jeszcze większe nagrody/premie. Teraz zaś wyobraźmy sobie, że ktoś to zwęszył i postanowił poinformować o tym opinię publiczną. Problemy tego kogoś zaczęły się w momencie, w którym (zapewne z powodu wkurwu) użył w wypowiedzi niezbyt przemyślanych słów i wyszło na to, że ktoś wyprowadzał pieniądze z Zakładu Pracy. Nietrudno sobie wyobrazić, co było dalej. Jeżeli jednak ktoś sobie nie może wyobrazić, to podpowiem, że chodziło o przejebanie procesu. O ile bowiem de facto, przyznawanie takich premii można było potraktować, jako wyprowadzanie pieniędzy, to już de iure, nie można było, bo wszystko odbywało się zgodnie z prawem. A przeca wystarczyło, że bohater (tej wymyślonej historii) po prostu opisałby całą sprawę bez dodawania, że było to wyprowadzanie pieniędzy. Sprawa, o którą wyjebał się Śpiewak jest bardzo podobna. Jeżeli faktycznie odbyło się to tak, że ustanowiono kuratora dla 120-latka, to trzeba było zwrócić uwagę na to, że tego rodzaju praktyka była zgodna z prawem (z artykułu na OKO press sobie wyczytałem, że dopiero w 2016 roku “do Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego wprowadzono jednoznaczny zapis zakazujący ustanowienia kuratora dla ochrony praw osoby, jeżeli istnieją przesłanki uznania jej za zmarłą”). Osobną kwestią jest to, że nie dało się również jednoznacznie ustalić ile lat miał ten ktoś (bo w 2008 mógł mieć od 89 do 140 lat). Na uwagę zasługuje też fakt, że w optyce Zjednoczonej Prawicy artykuł 212 kodeksu karnego, to coś w rodzaju kota Schrödingera. Jak oberwał nim Wojciech Biedroń, to było źle. Jak Wielki Deweloper pozwał Wyborczą, to się nagle okazało, że ten artykuł jest całkiem spoko. No, ale to dygresja tylko. Sam Śpiewak w trakcie jednej wypowiedzi stwierdził, że: “Sąd skazał mnie, czepiając się słówek”. Cytuję te słowa nie dlatego, że chce się z nich nabijać, ale dlatego, że w gigantycznym uproszczeniu są one prawdziwe. Jedyne, co bym w nich zmienił to to, że zamiast “czepiając się słówek” napisałbym “zwracając uwagę na słówka”. Sądy od dłuższego czasu zajmują się tego rodzaju sprawami (acz przeważnie są to pozwy cywilne). Sytuacje, w których polityk rozjechany przez jakieś media (albo oponentów politycznych) pozywa kogoś za to, że w obszernym materiale (np. 10-stronicowym), na jednej ze stron pojawiło się zdanie, które może nie mieć pokrycia w faktach, wygrywa w sądzie, a potem opowiada o tym, że udowodnił, że dziennikarze kłamią, to nie jest political fiction. Niestety, mówiąc, bądź pisząc o jakimś polityku/etc. trzeba się liczyć z takim scenariuszem, tak więc trzeba pilnować dosłownie każdego słowa (trochę brawurowo stylistycznie mi to wyszło, ale raczej się już do tego zdążyliście przyzwyczaić). Na swoje nieszczęście, Śpiewak słów nie pilnował i jego (krótki, bo to ćwiter był) wpis sugerował, że w trakcie odzyskiwania kamienicy przez Bogumiłę Górnikowską-Ćwiąkalską, doszło do jakiegoś przekrętu, mimo że wszystko odbyło się zgodnie z obowiązującymi przepisami. Tym, co mnie w tej sprawie wkurwia najbardziej jest nagłe zainteresowanie Zjednoczonej Prawicy kwestiami reprywatyzacji. Tej samej Zjednoczonej Prawicy, która nie potrafiła przez cztery ostatnie lata (tak, musiałem) napisać i przegłosować ustawy reprywatyzacyjnej. Ok, może ta napisana przez Jakiego&co była chujowa, ale przecież ktoś inny się mógł tym zająć, prawda? Przypominam, że mówimy tu o formacji, której lider opowiadał publicznie o tym, że ważny prawnik będzie pisał od nowa traktaty unijne (swoją drogą, ciekawe jak mu idzie). Ta sama formacja nie była w stanie ogarnąć tematu reprywatyzacji. Tzn., może inaczej. Temat reprywatyzacji ogarniała bardzo dobrze, ale tylko wtedy, gdy było jej to potrzebne do zrealizowania jakiegoś innego celu, tak jak teraz. Trzeba pokazać, że sędziowie są chujami? Proszę bardzo – PATRZCIE CO ZROBIONO ZE ŚPIEWAKIEM! Samej ustawy reprywatyzacyjnej Zjednoczona Prawica nie rusza, bo jej to do niczego niepotrzebne (wszak kolejne wybory w Wawie dopiero w 2023 będą).


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Skoro zaś poruszyłem temat “ustawy kagańcowej”, to pociągnę temat dalej, bo można było zobaczyć, co się dzieje, kiedy dojdzie do starcia prawnika z kimś, kto skończył prawo (aka Sebastian Kaleta). Ponieważ Sebastian Kaleta jest wannabe Patrykiem Jakim, toteż będzie o nim raczej głośno w obecnej kadencji (dlatego, że stosuje dokładnie takie same metody autopromocji, jak Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny), acz to dygresja znowu. Kaleta zapomniał o tym, że Twitter to nie messenger i różni ludzie mogą się zapoznać z jego twórczością. Kiedy Borys Budka skrytykował “ustawę kagańcową”, Sebastian Kaleta napisał, że: “to skopiowanie przepisów obowiązujących we Francji :) O ile mi wiadomo Francja jest UE, w UE są również Niemcy, w których sędziów powołują bezpośrednio politycy. Kwalifikowanie naszych partnerów z UE jako państw autorytarnych jest nie na miejscu!”. Heheszkom nie było końca, aż tu nagle pojawił się jakiś Laurent Pech (ze swoim pi ejcz di), który specjalizuje się w prawie UE/etc. i w kilkunastu ćwitach wytłumaczył, dlaczego wpis Kalety, delikatnie rzecz ujmując, mija się z prawdą. Na samym początku Kaleta zapewne chciał olać te ćwity, ale ponieważ w pewnym momencie okazało się, że zasięg tych ćwitów jest znacznie większy od jego heheszków, postanowił zareagować. Zrobił to metodą na Patryka Jakiego: „None of your tweets refers to regulations which are in force or are in the recently presented bill. Unfortunetaly someone misleaded you and abused your expert position. (...)”.  Nie mam najmniejszych wątpliwości odnośnie tego, że ćwit Kalety był tłumaczony przez profesjonalnych tłumaczy, więc nie będę krytykował (nieistniejących) błędów językowych. Skupię się za to na dwóch sprawach. Pierwsza to taka, że jak się już komuś mówi „no elo, ale nie masz racji”, to wypadałoby trochę szczegółów podać. Jak się twierdzi (tzn. usiłuje twierdzić), że krytykowane rozwiązania ustawowe „nie istnieją”, to warto by było napisać coś o tych, które obowiązują. Druga sprawa to to, że Kaleta zastosował metodę, do której mogliśmy się przyzwyczaić w trakcie ostatniej kadencji. O którą metodę chodzi? Pozwólcie, że posłużę się przykładem (grillowałem to w jednym z poprzednich Przeglądów, ale warto się nad tym pochylić po raz kolejny). Wszyscy pamiętają Czarne Protesty. Zygotariański projekt ustawy autorstwa Ordo Iuris wkurwił wszystkich do tego stopnia, że kupa ludzi wyszła na ulice (zaś w internetach po raz pierwszy od dłuższego czasu drony PiSu zostały po prostu rozjechane). Projekt był wkurwiający sam w sobie, ale tym, co ludzi rozdrażniło najbardziej, była propozycja karania za nielegalną aborcję. W jaki sposób Ordo Iuris broniło swojego projektu? W skrócie: hurr durr, takie rozwiązania są np. w Hiszpanii. Byłaby wielka szkoda, gdyby ktoś sobie poszukał tych „rozwiązań” prawda? Na moje szczęście można było sobie poczytać o tych ustawach po angielsku (bo tak to bym musiał zawracać dupę komuś, kto mówi językami). Jakiż był mój brak zdziwienia, gdy się okazało, że, owszem, w Hiszpanii nielegalna aborcja jest karana, ale prócz tego, zalegalizowano tam aborcję na życzenie do 12 tygodnia ciąży + jest tam trochę wyjątków (tzn. umożliwiających terminację ciąży po 12 tygodniu). Kiedy zwróciłem na to uwagę Jednemu Panu z Ordo Iuris, ów odparł, że ja nie rozumiem o co chodzi i skończył dyskusję. W przypadku ustawy Kagańcowej (i wielu innych) prawica stosowała dokładnie tę samą metodę. Zbierano jakieś kawałki ustaw z różnych krajów, a potem twierdzono, że „no elo, ale to przecież tak samo, jak w Niemczech, Francji, Holandii/etc.”. Cała ta narracja rozjebałaby się o jedno bardzo proste pytanie: w którym państwie obowiązują regulacje identyczne z tymi, które chcecie wprowadzić? Można by było do tego pytania dodać pytanie pomocnicze: czy jeżeli skopiujemy przecinek z ustawy obowiązującej w Niemczech, to czy można twierdzić, że ustawa jest taka sama, jak ta, z której skopiowaliśmy przecinek? Wydaje mi się, że wiem, jak na pytanie pomocnicze odpowiedziałby Sebastian Kaleta, ale pewności mieć nie mogę. Tak swoją drogą, znamienne jest to, że Zjednoczona Prawica (oraz inne Ordo Iurisy) stosują tę samą metodę od dłuższego czasu i ani oponenci polityczni, ani też dziennikarze nie nauczyli się z tym walczyć, choć to banalnie proste w dzisiejszych czasach. Wyobraźmy sobie sytuację, w której przed kamery wychodzi Sebastian Kaleta, albo jakiś inny Patryk Jaki wannabe i opowiada o tym, że „no elo, ta nasza ustawa, to taka sama jak w kraju tym i tym”. Czy skontaktowanie się z politykami z tych krajów, bądź też z dziennikarzami, którzy specjalizują się w prawie i ustalenie, czy takie rozwiązania faktycznie obowiązują, byłoby problemem? Tzn., ja wiem, że to jest od ponad 4 lat problem nie do przeskoczenia, ale przy odrobinie chęci, dałoby się to zrobić. Teraz sobie wyobraźmy, że dziennikarz, który zrobił research, zaprasza do studia wcześniej wzmiankowanego wannabe Patryka Jakiego i odpytuje go z tego, jak bardzo proponowane rozwiązania rozmijają się z ustawami, które wprowadzano w krajach, o których wannabe Patryk Jaki wspominał. Potem zaś można by było obserwować przepiękny meltdown polityka, który usiłowałby tłumaczyć, że czarne jest jednak białe. Niestety, w naszych okolicznościach przyrody, przeczołgiwaniem Sebastianów Kaletów zajmować się muszą profesory zagramaniczne. Sorry, taki mamy klimat.

 
W poprzednich Przeglądach pastwiłem się nad tym, jakich kandydatów Zjednoczona Prawica chciała oddelegować do Trybunału Konstytucyjnego. W pewnym momencie dałem sobie spokój, bo sama Zjednoczona Prawica nie bardzo wiedziała kogo (prócz Pawłowicz i Piotrowicza) chce wrzucić do TK (ostatecznie padło na Jakuba Stelinę, który był dopiero trzecim kandydatem). Rzecz jasna, Prezydent RP przyjął ślubowanie od całej trójki, ale chyba się nie cieszył, bo na zaprzysiężeniu nie było mediów. Z tego z kolei płynie wniosek taki, że miałem trochę racji, kiedy się wymądrzałem w temacie tego, że nikt z Prezydentem RP nie konsultował tych kandydatur i pewnie się o nich z mediów dowiedział. Jestem przekonany o tym, że decyzja o niezaproszeniu mediów była decyzją Prezydenta RP, który doskonale sobie zdawał sprawę z tego, że byłby to idealny spot wyborczy dla jego kontrkandydatów (a wybory już niebawem). Jeszcze zanim się okazało, że media nie będą mogły sfilmować przyjęcia przez Prezydenta RP ślubowania od Towarzysza Antykomunisty (aka, Stanisław Piotrowicz) dało się odczuć, że sytuacja jest raczej napięta. Media zaczęły lekko grillować prezydenta twierdząc, że cała ta akcja z Piotrowiczem to test “antykomunizmu” Prezydenta RP. W tym miejscu pora na dygresję. Ja to już powtarzałem kilka razy (a przynajmniej tak się mi wydaje), jednakże powtórzę jeszcze raz (na wypadek, gdyby coś się popsuło i nie było mnie słychać). Otóż, mnie naprawdę jebie to, czy ktoś był w PZPR i co ktoś robił za czasów PRLu. Tzn., może inaczej – jeżeli ten ktoś nie łamał opozycjonistom palców w szufladach, nie robił im ścieżek zdrowia i nie zajmował się szeroko pojętym gnojeniem opozycji, to mógłby sobie być nawet chuj-wie-jak-wysoko-postawionym PZPR-owcem (albo innym esbekiem). Moja upierdliwość w temacie Piotrowicza bierze się stąd, że partia, która od początku swojego istnienia pierdoli o tym, że wszystko i wszystkich trzeba dekomunizować, przytuliła kogoś z takim, a nie innym życiorysem. Mało tego. Typ najpierw został oddelegowany do “reformowania sądownictwa” (of korz, w ramach dekomunizowania tegoż), a potem wcisnęli go do Trybunału Konstytucyjnego. Cebulą na torcie (to już druga) było to, w jaki sposób przedstawiano kandydatów w Sejmie. Gdyby ktoś usłyszał laurkę, którą tam wygłoszono pod adresem Piotrowicza i gdyby ten ktoś nie wiedział, o kogo chodzi, to taki ktoś były w stanie pomyśleć, że ów kandydat był (co najmniej) jednym z najważniejszych działaczy antykomunistycznych przed 89-tym rokiem i bez niego pewnie “Solidarność” by w ogóle nie powstała. Dla mnie to, że Zjednoczona Prawica traktuje hasła antykomunizmu instrumentalnie, nie jest najmniejszym zaskoczeniem (dawno temu się w tym temacie wymądrzałem [jak kto ciekaw, to link do notki w Źródłach znajdzie]). Niemniej jednak załamuje mnie to, że nikt (ani politycy, ani dziennikarze) nie potrafi ich w tym temacie solidnie zgrillować. Jeżeli już jakieś próby są podejmowane, to wyglądają one tak: “Patryk Jaki o tym, czy poparłby całą trójkę kandydatów PiS do TK: nad jedną z osób bardzo poważnie bym się zastanawiał”. Cebulą na torcie (trzecią z kolei) był fakt, że Jaki nie powiedział, o którą osobę chodzi, a dziennikarz taktownie nie próbował się tego dowiedzieć. Gdyby dziennikarz przygotował się do rozmowy (pewnie był zarobiony i nie dał rady), to mógłby Patrykowi Jakiemu zacytować jego własne słowa sprzed paru lat: “Ja wiem po co ja przyszedłem do polityki. Ja przyszedłem do polityki po to, by zerwać te postkomunistyczne kajdany z Polski, aby Polska, która w tej chwili jest państwem skolonizowanym przez różnego rodzaju grupy interesów, aby wreszcie sprawić, żeby nasza ojczyzna mogła normalnie oddychać, panie redaktorze”. Po zacytowaniu, można by było zapytać Jakiego o to, czy zagłosowałby za Piotrowiczem w ramach „zrywania postkomunistycznych kajdan z Polski”, no ale to tylko dygresja. Wróćmy do Prezydenta RP, który mimo buzi pełnej antykomunistycznych frazesów (i mimo paradowania w ciuchach marki Red is Bad), bez szemrania przyjął ślubowanie od Piotrowicza. Obóz prezydencki usiłował się bronić tym, że w sumie to prezydent ma niewiele do gadania, bo jak Sejm podejmie decyzje, to prezydent musi przyjąć ślubowania. Kiedy przypomniano, że już raz nie przyjął, obóz prezydencki odbił piłeczkę: no ale wtedy to Sejm anulował wcześniejszą decyzję/etc. Wyobraźmy sobie rzecz niewyobrażalną, a mianowicie to, że Prezydent RP nie cierpi na daleko posuniętą Gowinozę, która sprawia, że prócz niezaproszenia mediów nie zrobił nic, żeby pokazać, że kandydatury mu nie pasują (choć ewidentnie mu one nie podchodziły). Owszem, ślubowania musiał przyjąć, ale mógł zrobić srogą inbe. Tzn. od momentu, w którym dowiedział się tego, kogo, ekhm, obóz „antykomunistyczny”, chce wsadzić do TK, powinien srogo inbić do mediów w temacie tego, że jemu ta kandydatura nie pasuje. Sejm zrobiłby i tak to samo, ale wtedy Prezydent RP mógłby zorganizować konferencję prasową przed zaprzysiężeniem i w trakcie tejże opowiedzieć o tym, że jego zdaniem w TK nie powinno być miejsca dla takich ludzi, ale, niestety, musi uszanować decyzję Sejmu. Jeżeli mam być szczery, cieszy mnie to, że Prezydent RP nie zrobił czegoś takiego, bo mógłby w ten sposób zapunktować przed wyborami. Na sam koniec tej tyrady pozwolę sobie na zacytowanie słów Piotrowicza, który odnosząc się do krytyki pod adresem jego kandydatury do TK stwierdził: „Naruszyłem interesy establishmentu III RP”. Od siebie chciałbym dodać do tej wypowiedzi tyle, że Piotrowicz zaczął „naruszać interesy establishmentu III RP” na długo przed powstaniem III RP. 


Niestety, nie możemy na tym zakończyć tematu „dekomunizacji” sądownictwa, bo Zjednoczona Prawica sobie ostatnio przepięknie strzeliła w biodro (nie, to nie był strzał w stopę). Jakiś czas temu TSUE się wypowiedziało w temacie tego, co się u nas odpierdala z sądownictwem. Nie będę się tu pochylał nad kwestiami prawnymi dlatego, że się na nich, kurwa, nie znam. Pochylę się nad tym, w jaki sposób Zjednoczona Prawica usiłowała temat spinować: „Portal wPolityce.pl dysponuje pełną listą sędziów nominowanych przez Radę Państwa PRL (na liście znalazło się też kilka nazwisk sędziów, którzy znajdują się obecnie w stanie spoczynku). Wystąpił o nią prof. Kamil Zaradkiewicz, sędzia Izby Cywilnej Sądu Najwyższego i za jego zgodą publikujemy ją w całości.”  (…) TSUE zwrócił bowiem uwagę na kwestie związane z niezależnością Krajowej Rady Sądownictwa i ogólnie, z niezależnością sędziowską. Czy Rada Państwa PRL była organem bardziej niezależnym i apolitycznym, niż dzisiejsza KRS? To retoryczne pytanie to pułapka dla „kasty” sędziowskiej.” Cytat pochodzi z mojego ukochanego portalu „w Polityce”. Temat „siedmiuset sędziów” nabrał w pewnym momencie rozpędu i podchwyciły go osoby w rodzaju Sebastiana Kalety: „Protestujący sędziowie widzą problem w tym, że dziś demokratyczny KRS wybiera sędziów. Ale nie widzą problemu w tym, że mamy 746 sędziów, którzy rozstrzygają sprawy Polaków, a do sądów zostali powołani przed Radę Państwa PRL z Wojciechem Jaruzelskim na czele”. A potem się okazało, że ta konkretna narracja była zajebiście nieprzemyślana. Czemu? Albowiem na „liście Zaradkiewicza” powinna się znaleźć również obecna prezeska Trybunału Konstytucyjnego, Julia Przyłębska. To jest swoją drogą trochę fascynujące, bo autor listy musiał wiedzieć, że powinna się ona na niej znaleźć. Nie bez przyczyny napisałem „autor”, bo Zaradkiewicz mógł tę listę jedynie firmować własnym nazwiskiem (a przygotowaniem tejże mógł się zająć jakiś usłużny ghost writer). Ciekaw jestem, co sobie myślał autor. Że nikt tego nie sprawdzi? Ok, być może polskie dziennikarstwo (i politycy niePiSu) nie powala sumiennością jeżeli chodzi o debunki narracji Zjednoczonej Prawicy, ale zawsze istnieje ryzyko, że ktoś będzie pamiętał bio Przyłębskiej i zwróci uwagę na to, że na liście brakuje jej nazwiska. W tym miejscu warto zaznaczyć, że choć budowanie tej narracji było dość głupie, to jednak najprawdopodobniej nikomu nie będzie się chciało tego jakoś specjalnie wykorzystywać w celu grillowania Zjednoczonej Prawicy. A potem dziennikarze i politycy (ci, którzy nie należą do Zjednoczonej Prawicy) będą się głośno zastanawiać nad tym, jak to możliwe, że Zjednoczona Prawica może tak bezczelnie ściemniać.


W poprzednim Przeglądzie pastwiłem się nad Doktorem Chłopakiem z Biedniejszej Rodziny, który zarabiając ponad 200 tysięcy złotych rocznie był zbyt biedny, żeby było go stać na procesy. W ramach pastwienia się, zwróciłem uwagę na to, że to trochę dziwne, że Patryk Jaki wiedząc, jak wysokie są opłaty sądowe nie zrobił nic, aby je obniżyć. Tak, robiłem sobie po prostu jaja, bo zdaje sobie sprawę z tego, że Jaki miał w głębokim poważaniu wysokość opłat sądowych. Obstawiam, że nie chciało mu się wywalać pieniędzy w błoto na wytaczanie procesów, których raczej nie wygra. Teraz, mając kasę europosła, może sobie na to pozwolić (a potem, jak już przejebie, tłumaczyć, że przegrał przez Elity III RP albo inny spisek lewactwa). Przypominam to wszystko, albowiem okazało się, że sprawa jest jeszcze bardziej absurdalna, niżby się to mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Otóż, jeden z ćwiternautów zwrócił moją uwagę na fakt, że w czasie, w którym Patryk Jaki był wiceministrem (i „nie było go stać na procesy”) podjęto decyzję o podwyższeniu opłat sądowych (jeżeli kogoś interesuje ten temat, to link do artykułu znajdzie w Źródłach). Co prawda, Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny z racji katapultowania się do Brukseli, nie brał udziału w ostatnim głosowaniu nad tymi zmianami, ale projekt wpłynął do Sejmu w styczniu 2019, a wtedy Doktor Jaki jeszcze sobie wiceministrował w najlepsze. Ponieważ zaś projekt nowelizacji kpc (oraz innych ustaw) był projektem rządowym, Patryk Jaki nie mógł o nim nie wiedzieć (a być może nawet brał udział w tworzeniu tegoż projektu). A teraz proszę was wszystkich o chwilę zadumy nad bezczelnością kogoś, kto wie o tym, że w trakcie jego urzędowania w ministerstwie, forsowano nowelizację, która podwyższała opłaty sądowe, a mimo tego, ten ktoś (zarabiając pieniądze nieosiągalne dla przeciętnego suwerena) opowiada o tym, że nie było go stać na procesy. O tym, że Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny powinien zostać zgrillowany w tym temacie, wspominać nie trzeba. Tak samo, jak o tym, że nikt go nie zgrillował.


Pora na kolejny follow up. W jednym z poprzednich Przeglądów wspomniałem o tym, jak niewiele brakowało do tego, żeby polska prawica mogła odfajkować achievement w postaci zamachu terrorystycznego. Chodzi, rzecz jasna, o małżeństwo, które chciało wyrazić swoją dezaprobatę wobec lubelskiego Marszu Równości. Problem polegał na tym, że owo małżeństwo swoją dezaprobatę chciało wyrazić przy użyciu materiałów wybuchowych: „Domowej roboty ładunki wybuchowe były śmiertelnie groźne. To wnioski z finalnej opinii biegłego, dotyczącej wydarzeń z ostatniego Marszu Równości w Lublinie.” Na uwagę zasługuje inny fragment tekstu: „Wpłynęła już do nas finalna opinia biegłego w tej sprawie. Wynika z niej, że zabezpieczone przy podejrzanych przedmioty stanowiły przyrządy wybuchowe, groźne dla zdrowia i życia wielu osób – wyjaśnia prokurator Frąk.W tej sytuacji śledczy nie zmieniają zarzutów pod adresem Karoliny i Arkadiusza S. Małżonkowie odpowiedzą za nielegalne wytwarzanie i posiadanie urządzeń wybuchowych. Grozi za to od pół roku do ośmiu lat więzienia. Aktu oskarżenia w tej sprawie można się spodziewać w najbliższych tygodniach.”. Kurde, wydaje mi się, że czegoś tu brakuje, ale nie jestem pewien, co to takiego. A, już wiem, może, kurwa, wzmianki o tym, że to była próba dokonania zamachu terrorystycznego? Bo to nie jest tak, że policja wjechała temu małżeństwu do domu i znalazła tam domowej roboty materiały wybuchowe – ci ludzie przynieśli to na kontrmanifestacje i raczej nie po to, żeby się pochwalić pomysłowością. Co znamienne, w przeważającej większości artykułów, odnoszących się do tego tematu, słowo „terroryzm” ni chuja nie pada. Jeżeli zaś chodzi o zarzuty, to to jest na serio absurdalne, bo w przypadku 41-latka, który chciał kontrmanifestować Marsz Równości we Wrocławiu – wymachując nożami (przy okazji darł ryja „Allah Akbar”) „śledczy uznali, że popełnił przestępstwo o charakterze terrorystycznym”. Aczkolwiek, może ja patrzę na to ze złej strony. Tzn., może powinniśmy się cieszyć z tego, że chociaż ten typ oberwał „terroryzmem”, bo przecież śledczy mogli uznać, że „nielegalne posiadanie noży”. Tak, wiem, typ wymachiwał nożami, a miłe małżeństwo z Lublina niosło te bomby domowej roboty w plecakach, ale, do kurwy nędzy, przynieśli je w konkretne miejsce w konkretnym celu i udawanie, że jest inaczej, jest cokolwiek niepoważne. 


W lipcowym Przeglądzie opisywałem dość pojebaną sytuację, do której doszło w czerwcu w Pabianicach: „W ubiegły czwartek w Zespole Szkół numer 3 w Pabianicach przeprowadzono realistyczne szkolenie z udziałem grupy antyterrorystów (gdzie indziej przeczytałem, że byłych antyterrorystów)- informuje lokalny portal "Życie Pabianic", który nagłośnił sprawę. Grupa uzbrojonych mężczyzn z kominiarkami na głowach i z pistoletami maszynowymi w rękach wtargnęła do jednej z sal. W tym czasie obradowała w niej rada pedagogiczna, w której brało udział około trzydziestu nauczycieli.” Praktycznie nikt nie wiedział o tym, że ktokolwiek planuje jakieś „realistyczne szkolenie”: „„W chwili ataku jeden z robotników, który pracował w drugim budynku szkoły, zadzwonił na policje i zgłosił podejrzenie ataku terrorystycznego. Policjanci przyjęli zgłoszenie, bo nie zostali wcześniej poinformowano o tym, że atak na szkołę jest pozorowany.” Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w trakcie „szkolenia” w szkole znajdowali się jedynie nauczyciele. Na szczęście nikomu nic się nie stało (choć kilka osób wpadło w panikę, a jedna straciła przytomność). Co zrozumiałe, sprawa wywołała gigantyczną gównoburzę. Wydawać by się mogło, że taka gównoburza sprawi, że raczej nikt już nie wpadnie na tego rodzaju genialny pomysł, prawda? Otóż nieprawda. Dyrektorka (teraz już była dyrektorka) jednej ze szkół w Barczewie uznała, że to był jednak bardo dobry pomysł. Różnica polegała na tym, że o ile w Pabianicach w „realistycznym szkoleniu” wzięli udział antyterroryści, to w Barczewie „do zabawy” zaproszono kogo innego: „Mężczyźni – jak się okazało członkowie organizacji paramilitarnych - "ubrani byli w moro, na głowach mieli kominiarki, byli uzbrojeni w pistolety, w budynku używali materiałów wybuchowych". Co zrozumiałe, nikt nie został poinformowany o „szkoleniu” i w szkole wybuchła panika (jeden z uczniów uciekł przez okno [na szczęście z parteru]). Wkurw rodziców był tak duży, że doprowadzili do wyjebania z roboty dyrektorki. Na tym konsekwencje się nie skończyły, bo ze stołka wyleciał również komendant policji. Okazało się bowiem, że policja została poinformowana o tym, co się będzie działo w szkole, ale zupełnie nic z tym faktem nie zrobiono. Nie wiadomo, czy sprawa nie skończy się dla tego duetu zarzutami. Zastanawiam się nad tym, czy te dwa fuckupy wystarczą, czy też za jakiś czas przeczytamy o kolejnym.


Na tym zakończę niniejszy Przegląd. Co prawda nie napiszę wam, kiedy będzie następny, ale będzie w piątek. Nie napiszę wam również tego, o czym będzie ten następny Przegląd i dlaczego między innymi o Hołowni, biedowaniu za 9 tysięcy, moim ulubionym duecie Jaki&Kaleta oraz o redaktorze “Newsweeka”, który zaczął opowiadać Petersonizmy.


Źródła:

https://wiadomosci.onet.pl/kraj/patryk-jaki-projekt-ustawy-reprywatyzacyjnej-jest-juz-gotowy-do-przyjecia/3dgbhnt

https://wpolityce.pl/polityka/377299-jacek-sasin-dla-wpolscepl-kandydatem-pis-na-prezydenta-warszawy-bedzie-patryk-jaki-lub-stanislaw-karczewski-decyzja-zapadnie-w-ciagu-kilku-tygodni-wideo

https://www.polskieradio24.pl/9/299/Artykul/2183840,Patryk-Jaki-o-ustawe-reprywatyzacyjna-trzeba-pytac-w-kancelarii-premiera

https://www.gazetaprawna.pl/artykuly/1394906,jaki-jesli-ktos-chce-odwolac-mnie-z-komisji-weryfikacyjnej-staje-po-stronie-mafii.html



https://twitter.com/Radio_TOK_FM/status/1206840040036458498


https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/jaroslaw-kaczynski-zawiadomil-prokurature-o-tekstach-gazety-wyborczej-chce-sledztwa-z-art-212-kodeksu-karnego

https://www.prawo.pl/prawnicy-sady/kaczynski-wazny-prawnik-pracuje-nad-traktatami-dla-ue,66659.html




https://twitter.com/AndrzejDuda/status/1199275292625424384



http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,25488607,na-liscie-zaradkiewicza-brakuje-julii-przylebskiej.html


https://www.rp.pl/W-sadzie-i-urzedzie/305049989-Oplaty-sadowe-w-sprawach-cywilnych-Bedzie-drozej-czyli-lepiej.html


Tekst o podwyższaniu opłat sądowych:

https://tvn24.pl/wroclaw,44/wroclaw-zarzuty-dla-mezczyzny-ktory-szedl-z-nozami-na-uczestnikow-marszu-rownosci,975345.html

http://www.tokfm.pl/Tokfm/7,103085,25480252,atak-terrorystow-na-szkole-w-barczewie-uczniowie-wpadli-w.html?



wtorek, 3 grudnia 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #61

W ramach rozgrzewki niniejszy Przegląd zacznę od naszych mendiów narodowych. Gdzieś tak w połowie listopada do USA dostał się Pierwszy Polak Bez Wizy. W tym miejscu chciałbym zauważyć, że wbrew temu, co nam tłumaczą mendia narodowe, to na pewno nie był pierwszy Polak, który się dostał do USA bez wizy, no ale to tylko dygresja. TVP z wizyty PPBW w USA zrobiło taki show, że kierownictwo się pewnie nadal zastanawia nad tym, czy nie zacząć tego pokazywać w kółko, tak jak to robiono z sylwestrem 2018. Warto w tym miejscu nadmienić, że PPBW miał tak ogromnego farta, że udało się mu po przylocie do USA (zupełnym przypadkiem, rzecz jasna) spotkać Marcina Gortata. Potem zaś okazało się, że (znowuż, zupełnym przypadkiem) PPBW jest związany z TVP, zaś wcześniej był działaczem PiSu. Co zrozumiałe, internety miały z tego srogą bekę. Tak dużą, że aż się Marcin Gortat zbulwersował, wrzucił na ćwitra wpis, w którym ludzi „wymyślających temat ustawki” nazwał „debilami”. To napisawszy, będę zmuszony zmartwić wszystkich, którzy po zapoznaniu się ze szczegółami tej ustawki doszli do wniosku, że to kolejna wpadka TVP. Moim zdaniem to, że się ustawka wydała, to nie była żadna wpadka. TVP jest raczej sprawną machiną propagandową i ci ludzie doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że raczej prędzej, niż później ktoś zacznie kręcić temat „ten PPBW, to nie żaden suweren, tylko pracownik TVP”. Czemu więc się zdecydowali na coś takiego? Bo alternatywa mogła mieć znacznie gorsze konsekwencje. Wyobraźmy sobie, że TVP na serio znalazło jakiegoś suwerena, który se śmignął do USA korzystając z ruchu bezwizowego. Skąd wiadomo, czy taka osoba będzie sympatykiem PiSu? Ok, da się poszperać po społecznościówkach w poszukiwaniu wpisów, ale nie wszyscy z nich korzystają, tak więc nie da się mieć pewności (można, of korz, kogoś zacząć pytać o sympatie polityczne, ale skąd wiadomo, że zapytany powie prawdę?). Jeżeli ktoś chciałby zapytać „no ale po chuj ten suweren miałby być sympatykiem PiSu”? To niech sobie taki ktoś wyobrazi sytuacje, w której TVP robi taką samą szopkę z jakimś randomowym suwerenem, a on potem zaczyna ich hejtować w społecznościówkach, albo idzie do mediów nie-PiSowskich i zaczyna „ujawniać kulisy ustawki”, tzn. opowiadać o tym, jak wyglądał scenariusz całego przedsięwzięcia/etc. Albo jeszcze gorzej – PPBW zacząłby (już będąc Za Wielką Wodą) bluzgać przed kamerami/etc. Wiadomo, że by tego nie puszczono, ale całą szopkę z PPBW można by było o kant dupy potłuc (bo planowanie takiego eventu jednak trochę trwa). A tak? No ok, pośmiały się internety, ale przynajmniej nikt „kulisów” nie ujawni, bo typ ma pewnie wiele tysięcy powodów, dla których lepiej nie gryźć ręki, która go karmi. Ponieważ nie chce mi się poświęcać drugiego kawałka Przeglądu podobnej tematyce, toteż w tym poruszę kwestię swoistego rytuału przejścia, który mogliśmy ostatnio zaobserwować. Chodzi mi, rzecz jasna, o to, jak na początku listopada aktor Jarosław Jakimowicz tak bardzo wychwalał przed kamerami (kamerami TVP, of korz) Antoniego Macierewicza, że gdyby pochwały miały odrobinę większą gęstość, w studiu mogłaby powstać gwiazda neutronowa. Co zrozumiałe, fala zażenowania przetoczyła się przez internety. Jakimowicz uznał, że pora podbić stawkę, i w trakcie starcia z Szumlewiczem w „Skandalistach” zaczął opowiadać o tym, że popełnił błąd, bo gdyby miał to zrobić po raz kolejny, to przygotowałby sobie laurkę dla Macierewicza. Jedna z ćwiternautek jebła wtedy proroczym ćwitem: „To co, kiedy Jakimowicz dostaje program w TVP?” Dzień później okazało się, że (zupełnym przypadkiem, żebyście sobie nie myśleli): „Aktor Jarosław Jakimowicz dołączył do prowadzących cykl „Pytanie na śniadanie extra” w TVP2. Będzie jego gospodarzem raz w tygodniu.”. Zastanawia mnie jedno. Czy w Zjednoczonej Prawicy (i jej otoczeniu) jest ktokolwiek, kto by się tam kręcił z przyczyn stricte ideowych. No wiecie, wychodzi taki Jakimowicz i sam z siebie zaczyna chwalić Macierewicza, a potem nic za to nie dostaje. Do perfekcji tę metodę (otaczania się tylko i wyłącznie bezideowymi ludźmi, którzy będą go chwalić dopóki chwalenie go będzie niosło ze sobą wymierne korzyści) opanował Patryk Jaki (któremu poświęcę osobny kawałek Przeglądu).  Pastwiłem się już nad tym, że praktycznie wszyscy „internauci”, którzy pompują mu balon wizerunkowy, to ludzie, którzy są z nim w jakiś sposób powiązani. Zmierzam do tego, że na miejsce przy „stole” Zjednoczonej Prawicy trzeba sobie zasłużyć. PiS już raz popełnił błąd dając stołek Ministra Zdrowia Zbigniewowi Relidze, który faktycznie był niezależny i, na ten przykład, nie wypierdalał z ministerstwa ludzi związanych z SLD (a co za tym idzie, nie zwalniał miejsc dla „swoich”). Muszę się przyznać do tego, że usiłuje sobie przypomnieć, jak to wyglądało „przez osiem ostatnich lat” i wydaje mi się, że nie było aż tak chujowo. Tzn. owszem, do PO były przytulone różne Krystyny Jandy, ale to nie była aż taka skala. Nie jestem sobie w stanie przypomnieć sytuacji, w której ktoś jebł takim rebusem (JEST PAN NAJLEPSZYM MINISTREM I VOHLE), a potem dostał za to jakąś fuchę. Aż muszę dygresję popełnić tutaj, bo się mi przypomniało, jaka gównoburza wybuchła, kiedy się okazało, że doradca Tuska dostał fuchę w Orlenie (zrezygnował po dwóch dniach). Gdyby teraz ktoś robił gównoburze z analogicznych powodów, to portale internetowe publikowały by jedynie listy ludzi zatrudnionych „po znajomości”, bo przecież, jak to powiedział Jacek Sasin „każdy kogoś zna”. Wracają do tematu rytuału przejścia. To też jest przemyślana taktyka: jeżeli chcesz czegoś od nas, to najpierw pokaż publicznie, że ci zależy. Of korz, niektórzy muszą się wykazywać przez dłuższy czas (khe, khe, Maliszewski) innym zaś wystarczy kilka wypowiedzi (khe, khe, Jakimowicz).


Ponieważ rozrósł mi się kawałek poprzedni za bardzo, kolejną łamiącą wiadomość, którą przekazało nam TVP info, postanowiłem napisać osobno. Zacznę od tytułu artykułu, który... no cóż, doceńcie to sami: „Para gejów adoptowała córkę. Jeden z nich związał się z jej byłym chłopakiem”. Lead też dawał radę: „Tony i Barrie Drewitt-Barlow – para milionerów określana w Wielkiej Brytanii mianem „pierwszych homoseksualnych ojców” – postanowiła zakończyć swój 32-letni związek. Powodem tej decyzji jest nowy partner Berrie’ go, który w przeszłości spotykał się z jego adoptowaną córką”. Tego rodzaju wrzutki pojawiają się w mendiach narodowych nie bez przyczyny. Ponieważ PiS uznał, że (w ramach miziania się z Kościołem) będzie hejtował mniejszości seksualne, bo jakoś przecież trzeba przykrywać wizerunkowy problem, który Kościół ma z pedofilami w sutannach. Btw, słowo „wizerunkowy”, bo polski Kościół już wielokrotnie udowadniał, że ma absolutnie wręcz wyjebane na problem pedofilii wśród duchownych. No, ale to dygresja. Rządowe mendia mają jeden, sprawdzony sposób na zwalczanie kogokolwiek, kogo wskażą im przełożeni. Tym sposobem jest, rzecz jasna, szczucie. Ponieważ mniejszości seksualne, to nie islamistyczni terroryści, nieco ciężej nimi straszyć. Niemniej jednak, non stop grana jest płyta „ideologizowanie dzieci” (czasem wręcz wprost sugerowanie, że osobom homoseksualnym adopcja dzieci jest potrzebna do tego, do czego księżom religia w szkole). Innym rodzajem szczucia jest ten, który bardzo często przewija się u konserwatywnego komentariatu, który tłumaczy, że geje (głównie geje, bo lesbijki praktycznie nie istnieją w konserwatywnej optyce [no chyba że w wyszukiwarce na Pornhubie]) to tacy faceci, co to są po prostu rozwiąźli. Wielokrotnie zdarzyło mi się czytać wynurzenia kosnerw-kretynów, w których można było wyczytać, że gejem to się zostaje z nudów „na starość”, zaś taki „stary gej”, to potem z chęcią zmienia heteroseksualistów w gejów. Problem z tą konkretną wrzutką jest taki, że TVP dokonało spektakularnego ostrzału własnych, konserwatywnych, okopów. Otóż, opisując historię „pierwszych homoseksualnych ojców” geniusze z TVP musieli wspomnieć o tym, jak długo trwał związek tych dwóch panów, a trwał on, w chuj dłużej od małżeństw dwóch gwiazd telewizji rządowej oraz jej szefa (ponieważ wszyscy ci panowie robili (i robią nadal) kariery na włażeniu w życie prywatne innym ludziom, wspominanie o tym, jak dobrze poszły im ich małżeństwa jest jak najbardziej na miejscu). Pisząc ten kawałek Przeglądu zastanawiałem się nad tym, czy TVP to już poziom Pudelka i dotarło do mnie, że tego rodzaju porównanie byłoby krzywdzące dla Pudla. Nawiasem mówiąc, artykuł o rozpadzie związku dwóch gejów, to prawdziwe konserwatywne combo, bo na samym końcu znaleźć można wzmiankę o tym, że wszystkie dzieci tej pary były z in vitro. Niestety, zabrakło informacji odnośnie tego, czy ktoś z rodziny uczęszczał kiedyś na zajęcia z edukacji seksualnej.


Trochę za półmetkiem listopada, partia rządząca zmieniła narracje odnoszące się do kwestii Pancernego Mariana. Tzn. nadal był to wielogłos godny Trumpa, ale zaczęły w nim dominować wypowiedzi takie, jak np. ta, autorstwa wiceprezesa PiSu, Adama Lipińskiego: „Marian Banaś powinien podać się do dymisji, szkodzi nam i sobie”. Co zrozumiałe, największym problemem dla Zjednoczonej Prawicy nie jest to, że Marian Banaś „szkodzi sam sobie” (cokolwiek miałoby to znaczyć), ale to, że szkodzi im. Zmiana w narracjach musiała być podyktowana tym, że sprawy nie dało się przykryć zwyczajowym „przez osiem ostatnich lat (przed ostatnimi czterema latami)”. Może inaczej to ujmę. Gdyby sprawa Banasia nie miała żadnego wpływu na elektorat Zjednoczonej Prawicy, to Zjednoczona Prawica nadal twierdziłaby, że Banaś jest kryształowym człowiekiem (chciałbym w tym miejscu pozdrowić Stanisława Karczewskiego) i że: „zabrał co najmniej dwieście kilkadziesiąt miliardów przestępcom, to ma wrogów i ci wrogowie mogą posunąć się do daleko idącej operacji, żeby kogoś takiego skompromitować(...) (chciałbym w tym miejscu pozdrowić Prezesa Polski). Ponieważ nastąpiła taka, a nie inna zmiana narracji, można bezpiecznie założyć, że Pancerny Marian wkurwia część elektoratu Zjednoczonej Prawicy. Rzecz jasna, nie chodzi o elektorat betonowy, bo ten sobie zawsze wszystko zracjonalizuje (np. po 27:1, betonowy elektorat tłumaczył sam sobie, że Tusk został na stołku w Brukseli, bo taki był plan Genialnego Stratega), ale o ten umiarkowany. Potem zaś „z badań” PiSowi musiało wyjść coś strasznego, bo kilka dni temu zaczęła się ostra napierdalanka sztachetami. W mediach głośno zrobiło się o spotkaniu Pancernego Mariana z Genialnym Strategiem, na którym to spotkaniu (zdaniem mediów) Genialny Strateg zasugerował Pancernemu Marianowi, że może by tak pospierdalał. Nie wiadomo, czy coś mu za to obiecano (khe, khe, parasol ochronny), ale jakaś marchewka się tam musiała znaleźć. Po tym spotkaniu media twierdziły, że Pancerny się poda do dymisji. Coś musiało być na rzeczy, bo nawet rządowe media cytowały „Gazetę Wyborczą” (i to cytowały bez heheszkowania). Potem zaś coś się musiało wydarzyć (o ile ktoś tam kogoś znowu nie nagrywał, kulisów tej sprawy raczej nie poznamy), bo NIK walnął oświadczeniem: „W związku z pojawiającymi się informacjami, jakoby Prezes NIK złożył dymisję z zajmowanego stanowiska informujemy, że decyzja taka nie zapadła”. Część antyPiSowskiego komentariatu momentalnie zagrała kartę „to ustawka”, ale nikomu się specjalnie nie chciało tłumaczyć na czym miałaby ona polegać. Chwilę później nastąpił kolejny zwrot akcji, który można określić mianem „wojen kryształowych”. CBA (pod wodzą Mariusza Kamińskiego, aka Kryształowy Człowiek [chciałbym w tym miejscu pozdrowić Prezydenta RP]) złożyło donos do prokuratury na Mariana Banasia. Nagle się bowiem okazało, że raport CBA w sprawie oświadczeń jest „miażdżący” na tyle, że nawet Premier Tysiąclecia się nim przejął i powiedział nawet, że jak Marian nie pospierdala, to oni zastosują „plan B”. Nie przejął się tym za to Pancerny Marian, który stwierdził, że: „To dobrze, że prokuratura i ewentualnie niezawisły sąd zajmą się sprawą moich oświadczeń majątkowych i skrupulatnie wyjaśnią wszystkie wątpliwości”. O tym, jaki będzie ciąg dalszy całej tej sprawy, przekonamy się pewnie niebawem, teraz jednakowoż warto zwrócić uwagę na to, że CBA zrzuciło samo na siebie taktyczną głowicę nuklearną, a potem poprawiło napalmem. Oczywistą oczywistością jest to, że CBA złożyło kwity do prokuratury, żeby wysłać Pancernemu Marianowi wyraźny sygnał „albo spierdalasz, albo pójdziesz na dno”. Wiadomym jest, że gdyby się okazało, że Marian się jednak dogada, to niezależna prokuratura od Zbigniewa Ziobry może przeca ukręcić łeb postępowaniu. W tym planie jest tylko jeden malutki (niczym Sfera Dysona) problem. Sprowadza się on do pytania: skoro raport był na tyle „miażdżący”, że CBA zdecydowało się na jebnięcie kwitów do prokuratury, to jak to się, kurwa, stało, że Pancerny Marian pełnił takie, a nie inne funkcje? Już wcześniej padały pytania o to, „gdzie były służby”, jak Banasiowi dawano takie, a nie inne stołki. Albo go nie sprawdzały wcześniej, albo go sprawdzały, ale olano wnioski. Obstawiałem i obstawiam, bramkę numer jeden, bo brak kwitów jest zawsze mniejszym problemem niż tych kwitów chowanie. Już po napisaniu niniejszego kawałka okazało się, że nie miałem racji twierdząc, że jeżeli nikt nikogo nie nagrał, to nie poznamy kulisów sprawy. Gazeta Prawna wynorała kwit, z którego wynika, że Pancerny Marian podał się do dymisji, ale marszałkini Witek uznała, że „podanie się do dymisji” Pancernego Mariana jej nie satysfakcjonuje i odesłano mu przeredagowany dokument, który miał podpisać (czego do tej pory nie zrobił). W zmienionym dokumencie stało, że Marian Banaś się katapultuje z NIK, jednocześnie wyznaczając wiceprezesa NIK, Tadeusza Dziubę, do zastępowania go od chwili złożenia rezygnacji (wierny żołnierz PiSu). Teraz nastąpi moje gdybanie, bo nie jestem specjalistą od NIKu. Na pierwszy rzut oka to, co zrobiła marszałkini, było dość dziwne. Skoro bowiem PiSowi zależało na jego rezygnacji, to czemu jej nie przyjęto? Obstawiam, że chodziło o „ciągłość władzy”. Rezygnacja Banasia jest dla PiSu problemem dlatego, że do powołania szefa NIK potrzebna jest zgoda Senatu, a tego PiS nie odbił (przynajmniej na razie). Nie wiem, jak długo wiceprezes może zastępować prezesa NIK, ale być może gdzieś są jakieś kruczki prawne, które można by było wykorzystać celem wydłużenia tego okresu. Senat by sobie mógł blokować kolejne kandydatury, a PiS by sobie w międzyczasie meblował NIK wedle uznania. Obstawiam, że najprawdopodobniej wszystko rozbiło się o to, że wiceprezes nie posiada uprawnień prezesa. Nie zmienia to, rzecz jasna, faktu, że odesłanie oryginału „dymisji” do Mariana Banasia było, delikatnie rzecz ujmując, cokolwiek nieprzemyślane. Choć tu pewnie chodziło o to, że PiS był na tyle pewny tego, że Pancerny Marian został spacyfikowany, że nikt nie wziął pod rozwagę scenariusza pt. „Marian zaczyna wierzgać”. Na sam koniec niniejszego kawałka Przeglądu napiszę jedynie tyle, że ciekawym, ile jeszcze plot twistów nam władze sprezentują w ramach tego konkretnego fuckupu.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Sygnalizowałem wcześniej, że pochylę się nad Chłopakiem z Biedniejszej Rodziny (aka Patryk Jaki, aka Człowiek z Marketingu Politycznego), tak więc zapnijcie pasy. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Chłopak z Biedniejszej Rodziny, stał się ostatnio Doktorem Chłopakiem z Biedniejszej Rodziny. Gdybym był złośliwy napisałbym, że w takich okolicznościach przyrody nawet Patryk Jaki nie byłby się w stanie nie obronić. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że widywałem już bardziej spektakularnych doktorów i profesorów (chciałbym w tym miejscu pozdrowić Andrzeja Zybertowicza, Zdzisława Krasnodębskiego i Piotra Glińskiego). Od razu nadmieniam, że nie będę się tu pastwił nad, ekhm, listem, który boy in whose family home did not overflow, napisał do współeuroposłów. Gdyby ktoś miał wątpliwości odnośnie tłumaczenia, które się tu znalazło, to taki ktoś powinien mieć świadomość tego, że tekst był tłumaczony przez profesjonalnego tłumacza G.O. Ogle, tak więc japa, bo was, kurwa, pozwę! W ten oto sposób gładko przeszliśmy do tego, nad czym będę się pastwił. Patryk Jaki sfochował się tak bardzo za to, że śmiano się z jego listu, że pozwał Wyborczą za swoje własne błędy językowe. W ćwicie, w którym informował o pozwie oznajmił, że (opisywanie jego baboli) to: “stara ubecka metoda”. Domyślam się, że na nauczycieli od angielskiego padł blady strach, bo nagle dowiedzieli się, że nie tylko są roszczeniowcami, ale też ubekami, no ale to tylko dygresja. W ćwicie tym znalazł się również fragment, który był kolejnym przejawem automitologizacji w wykonaniu Chłopaka z Biedniejszej Rodziny. Chodzi mi, rzecz jasna, o fragment, w którym Jaki wspomina, że: “dziś mnie już stać na walkę z nimi.”. Przyznam szczerze, że czytając ten ćwit “na świeżo” uznałem, że to pojedynczy występ, ale potem okazało się, że był to wstęp do kolejnego oświadczenia, które było jeszcze bardziej bezczelne od jego ściem odnośnie tego, że “w domu się mu nie przelewało”. Jednocześnie to kolejne (bezczelne) oświadczenie rzuca sporo światła na to, dlaczego Jaki twierdził, że pochodził z biedniejszej rodziny. Otóż (mam wrażenie, że nadużywam “otóż” w tym Przeglądzie, ale będziecie musieli jakoś z tym rozdać). 29 listopada na FB Jaki oświadczył: “Pozwałem Facebooka. Przez lata w sieci trwała zorganizowana akcja zniesławiania mnie. Regularnie podawano zmontowane „moje” wpisy z błędami(aby pokazać jaki głupi) (...). Wiele mnie kosztowało powstrzymanie się w tym momencie przed dość oczywistym komentarzem odnoszącym się do tego, że byłoby to wyważanie drzwi otwartych przez podmiot liryczny wyżej wymienionego oświadczenia. O ile początek był  zarówno bezczelny (o czym za moment), co śmieszny, to już kolejny akapit był, kurwa, przejawem typowej dla Chłopaka z Biedniejszej Rodziny bezbrzeżnej wręcz, kurwa, bezczelności. Gotowi? No to jedziemy dalej: “Jak byłem ministrem nie było mnie stać na tyle kosztownych procesów. Jednak teraz nie odpuszczę nikomu.”. Byłaby wielka szkoda, gdyby ktoś po raz kolejny zerknął w oświadczenie majątkowe Ministra, Którego Nie Było Stać Na Procesy. Z oświadczenia majątkowego z 2018 roku możemy wyczytać, że Minister, Którego Nie Było Stać na Procesy, miał 230 tysięcy PLN-ów oszczędności, 180 tysięcy PLN-ów w akcjach (nie wiadomo, ile tych akcji ma ze względu na to, że oświadczenie zostało nabazgrane, tak, jakby Jaki jeszcze nie wiedział, którym rodzajem doktora chce zostać). Biedny Minister miał również 50-metrowe mieszkanie warte 200 tysięcy (spłacone). Jeżeli chodzi o zarobki, to Biedny Minister w 2008 zarobił 209 tysięcy złotych (+ 4 tysie z GPW [acz nie dam sobie głowy uciąć za to, że to na pewno GPW ze względu na bazgroły]). Być może ja mam skrzywioną percepcję (bo Podkarpacie i w ogóle), ale wydaje mi się, że to, kurwa, sporo szekli jest. Wydaje mi się również, że pierdolenie “nie było mnie stać na kosztowne procesy” to nic innego, jak, no cóż, pierdolenie. Wpis jest w chuj bezczelny nie tylko dlatego. Bo owszem, w Polsce nie wszystkich stać na procesy. Na ten przykład, Anna Dryjańska musiała zorganizować zbiórkę, bo nie było jej stać na koszty sądowe, kiedy chciała wytoczyć proces Bogu Imperatorowi Researchu, Rafałowi Ziemkiewiczowi. Wydaje mi się, że w kontekście powyższego ktoś, kto zarabia ponad 200 tysięcy zetów rocznie (i ma 400 koła oszczędności), powinien się powstrzymać od wygłaszania opinii w temacie tego, że “nie stać go na wytaczanie kosztownych procesów”. Idźmy dalej. Jak to jest, że Patryk Jaki, który tak wiele mówił o potrzebie reformy sądownictwa, będąc świadomy tego, że w Polsce nawet kogoś zarabiającego ponad 200 tysięcy zetów rocznie, nie stać na procesy – absolutnie nic w tym temacie nie zrobił? Czemu wspomniał o tym dopiero po tym, jak przestał być ministrem (a przestał nim być, bo dopchał się do paśnika w Europarlamencie)? Jak to możliwe, że cierpiąc ze względu na “ubeckie metody”, ani razu nie wspomniał o tym, że nie może się procesować, bo go nie stać? Gdybym był złośliwy (a, jak wielokrotnie to podkreślałem, nie jestem), to zwróciłbym uwagę na to, że tego rodzaju pytania powinni Zbyt Biednemu ex-Ministrowi zadać dziennikarze, bo ich niezadawanie kończy się tym, że ludzie pokroju Patryka Jakiego robią zajebiste kariery polityczne. Wydaje mi się, że wiem, skąd się wzięły utyskiwania Jakiego nad tym, że się w jego domu rodzinnym nie przelewało. Dotychczas wydawało mi się, że to po prostu ordynarna ściema kogoś, kto wie, że wizerunek self-made-mana, który osiągnął sporo walcząc z elitami, przyda się mu w polityce. Teraz zaczynam mieć niejasne przeczucie, że on w to chyba sam wierzy. Jako dziecko miejskiego notabla napatrzył się pewnie na dzieci innych notabli (zapewne znacznie lepiej sytuowanych) i wyszło mu, że w porównaniu do nich, to on jest biedny jak mysz kościelna. Jedno jest pewne, o realnej biedzie Chłopak z Biedniejszej Rodziny nie ma, kurwa, żadnego pojęcia i dlatego buduje te swoje bieda-narracje. Wiem, że się już pewnie najedliście, ale w kontekście oświadczenia Bieda-Ministra, trzeba poruszyć jeszcze jedną kwestię. Konkretnie zaś to, że ktoś pokroju Jakiego, ma czelność wypowiadać się w temacie tego, że mu, kurwa, fejki przeszkadzają, bo to trochę tak, jakbym ja nagle zaczął narzekać na to, że ludzie w internecie są dla siebie coraz bardziej złośliwi (choć w moim przypadku byłoby to zrozumiałe o tyle, że przecież nie jestem złośliwy). Te utyskiwania Jakiego są o tyle, kurwa, absurdalne, że do debunkowania (w czasie rzeczywistym) produkowanych rzez niego fejkowych narracji potrzebny byłby osobny portal i zespół zadaniowy. W teorii, mogliby się tym zajmować dziennikarze z szerokopojętego AntyPiSu, ale ci są za bardzo zajęci szerokopojętym “czym innym” (np. hejtowaniem lewaków w Sejmie). Zupełnie bez związku z fejkami, przypomniało mi się udawane oburzenie Chłopaka z Biedniejszej Rodziny wspierane całą mocą rządowych mendiów. Co prawda Patryk Jaki oburza się na wiele rzeczy, ale chodzi o konkretną sytuację, w której usiłowano budować narrację, w myśl której Trzaskowski obrażał powstańców warszawskich (rzecz się działa, w trakcie kampanii [czy tam prekampanii] samorządowej). Wyciągnięto z przysłowiowej dupy spot z roku 2009, w którym Żebrowski krzyczy “za Rafała” i zostaje rozstrzelany i “odpalono go” w okolicach rocznicy Powstania Warszawskiego, żeby się wszyscy jeszcze bardziej oburzyli. To, że spot nie miał, kurwa, żadnego związku z Powstaniem Warszawskim, nie przeszkadzało ani Jakiemu, ani rządowym mediom, tak samo jak to, że Żebrowski tłumaczył, że było to nawiązanie do Kordiana. Aczkolwiek, może mieliśmy tu do czynienia z kolejnym przejawem prawicowej historii i prawica uznała, że “Kordian” opowiadał o Powstaniu Warszawskim? W kontekście powyższego oburzenia powinniśmy się cieszyć z tego, że Jaki nie trafił na spot, w którym Żebrowski był przebrany za Geralta, bo wtedy pewnie tłumaczono by nam, że Trzaskowski obraża starszych ludzi. Na sam koniec rozważań o Bieda-exMinistrze pozwolę sobie na uwagę natury ogólnej. Ja wiem, że ja już o tym wspominałem, ale przysłowiowy chuj mnie strzela, jak widzę nieudolność dziennikarzy, którzy nie są sobie w stanie poradzić z Jakim. Warto również wspomnieć o nieudolności polityków, którzy idąc do mediów, żeby się tam napierdalać z Jakim, absolutnie się do tych napierdalanek nie przygotowują, dzięki czemu armia internetowych influencerów Jakiego może pokazywać wszystkim, że “Jaki znowu zaorał”. Jakiemu poświęciłem już sporo liter na swoim blogu. W jednej z notek tłumaczyłem, żeby nie traktować go jak kretyna tylko dlatego, że kiedyś popierdalał w dresach. Wspominam o tym dlatego, że domyślam się, że to właśnie jest przyczyna, dla której nikomu nie chce się poważnie zabrać za Jakiego (programy publicystyczne, w których ktoś go zgrilłował można policzyć na palcach jednej ręki) i nikomu nie chce się przygotowywać do “debatowania” z nim. Jeżeli bowiem uważa się kogoś za ograniczonego głąba, który nie do końca jest świadom swoich ograniczeń, to przecież nie ma sensu się przygotowywać do starcia z nim, nieprawdaż? Od momentu, w którym napisałem tamtą notkę minęło dwa lata. W międzyczasie kariera Jakiego się rozwijała w dość zawrotnym tempie (co prawda przejebał kampanię w Wawie, ale sam fakt, że go tam wystawiono [+środki, które przeznaczono na “Bitwę Warszawską”] świadczy o tym, że w Zjednoczonej Prawicy traktują go cokolwiek poważnie), a spora część antyPiSu (w tym dziennikarzy) patrzy na tę karierę i zastanawia się nad tym, jak to możliwe, żeby (tu wstaw dowolny epitet opisujący średnio rozgarniętą jednostkę) robił taką karierę. Do takich rozważań dodawane jest, rzecz jasna, “o tempora, o mores”, no bo jak to możliwe, że ten durny suweren głosuje na Jakiego...


Skoro zaś poruszony został temat biedy, to warto wspomnieć o tej realnej, która może być udziałem większości ludzi, którzy będą skazani na głodowe emerytury. O pomyśle zniesienia limitu 30-krotności składek ZUS i o pomyśle wprowadzenia maksymalnej emerytury już pisałem. Oba pomysły skrytykowałem, ale w tym miejscu muszę przyznać, że jestem wdzięczny razemitom za rozpętanie gównoburzy swoim pomysłem wprowadzenia emerytury maksymalnej, bo wywołało to dość ciekawe reakcje. Pierwszą z nich była wymiana ćwitów między jednym z ćwiternautów a Markiem Borowskim. Marek Borowski wypowiedział się w temacie zniesienia limitu i wprowadzenia emerytury maksymalnej: “Zlikwidowanie tzw. 30-krotności wraz z wprowadzeniem limitu dla przyszłych emerytur to koniec systemu zdefiniowanej składki, który jest jednym z największych sukcesów gospodarczej transformacji w Polsce. Drastycznie zmniejszy to wiarygodność programu PPK już na jego starcie.” Odpowiedział mu ćwiternauta: “Ten system jest nie do utrzymania tak czy owak, bo oznacza głodowe emerytury dla milionów ludzi. Nie z pokolenia Pana Senatora, ale z mojego niestety już tak.” i w tym momencie Marek Borowski pozwolił sobie na chwilę szczerości: “To prawda. Dlatego – niestety – trzeba oszczędzać dodatkowo, z własnej kieszeni, zapewniając jedynie minimalne emerytury na jakim takim poziomie.”. Tego rodzaju “złote rady”, są zawsze na propsie. Szczególnie wtedy, gdy ich autorem jest ktoś, kto w oświadczeniu złożonym na koniec kadencji 2015-2019 miał napisane, że jeżeli chodzi o oszczędności zgromadzone w walucie polskiej, to on miał 1.059.800 zeta. Jak mniemam, Marek Borowski wszystko to sobie odłożył z zapierdalania na śmieciówkach w jakiejś agencji ochrony, względnie odłożył z minimalnej krajowej. Kurwa, tego rodzaju oderwanie od rzeczywistości porównywalne z darwinizmem społecznym (aka “trzeba sobie odkładać”) to jest jednak zjawiskowa sprawa. Osobną kwestią jest to, że człowiek, który najwyraźniej doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że system emerytalny jebnie, nie przejmuje się tym zbytnio. Jeżeli zaś się przejmuje, to jakoś tak trudno dostrzec efekty tego przejmowania się. Mam, kurwa, niejasne przeczucie, że spora część elity politycznej ma wyjebane na to, że za “dziesiąt” lat system emerytalny jebnie, bo wiedzą, że - ujmując rzecz delikatnie – to nie będzie ich problem. Na ich emerytury będzie się miał kto składać, tak więc nieszczególnie obchodzi ich to, że za 40 lat ludzie będą jedli szczaw i mirabelki (o ile chuj tego wszystkiego nie strzeli w ramach katastrofy klimatycznej). Tak na dobrą sprawę, jedynym “rozwiązaniem” było to, że wprowadzono  kapitał początkowy, który wprowadzono tylko i wyłącznie po to, żeby wypłacać niższe świadczenia. To jest swoją drogą dość ciekawe. Krytykowano pomysł wprowadzenia maksymalnej emerytury dlatego, że ludzie płacący wysokie składki (ujmując rzecz kolokwialnie) “nie dostaliby swoich pieniędzy z powrotem”. Ci sami ludzie nie przejmują się zupełnie tym, że ludzie płacący niższe składki, prawie na pewno nie “dostaną swoich pieniędzy z powrotem” i doradzają im odkładanie sobie “gdzie indziej”. Tu gdzieś na pewno jest ironia, ale chyba tego nie dostrzegam. Drugą wypowiedzią, nad którą chce się pochylić w kontekście emerytury maksymalnej, jest w chuj nieudolna próba Premiera Tysiąclecia zajścia lewaków “z lewej flanki”. W trakcie jednego z wywiadów Premier Tysiąclecia powiedział: "usłyszałem o tym, że ta maksymalna emerytura gwarantowana miałaby wynosić kilkanaście tysięcy złotych, to ja dziękuję za taką wrażliwość społeczną, która powoduje, że mielibyśmy głosować za maksymalnymi emeryturami na tym poziomie (...) Emerytury na poziomie kilkunastu tysięcy złotych jako te maksymalne wydawały nam się zdecydowanie za wysokie”. I wszystko byłoby, kurwa, super, gdyby nie fakt, że o ile mnie pamięć nie myli, pomysł PiSu o zniesieniu 30-krotności limitu ZUS w ogóle nie zakładał emerytur maksymalnych. Innymi słowy Premier Tysiąclecia krytykując lewicę za to, że sobie wymyśliła “zbyt wysokie emerytury” zapomniał o tym, że gdyby zniesiono limit tak, jak sobie to wymyślił PiS, to część emerytur byłaby znacznie wyższa od tych zaproponowanych przez lewicę. Tak więc, PiS nie mógł poprzeć pomysłu lewicy dlatego, że emerytura maksymalna, niższa niż ta, które wyprodukowałby projekt ustawy autorstwa PiS, byłaby “zdecydowanie za wysoka”. I znowuż, gdzieś tu pewnie jest jakaś ironia, ale nie jestem w stanie jej znaleźć.


Zanim przejdę do kolejnego kawałka Przeglądu, potrzebny będzie wstęp teoretyczny: “Filtrosorpcyjna Odzież Ochronna (FOO-1) – filtracyjny strój ochronny będący obecnie na wyposażeniu Wojska Polskiego. Zaprojektowany jako następca strojów OP-1 i L-2.  FOO-1 przeznaczona jest do indywidualnej ochrony żołnierza przed skażeniami chemicznymi, biologicznymi i promieniotwórczymi, występującymi w postaci par, aerozoli i pyłów. Przystosowana jest do użycia łącznie z maską przeciwgazową MP-5. Strój podobnie jak nowoczesne stroje ochronne ma strukturę dwuwarstwową: warstwę wierzchnią stanowi tkanina mundurowa o wykończeniu wodoodpornym i oleofobowym, a warstwę wewnętrzną – materiał filtrosorpcyjny. Rękawice i buty są wykonane z gumy butylowej.” Zgadliście, będzie o Michalkiewiczu. Polska fringe-prawica wielokrotnie udowadniała, że jest w stanie wyrzygać się dosłownie na wszystko i napisać dowolni chujowy tekst dla poklasku ziomberiady, która uważa, że “wolność słowa” oznacza wolność do obrażania każdego “innego”. Niemniej jednak, to co odpierdolił Michalkiewicz, to nowa lepsza jakość, nawet jak na realia skrajnej prawicy. Historię dziewczynki, którą była uwięziona przez księdza przez dłuższy czas, w trakcie którego była wielokrotnie gwałcona i zmuszona do aborcji znają chyba wszyscy (jeżeli ktoś chce się czegoś więcej dowiedzieć, to polecam „Z nienawiści do kobiet” Justyny Kopińskiej). Ofiara (teraz to już dorosła kobieta) walczyła o odszkodowanie z zakonem, do którego należał ksiądz-pedofil. Zasądzono odszkodowanie w wysokości miliona złotych (chuj wie, jak skończy się ta sprawa, bo zakon złożył do Sądu Najwyższego skargę kasacyjną). Tego było zbyt wiele dla Michalkiewicza, który zbluzgał ofiarę. Nie mam zamiaru cytować tej wypowiedzi (z przyczyn, których chyba nie trzeba tłumaczyć), jeżeli ktoś jej nie zna, to w Źródłach będzie link do artykułu. Ciąg dalszy był taki, że ofiara księdza pedofila pozwała Michalkiewicza i wygrała z nim w sądzie. Rzecz jasna, jak przyznało na odważnego prawicowca, Michalkiewicz nie odbierał wezwań do sądu. Kiedy zorientował się, że na konto wjechał mu komornik (wyrok został wydany zaocznie) wkurwił się i ujawnił dane ofiary. Nikomu chyba nie trzeba tłumaczyć przyczyn, dla których skrajnie prawicowy publicysta (który doskonale zdaje sobie sprawę z tego, kim są jego odbiorcy) ujawnił te dane. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że znaleźli się obrońcy Michalkiewicza, którzy tłumaczyli, że to nie tak, że on ujawnił te dane, bo dawno temu zrobił to “Fakt” (o czym sam Michalkiewicz wspomniał w swoim wpisie). Tak sobie myślę, że skoro zdaniem Michalkewicza i jego wyznawców personalia ofiary księdza pedofila były powszechnie znane, to po chuj je w ogóle publikował? Przecież wszyscy by się domyślili “z kontekstu” o kogo chodzi, nieprawdaż? Jeżeli komuś się wydaje, że w takiej sytuacji wszyscy zgodnie potępią typa, który ujawnił personalia ofiary (po to, żeby poszczuć na nią ameby, które go czytają), to taki ktoś ma rację – wydaje mu się. W tej sprawie nie mogło bowiem zabraknąć głosu innego prawicowego publicysty, który nie tak dawno temu przejebał proces z Anną Dryjańską. Rzecz jasna, chodzi o Rafała Ziemkiewicza, który tocząc ćwiterowy bój z Kataryną, zachował się niewiele lepiej od Michalkiewicza. Sugerował on między innymi, że ofiara księdza pedofila “złupiła Michalkiewicza na 188 tysięcy”, że “sczyściła mu konto”. Dodał również, że być może rację ma Michalkiewicz, który twierdził, że ksiądz tylko  “współżył” z 13-latką i że nie wierzy w to, że ofiara była bita, więziona i zmuszona do aborcji. Tak, dobrze przeczytaliście, zdaniem Ziemkiewicza, dorosły mężczyzna może “współżyć z 13-latką”. W swoich tyradach był łaskaw porównać Michalkiewicza do ofiar pogromów. Wspomniał również  o tym, że cała sprawa (w domyśle, pozywanie zakonu Chrystusowców) mogła być efektem tego, że kobieta jest wykorzystywana przez prawników i lewicę. O tym, że była wykorzystywana przez księdza, Ziemkiewicz woli nie wspominać, bo nie pasuje mu to do snucia kolejnych idiotycznych narracji. Nie jest to pierwszy tego rodzaju wyskok Ziemkiewicza, bo przy okazji swojego pamiętnego ćwita o “wykorzystywaniu nietrzeźwej” zaczął pisać alternatywną historię, w myśl której ofiara gwałtu (sprawcą był ksiądz [chyba zaczynam dostrzegać prawidłowość w twórczości Ziemkiewicza]), to wcale nie była ofiara gwałtu, tylko kobieta, która poszła z księdzem do łóżka, a potem oskarżyła go o gwałt, żeby go oskubać z pieniędzy. Mógłbym to jakoś spointować, ale pointa składałaby się z samych wulgaryzmów więc trochę mi się, kurwa, nie chce.
   

Jeden z najbardziej rozpoznawalnych gwałcicieli (którego ofiarą padła 13-latka), został zaproszony przez Łódzką filmówkę. Część studentów nie bardzo wiedziała, po chuj go w ogóle zaproszono i się nieco faktem zapraszania gwałciciela wkurwiła. Efektem wkurwu był apel/petycja skierowana do władz uczelni. Sygnatariusze petycji zasugerowali władzom uczelni, żeby się, kurwa, ogarnęły. Co zrozumiałe, władze uczelni olały apel, bo jak można było przeczytać w oświadczeniu tychże władz: uczelnia ma wielki dług względem gwałciciela. W oświadczeniu można było przeczytać również, że gwałciciel 13-letniej dziewczynki jest najwybitniejszym absolwentem tejże filmówki. Muszę przyznać, że jest to bardzo odważna deklaracja. Z oświadczenia mogliśmy się dowiedzieć również tego, że gwałcicielowi 13-letniej dziewczynki filmówka nadała tytuł doktora honoris causa. Cebulą na torcie był fragment, w którym stało, że rektor nie czuje, że ma jakiekolwiek prawo do moralnej oceny życia gwałciciela 13-letniej dziewczynki, bo na jakiej podstawie miałby ją sobie wyrobić? Mimo tego oświadczenia, sprawa nie chciała przyschnąć i koniec końców z wizyty zrezygnował sam gwałciciel. Jak zwykle przy okazji tego konkretnego gwałciciela, okazało się, że ma on całkiem sporą grupę obrońców. Ciekaw jestem, czy obrońcy ci wkurwiają się czytając wypowiedzi obrońców (rzecz jasna nie chodzi o obrońców w sensie prawnym) księży pedofilów. Ciekaw jestem, co sądzili na temat przewrócenia pomnika Jankowskiego. Ciekaw jestem, co sądzili na temat filmu Sekielskiego. Ciekaw jestem, czy kiedyś do nich, kurwa dotrze, że gwałciciel jest gwałcicielem niezależnie od tego, czym zajmował przed zgwałceniem ofiary. Nie ma znaczenia to, czy gwałciciel jest reżyserem, księdzem, politykiem, czy też czyimś dobrym znajomym, „który na pewno by tego nie zrobił”.

Źródła:






https://www.rmf24.pl/fakty/polska/news-jaroslaw-kaczynski-o-sprawie-banasia-nasza-zasada-jest-prost,nId,3222770




https://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/nieczytelne-oswiadczenie-majatkowe-patryka-jakiego,942638.html

Profesjonalne tłumaczenie:






https://natemat.pl/251317,pedofilia-michalkiewicz-z-radia-maryja-odpowie-za-slowa-o-ofierze-ksiedza