czwartek, 30 maja 2019

Ale jak to?

Jestem się w stanie założyć o wiele, że tytułowe „ale jak to?” kołatało się po głowach sporej części komentatorów/polityków po tym, jak zobaczyli wyniki sondażu exit poll. Of korz, rano (po tym, jak PKW przeliczyło już większość głosów), „ale jak to?” zostało zastąpione przez „o, kurwa”, ale to już osobna kwestia. No dobrze, ale jak to się stało, że wybory wygrała Zjednoczona Prawica, a nie Koalicja Europejska? Dotychczasowi apologeci Zjednaczania Opozycji zaczęli to „wyjaśniać” już po ogłoszeniu wyników exit poll. Tymi „wyjaśnieniami” zajmę się w dalszej części, teraz mogę jedynie zaspoilerować, że sposób, w który „wyjaśniali” porażkę (budowane przez nich narracje) był jedną z przyczyn, dla których Zjednoczona Prawica te wybory wygrała (nie, nie mamy tu do czynienia z żadnym zapętleniem czasowym, oni po prostu piszą to samo od paru lat).


Powróćmy do tytułowego pytania. Ale jak to się stało? Przecież sondaże były mocno niejednoznaczne, przecież nawet rządowe media klarowały, że ZP i KE idą „łeb w łeb”. Przecież cześć prorządowych publicystów zaczęła tłumaczyć, że może i lepiej te wybory przegrać, ale dzięki temu wygrać jesienne. Nie wierzycie? Przedstawiam wam Eryka Mistewicza (kronikarski obowiązek każe wspomnieć, że ów jegomość praktycznie za każdym razem jest prorządowym komentatorem): „Jest za to w marketingu politycznym bardzo ciekawy mechanizm, który sprawia, że mądry chciałby te wybory niewielką różnicą głosów... przegrać. Niewielką – jeden procent, półtora. Odstąpić glorię i chwałę zwycięzcy stronie przeciwnej. Ustąpić miejsca. Lepiej stracić jedno miejsce w Parlamencie Europejskim teraz, ale rozegrać perfekcyjnie, na swoją korzyść, jesienne wybory, mobilizując wówczas tych, którzy teraz do wyborów nie pójdą. A to następne wybory zadecydują o kierunku rozwoju kraju.”. Jeszcze inni, ci, którzy teraz najgłośniej nawijają „a nie mówiłem”, dołączali do swoich „analiz” przedwyborczych taki jeden, niewinny dodatek. Przeważnie było to coś w rodzaju „eurowybory są dla PiSu najtrudniejsze”. Ten niewinny dodatek był najzwyklejszym w świecie dupochronem dla kogoś, kto chce mieć zawsze rację. Dzięki temu dodatkowi, po zwycięstwie Zjednoczonej Prawicy można powiedzieć „a nie mówiłem, że wygrają?”. Po porażce zaś można by było powiedzieć „a nie mówiłem, że eurowybory są dla nich najtrudniejsze?”. Równie dobrze ja mógłbym napisać, że  „26 maja będzie słoneczna pogoda”, a potem dodać, że „ale pamiętajcie o tym, że bywały takie lata, w których 26 maja padało!”. Podsumowując, nikt tak do końca nie wiedział kto wygra, ale niektórzy starali się sprawiać wrażenie takich, którzy wiedzą co się stanie.


No dobrze, ale co tak właściwie się stało? W telegraficznym skrócie? Stała się polityka. W trakcie kampanii widać było wyraźnie, że PiSowi/Zjednoczonej Prawicy bardzo zależy na zwycięstwie, zaś KE nie miałaby nic przeciwko temu, żeby wygrać. W mniej telegraficznym skrócie (a domyślam się, że spodziewaliście się czegoś więcej od „zwyciężył lepszy”). Gdybyśmy mieli podsumować (najprościej jak się da), przekaz obu głównych graczy, to w przypadku ZP byłoby to prawie na pewno coś związanego z 500+ (względnie, jakieś inne transfery społeczne). Z kolei w przypadku KE byłoby to coś w rodzaju „jebać PiS” (+ obietnica rozliczenia PiSu). Warto w tym miejscu przypomnieć o tym, że publicyści z anty-PiSu sami (z uporem godnym lepszej sprawy) non stop przypominają o tych transferach społecznych (rzecz jasna, robią to z właściwą swej kondycji intelektualnej delikatnością), no ale to tylko dygresja. Jeżeli zaś chodzi o obietnice, to ZP obiecywało dalsze transfery społeczne (Reed Richards Zjednoczonej Prawicy – Jarosław Gowin twierdził co prawda, że on ma nadzieje, że już ich nie będzie, ale chyba nikt nie ma złudzeń co do tego, że Gowin ma tam generalnie niewiele do gadania), jednocześnie strasząc, że „ich przeciwnicy to pewnie zabiorą, albo będą tak chujowo rządzić, że pieniędzy nie wystarczy”, zaś narracja KE sprowadzała się do tego, że „chyba raczej nie zabierzemy tego co oni dali”. „Chyba” jest kluczowe dlatego, że w obrębie koalicji opinie były mocno podzielone, zaś każda taka „różnica zdań” była momentalnie nagłaśniana przez rządowe media i drony (i ciężko mieć do nich pretensje o to, skoro oponent sam dostarczał amunicję). Teraz należy sobie zadać pytanie, który z tych przekazów jest bardziej atrakcyjny dla Polaków? Pozwolę sobie w tym miejscu na odrobinę teoretyzowania. Wydaje mi się, że część osób, które zagłosowały na ZP, to ludzie wkurwieni na tę koalicję (względnie ludzie, którzy - eufemizując - nie do końca identyfikują się z tym, co ten podmiot polityczny wyrabia), ale głosują na nią ze względu na to, iż boją się, że po ewentualnej porażce tej partii następcy poupierdalają transfery społeczne/etc. I nie, nie, to nie jest teoria oparta na danych IDzD (Instytut Danych z Dupy), ale na tym, czemu exit poll różnił się tak bardzo od ostatecznych wyników. Skąd się wzięła ta różnica (która sprawiła, że Konfederacja wyjebała się na progu)? Stąd, że:  „13 proc. ludzi odmówiło udziału w ankiecie.”. Fachman z IPSOSu tłumaczył, że oni są przygotowani na odmowy i używają potem specjalnych algorytmów, ale tym razem coś ewidentnie poszło nie tak, bo niedoszacowana była tylko i wyłącznie Zjednoczona Prawica, cała reszta była przeszacowana. Z jakiegoś powodu ludzie nie chcieli się przyznać do tego, że głosują na ZP i tym powodem na pewno nie była duma. Osobną kwestią jest to, że praktycznie żaden z komentatorów nie zwrócił uwagi na to, że część ludzi, która głosowała na ZP w wyborach do PE, mogła głosować na „mniejsze zło”.  


Co się zaś tyczy samych sondaży. Można bezpiecznie założyć, że część pospolitego ruszenia głosujących na PiS/ZP jako „mniejsze zło” zawdzięczamy sondażom przedwyborczym (tym sprzed samiuteńkich wyborów), które wskazywały na to, że KE może wygrać. Z drugiej zaś strony, te same sondaże mogły zdemotywować wyborców, którzy mieli głosować na KE „byle nie wygrał PiS”. No bo skoro PiS i tak przegra, to po chuj ja mam iść głosować na KE? Nie jestem w stanie znaleźć źródła, ale pamiętam, że w trakcie kampanii 2007 Jarosław Kaczyński najpierw cieszył się tym, że PiS prowadzi w sondażach, ale w pewnym momencie zaczął mówić o tym, że te sondaże to celowo są tak robione, żeby mobilizować „wrogi” elektorat. JK musiał doskonale pamiętać to, co stało się w 2005 kiedy sondażowe prowadzenie PO/Tuska nie przełożyło się absokurwalutnie na rezultat wyborów.


Dobra, dosyć pastwienia się nad sondażami. Teraz przyszła pora na to, żebym po raz kolejny posypał głowę obierkami cebuli. W jednej z notek przedwyborczych napisałem byłem o tym, że PiS budował sobie mocno proeuropejską narrację, ale pewnie coś strasznego im wyszło w badaniach, bo w pewnym momencie z powrotem zaczął się pierdolec: Europa zła, CHWDP Niemcom i tak dalej. Nawet Krystynie Pawłowicz się oberwało i się od niej Beata Mazurek „odcięła”. Innymi słowy, uznałem, że narracyjny szpagat był wywołany jakimiś czynnikami zewnętrznymi. No bo przecież oni nie mogli tak sami z siebie, prawda? Przecież te sprzeczne narracje, to musiała być „potrzeba chwili”, prawda? Owszem, prawda, ale ta trzecia Tischnerowska. W trakcie wyborów prezydenckich PiS „kopiował” niektóre pomysły sztabu Obamy. Przykładem może tu byś spot, w którym kandydat Prawa i Sprawiedliwości czytał hejterskie wpisy na swój temat. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że takie „pożyczanie” to w polskiej polityce norma, tak więc nie chodzi o wypominanie którejkolwiek opcji politycznej tego, że korzysta ze skutecznych technik.  Ponieważ po Obamie nastał Trump, można bezpiecznie założyć, że szpece od marketingu politycznego będą próbowali kopiować jego sposób prowadzenia kampanii. Najbardziej charakterystyczne dla Trumpa jest to, że jego wypowiedzi są zajebiście chaotyczne. Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, że stoi sobie jakiś typ przed wyborcami i pierdoli co mu ślina na język przyniesie. W najlepszym przypadku mamy do czynienia ze zbiorem niepowiązanych ze sobą „wrzutek”, w najgorszym jest to chaotyczny zbiór „wrzutek”, które są ze sobą sprzeczne. Skoro więc jest to bełkot, to jak to, kurwa, możliwe, że Trump wygrał wybory? Bo każda z tych pojedynczych „wrzutek” skierowana jest do innej „banieczki”. To jest coś w rodzaju szwedzkiego stołu (przy założeniu, że byłyby na nim jedynie annoying orange's [musiałem] z narracjami). Owszem, jak się to zbierze do kupy, to to nie ma sensu, ale kto ma, kurwa, czas na to, żeby nad tym ślęczeć? PiS podchwycił tę konkretną technikę bardzo szybko. Pamiętacie „wybory Króla Europy”, które odbyły się w marcu 2017? Tak, chodzi o te, które skończyły się spektakularnym zwycięstwem moralnym 1:27. Otóż, po tychże „wyborach” popełniłem notkę, w której zebrałem większość (wszystkich mi się nie udało) narracji/wrzutek, którymi PiS raczył suwerena przed tymiż „wyborami”. Moja lista składała się z 46 różnych narracji/wrzutek (z których, of korz, część się wykluczała wzajemnie), a i tak potem się okazało, że nie udało mi się zebrać wszystkich i czytelnicy dopisywali na fanpeju kolejne. Jak się to zebrało do kupy, to wyszedł z tego jeden, pierdolony bełkot. Tylko, że te narracje nie pojawiały się w kupie. Znowuż, był to szwedzki stół z narracjami/wrzutkami i każdy sobie mógł tam znaleźć coś dla siebie. Podobnie było w trakcie kampanii do PE. Część wyborców (albo ludzi, którzy „może by zagłosowali” [na pewno są takie badania]) wkurwiały rzygi Pawłowicz? No to patrzcie, odcinamy się od niej! No ale przecież część wyborców PiSu to jej fani! Nic się nie stało. Co prawda się od niej odcięliśmy, ale nadal jest w naszym klubie i nie zabraliśmy jej hasła do konta Twitterowego, więc to „odcinanie się” to tak z przymrużeniem oka. Część wyborców PiSu to ludzie o „proeuropejskich” poglądach? Patrzcie na nasze hasło! Jesteśmy Sercem Europy! Część wyborców gardzi UE i uważa tę organizację za ZSRR? Patrzcie! Krytykujemy ich za to, że nas zmuszają do „seksualizacji dzieci” i w ogóle to niech Niemcy się nie odzywają! Wiemy, że większa część społeczeństwa była wkurwiona po tym, co zobaczyła w „Tylko nie mów nikomu?” Patrzcie na nas! Chcemy te wszystkie sprawy badać i walczyć z pedofilią! Część naszych wyborców to tzw. „beton”, który będzie popierał Kościół i ma wyjebane na to, że organizacja ta kryła pedofilów? Będziemy tłumaczyć, że to atak na Kościół i wmawiać ludziom, że więcej pedofilów jest wśród murarzy! I tak dalej i tak dalej. Nie trzeba chyba wspominać o tym, że walka z partią, która stosuje takie tricki jest w chuj trudna? Ok, może uda się „rozjechać” kilka z tych narracji, ale partia ma ich w chuj więcej, bo „u nas narracji mnogo”. Można by np. zrobić listę i próbować odpytywać polityków partii rządzącej z tego, czy przypadkiem nie dostrzegają sprzeczności w tym, co partia serwuje suwerenowi. Tyle, że ciężko sobie wyobrazić program, w którym ktoś czyta z kartki 46 różnych wrzutek. Biorąc pod rozwagę to, jaką charyzmą dysponuje większość polityków partii opozycyjnej, widzowie zasnęli by mniej więcej w okolicach dziesiątej, a mniej więcej w połowie szefostwo stacji telewizyjnej uznałoby, że program trzeba zdjąć z anteny, bo prowadzących popierdoliło, a słupek oglądalności jest ujemny. Tym niemniej, „nie ma takiej rury na świecie, której nie można odetkać”, tak więc przy odrobinie dobrej woli (które, kurwa, ewidentnie zabrakło), na pewno dałoby się wymyślić jakiś kamień na te nożyce. W tym miejscu poczynię pewną dygresję. Jak bardzo opozycji się „nie chce”, że nikt na to nie zwrócił uwagi? To są partie z milionowymi budżetami, które potrafią wydawać ciężkie miliony na to, żeby zajebać ulice billboardami. Żadnej z tych partii nie chciało się na moment przysiąść i podumać „z czym my się tak właściwie napierdalamy?”.


W niniejszej notce nie może zabraknąć pastwienia się nad narracjami fanboyów antyPiSu. Of korz, nie będę się pastwił nad wszystkimi, ale nad dwiema, które są moimi ulubionymi. Pierwszą z nich jest „sprzedały się chuje za pincet złoty” łamane przez „socjal wystarcza! Ich nie obchodzi nic poza tym”. Z całym, kurwa, należnym brakiem szacunku, jeżeli komuś brakowało kasy tak bardzo, że czasami nie dojadał, to bym miał szczerze wyjebane na politykę. W pewnym momencie pojawia się PiS, który dopierdala transferami społecznymi, dzięki którym sytuacja finansowa się poprawia. Ok, ci ludzie nadal nie są bogaczami, ale być może już nie muszą się zastanawiać nad tym czy zapłacić rachunek za prąd, czy też zostać przy opcji „wolę trzy posiłki dziennie do końca miesiąca”. I w tym momencie wchodzą fanboye antyPiSu, cali na biało, i zaczynają wyzywać tych ludzi od pierdolonych nierobów, pasożytów/etc. Potem, po zwycięstwie wyborczym PiSu, zaczynają tłumaczyć, że jestem tępym chamem, którego głos kosztuje 500 złotych. Budowanie tego rodzaju narracji po pierwsze świadczy o ujemnej wrażliwości społecznej, po drugie zaś może doprowadzić do tego, że część ludzi zagłosuje na ZP/PiS, żeby zrobić, kurwa, na złość autorom tych idiotyzmów. Jest to o tyle prawdopodobne, że te wypowiedzi są bardzo szeroko kolportowane po internetach. W tym miejscu pozwolę sobie na krótką anecdatę. Najpierw zacznę od tekstu, który pojawił się na portalu Natemat (lipiec 2016). Tytuł artykułu był następujący: „To nie jest program wspierania rodzin. To jest program rozdawania pieniędzy. 500 plus idzie na samochody, nie dla dzieci”, a potem był genialny lead: „Aż 78 proc. klientów portalu z używanymi samochodami przyznało, że na zakup auta przeznaczy pieniądze z programu "500 plus". – Ja tego nie akceptuję! – mówi dr Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek, główna ekonomistka Konfederacji Lewiatan. To kolejny dowód na to, że pieniądze z budżetu trafiają do osób, które nie powinny ich dostawać.”. Nie mam pewności, ale wydaje mi się, że politycy to podchwycili. W każdym razie – ten rzyg wyszedł daleko poza bańkę natematową. Skąd o tym wiem? Albowiem jedna osoba z mojej rodziny się na to natknęła i prawie ją rozjebało z oburzenia. Opowiedziała mi o znajomych, którzy tak, jak owa osoba mieszkali na takim dość zadupiu i z racji swojego niezmotoryzowania, ilekroć mieli jechać z dzieckiem do lekarza, musieli prosić znajomych o podwiezienie autem (bo transport publiczny kuleje, bo, jak już wspomniałem, zadupie). Po tym, jak wprowadzono 500+, tę rodzinę było stać na to, żeby sobie kupić jakąś „używkę”. I teraz sobie wyobraźmy, że taka rodzina trafia gdzieś w internetach (albo oglądając telewizornie) na wywody jakiegoś dzbana/dzbanicy, z których wynika, że tę rodzinę popierdoliło, bo „pieniądze na dzieci wydają na samochód”. PiS zresztą bardzo dobrze rozgrywa fanboyów, bo domyślam się, że celowo często wspomina o tym, że oni to właśnie ten 500+ wprowadzili, a nie kto inny. Tzn. robią to celowo, żeby z nor powyłazili ludzie i zaczęli pierdolić, że „skurwesyny za moje podatki darmozjadom/etc./etc.”. Takie wypowiedzi można potem pozbierać i rozrzucić po internetach. Nie, nie mam najmniejszych pretensji o to, że ktoś te wypowiedzi cytuje, pretensję powinni mieć do siebie ich autorzy.


Teraz przejdźmy do drugiej mojej najulubieńszej narracji. Otóż, w myśl tejże, ludzie głosują na PiS dlatego, że są po prostu tępi/głupi/chujowo wykształceni/etc. i w ogóle to daleko im do arystokracji rozumu (która wysrywa z siebie te mądrości). Na moment załóżmy, że to prawda. Tzn., że jest tak, jak twierdzi arystokracja rozumu, że na PiS głosują tylko i wyłącznie ludzie głupi/etc. Ja mam w tym miejscu jedno pytanie. Czemu głosują na PiS, a nie na PO? Przecież to debile! Przecież takiemu debilowi wszystko jedno, kto go bajeruje. Czemu więc PiSowi to wychodzi, a PO nie? Nie chciałbym być źle zrozumiany. Ja sobie doskonale zdaje sprawę z tego, że część osób popiera Prawo i Sprawiedliwość dlatego, że są osoby te są ordynarnie robione w chuja. Tylko widzicie, czym innym jest próba wyjaśnienia komuś, że jest robiony w chuja, a czym innym atakowanie go narracją „głosujesz na PiS, bo jesteś idiotą”. Arystokracja rozumu, która wygłasza te mądrości prosi się o odpowiedź z gatunku „sam spierdalaj”. Insza inszość to fakt, że ta sama arystokracja rozumu tłumaczyła, że po wprowadzeniu 500+ budżet momentalnie jebnie. Śmiem twierdzić, że suweren może mieć problemy z zaufaniem komuś, kto się tak „delikatnie” omylił. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że również politycy obozu rządzącego nie mieli pojęcia, jakie efekty będzie miało wprowadzenie 500+. Wszak sam Premier Tysiąclecia w czasach, w których był Wicepremierem, utyskiwał, że to wszystko na kredyt jest. I znowuż, wypowiedzi, w których arystokracja rozumu hejtuje wyborców Prawa i Sprawiedliwości, są skrupulatnie zbierane i rozrzucane po internetach.


Ktoś może powiedzieć, no dobrze, ale PiS to partia populistyczna, więc o czym tu w ogóle mowa? Z przyjemnością takiej osobie zacytuję kawałek narracji z 2007. Narracji autorstwa PO. „W ramach wyrównania szans Platforma zapowiada m.in. wsparcie biedniejszych rodzin, równy dostęp do edukacji, walkę z dyskryminacją w pracy, zmniejszenie dystansu cywilizacyjnego wieś- miasto, prorodzinne ulgi podatkowe (równe na każde dziecko), program wsparcia dla rodzin wielodzietnych, system tanich żłóbków i przedszkoli, przedłużenie urlopu macierzyńskiego z 18 do 22 tygodni, pomoc kobietom w powrocie do pracy.”. Gdybym był złośliwy (a jak już wielokrotnie wspominałem, nie jestem), to bym napisał, że gdyby te wszystkie obietnice zostały zrealizowane (w szczególności zaś wsparcie biedniejszych rodzin), to najprawdopodobniej nie musielibyśmy czytać bredni o tym, że ktoś się „sprzedał za pincet złoty”. Ponieważ złośliwość nie jest czymś, o co można by mnie podejrzewać, napiszę jedynie, że te obietnice brzmiały jak populizm. O ile mnie pamięć nie myli, PO skopało PiSowi dupę w 2007 roku. Być może klucz do sukcesu w starciu z partią Jarosława Kaczyńskiego leży w znalezieniu „swojego” populizmu? (Uwaga, włączam Capslocka) CZY PARTIA RAZEM MNIE SŁYSZY? No, chyba że opozycji zależy głównie na tym, żeby być w opozycji. Względnie, żeby po każdych wyborach zastanawiać się nad tym, co się tak właściwie, kurwa, stało.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Źródła:



https://natemat.pl/185837,to-nie-jest-program-wspierania-rodzin-to-jest-program-rozdawania-pieniedzy-500-plus-idzie-na-samochody-nie-dla-dzieci


https://www.wprost.pl/kraj/115161/Tusk-Polska-zasluguje-na-na-cud-gospodarczy.html



piątek, 24 maja 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #51

Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że zachowania i działania polityków, które przychodzi mi opisywać, są coraz bardziej idiotyczne. O ile do tej pory wskazówka na skali poruszała się ruchem jednostajnie zjebanym, to na finiszu kampanii wskazówka zaczęła się obracać z prędkością, której pozazdrościłaby jej niejedna ultrawirówka. Niniejszym ogłaszam, że w poniższym Przeglądzie będzie co prawda to samo co zwykle, ale znacznie bardziej. Odnosi się to w szczególności do szefa MSWiA, Joachima Brudzińskiego, który miał po prostu rewelacyjny miesiąc.


Ponieważ nie bardzo wiem, jak zagaić niniejszy kawałek, zacznę od cytatu: „Marek Opioła, kandydat na europosła PiS, na wniosek swojej macierzystej partii straci stanowisko szefa sejmowej komisji ds. służb specjalnych. To konsekwencje wykorzystania policyjnego helikoptera w spocie wyborczym”. Czym zajmuje się komisja, której szefował pan Opioła? Otóż, między innymi: „opiniowaniem projektów ustaw i rozporządzeń dotyczących Agencji Wywiadu”, „opiniowanie wniosków w sprawie powołania poszczególnych osób na stanowiska Szefa i Zastępców Szefa Agencji Wywiadu;”, oraz: „opiniowanie kierunków pracy Agencji Wywiadu w oparciu o informacje przedstawiane przez Szefa Agencji Wywiadu”. Innymi słowy, jest to dość newralgiczna komisja. Nie przeszkodziło to partii rządzącej w tym, żeby wrzucać tam wcześniej ludzi pokroju Stanisława (aka „Casanova Miesięcznic”) Pięty i Marka „Who The Fuck is Katarzyna Wielka” Suskiego. Tym niemniej typ, który nie wpadł na to, że używanie policyjnego sprzętu do pierdolonego SPOTU WYBORCZEGO, zgarnia cała pulę. Zastanawiam się nad tym, jak przebiegał proces decyzyjny (użycie w tym kontekście zlepka „proces myślowy” mogłoby nosić znamiona nadużycia semantycznego) w głowie pana Opioły? „TVP zrobiło sobie Black Hawka w 3D? Ja będę miał w spocie prawdziwego!”. Tłumaczenia Marka Opioły były warte szefa sejmowej komisji ds. służb specjalnych: „Często jestem pytany czym zajmuję się jako szef komisji specsłużb. Dlatego z szacunku dla policjantów i żołnierzy postanowiliśmy zainscenizować scenkę z udziałem śmigłowca i oczywiście funkcjonariuszy.” Domyślam się, że gdyby pan Opioła rozpędził się nieco bardziej, okazałoby się, że policjanci mu powinni podziękować za ten spot. Jeżeli ktoś zastanawiał się nad tym, dlaczego polskie służby zajmują się szeroko-pojętym-chuj-wie-czym (np. sprawdzaniem, czy operator z TVN zapłacił za taksówkę), to może już przestać. Domyślam się, że partia rządząca bez problemu znajdzie godnego zastępcę dla Marka Opioły.


Co prawda filmowi „Tylko nie mów nikomu” poświęciłem osobną notkę, ale follow up popełnię w Przeglądzie. Po premierze filmu doszło do czegoś, co się praktycznie w polskich internetach (tzn. w banieczce politycznej) nie zdarza. Otóż, prawica jakoś tak dziwnie zamilkła. W notce dumałem nad tym, że pewnie chodziło o to, że brakowało wytycznych, bo ktoś uznał, że filmu nikt nie obejrzy, więc nie ma sensu się nad nim pastwić. Pomyliłem się, ale niewiele. „W piątek 10 maja, dzień przed premierą filmu "Tylko nie mów nikomu", posłowie PiS o godz. 15.02 dostają SMS-y wysłane z numeru Terleckiego: "Sz. P. W związku z jutrzejszą premierą filmu red. Sekielskiego bezwzględnie proszę o NIEKOMENTOWANIE tego filmu w programach i mediach społecznościowych. Proszę także o nieprzyjmowanie zaproszeń do dyskusji nt. filmu. Wszystkie przypadki pedofilii muszą być bezwzględnie wyjaśnione przez organy ścigania a osoby winne skazane" (pisownia oryginalna). Ten sam SMS, również z numeru szefa klubu PiS, trafia do posłów tej partii w sobotę, w dniu premiery filmu.”. Tak więc, wytyczne owszem były, ale chodziło w nich o to, żeby się, kurwa, nie odzywać. Rzecz jasna, zupełnym przypadkiem, praktycznie wszystkie rządowe publikatory (aka „niezależni influencerzy”) również milczeli. Ja sobie doskonale zdaje sprawę z tego, że w polityce nie ma miejsca na sentymenty i idealizm (co jest swoją drogą straszną chujnią). Tym niemniej, dla partii rządzącej, która nie tak dawno temu tłumaczyła, że w ogóle to „wara od naszych dzieci”, wycieknięcie takiego przekazu dnia to fuckup gargantuicznych wręcz rozmiarów. No bo z jednej strony, to wara od naszych dzieci (bo uznali, że trzeba ponapierdalać w LGBT), ale jeżeli „ochrona dzieci” ma oznaczać nadepnięcie na odcisk Kościołowi, to chuj z dziećmi (może być nawet chuj w koloratce). Na uwagę zasługuje fakt, że praktycznie żaden z influencerów się nie wyłamał. Warto o tym pamiętać, jak PiS odpali przekaz dnia, w którym będzie stało, że dzieci trza chronić przed kolejnym wyimaginowanym zagrożeniem.


Przyszła pora na odrobinkę archeologii. W kwietniu 2019 spłonęła katedra Notre Dame. Przy okazji tego zdarzenia polska prawica dokonała rytualnego zesrania się. Od razu nadmieniam, że będzie tu tylko kilka wypowiedzi, bo gdybym chciał się odnieść do większej ich liczby, musiałbym im poświęcić pewnie kilka Przeglądów. Zacznę od rozpaczliwego wpisu Magdaleny Ogórek (aka „lwica lewicy”, co nie, Polityko?): „Pod posadzką korona cierniowa Chrystusa. Za 4 dni Wielki Piątek. Woda już na pewno zalała skarbiec, gdzie spoczywa relikwia. Za to za rok w okolicy na pewno przybędzie nowy meczet. Siedzę przed tv zdruzgotana.” Tak więc, widzicie, to w ogóle dramat, ale na końcu trzeba było przyjebać w muzułmanów, bo inaczej „target” by się mógł poczuć niedowartościowany. Wpis Ogórek był odpowiedzią na wrzutkę Cesarza Researchu, Rafała Ziemkiewicza: „a tragedia ma wymiar metafizyczny. Nie wierzę, by francuskie państwo w obecnym stanie mogło zagwarantować uczciwe śledztwo co do przyczyn pożaru. Zamykam się.” Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Ziemkiewicz się, kurwa, nie zamknął. Tutaj więc mieliśmy standardowe „Zachód umiera” (w rolach głównych Francja). Poza tym, Ziemkiewicz w piękny sposób zapoczątkował spiskowego pierdolca prawicy (odnoszącego się do Notre Dame). No bo wiecie, skoro francuskie państwo nie jest w stanie zagwarantować uczciwego śledztwa, to wy już doskonale wiecie, kto podpalił katedrę. Jeżeli któryś fan Ziemkiewicza nie załapał tej aluzji (subtelnej, jak MOAB), to Ogórek mu pomogła tym „meczetem”. Jednakże, karuzela spierdolenia dopiero zaczęła się rozkręcać. Trochę później Ryszard Czarnecki uznał, że w całej sprawie brakuje jego głosu i oznajmił, że : „Francuzi po cichu, czy nawet głośno, ale prywatnie mówią, że za tym (pożarem Notre Dame – red.) mogą stać muzułmanie, dla których jest to forma podboju Europy, ale tego we francuskich mediach głównego nurtu się nie uświadczy”. Czemu w mediach francuskich nic na ten temat, albowiem: „jest dość silny kaganiec politycznej poprawności, który wynika także z faktu nie ujawnienia narodowości, czy wyznania różnych przestępców, czy sprawców zbrodni, czy nawet różnych chuligańskich występów”. Ja wiem, że to Ryszard Czarnecki, ale przyznać muszę, że jestem, kurwa, pod wrażeniem argumentacji. Trochę szkoda, że Czarnecki się ogranicza. Przeca mógł powiedzieć, że „Francuzi po cichu, a nawet głośno, ale prywatnie mówią, że za tym (pożarem Notre Dame – Pik) mogą stać Csestriimowie  (albo inni Magowie Prochowi), dla których jest to forma podboju świata, ale tego we francuskich mediach głównego nurtu się nie uświadczy”. Tak nieco zaś bardziej na serio, to wypowiedź Czarneckiego idealnie obrazuje jego absolutne wręcz nieogarnięcie. Otóż, nie mam wątpliwości co do tego, że idiotyzmy o muzułmanach podpalających Notre Dame pan Ryszard wyczytał w internetach. Nie musiały to być polskie, bo pan Ryszard szprecha w obcych językach. Pan Ryszard zobaczył wpisy i nie mógł zrozumieć, dlaczego media francuskie o tym nie wspominają. Skoro polskie mendia narodowe potrafią 24/7 puszczać wszystko, co znajdą w internetach (i nie skalać się przy tym researchem), to z tymi mediami francuskimi coś musi być nie w porządku, prawda? Potem było jeszcze zabawniej. Nie wiem, czy pamiętacie internautę, który w pewnym momencie przypomniał sobie o tym, że ma żonę nauczycielkę? Otóż ów internauta jest również domorosłym eksperymentatorem i specjalistą od ochrony przeciwpożarowej. Internauta wrzucił na swoim koncie filmik z „eksperymentu”, który to eksperyment opisał takimi słowy: „tak wygląda 300 letnia dębowa belka podobna do tej z katedry Notre Dame poddana bezpośrednio działaniom palnika. Kity, że do pożaru przyczyniła się jakaś iskra mogą wciskać swoim lewusom.” Oczyma wyobraźni widzę internautę, który widząc płonącą katedrę Notre Dame, zakrzyknął „tego już za wiele, dajcie mi moją 300-letnią belkę i palnik!”. Rzecz jasna, nie brakowało również wpisów/wypowiedzi, których autorzy tłumaczyli, że... ekhm, w sumie to może po prostu oddam mikrofon Tomaszowi Terlikowskiemu: „Znaki są do tego, żeby je odczytywać. Płonie katedra Notre Dame w Paryżu. Płonie Kościół, płonie Europa. Czas zmierzchu. Jeśli się nie nawrócimy spłoniemy wszyscy”, Tego rodzaju wpisów i „świadectw” było od cholery. Kilka tygodni później ktoś (autor nieznany) je wszystkie podsumował i stwierdził, że płonąca katedra Notre Dame była zapowiedzią „Tylko nie mów nikomu”. Istnieje takie pojęcie, jak „zbiorowa histeria”. Niestety nie oddaje ono wpełni tego, co się odjebało „po prawej stronie” w kontekście pożaru katedry Notre Dame. Tutaj potrzebne jest nowe pojęcie, którym jest „zbiorowy pierdolec”.

UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty

Skoro zaś już jesteśmy przy Kościele, to pozwolę sobie odkopać wypowiedź jednego z purpuratów, którą ów wydalił z siebie w trakcie tzw. „Misterium Męki Pańskiej” (domyślam się, że męką jest słuchanie tych idiotyzmów). Otóż, purpurat (apb Marek Jędraszewski) był łaskaw podzielić się z wiernymi łamiącą wiadomością: „Jeśli przyznajesz się publicznie do Chrystusa, to należysz do ciemnogrodu i nie uznajesz tolerancji, jesteś faszystą, fanatykiem, homofobem. O tym, że tak jest, świadczy olbrzymia fala lewackiego hejtu w odniesieniu do osób, które się modlą”. Przywykłem do tego, że kościelne korpo non stop tłumaczy, że jest zewsząd atakowane. Jednakowoż nie przyzwyczaiłem się jeszcze do purpuratów, którzy używają retoryki zapożyczonej od nacjo-zjebów („lewacki hejt”). Wiem, że  kiedyś o tym wspominałem, ale zwycięskiego składu się nie zmienia. Już jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że gdyby Międlar nie zaczął pyskować przełożonym, to włos by mu z głowy nie spadł za to, że rzygał jadem na lewo. Słowa Jędraszewskiego mnie w tym przekonaniu utwierdzają.


Przy okazji kampanii, PiS zrobił piękny szpagat. Jakiś czas temu partia ta zaczęła budować narrację, w myśl której jest zajebiście proeuropejska (stąd ich hasło „Polska zawałem europy” [czy jakoś tak]) i poukładana/etc. Ta narracja cały czas funkcjonuje gdzieś w tle kampanii. Jednakowoż w pewnym momencie „w badaniach” musiało się pojawić coś, co sprawiło, że przestawiono wajchę i znowu wypuszczono z piwnicy ludzi opowiadających o tym, że UE jest złe (bo Niemce i Francja i tak dalej i tak dalej). Owszem, narracja „proeuropejska” sobie gdzieś tam w tle cały czas funkcjonuje, ale jest raczej mało przekonująca. Obstawiam, że szpagat narracyjny był spowodowany tym, że PiS obawia się niskiej frekwencji. Przy dużej frekwencji warto jest puszczać oko do centrum, ale przy niskiej frekwencji o wiele bardziej opłacalne jest dbanie o tzw. „beton” (z przyczyn, jak mniemam, oczywistych). Jedną z najbardziej rozpoznawalnych ofiar „ucywilizowanej” narracji PiSu była poseł Pawłowicz. Osoby tej nie trzeba nikomu przedstawiać. Przez długi czas PiS miał totalnie wyjebane na to, co wyrabia ta harcowniczka. Ok, czasem ją Prezes Polski przyrównał do JKM-a, ale to naprawdę niewiele. Aż tu nagle się okazało, że zdaniem Beaty Mazurek: „Wpisy Krystyny Pawłowicz są wyłącznie jej opiniami.Nie jest to w jakimkolwiek stopniu stanowisko PiS ani naszego rządu.”. Do słów Beaty Mazurek odniosła się sama Pawłowicz: „Moje wpisy na TT wyrażają wyłącznie moje prywatne zdanie i w żaden sposób nie mogą być łączone ze stanowiskiem rządu ani PIS którego nie jestem członkiem. Jeśli Prawo i Sprawiedliwość odniosło szkody z powodu treści moich wpisów,to jest mi przykro i przepraszam za taki ich skutek”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że co prawda Pawłowicz położyła uszy po sobie, ale wpis Beaty Mazurek musiał być dla niej czymś w rodzaju 17 września, bo kilka dni temu poseł Pawłowicz wrzuciła na ćwitra fotkę swoją i Beaty Mazurek, pod którą to fotką mogliśmy przeczytać między innymi, że: „Jesteśmy zawsze szczere względem siebie i dlatego lubimy się i szanujemy”. Ok, wracajmy do meritum. W tym miejscu muszę przyznać, że chylę czoła przed tym, co potrafi odjebać partia rządząca. Broniarz miał zdjęcie ze Schetynatorem? Z tego na pewno wynikało, że obaj panowie byli w zmowie, a mózgiem stojącym za strajkiem nauczycieli był Schetynator! Pawłowicz dwukrotnie startowała z list PiSu? Z tego absolutnie nic nie wynika, bo nie jest członkiem partii, więc japa, lewaki! Jeżeli mam być szczery, to we wpisie Beaty Mazurek brakowało mi jeszcze „taką posłankę można kupić w każdym sklepie z posłami”.


Na początku maja miała miejsce straszliwa tragedia. Reakcje polskiej prawicy na tę tragedię sugerują, że przeżywała ją ona bardziej niż pożar Katedry Notre Dame. Otóż ktoś wydrukował obrazki, na których „Matka Boska Częstochowska” miała tęczową aureolę. Pierwszy uruchomił się szef MSWiA: „Dziękuję @PolskaPolicja za sprawną akcję z wytypowaniem i zatrzymaniem osoby podejrzewanej o profancję świętego od wieków dla Polaków wizerunku Matki Bożej. Żadne bajanie o wolności i „tolerancji” NIKOMU nie daje prawa do obrażania uczuć ludzi wierzących.” Tak, dobrze widzicie, szef MSWiA tak zbóldupił, że nasłał na autorkę „profanacji” policję. Tak swoją drogą, jeżeli ktoś musi w swoim wpisie zaznaczać, że profanacja dotyczyła „świętego od wieków”, to z tego jasno wynika, że nie był do końca pewny reakcji suwerena, więc wolał przypomnieć, że ten obraz to jest TAKI BARDZO ŚWIĘTY, ŻE KLĘKAJCIE NARODY. Ponieważ szef MSWiA został za swoje działania zjebany na funty, usiłował się bronić z wdziękiem właściwym swej kondycji intelektualnej. Wpisów popełnił sporo, ale mnie przypadł do gustu ten (pisownia oryginalna): „Ci którzy dzisiaj w histerycznym„dygocie”atakuje mnie za działania wobec ludzi obrażających uczucia religijne katolików,chwaliło mnie gdy krytykowałem wydarzenia w Pruchniku albo gdy policja chroniła #MarszRówniści. Wg nich prawa katolików są mniej ważne. Żałosne to bardzo.”. Po pierwsze, niech minister odstawi przymiotniki. Po drugie, „histeryczny dygot” musiał ministrowi bardzo przypaść do gustu, bo umieścił ten zlepek w dwóch ćwitach. Po trzecie i najważniejsze, jest, kurwa, zasadnicza różnica między tym, że ktoś ma ból dupy ze względu na tęczową aureolę, a tym, że ktoś chce napierdalać kamieniami w ludzi dlatego, że zdaniem duchownych (i partii rządzącej) ludzie ci nie powinni się „obnosić ze swoją orientacją”. Ja wiem, że Brudziński nie jest najostrzejszym ołówkiem w piórniku, ale nawet on powinien widzieć różnice między chronieniem ludzi przed „ranieniem uczuć religijnych”, a chronieniem ludzi przed fizycznym zagrożeniem. Jeżeli minister ma problemy ze zrozumieniem tej różnicy, to proponuje mu eksperyment. Eksperyment ów będzie się składał z dwóch etapów. W trakcie jednego z nich, minister będzie przez pięć minut patrzył na obraz z tęczową aureolą. Drugi etap będzie wymagał asysty. Minister będzie musiał poprosić o pomoc jakiegoś 100-kilogramowego Sebka, który przez 5 minut będzie ministra okładał pięściami i kopał. Po eksperymencie minister będzie mógł sam ocenić, co bardziej boli: zranione uczucia religijne, czy też poobijane ciało i połamane kończyny.


Marek Opioła nie był jedynym członkiem partii rządzącej, który postanowił polansować się przy okazji Black Hawków (aczkolwiek był jedynym, który postanowił zrobić sobie taki, a nie inny spot wyborczy). Otóż szef MSWiA uznał, że fajnie by było sobie polatać Black Hawkiem antyterrorystów: „Maszyna, formalnie przeznaczona dla oddziałów antyterrorystycznych, zawiozła szefa MSWiA na wojewódzki Dzień Strażaka w regionie, z którego Brudziński startuje w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Black Hawk lądował na boisku, przerywając mecz juniorów.” Ponieważ źli ludzie zaczęli ministra hejtować, ów postanowił się bronić i stwierdził, że: „Panie Redaktorze myślę,że dzieciaki w Choszcznie gdzie poleciałem (w ramach godzin do wylatania) z Komendantem Głównym PSP, na wojewódzkie święto PSP i OSP raczej były zadowolone z takiej gratki”. Jakby powiedział klasyk, „urocze”. Potem pan minister uznał, że chyba jednak trzeba trochę bardziej na poważnie: „piloci policyjnego Black Hawka muszą spędzić w powietrzu określoną liczbę godzin - jak twierdzi Joachim Brudziński maszyna i tak musiałaby gdzieś polecieć więc jego służbowa wizyta w Choszcznie nie kosztowała polskiego podatnika ani złotówki więcej”. Tak więc, widzicie, nic takiego się nie stało, piloci i tak musieli latać i to, że minister sobie kampanię robił, nic a nic podatnika nie kosztowało. Byłaby wielka szkoda, gdyby w poprzedniej kadencji ktoś z PiSu hejtował wylatywanie godzin przez pilotów, co nie? Cofnijmy się więc do roku 2014, kiedy to Jarosław Zieliński (aka „konfetti”), będąc posłem złożył interpelację w ramach przypierdalania się do WOŚP, w której to interpelacji zapytał między innymi o to „Jakie koszty poniósł budżet państwa w związku z przylotem do Warszawy w asyście samolotów F-16 w dniu 10 stycznia 2010 roku Jerzego Owsiaka na XVIII Finał WOŚP?” Szkoda, że Joachim Brudziński przeleżał tamte lata pod lodem, bo na pewno wytłumaczyłby Zielińskiemu, że wszystko jest w porządku, bo piloci i tak muszą spędzić w powietrzu określoną liczbę godzin. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że widzę wyraźną różnicę między tym, że wojskowe samoloty latają w ramach WOŚP, a sytuację, w której kandydat na europosła robi sobie kampanię obwożąc dupę śmigłowcem ateciaków.


Na początku maja w Szczecinie doszło do pobicia starszego działacza PiS, który roznosił ulotki. Ponieważ działo się to w trakcie kampanii wyborczej, kiedy to oczy polityków zachodzą bielmem przyszłych dochodów, kandydaci do PE z ramienia PiS uznali, że trzeba kuć narrację póki gorąca i że nie warto czekać na rozwój sytuacji. Pierwsze skrzypce grał Joachim Brudziński: „Wczoraj „prawdziwi europejczycy”przy rechocie  tzw.”elit” porównywali katolików i ludzi kościoła w Polsce do świń taplających się w błocie.Dziś ktoś inny pobił mojego starszego kolegę w Szczecinie za rozdawanie moich ulotek. Totalny TT milczy. Gdzie jest granica tego zbydlęcenie?”. Wtórowała mu Beata Mazurek: „Kolejny brutalny atak na przedstawiciela PIS. Taktyka KE totalnej wojny przynosi tragiczne efekty. Czy ulica i zagranica już wam nie wystarczy? Panie Schetyna proszę zatrzymać to szaleństwo. Zamiast złych emocji spierajmy się na argumenty, programy i wizję dla Polski.”. Tak więc, narracja była dość oczywista: to opozycja ponosi odpowiedzialność za pobicie (budowanie tej konkretnej, narracji skończyło się tym, czym kończy się zingorowanie napisu "front toward enemy" na minie Claymore, ale nie uprzedzajmy faktów). Co zrozumiałe, Brudziński i jego partyjni koledzy/koleżanki najebali od cholery ćwitów, które wzmacniały narrację „wina KE”. Ponieważ sprawcę pobicia ujęto bardzo szybko, równie szybko mogła się za niego wziąć prokuratura: „Cytowana przez portal Magdalena Bukowska z Prokuratury Okręgowej w Szczecinie powiedziała, że przestępstwo miało zdaniem śledczych charakter "występku chuligańskiego", a sprawca popełnił je w ramach tzw. recydywy. Nie ustalono, by atak miał podłoże polityczne”. W związku z powyższym, zarówno rzeczniczka Prawa i Sprawiedliwości, jak i szef MSWiA przeprosili opozycję za swoje wcześniejsze wypowiedzi. Przeproszono również opinię publiczną, która została wprowadzona w błąd fake newsami autorstwa tej dwójki. Dobra, znowu sobie pożartowałem. Oczywiście, że wszystkie te wpisy nadal wiszą i nikt, kurwa, nie odszczekał słów o „winie opozycji”. A potem nastąpiło zjawisko pt. „instant karma”. Parę dni temu jeden z miejskich radnych w Busku-Zdroju zaatakował nożem policjantów. Bardzo szybko okazało się, że ów przemiły pan był popierany przez Zjednoczoną Prawice w wyborach samorządowych 2018, ma kupę fotek z politykami tej formacji (między innymi z Patrykiem Jakim), a parę dni wcześniej załapał się na jazdę Szydłobusem. Parafrazując klasyków „brutalny atak polityka związanego ze Zjednoczoną Prawicą na policjanta, taktyka rządu przynosi tragiczne efekty! Panie Kaczyński proszę zatrzymać to szaleństwo!”, względnie: „polityk związany ze Zjednoczoną Prawicą zaatakował nożem policjantów. Gdzie jest granica zbydlęcenia?”. Wszak zrozumiałe jest to, że za to, co stało się w Busku-Zdroju, odpowiedzialność ponosi cała Zjednoczona Prawica, nieprawdaż? Nie muszę chyba dodawać, że Joachim Brudziński, który wcześniej zasrał swoje konto wpisami dotyczącymi pobicia w Szczecinie, atakowi na policjantów poświęcił jeden (podwójny) wpis? Domyślam się, że gdyby nie był szefem MSWiA, to miałby to w dupie, a tak to po prostu nie wypadało. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Beata Mazurek nie poświęciła atakowi na policjantów ani jednego wpisu. Zrobiła jedynie RT Poprzedniczce Premiera Tysiąclecia. Wróćmy do Joachima Brudzińskiego, który po prostu musiał spointować swój wpis o ataku: „Nie ma najmniejszego znaczenia jakie sympatie polityczne były wcześniej prezentowane przez agresora.” Nie no, kurwa, oczywiście, że nie ma to żadnego znaczenia. Chyba, że np. jest jakimś zbójem, który spuszcza wpierdol partyjnemu koledze Brudzińskiego. Wtedy jego poglądy polityczne mają znaczenie, szczególnie gdy nie ma żadnych, bo wtedy można powiedzieć, że to wina opozycji.


I tym optymistycznym akcentem zamykam niniejszy Przegląd. Krótkość wynika z mojego własnego gapiostwa. Otóż jak sobie siadłem do pisania, to sobie pomyślałem, że popiszę sobie spokojnie do weekendu i wrzucę Przegląd w niedzielę. A potem sobie, kurwa, przypomniałem, o tym, że te wybory, co to na nie brałem zaświadczenie do głosowania poza miejscem zamieszkania, to już w tę niedzielę, więc cisza wyborcza się objawia niebawem i wrzucenie Przeglądu w dniu wyborów jest, jakby to ująć, niekoniecznie dobrym pomysłem. Posypuję więc głowę obierkami z cebuli i obiecuję poprawę.


Źródła:



https://dorzeczy.pl/kraj/99980/Czarnecki-o-Notre-Dame-Francuzi-mowia-po-cichu-ze-stoja-za-tym-muzulmanie.html




https://twitter.com/beatamk/status/1120646509891129345






https://twitter.com/MiloszGoclowski/status/1127896560434544640





piątek, 17 maja 2019

Sekielski ante portas!

Zastanawiałem się nad tym, od czego zacząć niniejszy tekst i uznałem, że najlepszy będzie następujący eksperyment myślowy. Wyobraźmy sobie, że polski Kościół jest bezlitosny w walce z pedofilią wśród duchownych. Każdy przypadek (gwałt, molestowanie seksualne/etc.), o którym dowiadują się duchowni, jest od razu zgłaszany organom ścigania. Ponadto Kościół wypłaca odszkodowania ofiarom sam z siebie i nikt nie musi się z nim o to procesować. Jeżeli okazuje się, że ktoś „krył” jakiegoś pedofila, to wobec takiej osoby wyciągane są surowe konsekwencje/etc./etc. Powyższy eksperyment był nam potrzebny dlatego, że hejtująca film Sekielskiego polska prawica (w tym politycy partii rządzącej) zdaje się egzystować w takiej właśnie rzeczywistości. W rzeczywistości tej, takowy film faktycznie można by odbierać, jako próbę przypierdalania się na siłę. No bo ok, udało się znaleźć kilka przypadków takich i owych, ale przecież te przypadki to wyjątki, a nie reguła. Tylko że, kurwa, nie bardzo. Prawda jest bowiem taka, że polski Kościół nie robi w tej sprawie absolutnie nic (poza tuszowaniem spraw). Nie, organizowanie PR-owych eventów w formie jakichś konferencji, na których wzywa się do przebaczenia sprawcom, nie wpisuje się w „skuteczną walkę z pedofilią”. Acz przyznać muszę, że znacznie bardziej od tych rzygów wkurwiają mnie niezwykle-pouczające-wypowiedzi ludzi pokroju Jarosława Gowina :„Uważam, że Kościół w tej sprawie nie zdał egzaminu”. Nie, szanowny, kurwa mać, panie wieczny ministrze (czasy się zmieniają, a Gowin zawsze w ministerstwach) – egzaminu nie zdało państwo, które pozwalało na to, żeby jedna z działających na jego terenie organizacji ukrywała przed wymiarem sprawiedliwości swoich członków, którzy łamią prawo.


Tak nawiasem mówiąc. Zastanawiam się nad tym, jak przebiegał proces decyzyjny u purpuratów, którzy zdecydowali o tym, że mogą mieć wyjebane na ten problem. Ok, do pewnego momentu Kościołowi było w Polsce wszystko wolno „bo za komuny”, ale to się zaczęło pomału zmieniać i jasnym stało się, że to nie jest karta „wychodzisz wolny z więzienia” i że suweren się pomału zaczyna wkurwiać. Zamiast sensownych działań Kościół organizował jakieś (eufemizując) gówno warte konferencje, w przerwie których ich uczestnicy (np. abp Michalik) tłumaczyli, że z pedofilią to jest tak, że dzieci wciągają w nią dorosłych. Prócz tego, Kościół do perfekcji opanował dwie taktyki. Jedną z nich jest, wcześniej wzmiankowane, „chowanie”, drugą „wyparcie”. Opiszę obie te taktyki opierając się na przypadkach, o których było głośno w mediach, a dopiero potem przejdę do filmu. Zacznę od „chowania”. W listopadzie 2013 roku jeden z księży zrobił spektakularną karierę medialną. Otóż w ferworze dyskusji o pedofilii, ksiądz dr Ireneusz Bochyński był łaskaw powiedzieć, że: „Mamy i dzieci 10-letnie, trochę starsze i znam przypadki, gdzie ich życie intymne potrzebowało wcześniejszego zaspokojenia. Same dzieci wchodziły do łóżek dorosłych, chcąc być spełnionym. I to był wybór dziecka” (kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że ks. Ireneusz był zwolennikiem stosowania kar cielesnych). Ponieważ tego rodzaju argumentacji („dziecko samo chciało”) używają głównie ludzie, którzy tłumaczą się organom ścigania z tego, dlaczego dopuścili się czynów pedofilskich, wypowiedź księdza rozniosła się wszędzie. Potem wydarzyło się kilka rzeczy. Po pierwsze, suweren się wkurwił, bo wypowiedź Bochyńskiego to był swoisty follow-up do wypowiedzi Michalika (tej o lgnięciu). Po drugie, księdzem zainteresowały się organy ścigania (o tym zaraz). Po trzecie, Kościół postanowił schować Bochyńskiego (o czym też zaraz). Po czwarte, Bochyński przeprosił... (werble) Kościół. Dobrze przeczytaliście, albowiem Bochyński oświadczył, że: „przepraszam za zło wyrządzone Kościołowi moim nieodpowiedzialnym zachowaniem”. W międzyczasie (w dniu, w którym Bochyński udzielił wywiadu) kuria wydała: „komunikat, w którym podkreśliła, ze ks. Bochyński udzielił wywiadu bez zgody przełożonych.”. Proces „chowania” Bochyńskiego zaczął się od zwolnienia go z funkcji rektora Kościoła Akademickiego Panien Dominikanek w Piotrkowie Trybunalskim, potem odsunięto go od nauczania religii w szkołach, a potem został katapultowany ze swojej parafii i przez jakiś czas mieszkał w domu księży emerytów. Szybkość, z jaką go schowano sugeruje, że jego zapatrywania na kwestie przyzwolenia były doskonale znane. Problemem stały się one dla Kościoła w momencie, w którym Bochyński zwierzył się z nich w wywiadzie. Wcześniej miał bezproblemowy dostęp do młodzieży. Kiedy przeczytałem o tym, że prokuratura wszczęła postępowanie wyjaśniające w sprawie jego słów, nie było wątpliwości co do tego, jak się owo postępowanie skończy: „prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie słów, które padły podczas wywiadu. Podczas przesłuchania ksiądz na niektóre pytania prokuratora nie odpowiedział, powołując się na kanoniczny zakaz ujawniania informacji pozyskanych w czasie spowiedzi.” Innymi słowy, wiem, ale nie powiem, więc wypierdalać. W tym miejscu pora na dłuższą dygresję. Prawica uwielbia przekonywać, że ksiądz to zawód jak każdy inny (nauczyciel, murarz/etc.). Wyobraźmy sobie teraz sytuację, w której jakiś nauczyciel mówi o tym, że słyszał, że gdzieś tam 10-letnie dzieci do łóżek wchodziły komuś/etc. Prokuratura wszczyna postępowanie, a w trakcie postępowania nauczyciel powołuje się na „tajemnicę nauczycielską”, która gwarantuje mu prawo do nieudzielania odpowiedzi na pytania „skąd ma takie informacje”. Może to być również „tajemnica murarska” albo tajemnica związana z dowolnym innym zawodem (bo prawicy wszystko jedno). To jest w ogóle zajebista sprawa. Na świadka nie można powołać obrońcy lub adwokata, oraz osoby duchownej, która się dowiedziała o tym i owym w ramach spowiedzi. (178 Kpk). Of korz adwokata/obrońcę można zwolnić z tajemnicy („gdy jest to niezbędne dla dobra wymiaru sprawiedliwości, a okoliczność nie może być ustalona na podstawie innego dowodu”). Duchownego się, kurwa, nie da. Jeżeli ktoś szuka  „nadzwyczajnej kasty”, to ja z przyjemnością wskażę jedną. No dobrze, wracajmy do naszego milusińskiego. Nieco światła na to, czemu Bochyński przejawiał tak daleko idącą nonszalancję (która wskazywała na to, że nie obawia się on poniesienia jakichkolwiek konsekwencji) rzuca pewna historia: „Z czasem światło dzienne ujrzały sprawy z przeszłości księdza Irka (kurwa, szanuję autora artykułu jak pojebany za tego „Irka”). Chodziło o postępowanie łódzkiej prokuratury z 1999 roku, dotyczące sprawy o charakterze seksualnym, w którym przewijało się nazwisko księdza Ireneusza Bochyńskiego. Doniesienie dotyczyło innych czynności seksualnych, których miał dopuścić się ksiądz wobec 16-letniego chłopaka. Śledczy sprawę wówczas umorzyli ze względu na... znikomą szkodliwość społeczną czynu. Choć prokuratura po latach ponownie zajęła się sprawą, śledztwo umorzono ze względu na... przedawnienie.” Widać więc wyraźnie, że Bochyński miał plecy (i musiał być tego świadom), z jakiegoś powodu bowiem łódzka prokuratura umorzyła to postępowanie. Rzuca to też trochę światła na to, dlaczego tak szybko go schowano. Przypominam, że mimo tej „łódzkiej sprawy”, Bochyński nauczał religii i miał styczność z młodzieżą. Jestem się w stanie założyć o wiele, że gdyby nie jego performance z 2013 roku, włos by mu z głowy nie spadł.


„Chowanie” już było, teraz pora na „wyparcie” (rozumiane, jako „mienie w dupie” odpowiedzialności za to co robią duchowni). Metodę tą stosuje się wtedy, gdy „chowanie” się nie sprawdzi. Lojalnie uprzedzam, że historia, którą tu przytoczę,  przeznaczona jest dla ludzi o mocnych nerwach. Historia owa została opisana szczegółowo przez Justynę Kopińską w książce pt. „Z nienawiści do kobiet”. W 2008 roku, jedna z pracownic świetlicy środowiskowej usłyszała od podopiecznej historię o tym, że przez ponad rok była wieziona przez kapłana. W czasie tym, była przez niego wielokrotnie gwałcona, bita, poniżana, zmuszana do zażywania jakichś psychotropów. Kiedy dziewczynka zaszła w ciążę ginekolog (znajoma księdza) dokonała aborcji. Przez cały ten czas, nikt nie reagował na to, co się działo. Nikt nie reagował również na to, że ksiądz przywoził ją ze sobą na plebanię i nocowała w jego pokoju. Kiedyś kazał się jej wyspowiadać, zaś wyrozumiały spowiednik „nazwał ją kurwą i nie dał rozgrzeszenia”. W przysłowiowym międzyczasie, dziewczynka uczęszczała do gimnazjum salezjańskiego przy ulicy Witkiewicza w Szczecinie (do którego zapisał ją ksiądz). Jak to się stało, że dziewczynka trafiła do księdza? Otóż obiecał on jej rodzicom (oboje byli alkoholikami), że się nią zaopiekuje i jej pomoże, pomocą miało być „zabranie córki do szkoły z internatem”. Tym samym, nie można mieć wątpliwości co do tego, że ksiądz swoją ofiarę wybrał z rozmysłem. Pracownica świetlicy środowiskowej powiadomiła o tym, co usłyszała organy ścigania. Dla nikogo nie będzie niespodzianką to, co usiłowało zrobić Towarzystwo Chrystusowe, kiedy okazało się, że prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie ks. Romana. Tak, zgadliście, usiłowano go przenieść. Mogliście się jedynie pomylić w kwestii tego gdzie. Nie próbowano go bowiem katapultować do innej parafii w Polsce, ale do Anglii. Ksiądz nie zdążył wyjechać, bo został zatrzymany przez policję. O tym, że na jego laptopie znaleziono treści pedofilskie i ustalono, że prowadził korespondencje z innymi dziećmi, wspominać chyba nie trzeba. W chwili zatrzymania (czerwiec 2008) ks. Roman miał 32 lata. Zastanawiam się nad tym, czy prawica (i partia rządząca) uznałyby go za geja, czy też za SB-ka? No, ale to tylko dygresja. W tym miejscu pozwolę sobie zacytować artykuł z „Newsweeka” (albowiem nie mam pod ręką książki Kopińskiej): „W lutym 2009 roku sędzia Mariusz Jasion z Sądu Rejonowego w Stargardzie skazał ks. Romana na osiem lat bezwzględnego więzienia. W tym samym miesiącu Kasia próbowała się zabić. Rozprawa nasiliła tendencje samobójcze, samookaleczenia wymagające interwencji chirurgicznej, koszmary nocne. W sumie dziewczynka próbowała odebrać sobie życie cztery razy. Zdiagnozowano u niej zespół stresu pourazowego oraz zespół depresyjny z objawami psychotycznymi.”. Jakie konsekwencje wyciągnęło względem księdza Romana Towarzystwo Chrystusowe? Głównie takie, że zrzuciło się wraz z rodziną na jego obrońców. Kiedy nad sprawą pochylał się sąd drugiej instancji, dyrektor placówki, w której przebywała ofiara księdza Romana: „złożył doniesienie, że jedna z opiekunek znęca się nad dziewczyną wykorzystując jej doświadczenia i próbując namówić do odwołania zeznań.” Nie wiem, jak dalej potoczyła się ta sprawa, ale zajebistym przypadkiem byłaby sytuacja, w której jedna z opiekunek sama z siebie robi tego rodzaju rzeczy. W wyniku apelacji karę obniżono księdzu z 8 lat więzienia do 4,5 roku leczenia psychiatrycznego na oddziale szpitalnym w zakładzie karnym. W 2012 roku ksiądz Roman wyszedł z więzienia. Co działo się z nim potem? "Ksiądz Roman od czasu zakończenia odbywania zasądzonej kary więzienia przebywa w domu zakonnym naszego zgromadzenia w Puszczykowie. Jest to dom księży emerytów i ks. Roman pomaga tam starszym współbraciom spełniając codzienne posługi" - informował w styczniu 2017 r. generał chrystusowców ks. Ryszard Głowacki”. Koniec końców, ksiądz Roman został wydalony ze stanu duchownego (i ze zgromadzenia). Czemu tak się stało? Bo Watykan się wkurwił i kazał Towarzystwu przeprowadzić odpowiednie postępowanie. Przełożeni księdza Romana sami z siebie na to nie wpadli.


Ponieważ „schowanie” nie zadziałało, Towarzystwo Chrystusowe postanowiło zastosować metodę wyparcia, aka „tak bardzo wyjebane”. Jeżeli słyszeliście/czytaliście o sprawie, w której ofiara księdza pedofila domagała się w sądzie milionowego odszkodowania za to, co ją spotkało, to była właśnie ta sprawa. Ponieważ sąd zadecydował o tym, że odszkodowanie się ofierze należy (a sąd w drugiej instancji wyrok utrzymał), Towarzystwo Chrystusowe wniosło kasację do sądu Najwyższego. Towarzystwo Chrystusowe argumentuje, że: „na gruncie obowiązujących przepisów prawa w Polsce", nie można przenosić odpowiedzialności za czyny karalne ze sprawcy na kościelne osoby prawne.” (wrócę do tego w późniejszej części tekstu). Jednakowoż, skalę wyjebało co innego. Otóż: „Chrystusowcy zwracają też uwagę na fakt, że Roman B. nie jest już członkiem ich zgromadzenia. Co prawda po wyjściu z więzieniu trafił do domu księży emerytów pod Poznaniem. Ale po procesie kościelnym B. przestał być księdzem.” Chrystusowcy zapomnieli jedynie wspomnieć o tym, że Roman B. przestał być księdzem tylko i wyłącznie dlatego, że domagał się tego Watykan. Zapomnieli również wspomnieć o tym, że wcześniej dorzucali się do adwokatów (domyślam się, że nie byli to obrońcy z „dolnej półki”). Najpierw Chrystusowcy bronili go pazurami (mimo, że próba katapultowania go do Anglii jasno pokazuje, że doskonale wiedzieli, że jest winny), a w momencie, w którym trzeba ponieść konsekwencje tego, co zrobił, włączają narrację „to nie nasz duchowny, takiego duchownego można kupić w każdym sklepie z dewocjonaliami”. Nie chce mi się wspominać o tym, że Towarzystwo Chrystusowe powinno w tym konkretnym przypadku wypłacić odszkodowanie samo z siebie. W analogicznej sytuacji pewnie niejedno korpo zdecydowałoby się na taki krok, byle tylko zaoszczędzić sobie „problemów wizerunkowych” (nawet w sytuacji, w której na horyzoncie majaczyłaby wygrana). Chrystusowcy mają to w dupie.


Warto w tym miejscu przytoczyć również  sprawę księdza Wojciecha G., który został skazany za pedofilię na 7 lat więzienia. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że G. przyznał się do winy i sam zaproponował taką, a nie inną karę. Zanim do tego doszło, media referowały to, w jaki sposób tłumaczył się G: „Jeżeli przepraszam, to przepraszam za moją naiwność, mój brak odpowiedzialności, że tym ludziom za bardzo zaufałem.” (...)”Ja mogę powiedzieć, że jestem niewinny i te oskarżenia, które chłopiec o imieniu Carlo kieruje pod moim adresem, są całkowicie zmyślone. Z jakiego względu - nie wiem. Kto za tym wszystkim stoi, kto tym kieruje, też nie wiem. Wiem jedynie, że jeśli jest to jego jakiś wewnętrzny żal, to za to, że do Polski nie poleciał, a wydaje mi się, że może tak być – wyjaśnił.(…) G. dopuszcza też możliwość zemsty za jego działalność w wiosce, która mogła komuś się nie podobać. Opowiada, że w Juncalito zaczął wprowadzać zmiany i walczyć z narkotykami.”. W tym miejscu pozwolę sobie na odrobinę gdybania, albowiem wydaje mi się, że bezczelność księdza G., który bronił się (w mediach) w taki, a nie inny sposób, musiała być podyktowana jego wewnętrznym przekonaniem o tym, że Kościół go w jakiś sposób ochroni. No ale, wracajmy do meritum. Znajomi księdza tłumaczyli (w wywiadzie udzielonym „Newsweekowi”), że ksiądz był wrabiany. Księdza G. zaczęli bronić również prawicowi dziennikarze. Między innymi, nie kto inny, jak Samuel Pereira, który po obejrzeniu filmu „Jagten” dywagował o tym, czy jak już G. zostanie uniewinniony, to czy media go przeproszą (niestety, nie zrobiłem screena ćwita, a Pereira był łaskaw wywalić w pewnym momencie wszystkie swoje wpisy). [EDYCJA, dzięki uprzejmości jednego z czytelników, link ze screenem z Pereiry możecie znaleźć w Źródłach] Cebulą na torcie była wypowiedź ówczesnego rzecznika KEP, Józefa Klocha. Rzecznik zaczął w pewnym momencie tłumaczyć, że jeżeli się okaże, że ksiądz G. jest niewinny, to wówczas powinny go przeprosić wszystkie media. Potem: „Ksiądz Kloch powiedział, że przy tego rodzaju podejrzeniach najważniejsze jest dobro dzieci. - Nie wolno dopuścić, aby zostały skrzywdzone po raz drugi - podkreślił duchowny zwracając uwagę, że powinni o tym pamiętać dziennikarze informując o przypadkach pedofilii.”. Tak więc, widzicie dziennikarze, nie wolno wam wspominać o pedofilii, bo krzywdzicie dzieci. Co zrozumiałe, po tym, jak okazało się, że G jest winny, Józef Kloch nie przeprosił mediów za swoje słowa.


Wyżej opisane (ok, raczej „przypomniane”) historie doskonale obrazują „kontekst”, w którym należy osadzić film Sekielskiego. Of korz, tego rodzaju sytuacji było znacznie więcej, ale gdybym chciał przypomnieć ich więcej, to niniejsza notka pojawiłaby się pewnie za jakiś miesiąc, jak już bym ogarnął research. Rzecz jasna, zapewne nigdy nie dowiemy się tego, ile podobnych sytuacji zostało „wyciszonych” na tyle skutecznie, że nie dowiedziały się o nich media/dziennikarze śledczy. Tych kilka przypadków doskonale obrazuje poziom zdegenerowania polskiej prawicy (i polityków partii rządzącej), którzy komentując film „Tylko nie mów nikomu” pierdolą głupoty o ataku na Kościół. Warto pamiętać o ich reakcjach i warto im je przypominać, kiedy następnym razem zaczną opowiadać o tym, że się troszczą o dzieci. Dla prawicowych degeneratów wrogiem nie są pedofile. Dla nich wrogiem jest Sekielski, który nakręcił film o pedofilii w Kościele, a nie na ten przykład o stężeniu pyłków kwiatowych w Meksyku, względnie o wyznaczaniu momentu bezwładności wahadła Oberbecka. Gdybym był złośliwy (a nie jestem), to napisałbym, że wszyscy ci, którzy pierdolą „ej, a czemu Sekielski nie nakręci filmu o pedofilii wśród nauczycieli” byliby pierwszymi, którzy (gdyby ktoś zdecydował się na nakręcenie takiego dokumentu) zaczęliby drzeć mordy: „ALE NIE RÓBCIE FILMU O KATECHETACH”. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, to napiszę coś, co zostało już napisane wiele razy. Film Sekielskiego nie jest „filmem o pedofilii”, ale filmem o instytucjonalnej ochronie, na którą mogą liczyć nieświeccy pedofile.


Zanim przejdę do samego filmu, podzielę się z wami pewną obserwacją. Ciekaw byłem, w jaki sposób na „Tylko nie mów nikomu” zareagują rządowi influencerzy, którzy mają w zwyczaju napierdalanie komentarzami/wpisami przy praktycznie każdej okazji. Kilka godzin po premierze filmu uruchomiłem swoje „prawe” konto na ćwitrze i udałem się na spacer po prawicowych kontach. Jakie były ich inicjalne reakcje? Otóż, kurwa, żadne. Co było dość zjawiskowe, jeżeli weźmiemy pod rozwagę dotychczasowy czas reakcji rządowych dronów. Najprawdopodobniej chodziło o to, że nie było żadnych wytycznych. To z kolei sugeruje, że jakieś mózgi uznały, że filmu Sekielskiego nikt nie obejrzy, więc nie warto się nad nim pochylać. W momencie, w którym piszę ten kawałek tekstu, licznik filmu przekroczył 17 milionów (tak, wiem, to się nie przekłada na „obejrzenia” w skali 1:1, ale każdy się chyba zgodzi z tym, że jak na 2-godzinny film, jest to olbrzymia liczba), tak więc nadzieje okazały się płonne. Późniejsza biegunka narracyjna, której zwieńczeniem było twitterowe konto ze stockowym zdjęciem, które klarowało, że: „byłem ministrantem i nikt mnie nie molestował, to moje świadectwo” (najprawdopodobniej ktoś uznał, że „zapłakana kuzynka wracająca z kościoła” może nie być dobrym pomysłem), była próbą „nadrobienia” zaległości. Co zrozumiałe, partia rządząca (i ta mniej cywilizowana część Kościoła, czyli Głódzie i inne Knabity) poszła na zwarcie. Bardzo szybko okazało się, że to nie był dobry pomysł, bo wkurwienie u suwerena narasta. Mniej cywilizowana część Kościoła zaczęła się wycofywać (Głódź przeprosił za swoje słowa o tym, że „nie ogląda byle czego”, a Knabit stwierdził, że obejrzał film, więc usuwa wcześniejszy wpis [w którym się na film zrzygał, of korz]),  partia rządząca nadal nie odpuszcza.


W tym miejscu muszę się powtórzyć. Film Sekielskiego jest filmem o instytucjonalnym „chowaniu” pedofilów przed wymiarem sprawiedliwości. Prawica stara się to zawrzeszczeć tłumacząc, że „więcej pedofilów jest wśród murarzy/etc.”. Jak mniemam, partia rządząca będzie się domagać surowego ukarania Konferencji Murarzy Polski za przenoszenie murarzy-pedofilów na inną budowę (nie wiem, kto jest autorem tego suchara, ale chylę czoła)... a nie, czekajcie, nie można ukarać żadnej instytucji zrzeszającej murarzy, która ukrywa pedofilów, bo jej, kurwa, nie ma. „Tylko nie mów nikomu” jest również filmem o instytucji, która nie robi absolutnie nic w celu zabezpieczenia dzieci przed kontaktami ze skazanymi pedofilami. Żeby w pełni zobrazować to, jak bardzo Kościół ma wyjebane, pozwolę sobie na kolejny eksperyment myślowy. Od razu nadmieniam, że jest to (niedosłowny) cytat z jednego z komentarzy, który pojawił się pod filmem. Wyobraźmy sobie, nauczyciela WF-u, który był pedofilem. Został skazany i poszedł siedzieć, prócz tego ów nauczyciel miał dożywotni zakaz sądowy z dziećmi. Wyobraźmy sobie, że tenże nauczyciel, po wyjściu z więzienia, wraca do uczenia dzieci. Jak już sobie wyobraziliśmy taką sytuację, to ja z przyjemnością zaprezentuję wam cytat, w którym dość dokładnie opisane jest to, dlaczego sytuacja nauczycielem WF-u, który po wyjściu z pierdla wraca do pracy z dziećmi, jest praktycznie nierealna: „Kary za przestępstwa seksualne wobec małoletnich nie ulegają zatarciu, a każdy pedagog musi przedstawić zaświadczenie o niekaralności, w związku z tym nie ma szans, by pracę w szkole dostała osoba skazana za taki czyn. Jak przypomina ZNP, odpowiednie przepisy zawiera też Karta Nauczyciela, Usuwaniu takich osób ze środowiska nauczycielskiego służą rozwiązania prawne zawarte nie tylko w przepisach prawa karnego, ale również w ustawie Karta Nauczyciela - art. 85t KN obliguje dyrektora szkoły do odsunięcia nauczyciela od pracy, jeżeli istnieje podejrzenie, że popełnił on czyn naruszający prawa lub dobro dziecka. Z kolei komisja dyscyplinarna może zastosować karę wydalenia nauczyciela z zawodu.”. Jak to wygląda w Kościele? Przedstawiam wam jednego z bohaterów filmu „Tylko nie mów nikomu”, księdza Dariusza O. (nie, to nie ten, o którym pomyśleliście). Ksiądz Dariusz został skazany za pedofilię na karę więzienia i dożywotni zakaz pracy z dziećmi. Tenże sam ksiądz Dariusz mógł bez problemu prowadzić rekolekcje dla dzieci (zostało to uwiecznione na filmie Sekielskiego). Muszę się w tym miejscu przyznać, że o ile sam fakt dopuszczenia go do dzieci jest jebanym skandalem, to znacznie większym było to, co mówił dzieciakom. Otóż, ksiądz Dariusz, w trakcie rekolekcji, utyskiwał na to, że teraz to już prawie nikt nie chce zostać księdzem, bo księża są hejtowani i oskarżani o najgorsze rzeczy/etc. Nie chcę się bawić w tanie psychologizowanie, ale wydaje mi się, że ks. Dariusz potraktował swój wyrok za pedofilie tak, jak część kierowców traktuje mandat za przekroczenie prędkości „wszyscy to, kurwa, robią, a mnie złapali, to nie jest sprawiedliwe”. Sprawa księdza Dariusza miała ciąg dalszy. Mój najulubieńśzy rządowy portal, wPolityce,  opublikował łamiące słowa proboszcza (wywiad przeprowadziła TV Malbork), w którego parafii ksiądz Dariusz prowadził rekolekcje. Zgadnijcie, kogo obarczył odpowiedzialnością za to, co się stało i dlaczego był to Sekielski. Otóż: „Na temat filmu nie będę się wypowiadał, bo uważam, że to było trochę zmanipulowane. Chociażby dlatego, że w Białymstoku pan Sekielski podszedł do tamtejszego proboszcza i pokazał mu dokument zakaz obejmujący księdza Olejniczaka. Do mnie, do mojego wikariusza, nikt nie przyszedł z taką informacją. Gdyby przyszedł to gwarantuję, że  natychmiast zakończyłbym rekolekcje, a ekipa mogłaby to nawet sfilmować. Bez względu na to czy byłaby to Msza Św., czy kazanie zakończyłbym rekolekcje”. Dodał również, że: „Gdybym miał odrobinę, cień podejrzenia, że ten człowiek ma preferencja takie, już nie mówiąc o wyroku, w życiu w Malborku nikt, by go nie zobaczył”. Fragment filmu poświęcony ks. Dariuszowi (i późniejszą wypowiedź proboszcza) powinny wykuć na blachę wszystkie jebane prawicowe ameby, które klarują, „hurr durr, a czemu nie ma filmu o nauczycielach?!?!?!”. Otóż filmu na temat instytucjonalnego chowania pedofilów-nauczycieli i dopuszczania ich do pracy z dziećmi nie będzie, bo takie sytuacje nie mają miejsca. Szkoła, jako instytucja, jest bowiem wyposażona w „bezpieczniki”, które chronią dzieci przed nauczycielskimi odpowiednikami księdza Dariusza. To jest, kurwa, znamienne, że instytucja, której członkowie (w swojej opinii) są głosem bytu transcendentnego na ziemi, nie zapożyczyła tych „bezpieczników” od instytucji, która zajmuje się pracą z dziećmi. Mam niejasne przeczucie (graniczące z pewnością), że tego rodzaju „zaniedbania” absokurwalutnie nie są przypadkowe. Dzięki brakowi tych „bezpieczników” (nie ma potrzeby pokazywania komukolwiek glejtu o niekaralności/etc.) proboszcze/etc. mają gotową wymówkę „o niczym nie mieliśmy pojęcia”. Brak tych bezpieczników powoduje również totalną bezkarność duchownych, którzy dopuszczają do dzieci innych „księży Dariuszów”. Konsekwencje złamania zakazu ponosi jedynie „główny zainteresowany” (o ile, rzecz jasna, ktokolwiek się dowie o tym, że ów zakaz został złamany).


Już wcześniej pastwiłem się nad wypowiedzią Jarosława Gowina, który stwierdził, że: „Kościół w tej sprawie nie zdał egzaminu”. Tak sobie myślę, że skoro Kościół nie zdał egzaminu, to państwo powinno mu w tym pomóc. W tym miejscu pora na kolejny cytat z malborskiego proboszcza, który w trakcie wywiadu powiedział, że sytuacja z ks. Dariuszem: „to nauka dla mnie i dla innych proboszczów. Zapraszając księży, których się nie zna, trzeba sprawdzić czy nie występują w rejestrze pedofilów. Tyle”. Zastanawiam się nad tym, czy proboszcz był tak bardzo bezczelny, czy tak bardzo nieogarnięty. W tzw. rejestrze pedofilów, próżno szukać księdza Dariusza. Na „miejsce na liście”, nie zasłużył sobie również ksiądz Roman, o którym już było w tej notce. Według OKO Press, (artykuł z 05-05-2019) na tejże liście znajdował się jedynie jeden ksiądz: „To 28-letni ksiądz Marcin Ł. prawomocnie skazany 30 października 2018 za trzykrotne zgwałcenie 14-latki”. Z tym rejestrem to jest w ogóle zajebiście ciekawa sprawa. Na początku 2018 roku wybuchła sroga gównoburza, kiedy okazało się, że w „rejestrze pedofilów” nie ma księży. Sebastian Kaleta, Jeden z ziomków Patryka Jakiego, tłumaczył, że: „księży, tak jak każdego innego obowiązują te same przepisy. Nikogo rejestr pedofilów nie chroni. Fakt, że nie znajdują się tam księża (w rejestrze jawnym) oznacza, że księża nie popełniali najbrutalniejszych przestępstw (tam się kwalifikują brutalne gwałty).” Taka również była narracja Ministerstwa Sprawiedliwości. Ja mam w tym miejscu jedno malutkie pytanko. Ja rozumiem, że „księży, tak jak każdego innego obowiązują te same przepisy”, ale, do kurwy nędzy, kto te przepisy tak skonstruował? Czy aby nie brali w tym udziału pracownicy ministerstwa (w tym, Patryk Jaki, który, z niewyjaśnionych przyczyn, jest zajebiście dumny ze swoich osiągnięć [aczkolwiek, Jaki był dumny również ze swojej ustawy o IPN, więc nie można od niego zbyt wiele wymagać]). Nie jestem zwolennikiem teorii spiskowych, ale w tym miejscu jestem się w stanie założyć o to, że autorzy ustawy dysponowali odpowiednimi danymi na temat skazań/etc. i dostosowali do nich ustawę. Gdyby autorom faktycznie chodziło o czyjekolwiek bezpieczeństwo (a nie o to, żeby się pochwalić ustawą), to rejestr skonstruowano by tak, żeby znalazło się na nim miejsce również dla byłego księdza Romana i dla księdza Dariusza (of korz, byłoby tam również miejsce dla „nieduchownych” pedofilów, skazanych za analogiczne przestępstwa). Ja się w tym miejscu przyznam, że nie wiem, na ile skuteczne są wszelkie listy „sex offenders” (tzn. czy przekładają się na mniejszą liczbę ataków na dzieci/etc.), ale jeżeli już ktoś sobie wykombinował, że chce taką listę wprowadzać, to mógł sobie, kurwa, jaj nie robić.


Państwo mogłoby zrobić bardzo wiele, żeby przywołać Kościół do porządku (przy akompaniamencie braw suwerena), ale partia rządząca zdecydowała, że państwo nie zrobi nic. Nie, zapowiedziane zaostrzenie kar za czyny pedofilskie i podniesienie wieku przyzwolenia, absokurwalutnie niczego nie zmieni w sprawie instytucji, której standardowe postępowanie w wiadomych sprawach ogranicza się do przenoszenia księży do innej parafii. Of korz, partia rządząca zareagowała na krytykę w sposób standardowy, czyli spuściła drony ze smyczy. Drony zaczęły klarować, że krytykom rozwiązania proponowanego przez partię rządzącą chodzi o uprawianie seksu z 15-latkami (niniejszym informuje, że powstrzymałem się od skomentowania tego w wiadomy sposób, bo na chuj mi pozew). W teorii, zmiany w kodeksie karnym, konkretnie zaś zmiany artykułu 240 („karalne niezawiadomienie o czynie zabronionym”) miały być „game changerem”, bo w myśl nowelizacji, ten kto nie zgłosi przestępstwa pedofilii musi się liczyć z karą do 3 lat pozbawienia wolności. W praktyce, Kościół jest na tę okoliczność przygotowany, bo duchowni mogą zagrać kartą „wychodzisz wolny z więzienia” aka „tajemnica spowiedzi”. Jak już wspomniałem, państwo mogłoby zrobić wiele. Przykładowo, mogłoby zmusić Kościół do zaimplementowania „bezpieczników”, które działają w systemie edukacji. Jeżeli wymagałoby to zmian w konkordacie, to ja uprzejmie przypominam, że ów dokument może być zmieniony. Państwo mogłoby również zmienić obowiązujący stan prawny, który sprawia, że „na gruncie obowiązujących przepisów prawa w Polsce", nie można przenosić odpowiedzialności za czyny karalne ze sprawcy na kościelne osoby prawne.”. Ja wiem, że to by było trudniejsze niż jakieś pozorne zmiany, które partia będzie wprowadzać, ale w przeciwieństwie do tych zmian – ta konkretna mogłaby skłonić Kościół do zwalczania pedofilii wśród duchownych. Jednakże, co istotniejsze, zmiana ta mogłaby skłonić Kościół do zapobiegania przypadkom pedofilii. Można bezpiecznie założyć, że po takich zmianach, Kościół zapałałby miłością do wcześniej wymienionych „bezpieczników” i postarałby się o wprowadzenie ich sam z siebie. Państwo mogłoby również wprowadzić przepisy, które dotkliwie karałyby osoby/instytucje (w tym, finansowo), ukrywające sprawców czynów pedofilskich przed organami ścigania. Koniec końców, wstające z kolan państwo polskie (ciekawym, czy hasło to będzie prorocze), mogłoby w końcu postarać się o implementacje standardów w edukacji seksualnej (made by WHO), dzięki którym dzieci potrafiłyby rozpoznawać zagrożenia i informować o nich osoby, którym ufają. To jest, kurwa, napisane tam praktycznie wprost, ale prawicowe ameby wolą się koncentrować na tym, czego tam nie ma (aka „nauka masturbacji”). Gwoli ścisłości, każde województwo/etc., które będzie walczyło z tymi standardami w edukacji seksualnej można spokojnie nazywać „województwem przyjaznym pedofilom”. Nie, państwo polskie nie powinno liczyć na to, że Kościół sam z siebie „zda egzamin”, bo Kościół już wielokrotnie udowadniał, że nie ma najmniejszej ochoty na to, żeby ów egzamin zdać. Państwo powinno chronić swoich obywateli. Nie wydaje mi się, żebyśmy po obecnych władzach mogli się spodziewać podjęcia się takiego zadania. Partii rządzącej za bardzo zależy na głosach, które gwarantuje jej Kościół. Stąd też histeryczne tony usłużnych mediaworkerów, którzy tłumaczą, że pojawienie się tego filmu przed wyborami sugeruje, że jest on narzędziem walki politycznej. Autorzy tej idiotycznej narracji chyba nie do końca zdają sobie sprawę z tego, że ich wypowiedzi mogą zaszkodzić ich chlebodawcom. Z tej narracji wynika niemalże wprost, że partia rządząca nie zrobi absolutnie nic, żeby „pomóc Kościołowi zdać egzamin”, ergo, wina za bezkarność Kościoła spadnie na partię rządzącą. Z czego, of korz Sekielski sobie zdawał sprawę i dlatego zdecydował się na taką, a nie inną datę premiery/etc./etc. Na sam koniec napiszę coś, o czym pomyślała pewnie większość ludzi w trakcie oglądania filmu Sekielskiego. Wstydem dla całego państwa (o Kościele nie wspominam, bo instytucji tej wstyd jest z natury rzeczy obcy) jest to, że taki film w ogóle musiał powstać. Wstydem dla państwa jest to, że tak bardzo nie zdało egzaminu z ochrony swoich obywateli. Wstydem dla państwa jest to, że nawet, kurwa, nie próbowało.


UWAGA!!! Artykuł sponsorowany przez suwerena:

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Źródła:

Film Sekielskiego:

https://www.youtube.com/watch?v=BrUvQ3W3nV4

Justyna Kopińska „Z nienawiści do kobiet”



https://www.newsweek.pl/polska/pedofilia-w-kosciele-gwalcil-dziecko-nadal-odprawia-msze/m0bpr13


https://www.tvn24.pl/poznan,43/milionowe-odszkodowanie-zgromadzenie-chrystusowcow-wnioslo-kasacje,906725.html

https://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/581334,ofiara-kosciol-pedofilia-gwalt-ksiadz-chrystusowcy-proces-wyrok.html


https://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/ks-gil-wrobiony-w-pedofilie,358375.html

https://www.wprost.pl/419547/Rzecznik-Episkopatu-jesli-ksiadz-Gil-jest-niewinny-media-powinny-go-przeprosic


https://fakty.interia.pl/raporty/raport-pedofilia-w-kosciele/aktualnosci/news-abp-glodz-przeprasza-za-swoja-wypowiedz-o-filmie-sekielskieg,nId,2991845


sobota, 4 maja 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #50

Początek tego Przeglądu raczej nikogo nie zdziwi, albowiem sporo jest do napisania w kwestii strajku nauczycieli. Zacznę od kwestii najważniejszej, czyli tego, że strajk został zawieszony. Opinie na temat tego, czy stało się dobrze czy też źle, są podzielone (ale na nieco mniej równe części niż Darth Maul). Moim zdaniem decyzja o zawieszeniu strajku była słuszna. ODŁÓŻCIE TE WIDŁY I KAMIENIE I DAJCIE MI DOKOŃCZYĆ MYŚL. Po nastu dniach strajku widać było wyraźnie, że PiS ma wyjebane na strajkujących. Tęgie głowy z partii rządzącej uznały, że po prostu wezmą nauczycieli głodem, a całą resztę (klasyfikowanie/etc.) załatwią przy pomocy ustaw. Of korz, jakby się czegoś nie dało załatwić przy pomocy ustawy, to winą za to, co się stało, obarczono by strajkujących. W tym przypadku „im gorzej, tym lepiej” (bo można bardziej „nasrać” na nauczycieli). O tym, jak bardzo wyjebane miała partia rządząca na nauczycieli może zaświadczyć to, że „negocjacje” służyły tylko i wyłącznie temu, żeby można było Poprzedniczce Premiera Tysiąclecia kampanię do PE za darmo ogarnąć. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że nie tylko PPT usiłowała sobie na tym temacie robić kampanię, ale o tym rozpiszę się nieco dalej. Partia rządząca doskonale sobie zdawała sprawę z tego, że (wziąwszy pod rozwagę wysokość zarobków nauczycielskich) nauczyciele nie będą w stanie strajkować zbyt długo. Gdyby faktycznie zarabiano takie kokosy, jak nam mendia rządowe (i MEN) tłumaczyły, to nauczyciele mogliby się spokojnie przygotować finansowo do strajku i np. strajkować choćby i jebane dwa miesiące. Aczkolwiek w tym miejscu wchodzimy w kwestie gdybalnicze, bo gdyby władze wiedziały o tym, że nauczyciele mogą strajkować długo, to nie próbowały by ich „brać głodem”/etc. Czy z tego wszystkiego wynika, że pomysł zorganizowania strajku był bezsensowny? Absokurwalutnie nie. Nikt nie mógł założyć (i nikt nie zakładał, wystarczy pogrzebać za wcześniejszymi komentarzami „liderów opinii”), że PiS wszystko „obejdzie” ustawami. Owszem, wiadomo było, że zacznie się nagonka na kolejną „nadzwyczajną kastę” (no ale w końcu nauczyciele kiedyś uczyli sędziów, więc to wszystko się ładnie zazębia, co nie?), bo to jedyna forma „dialogu” obecnych władz ze środowiskami, które władzom „podpadną”.Ale tego, że PiS puści się poręczy aż tak bardzo, że będzie wolał grzebać w ustawach, przewidzieć się raczej nie dało. Najprawdopodobniej było tak, że wierchuszka najpierw nie wierzyła w to, że strajk się odbędzie, potem sobie wykoncypowała, że nawet jeśli, to w paru szkołach, a na samym końcu ktoś tam doszedł do wniosku, że chuj z nauczycielami, mamy Sejm, Senat i Prezydenta RP, to se, kurwa, jakoś poradzimy. Jednym z większych absurdów „okołostrajkowych” było to, że o ile hejty internetowe nie złamały nauczycieli, to władzy, która te hejty zleciła udało się (po raz, kurwa, pierdylionowy) doprowadzić opozycję do stanu zesrania się ze strachu. W efekcie czego poparcie opozycji (w tym antyPiSowskich liderów opinii) dla strajku bardzo szybko zamieniło się w budowanie narracji „no dobra, poprotestowaliście sobie, ale już przestańcie, bo poparcie wam spada, a najważniejsze jest odsunięcie PiSu od władzy”. Od czego by tu zacząć. Może od tego, że żadnemu z geniuszy nie przyszło do głowy, że owo poparcie mogło spaść, między innymi dlatego, że część antyPiSowskich liderów opinii zaczęła udzielać nauczycielom „porad”? Sprawa kolejna, liderzy opinii nie do końca ogarniają sondaże. Owszem, wzrósł odsetek osób, które są przeciwne strajkowi, ale słupek poparcia dla strajku pozostał praktycznie niezmieniony, zaś słupek „przeciwnych” wzrósł kosztem „niezdecydowanych” (w źródłach wrzucam linki do kilku sondaży, które przeprowadzano w różnych „momentach”). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że był jeden sondaż, z którego wynikało, że poparcie dla strajku było na poziomie 37% respondentów, ale zrobiono go przy pomocy Ariadny, więc z pewną taką dozą nieśmiałości do niego podchodzę (wszystkie inne sondaże, które się mnie udało znaleźć, wskazywały na to, że poparcie dla strajku to pi razy oko 45%). Tak sobie trochę dumałem nad tym, po chuj robić tyle sondaży na ten temat, ale bardzo szybko doszedłem do wniosku, że po to, żeby portale miały o czym pisać, ale to tylko dygresja. O tym, jak bardzo rząd ma wyjebane na nauczycieli świadczy oświatowy „okrągły stół”, na który zaproszono między innymi Janusza Korwin-Mikkego. Sam fakt zaproszenia tego indywiduum na taki event wypierdala skalę żenadometru. Bo to trochę tak, jakby na spotkanie z rezydentami rząd zaprosił Jerzego Ziębę. ZNP zapowiadało, że o ile rząd się nie ogarnie, to strajk może zostać „odwieszony” we wrześniu. Rząd zaś, non stop nawija o tym, że trzeba reformować oświatę bo „system jest niewydolny”. To jest, nawiasem mówiąc, też wyjątkowy idiotyzm. Mamy końcówkę kadencji, w trakcie której PiS grzebał przy oświacie, ale nikt nie wpadł na to, że „system jest niewydolny” i dopiero strajk nauczycieli sprawił, że rządowi geniusze się nad tym pochylili. Gdybym miał gdybać, to bym napisał, że zamysł był chyba taki, że suwerenowi chciano tak bardzo obrzydzić nauczycieli, żeby suweren potem ochoczo poparł dowolną reformę, która miałaby służyć przeczołganiu belfrów. Średnio się to udało. Tym niemniej, gdyby doszło do jakiegoś fuckupu z maturami, sytuacja mogłaby wyglądać nieco inaczej. Z tego by wynikało, że strajk został zawieszony w odpowiednim momencie. No ale, jak to zaznaczyłem, to tylko moje gdybanie. Taka myśl mnie naszła na sam koniec niniejszego kawałka Przeglądu, że poparcie dla nauczycieli może wzrosnąć, jak we wrześniu rodzice będą się mogli przekonać o tym, jaką skale mają zniszczenia, których dokonał w szkolnictwie huragan „Anna” (podwójny rocznik idzie do liceum i te sprawy).


Ponieważ wątek strajkowy się mi był rozrósł uznałem, że trzeba go podzielić. W tym kawałku Przeglądu pochylimy się nad hejtami na nauczycieli. Rządowa machina propagandowa już wcześniej nie grzeszyła subtelnością, ale to, co się działo w kontekście strajku nauczycieli, to było przeskoczenie Rubikonu na rekinie. O tym, że prawie każdy prawicowy ćwiterowicz miał w rodzinie nauczyciela, który nie strajkował, bo „nie chciał brać dzieci za zakładników, a poza tym nauczyciel powinien się żywić powołaniem”, już pisałem. Gdybym był paskowym w „Wiadomościach”, to bym napisał, że „prawicę popierdoliło”. Otóż komentarze, przy pomocy których straszono suwerena nauczycielami, zaczęły się mnożyć szybciej niż wirus odry u dziecka antyszczepionkowców. I tak oto powstał tekst „moja kuzynka wróciła zapłakana ze szkoły”, który zrobił zawrotną karierę w internetach. Jeżeli ktoś miał wątpliwości w zakresie tego, czy nasze władze bawią się w astroturfing, to powinien wytłumaczyć tym wątpliwościom, że pora spierdalać (no bo może akurat ktoś przeleżał ostatnie 3 lata pod lodem). Nie ma, kurwa, bowiem takiej możliwości, żeby ktoś to kretyństwo wymyślił tak sam z siebie, bez żadnego trybu. Potem było jeszcze bardziej spektakularnie, bo do hejtów na nauczycieli wtrącił się nie kto inny, jak „Flaszka” Głódź, który jest personifikacją ołtarza w Licheniu (względnie, złotym golemem). Co miał do powiedzenia na temat strajku nauczycieli ów purpurat? Otóż strajk był zły, bo: „Skrzywdzono wrażliwość, idealizm, zaufanie ludzi młodych, dzieci i młodzieży”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że kiedy w Dużym Formacie pojawił się artykuł o prałacie Jankowskim, Głódź (w trakcie pasterki) podziękował kapłanom za posługę: „Przełamuję się opłatkiem z kapłanami naszej gdańskiej archidiecezji. (...)Dziękuję za(...)wasz hart ducha, kiedy wasza godność kapłańska – zarówno żyjących, jak i zmarłych – przez środowiska wrogie Kościołowi stawiana jest pod pręgierzem oskarżeń, zarzutów, pomówień. Na wyrost, na oślep, dla medialnego efektu”. Najwyraźniej, zdaniem purpurata, kilka dni wolnego w trakcie strajku nauczycieli, to dla dziecka większa trauma niż gwałt. Ciekawi mnie jedynie to, czy ten, kto zdecydował, że „Flaszka” ma mówić o krzywdzeniu dzieci, był pijany, czy też wiedział o tym, że „Głódź” bronił Jankowskiego, ale miał na to wyjebane. Kiedy już wydawało się, że nic głupszego nie da się powiedzieć, na scenę wszedł Patryk Jaki, cały na biało (wiele mnie kosztowało powstrzymanie się od dowcipu o paskach na dresie, proszę to uszanować) i stwierdził, że jak się nauczyciele ustawili w szpaler i hejtowali łamistrajków, to byli jak Wermacht. Takie sytuacje się zdarzają, jak ktoś nie ma pomysłu na kampanię, usiłuje się podczepić pod jakiś „medialny” temat, żeby sobie trochę balon wizerunkowy podpompować i jest przyzwyczajony do tego, że wyznawcy mu wybaczą bardzo wiele. Jaki nie przewidział jednakże skali backlashu i bardzo szybko się ze swoich słów wycofał. Nie byłby jednakże sobą, gdyby przy okazji nie zaczął ściemniać. „Ja porównałem zachowanie, upokarzanie innych szpalerami. To porównanie było złe, ja się z tego wycofuję – mówił. Przepraszam, zgoda, to było słowo za dużo – dołożył, dopytywany przez dziennikarza”. Jak było z tym „słowem za dużo”? Kiedy Jaki jebnął jak KORWiN w próg wyborczy, że te szpalery to tak, jak Wehrmacht. Doszło między nim a Beatą Lubecką do następującej wymiany zdań:
- Przesadził pan. Nie można porównywać tego do Wehrmachtu… - stwierdza Beata Lubecka.
- Dlaczego? To jest upokarzanie ludzi, ostracyzm. Dla mnie osobiście jest to nie do zaakceptowania. Osoby, które zrobiły ten szpaler nigdy nie powinny być nauczycielami – uznał wiceminister sprawiedliwości.
- To była zbrodnicza formacja. Przesadził pan - zauważa prowadząca.
- Wehrmacht? Przecież to była regularna armia niemiecka.

Tak więc, gołym okiem widać, że słów, które nie powinny paść było znacznie więcej. O porażającej wiedzy historycznej Patryka jakiego świadczy fakt, iż nawet nie wie o tym, że Wehrmacht brał udział w zbrodniach wojennych (poza własnymi „akcjami” wspomagał, między innymi, Einsatzgruppen). Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że to niezły fuckup, jak na kogoś kto szczyci się tym, że był “pomysłodawcą i przewodniczącym komitetu obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej mającej na celu zwiększenie liczby obowiązkowych lekcji historii w szkołach ponadgimnazjalnych”. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem napiszę jedynie, że to po prostu chichot historii.


W trakcie trwania strajku nauczycielskiego, TVP przeprowadziło śledztwo dziennikarskie (najprawdopodobniej połączone z wcieleniówką). Dzięki śledztwu udało się uzyskać materiały na bardzo wysokim poziomie (tzn. na takim, do którego TVP nas przyzwyczaiło). Żeby niczego nie uronić, zacytuję wam cały lead artykułu: “Po raz kolejny dużą popularność w mediach społecznościowych zyskał żart ukazujący łatwowierność części sympatyków opozycji. Turecka aktorka jako jedna z osób z zagranicy bacznie obserwuje sytuację polskich nauczycieli!” – napisał internauta na jednej z anty-PiS-owskich grup na Facebooku. Obok krytykujących obecną władzę słów zamieścił zdjęcie kobiety z podpisem „wspieram nauczycieli!”. Jak się jednak okazuje, na fotografii widnieje znana aktorka porno.  Domyślam się, że pracownicy TVP spędzili długie godziny na researchu, żeby upewnić sie, że kobieta ze zdjęcia jest aktorką porno. No więc widzicie, hehehe, jaka ta opozycja jest naiwna! Wierzy we wszystko, co zobaczy w internecie. Byłaby wielka szkoda, gdyby okazało się, że zwolennicy PiSu i jeden z posłów tejże formacji (syn Ryszarda Czarneckiego) nabrali się na twitterowy wpis, w którym stało, że W. Biały nie popiera strajku nauczycieli, który to wpis był opatrzony portretem bohatera serialu “Breaking Bad”, granego przez Bryana Cranstona. Niestety, dziennikarze śledczy z mendiów narodowych, nie napisali artykułu na ten drugi temat. Przyznam, że zdziwiło mnie trochę to, że prawicowe tuzy (of korz, te od których nie mam bana) rozrzucają tego Waltera White'a po internetach. Wystarczyło kliknąć moje konto, żeby się zorientować, że coś jest nie tak, no ale, jak się dostało prikaz, żeby pompować przekaz “nie wszyscy nauczyciele strajkują”, to brakowało czasu na takie drobnostki.

UWAGA! Artykuł sponsorwany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty

Wybory do Parlamentu Europejskiego za pasem, tak więc z przyjemnością się popastwię nad kampanią partii rządzącej. Czemu akurat nad ich kampanią? Albowiem polityków tej formacji cechuje zajebista zarozumiałość i ponadprzeciętna wiara w ich siłę sprawczą. W tym ostatnim przypadku ryba popsuła (czas przeszły bardzo dokonany) się od głowy, bo przecież Prezes Polski dawno temu już zapowiedział, że jego znajomy prawnik będzie pisał nowe traktaty unijne. Tego nie dało się przeskoczyć nawet wpierdolem 27:1 (choć był on spektakularny). Zaś fakt, że żaden z dyżurnych mediaworkerów/polityków, którzy zazwyczaj tłumaczą “Co Prezes Miał Na Myśli” nie sprostował tego kretynizmu sugeruje, że członkowie partii rządzącej w ten idiotyzm uwierzyli. Skoro zaś już jesteśmy przy temacie idiotyzmów, to nie tak dawno temu Prezes Polski obiecał “dopłaty do krów i świń”. Nie, nie chodzi o to, że dopłaty unijne są idiotyzmem, ale o to, że obietnica owa padła na kilka dni przed planowanym rozpoczęciem strajku nauczycielskiego. Osobną kwestia jest to, że z tymi dopłatami to jest tak, że trzeba je najpierw z UE wyciągnąć, a biorąc pod rozwagę to, w jaki sposób PiS prowadzi negocjacje z Unią, można bezpiecznie założyć, że te negocjacje nie będą przypominały zabawy w “połącz kropki”. Ciekawostką jest to, że negocjowaniem (o ile, rzecz jasna, jakiekolwiek negocjacje są/będą prowadzone) zajmuje się Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi, tak więc kwestia ta ma zerowy związek z eurowyborami. Kolejna sprawa, to przeświadczenie członków PiSu, że jeżeli uda się im wygrać eurowybory, to (uwaga załączam Capslocka) NA PEWNO BĘDĄ MIELI DECYDUJĄCY WPŁYW NA UNIĘ. Stoi to co prawda w sprzeczności z tym, że Prezes już teraz chciał zmieniać traktaty (kurwa, nadal nie mogę uwierzyć w to, że ktoś był skłonny uwierzyć w to, że Żoliborski Strateg pstryknie palcami, a UE powie “nie no, dawaj te traktaty!”). Dzisiaj Europejska Partia Ludowa ma 275 europosłów, a partia Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy 76. Nawet jeżeli nastąpi jakieś tąpnięcie w EPL, a EKR będzie miał po wyborach więcej członków, to nie chce mi się wierzyć w to, że EKR wyskoczy przed EPL. Warto w tym miejscu zauważyć, że w EKR są również europosłowie z Wielkiej Brytanii (a z jej członkostwem w UE może być bardzo różnie, niezależnie od tego ile jeszcze potrwa Brexitowanie). Jeżeli ktoś jest fanem wisielczego humoru, to powinien sobie często imaginować sytuacje, w których  Joachim Brudziński albo Poprzedniczka Premiera Tysiąclecia (albo inna Anna Zalewska/Waszczykowski/etc.) usiłują cokolwiek negocjować zasiadając w UE. Obstawiam, że będą tam atrakcją porównywalną z JKM. Różnica będzie polegać na tym, że o ile JKM bredził o Hitlerze, to członkowie PiS będą opowiadać o wstawaniu z kolan. Jeżeli komuś się wydaje, że to nieco zbyt ostra ocena, to przypominam, że wpierdol 27:1 sam się nie zrobił. To była ciężka praca Poprzedniczki Premiera Tysiąclecia i Tommy'ego Wiseau dyplomacji (aka Witold Waszczykowski). Przecież oni byli święcie przekonani, że uda im się upierdolić kandydaturę Tuska (a może nawet wepchnąć na jego miejsce Saryusz-Wolskiego). Cebulą na torcie kandydatów Zjednoczonej Prawicy jest mój ulubiony wiceminister sprawiedliwości, który nie ogarnia Parlamentu Europejskiego tak bardzo, że opowiada o tym, że: “Chciałby, żeby urzędnicy europejscy nie bali się sięgać do dziedzictwa europejskiego, nie bali się o nim mówić, bo tak długo jak do niego sięgali, tak długo Europa bardzo prężnie się rozwijała gospodarczo” a potem hurr durr, teraz dużo piniendzy idzie na LGBT (ale, of korz, żadnych kwot nie podał, bo wtedy można by je było z czymś zestawić, a tego byśmy nie chcieli), a one walczą z Kościołem/etc. Polecam tę krótką wypowiedź, bo to szczere złoto. Tzn. Jaki mówi, mówi i mówi, i wynika z tego tylko tyle, że Europa się rozwija wolniej “bo geje walczą z Kościołem”. Swoją drogą, zastanawiam się nad tym, czy Jaki dostanie się do PE. Jak się popatrzy na wyniki wyborów do PE z 2014 to wychodzi na to, że PiS powinien mieć w 2019 jakieś 4 mandaty (po zsumowaniu głosów PiS, Gowinoidów i Ziobroidów wychodzi 48.66% , tak więc raczej sporo). Patryk Jaki ma 3-kę i jest raczej rozpoznawalny. Tym niemniej, nie wiadomo, jak okręg zareaguje na spadochroniarza, który parę miesięcy wcześniej chciał być prezydentem Warszawy. Gdyby Jaki nie dostał się do PE (powiedzmy sobie szczerze, jest to raczej mało prawdopodobne), to musiałby niebawem ogarnąć sobie kolejną kampanię, a nie wiadomo gdzie tym razem by go partia zesłała (i komu musiałby kibicować).


W Przeglądzie nie może zabraknąć wątków archeologicznych, tak więc przedstawiam wam artykuł z początku kwietnia. Zacytuję sam lead, bo on jest mocno selfexplanatory: “Opinia prawna Krystyny Pawłowicz przyczyniła się do skazania byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego na więzienie — wynika z akt sądowych, które przeanalizował Onet. Chodzi o głośną sprawę przekroczenia uprawnień podczas operacji CBA przeciwko Andrzejowi Lepperowi, za co Kamiński usłyszał wyrok 3 lat więzienia.”. Gdybym był złośliwy (a nie jestem) to napisałbym, że nie trzeba było jakoś specjalnie dużo akt analizować, bo w materiale TVN (30-03-2015) stoi, że w tej sprawie dość istotna była ekspertyza Krystyny Pawłowicz. Ciekaw jestem, w jaki sposób Pawłowicz (i jej wyznawcy) “łączą wątki”. No bo, hurr durr, źli sędziowie skazali Mariusza Kamińskiego, ale przeca sędzia oparł się na jej ekspertyzie. Jestem się w stanie założyć o wiele, że gdyby ekspertyzę napisał ktoś inny (np. jakiś prawnik związany z Platformą), to rozjazgotano by się w temacie tego, jak to czerwona zaraza Kryształowego Człowieka (nie mylić z Walterem White) pomogła skazać. Gdybyśmy mieli w Polsce dziennikarzy z prawdziwego zdarzenia, to ktoś już dawno zapytałby Krystyny Pawłowicz, co sądzi na temat ułaskawienia Mariusza Kamińskiego. Owszem byłoby sporo darcia ryja, ale musiałaby się jakoś odnieść do tego, że jej partia (hehehe, “Prawo i Sprawiedliwość”) miała w dupie jej ekspertyzę. 


Polskiej odpowiedzi na Latający Cyrk Monty Pythona, czyli IPN-owi, przydarzył się w marcu fuckup sporych rozmiarów. Rajsa “Burego” nikomu nie trzeba przedstawiać. Acz na wypadek gdyby, to w telegraficznym skrócie, oddział tego przyjemniaczka zajmował się mordowaniem ludności cywilnej. I w tym momencie (tzn. w marcu) wchodzi IPN, cały na biało (wiem, że ten żart już był, ale za moment się przekonacie, że tutaj też pasował) i oznajmia, że w sumie to gówno prawda i że wcześniejsze ustalenia (ludobójstwo i te sprawy) “nie odpowiadają stanowi faktycznemu”. Autorzy oświadczenia dowodzili: “uważamy, że „Bury” nie działał z zamiarem zniszczenia (ani w całości, ani w części) społeczności białoruskiej lub też społeczności prawosławnej zamieszkałej na terenie Polski w jej obecnych granicach. Miał przecież możliwości, by puścić z dymem nie pięć, ale znacznie więcej wiosek białoruskich w powiecie Bielsk Podlaski.” Tego się, kurwa, nie da ogarnąć. Ciekawym, czy autorzy tego rzygu zdają sobie sprawę z tego, że w ten sposób można by było “wybronić” dosłownie każdą zbrodnie. Rosyjscy propagandyści mogliby tłumaczyć, że NKWD mogło zabić znacznie więcej oficerów niż ci, których rozstrzelano w Katyniu, więc nie ma mowy o żadnej zbrodni ludobójstwa/etc. Co zrozumiałe, oświadczenie wywołało gównoburzę, w tym dyplomatyczną, bo polski ambasador został wezwany do białoruskiego MSZ. Wydawać by się mogło, że sytuacja nie mogła się okazać bardziej pojebana nieprawdaż? I w tym momencie wchodzi IPN, cały na biało i publikuje oświadczenie w sprawie oświadczenia (wierzcie mi, chciałbym żartować), pod koniec którego stoi, że (będzie dłuższy kawałek, ale inaczej się nie da): “Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu nie prowadzi żadnego nowego postępowania w odniesieniu do śledztwa S 28/02/Zi, zamkniętego w 2005 roku.  Jakkolwiek autorzy tych publikacji polemizują z jego ustaleniami, ich badania nie mają mocy prawnej i nie wpływają na jego wynik. Wolność badań naukowych pozwala historykom na odnoszenie się do ustaleń śledztwa, a nawet ich kwestionowanie. Jednocześnie żadne interpretacje naukowe, nawet dalece rozmijające się z sentencją umorzenia śledztwa, nie mogą zmieniać decyzji prokuratora. Takiej ewentualnej zmiany dokonać może wyłącznie niezależny w swoich decyzjach od Prezesa Instytutu Pamięci Narodowej prokurator, jedynie po ewentualnym wznowieniu śledztwa. Zawarte w poprzednim komunikacie sformułowania nie wyrażają intencji wznowienia śledztwa.” O co więc, kurwa, chodziło? O pieniądze. Ktoś po prostu uznał, że warto by było jakoś wypromować biografię “Burego” i postanowił użyć do tego celu IPN-u (tytułu książki nie podaje z premedytacją). Pomysłowy Dobromir musiał dostać zielone światło od szefów, bo po pierwsze, włos mu z głowy nie spadł za to co odjebał, a po drugie IPN czekał dziesięć dni z odniesieniem się do całej sprawy. 


Jeżeli wydaje się wam, że nie dało się niczego bardziej zjebać, to wyobraźcie sobie, że podchodzi do was IPN i mówi “potrzymajcie mnie piwo”. Ja się przyznam bez bicia, że choć trochę (“trochę” jest w tym zdaniu kluczowe) się historią interesuję, to nad historią stanu wojennego się raczej nie pochylałem. Tak więc ów stan wojenny kojarzył mi się głównie z dwoma nazwiskami: Jaruzelskiego i Kiszczaka. Jak się mi rzucił w oczy artykuł, w którym stało, że ich bliskim współpracownikiem był generał Michał Janiszewski, to jakoś specjalnie zszokowany nie byłem. Tak się bowiem składa, że jestem świadomy tego, że Jaruzelski z Kiszczakiem nie wprowadzili stanu wojennego we dwóch i ludzi, którzy z nimi współpracowali musiało być raczej sporo. Kiedy 17 kwietnia 2007 prokuratorzy pionu śledczego Instytutu Pamięci Narodowej zakończyli śledztwo przeciwko autorom stanu wojennego, akt oskarżenia nie objął generała Janiszewskiego, bo ów był już martwy. Co ciekawe, generał się faktem swojej śmierci specjalnie nie przejął i żył jeszcze 9 lat. Jeżeli w tym momencie zaczęliście się zastanawiać, czy przypadkiem się za bardzo nie nagmyzowałem przed rozpoczęciem pisania Przeglądu, to śpieszę z wyjaśnieniami. To nie mnie pojebało, tylko IPN. Instytut Pamięci Narodowej uznał bowiem, że generał Janiszewski nie żyje. Sławomir Cenckiewicz usiłował klarować, że to po prostu wina IPN-owskich prokuratorów z Katowic, ale, eufemizując, niespecjalnie mnie to, kurwa, przekonuje. Załóżmy bowiem, że Cenckiewicz ma racje i że winę za to co się stało ponosi jeden konkretny prokurator i ewentualnie paru jego najbliższych ziomków (albo nawet niech to będzie cały pion śledczy w IPN). Przecież nie było tak, że przez te 10 lat nikt się nie zorientował, że ten generał żyje. Sam Cenckiewicz zaczął swój wywód: “Mam przed sobą obszerny biogram generała dywizji Michała Janiszewskiego opracowany i zamieszczony w książce Janusza Królikowskiego „Generałowie i admirałowie Wojska Polskiego 1943–1990” (Toruń 2010). Na końcu znamienna i krótka informacja: „mieszka w Konstancinie k. Warszawy”, która dzisiaj nabiera wyjątkowego znaczenia. Otóż to, co dla historyków interesujących się elitą LWP było oczywiste, dla śledczych z IPN w Katowicach już takie nie było.” Z tego by wynikało, że historycy interesujący się elitą LWP (w tym Cenckiewicz) doskonale sobie zdawali sprawę z tego, że Janiszewski żyje, ale nic z tym, kurwa, nie zrobili, a przecież wystarczyło poinformować o tym media. Pewnie was to wyznanie nie zaskoczy, ale jestem organicznie wręcz uczulony na wszelkiej maści teorie spiskowe (JET FUEL CAN'T MELT THE STEEL BEAMS!). Jednakowoż nie jestem w stanie uwierzyć w to, że absolutnie nikomu nie przyszło do głowy ustalenie tego, czemu jeden z członków WRON nie został objęty aktem oskarżenia. Jest to szczególnie zabawne w przypadku Cenckiewicza, który był na tyle drobiazgowym tropicielem, że potrafił się zapalić do roboty nawet wtedy, gdy poprosił go o to jakiś dron dobrej zmiany (który zasugerował, że Tommy Wiseau dyplomacji się kształcił w nieodpowiednim miejscu). Aczkolwiek, może ta bierność Cenckiewicza wzięła się stąd, że nikt mu na Twitterze nie zwrócił uwagi na to, że Janiszewski żyje. Generałowi zmarło się na początku lutego w 2016, a Cenckiewicz założył konto w czerwcu 2015, tak więc John Bingham (taki nick miał jegomość, który prosił Cenckiewicza o prześwietlenie Waszczykowskiego [który to jegomość najprawdopodobniej miał jakieś powiązania ze służbami – patrz źródła]), nie miał zbyt wiele czasu i mógł się po prostu nie wyrobić. Jeżeli zaczęliście odnosić wrażenie, że coś z tą sprawą generała jest “nie tak”, to zapnijcie pasy. Krzysztof Brejza wynorał oficjalny biogram Barbary Skrzypek (aka ”Pani Basia” z "Ucha Prezesa”), która jest jedną z najbliższych współpracownic Prezesa Polski i (według ustaleń GW) zarabia około 10 tysięcy miesięcznie. Z biogramu: „wynika, że popularna "pani Basia" była sekretarką generała Janiszewskiego - najpierw jako szefa Urzędu Rady Ministrów, a następnie szefa Kancelarii Prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego.” Brejza, opowiadając o „Pani Basi” przypomniał również o tym, że koło Macierewicza kręci się Kazimierz Bartosik. Kim jest ów jegomość? „Bartosik trafił do elitarnego oddziału WSW, który obsługiwał najważniejsze postaci PRL. Jak sprawdziliśmy w kilku niezależnych źródłach, w drugiej połowie lat 80. i na początku lat 90. był zaufanym kierowcą "szarej eminencji" Polski Ludowej, czyli generała Michała Janiszewskiego”. Nie chciałbym być źle zrozumiany. Mnie naprawdę nie obchodzi to, co kto robił za PRL-u (o ile nie zajmował się łamaniem palców opozycjonistom/etc./etc.). Tym niemniej, nieco, kurwa, dziwną znajduję sytuacje, w której ludzie z otoczenia Janiszewskiego dostają robotę w partii, która twierdzi, że jest „antykomunistyczna”, zaś sam generał zostaje „uznany za zmarłego”, (kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że działo się to za poprzednich rządów Prawa i Sprawiedliwości). Rozumiem doskonale, że w historii zdarzają się zajebiste zbiegi okoliczności np. takie, jak mój ulubiony: „Jednym z kucharzy Rasputina podczas pierwszej wojny światowej był szef kuchni z luksusowego hotelu Astoria, po rewolucji gotujący dla Lenina i Stalina. Nazywał się Spiridon Putin i był dziadkiem prezydenta Władimira Putina”, ale w przypadku generała Janiszewskiego tych zbiegów okoliczności jest nieco zbyt dużo.


Skoro zaś już poruszyłem temat zbiegów okoliczności, to trzeba (po raz pierdylionowy) wrócić do Fundacji Otwarty Dialog, której to fundacji zarzucano już prawie wszystko, łącznie z próbą zorganizowania zbrojnego przewrotu w Polsce. Ta konkretna narracja była przejawem wyjątkowego skurwysyństwa. FOD dostarczał Ukraińcom walczącym z Zielonymi Ludzikami kamizelki kuloodporne. Ujmując rzecz innymi słowy – FOD ratował ludziom życie. Pracownicy mendiów narodowych mieli to w dupie, bo dla nich liczyło się tylko i wyłącznie to, że dzięki temu, że fundacja miała koncesję na handel bronią (bez niej nie dało się wywozić z kraju kamizelek kuloodpornych), można było spiąć narrację „puczową”. TVP przegięło wtedy tak bardzo, że wkurwił się na nich funfel Pereiry i Wildsteina, Wojciech Mucha. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że jego wkurw nie miał absolutnie żadnego znaczenia (nie pojawiło się bowiem ani jedno sprostowanie), zaś sam redaktor Wojciech nadal pracuje w Gazecie Polskiej. FOD był atakowany również przez „Sieci”, które zrzygały się na fundację w artykule pt. „Brudna kasa na polski majdan”, w którym to artykule usiłowano wytłumaczyć, dlaczego decyzja polskich władz o tym, żeby Ludmiłę Kozłowską wpisać do SIS i uniemożliwić jej wjazd do UE jest słuszna. Ponieważ kraje UE olały decyzję polskich władz (Kozłowska ma 5-letnia wizę belgijską, a poza tym odwiedziła kilka krajów europejskich [już po tym, jak polskie władze chciały ją „zbanować”]), można bezpiecznie założyć, że wszelkie „ustalenia” rządowych mediów były cokolwiek niepoważne. Jestem się w stanie założyć, że służby krajów UE straciły trochę czasu na analizowanie tego artykułu, za co są pewnie wybitnie wdzięczne polskim władzom. Nieco później jakiś ukraiński portal-krzak opisał, jak to SBU prowadzi śledztwo w sprawie Kozłowskiej. Momentalnie podchwyciły to polskie media rządowe, które (co zrozumiałe) nie sprawdzając absolutnie niczego, zaczęły grzać temat. Potem informacje sprawdził Onet i okazało się, że (co za szok), na Ukrainie nikt nie prowadzi żadnego śledztwa w sprawie Kozłowskiej. Nikogo chyba nie zdziwi to, że media rządowe (z TVP na czele) nie sprostowały informacji. Tym niemniej już nawet ciężki dzban powinien się zorientować, że komuś bardzo zależy na dyskredytacji FOD i że należy ze sporą dozą nieufności podchodzić do kolejnych rewelacji. Tak więc, kiedy polskie media obiegł news „The Sunday Times”: Fundacja Otwarty Dialog była zaangażowana w pranie brudnych pieniędzy”, po prostu poczekałem na to, co będzie dalej. Jakby to powiedział klasyk „a jednak, warto było”. W przysłowiowym międzyczasie obserwowałem co wyczyniali Bardzo Ważni Ludzie. Twitterową sekundę po tym, jak objawił się news o praniu pieniędzy, swoje trzy grosze postanowił wtrącić minister Brudziński: „Hej,hej obrońcy „europejsko-kazachskich” cwaniaczków od „wyłączenia rzadu” ,wiecie już,że jesteście поле́зный идиот? Wiecie,że grudniowy „cud zmartwychwstania” pana D. i świeczki z Rossmanna to wszystko za praną,brudną kasę? Lusia i jej tolerancyjny mąż raczej Nobla nie dostaną.”. Nieco później wypowiedział się Tommy Wiseau dyplomacji: „Witold Waszczykowski komentuje sprawę FOD i Kozlovskiej: Tego typu agentura wpływu nie powinna być przyjmowana”. Kluczowe z powyższych wypowiedzi są dwa fragmenty: pożyteczni idioci i agentura wpływu. Pierwszym medium, które pochyliło się nad artykułem o praniu pieniędzy była Wirtualna Polska, która opublikowała artykuł, w którym stało, że tekst z „The Sunday Times” opiera się na ustaleniach komisji mołdawskiego parlamentu (którym, de facto, steruje oligarcha Vladimir Plahotniuc). Na czym opierały się ustalenia owej komisji? Na artykułach z „wPolityce” (obstawiam, że również na tym z „Sieci”), oraz na zdebunkowanym artykule z ukraińskiego portalu-krzaka. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że mołdawski raport pojawił się w Sierpniu 2018 (czyli zaraz po tym, jak Kozłowska dostała bana od polskich władz, a „Sieci” wydaliły z siebie artykuł o „brudnej kasie”). Niestety, nie mogę jeszcze zatrzymać karuzeli śmiechu, bo dzień później do akcji wkroczył Onet i dorzucił kolejną porcję faktów. Autorami artykułu byli dwaj jegomoście (żaden z nich nie był pracownikiem „The Sunday Times”), z których jeden, Carlos Alba, jest właścicielem agencji PR (wcześniej był dziennikarzem), który oburzył się na Onet za to, że portal ów „bada jego przeszłość”. Drugi autor, Jordan Ryan, podaje się za dziennikarza śledczego (ale, według ustaleń Onetu, jego związek z dziennikarstwem śledczym ogranicza się do „podawania się za”), a wcześniej współpracował z portalami wspierającymi Brexit. Na samym końcu onetowego tekstu możemy przeczytać, że: „Niedługo przed ukazaniem się tego artykułu Carlos Alba przesłał do przedstawiciela FOD e-maila, w którym prosi o nieatakowanie go w mediach społecznościowych. W e-mailu Alba tłumaczy, że od kiedy został zredukowany, trudno mu utrzymać się z dziennikarstwa niezależnego, więc dorabia sobie, wykonując prywatne prace komercyjne.”. Tak sobie dumam, że gdyby pan Alba napisał artykuł opierając się na faktach, to raczej nie robiłby takiej szopki z prośbami o „nieatakownie go”, nieprawdaż? Jego reakcja sugeruje, że chyba tak do końca nie wiedział, jakie efekty może mieć jego artykuł. Z ustaleń Onetu wynika, że Alba nigdy nie zajmował się tematyką Europy Wschodniej, a dzwoniąc do FOD z pytaniami, pomylił nazwę organizacji. Pytania, które zadawał sugerowały, że nie ma pojęcia o co tak właściwie pyta. Biorąc to pod rozwagę, można bezpiecznie założyć, że każdy kto formułuje jakieś skrajne opinie na podstawie tegoż artykułu, jest w najlepszym wypadku pożytecznym idiotą, a w najgorszym agenturą wpływu, nieprawdaż?


W trakcie pisania niniejszego tekstu uznałem, że FOD również podzielę na dwa osobne kawałki. W tym kawałku pochylimy się nad nieco inną problematyką. Gdyby ten kawałek miał mieć jakikolwiek tytuł byłoby nim „Szybkie pytanie, co do kurwy?”. Zastanawiałem się nad tym, co się stanie po artykule na Onecie. Tzn. nie zakładałem, że ktokolwiek zdobędzie się na jakiekurwakolwiek sprostowanie, albo follow up (Brudziński ma długą historię wrzucania fejków na swoje konto, więc pewnie nie chciałby sobie psuć dobrej opinii przeprosinami), ale wydawało mi się, że po debunku hejtujący FOD politycy i mediaworkerzy trochę zbastują. Wcześniej wyglądało to właśnie w ten sposób. Tzn. pojawiał się np. artykuł o „śledztwie SBU” i temat co prawda grzano, ale po tym, jak Onet wjechał z debunkiem, nastąpiło, że tak to ujmę „wyciszenie”. Owszem, fake newsy nadal wiszą na portalach, ale zaprzestano grzania tematu. Co się zaś tyczy tego, że nikt nie usuwa fake newsów, to czasem wygląda to dość komicznie (acz, znowuż, jest to humor wisielczy). Jak już wcześniej wspomniałem, na WP pojawił się artykuł, w z którego wynikało, że ustalenia „The Sunday Times” są trochę nie ten tego. Pod koniec tegoż artykułu możemy znaleźć link do innego. Wiecie do którego? Tak zgadliście, do artykułu o tym, że „SBU prowadzi śledztwo w sprawie Kozłowskiej”. No ale to tylko dygresja. Wróćmy do meritum. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jesteśmy w aż tak czarnej dupie, jeżeli chodzi o fake newsy. Po raz kolejny w niniejszym Przeglądzie pojawi się Patryk Jaki. Dwa dni po tym, jak polskie media zaczęły się podniecać artykułem „The Sunday Times”, Patryk Jaki postanowił wykorzystać temat do politycznej napierdalanki i poświęcił temuż tematowi konferencję prasową: „Patryk Jaki pyta Różę Thun o powiązania z Fundacją Otwarty Dialog. "Czy świadomie wspierała rosyjską agenturę?" To, że Patryk Jaki bawi się w rozpowszechnianie fejków, nie dziwi mnie w najmniejszym stopniu. Nie zaskoczyło mnie nawet to, że media, które rozpowszechniały tę „odezwę” nie zapoznały się z artykułem na Onecie. W efekcie czego rozpowszechniały wrzutkę Jakiego: „Brytyjskie media twierdzą, że FOD to rosyjska agentura, Różo Thun, tłumacz się”. Nie zdziwiło mnie również to, że Jaki domagał się „debaty” z Różą Thun (of korz, debata miała się odnosić do jej „powiązań”). Co mnie w takim razie zaskoczyło?  Reakcja Róży Thun, która zaczęła się wypierać jakichkolwiek związków z Fundacja Otwarty Dialog. I znowuż, wiem, że europoseł może nie mieć czasu na to, żeby sprawdzać własnoręcznie każdą informacje, ale, do kurwy nędzy, przed wystosowaniem oświadczenia (czy co się tam z oświadczeniami robi), ktoś powinien sprawdzić, czy aby na pewno „zarzuty” są sensowne. W tym przypadku absokurwalutnie nie były. Nie oznacza to, że Róża Thun powinna debatować z Jakim, ale miała niepowtarzalną szansę na przyjebanie mu oświadczeniem, po którym Jaki wyszedłby na pożytecznego idiotę albo agenta wpływu mołdawskiego oligarchy. Całą robotę odwaliły za nią media, wystarczyło tylko poczytać artykuły i jakoś to wszystko skompilować. I co? I nic. Zamiast tego, mamy rejteradę przed fejkami. Chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, że tego rodzaju zachowania mogą być wykorzystywane przez służby kraju, który jest nam nie do końca przychylny? Na zakończenie tematów FODowych wrzucę wam prawdziwą perełkę z Patrykiem Jakim w roli głównej. Otóż Patryk Jaki zbiera wpłaty na swoją kampanię. Nikogo nie powinno to dziwić, albowiem wykosztował się w trakcie „bitwy warszawskiej”, a sztaby partyjne się pewnie niezbyt chętnie dzielą pieniędzmi z „bezpartyjnymi”. Ktoś może w tym miejscu powiedzieć, no dobrze, ale jaki to ma związek z FOD? Takiemu komuś w ramach odpowiedzi zacytuję wstęp fejsbukowego wpisu, w którym PJ zachęca do składania się na niego (zachowuję oryginalną pisownię): „Drodzy, walka z Różą THUN von Hohenstein, POKO, Wiosnami, „Otwartymi Dialogami” etc. wiąże się z dużymi kosztami. Wiecie o co walczę. Jeśli ktoś z Państwa ma możliwości i chce pomoc - każda wpłata się liczy. Nawet 10 zł.”. Gdybym był złośliwy (a nie jestem) to zasugerowałbym zmiany w tekście, po których wyglądałby on tak: „Drodzy, walka o kasę europosła etc. wiąże się z dużymi kosztami. Wiecie o co walczę (...)”. Osobną kwestią jest to, że co prawda nie wiem, z jakimi kosztami wiąże się walka z FOD, ale wiem kogo można o to zapytać. Między innymi, polskich władz i pewnego oligarchy z Mołdawii. Mógłbym w tym miejscu napisać coś o tym, że Jaki jest wiceministrem sprawiedliwości i że mógłby się, kurwa, łaskawie zastanowić nad tym, jak wygląda rozrzucanie fejków i opieranie na nich swojej kampanii (w szczególności zaś, jak tego rodzaju zachowanie odbierane jest w UE), ale byłoby to cokolwiek bezsensowne. 

Tekst mi się był rozrósł bardzo, ale pomyślałem sobie, że na samiuteńki koniec popełnię parę liter na temat służb. Uprzedzam, że tutaj będzie sporo teoretyzowania (aczkolwiek to, co was w tym tekście może wkurwić, będzie oblinkowane). Wydaje mi się, że w sytuacji, w której jest sobie w jakimś kraju jakaś fundacja (albo dowolna inna organizacja) i nagle w mediach (czy to krajowych, czy to zagranicznych) pojawia się artykuł z jakimiś grubymi zarzutami (w szczególności zaś szpiegostwo, pranie pieniędzy, działanie jako „agent wpływu”/etc.) odnoszącymi się do działalności tejże organizacji, to służby takiego kraju najprawdopodobniej z automatu weryfikują tezy zawarte w takim artykule. Zapewne tak właśnie było w przypadku artykułu „Sieci” o FOD. Obstawiam, że służby krajów EU rozebrały go na czynniki pierwsze i uznały, że jest gówno wart. W tej konkretnej sytuacji doszło na pewno do kontaktów polskich służb ze służbami państw zachodnich (bo polska wrzuciła Kozłowską do SIS). Niezależnie od tego, co polskie służby miały do przekazania i jakie „dowody” dostarczyły zachodnim kolegom, dowody owe zostały uznane za niewiarygodne. W efekcie czego Kozłowska mogła spokojnie wjeżdżać do różnych krajów w EU (i, jak wcześniej napisałem, dostała wizę belgijską). Z tego z kolei wynika tyle, że kraje EU uznały, że decyzja o „zbanowaniu” Kozłowskiej, była próbą użycia mechanizmów mających zapewnić EU bezpieczeństwo do walki politycznej. Jedno mnie w tym momencie zastanawia. Tzn. to, czy polskie władze zdecydowały się na wrzucenie Kozłowskiej do „SIS” wiedząc, że (w uproszczeniu) „gówno na nią mają”, ale liczyły, że jak pójdą na rympał, to nikt się nie będzie za bardzo pochylał nad tą sprawą. Tzn. czy ktoś tam we Warszawie uznał, że jak skorzystają z tego SISu, to EU uzna, że „jebło, to jebło, na chuj drążyć”. Druga możliwość jest taka, że polskie władze były przekonane o tym, że „mają rację” (tak jak w przypadku 27:1) i nie zdawały sobie sprawy z tego, że do przekonania zachodnich partnerów, trzeba czegoś więcej niż „przeświadczenia o mieniu racji”. Gwoli ścisłości, niezależnie od tego, co sobie myślały polskie władze, efekt był taki, że nikt im nie uwierzył. Czy trzeba w tym miejscu pisać coś na temat tego, że to zdarzenie musiało mieć zajebiście negatywny wpływ na to, jak polskie służby są postrzegane przez „Zachód” i na to, jak postrzegane są przezeń polskie władze? PiS od początku problemów „z zagranicą” klaruje, że to wszystko dlatego, że „donoszą na Polskę” różni ludzie. Wydaje mi się, że w tym konkretnym przypadku nasze władze nie kłamią, tzn., że politycy partii rządzącej są przekonani, że gdyby nie to, że jakiś europoseł z Polski coś tam powiedział w PE, to nikt na Zachodzie by nie wiedział, co się w Polsce dzieje. Skoro bowiem polscy politycy partii rządzącej (nie tylko, acz oni konkurencję zostawiają daleko w tyle) wiedzę na temat zagranicy czerpią z filmików z żółtymi napisami i z rzygających na Zachód ćwitów będących elementem rosyjskiej wojny informacyjnej, to raczej trudno ich podejrzewać o to, żeby ogarniali, że „na Zachodzie” może to wyglądać zupełnie inaczej. Tak samo, jak ciężko jest im ogarnąć to, że politycy partii rządzącej (ministrowie/etc.) nie powinni traktować każdego idiotyzmu, który znajdą w sieci, jak prawdy objawionej. Jak się patrzy na to, co odpierdalają nasze władze, to bardzo trudno sobie wyobrazić sytuację, w której po pojawieniu się jakiegoś „łamiącego newsa” polskie władze czekają z wypowiedzeniem się w temacie, aż ktoś im zweryfikuje tego newsa. Chuja tam. Zamiast tego, od razu odpala się machinę propagandową i uruchamia Pereirów, Bogdanów/etc. W Polsce służby nie mają czasu na to, żeby zajmować się takimi pierdołami, jak dbanie o to, żeby władze dysponowały wiarygodnymi informacjami, bo mają ważniejsze zadania. Jakie? Poniższy cytat możecie traktować jak pointę do tego kawałka Przeglądu, bo nic lepszego nie uda mi się wymyślić: „Taksówkarz ze Śląska zarzucił operatorowi TVN Piotrowi Wacowskiemu, że w 2017 roku nie zapłacił kilkudziesięciu zł za kurs. Wacowski temu zaprzeczył. Działania śledcze w tej sprawie prowadziła Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego w ramach postępowania ws. grupy neonazistów ujawnionych w reportażu, przy którym pracował Wacowski”.


Źródła:

https://www.newsweek.pl/polska/spoleczenstwo/sondaz-polacy-popieraja-strajk-nauczycieli/0zb9mw4


https://natemat.pl/270193,czy-polacy-popieraja-strajk-nauczycieli-jest-nowy-sondaz-kantar



Trochę się podłamałem, jak się okazało, że parówki zacytowały Głódzia dokładniej od Oko-pressu


http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114883,24689828,strajk-nauczycieli-patryk-jaki-porownal-nauczycieli-z-sosnowca.html





https://pomorska.pl/500-zl-do-krowy-i-100-zl-do-tucznika-od-kiedy-i-dla-kogo-doplata-zapowiedziana-przez-prezesa-kaczynskiego/ar/c8-14028371

Patryk Jaki cannot into UE:


Wrzucam link do Wiki, bo tam wyniki wyborów są najbardziej czytelne.


https://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/mariusz-kaminski-winny-w-sprawie-afery-gruntowej,528769.html


https://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/michal-janiszewski-komunistyczny-general-pominiety-przez-ipn,926798.html


„Do Rzeczy” nr 17-18-2019

Z wymiany zdań między Johnem Binghamem i Cenckiewiczem ostał się ino screen, bo Bingham się był skasował:

https://twitter.com/jozefmoneta/status/877108314987008000


https://www.tvn24.pl/magazyn-tvn24/macierewicz-ufa-mu-bardziej-niz-misiewiczowi-odslaniamy-tajemnice-pana-kazimierza,82,1665