czwartek, 21 maja 2015

Zapowiedź trzęsienia ziemi

Wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich musiały być szokujące dla co najmniej kilku sztabów (nie wspominając już o obserwatorach naszego piekiełka politycznego). Śmiem twierdzić, że najbardziej zaskoczeni takim obrotem sprawy byli sztabowcy Andrzeja Dudy. Co prawda od początku kampanii z ich strony płynęły zapewnienia o tym, że „Duda może wygrać”, ale gdyby byli pewni zwycięstwa, nie pompowaliby balonu o nazwie „wybory na pewno będą sfałszowane”. Bo z tymi wyborami to było u nas tak, że były sfałszowane do godziny 21 w niedzielę. Dlaczego do 21? Bo od 21 okazało się, że według exit-poll, Duda ma więcej głosów niż Komorowski. I nagle bełkotliwa narracja „fałszujo” urwała się jak nożem uciął. Jestem się w stanie założyć o bardzo wiele, że gdyby Bronisław Komorowski miał choćby 0,5% głosów więcej niż Andrzej Duda – narracja „fałszerska” rozkręciłaby się na dobre. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że PO również nie było przygotowane na prowadzenie kampanii z „drugiego miejsca”.

W tym miejscu muszę przyznać, że mnie również zaskoczył lepszy wynik Dudy. Mniej więcej do momentu, w którym PKW podało frekwencję z godziny 17:00 byłem przekonany o tym, że Komorowski będzie miał więcej głosów. Wtedy (po ogłoszeniu frekwencji) zrozumiałem, że najprawdopodobniej więcej głosów będzie miał Duda (bo PiS ma bardziej zdeterminowany elektorat), ponieważ frekwencja była niższa od frekwencji z 2010. No ale, żeby nie zostać uznanym za praktyka „mądrości po fakcie”, posypuję głowę popiołem i przyznaję, że wróżenie z fusów (przewidywanie wyników wyborów) kiepsko mi poszło.

Tyle tytułem wstępu, teraz przejdźmy do pastwienia się nad kandydatami.

Rzeź maskotek

Niespodzianką nie było to, co spotkało „maskotki” wyborcze. Paweł Tanajno (znany mi tylko i wyłącznie z tego, że jest antyszczepionkowcem) otrzymał 29785 głosów. Jacek Wilk, który startował z KNP tylko i wyłącznie dlatego, że Krul Korwin założył nową partię – 68186. Adam Jarubas, jak przystało na kandydata PSL-u, poległ okrutnie w wyborach (238761 głosów). Z PSL-em jest tak, że kandydaci tej partii dostają łomot w wyborach prezydenckich (bo im w sumie nie zależy), wszyscy wieszczą klęskę partii w wyborach (wspomagają się sondażami, które w przypadku PSL są o kant dupy potłuc, bo mało komu by się chciało sprawdzać „jak tam te ludzie na wsi bendom głosować), a potem są straszliwie zaskoczeni tym, że PSL jednak nie padł. Tym razem pewnie będzie tak samo. Znacznie bardziej rozpoznawalny polityk PSL – Waldemar Pawlak- uzyskał w 2010r. 294273 głosy, a PSL się od tego nie zawalił.

Grzegorz Braun (zwolennik intronizacji broni nuklearnej na króla Polski i pozyskiwania Jezusa dla Armii, albo na odwrót) otrzymał  124132 głosy. Zanim ktoś dostanie zawału z tego powodu (bo Braun to „ciężki przypadek”) pragnę przypomnieć, że w roku 2000, w wyborach prezydenckich startował Jan Łopuszański (popierany między innymi przez Narodowe Odrodzenie Polski) i otrzymał 139682 głosy. Nie jest więc tak, że ludzie w rodzaju Brauna „nagle” zyskali elektorat. Ten elektorat żyje sobie spokojnie w naszym kraju  i czasem po prostu nie ma na kogo głosować.

Osobną kwestią jest kolejna spektakularna klęska Ruchu Narodowego. W wyborach do Europarlamentu 2014 – RN uzyskał 98626 głosów. W wyborach prezydenckich na Mariana Kowalskiego zagłosowało 77630 osób. Warto pamiętać o tym, że choć frekwencja w wyborach prezydenckich była dość niska, to jednak była ponad dwukrotnie wyższa od frekwencji w wyborach do PEU (odpowiednio 48,96% i 23,83%). Tym samym klęska kandydata „siły, o której politykom się nie śniło”, jest o wiele bardziej dotkliwa (bowiem dwukrotnie wyższa frekwencja nie przełożyła się ni cholery na wyższe poparcie). Wydaje mi się, że do narodowców zaczęło docierać to, że „coś jest nie tak” - bo ostatnio bardzo łatwo dostać od nich bana na Twitterze (wcześniej trzeba było się postarać – np. zapytać Krzysztofa Bosaka o to, czy mógłby podać źródła badań, na które się powołuje).

Zdetronizowany Korwin

Najmniej powodów do radości miał po ogłoszeniu wyników exit poll (a potem po ogłoszeniu oficjalnych wyników przez PKW) JKM. Od początku kampanii widać było, że KORWIN-owcy walczą o trzecie miejsce (bo dobry wynik, w ich mniemaniu, gwarantował im dostęp do korytka sejmowego). Oderwania od korytka boi się pewnie poseł Wipler, który zdał sobie sprawę z tego, że niebawem wybory parlamentarne, a on nadal nie ma zaklepanego miejsca na żadnej liście wyborczej. Choć sam JKM usiłował zagospodarować elektorat „wkurwionych”, to jednak jego kampania (choć prowadzona z rozmachem) trafiała, w moim mniemaniu, jedynie do żelaznego elektoratu (tj. kuców). I nie ma się czemu dziwić- czym innym jest tzw „antysystemowość” (którą rozumiem jako sprzeciw wobec władzy), a czym innym obietnice zaorania Polski i posypania jej solą (a mniej więcej do tego sprowadzają się „programy” Korwina). Do Krula w pewnym momencie dotarło, że dobry wynik w wyborach zostanie mu odebrany przez Kukiza- stąd jego atak na PK w debacie (kiedy to panowie poszarpali się o JOW-y, a potem Kukiz porównywał to, co zrobił JKM do 17 września i powiedział, że to „nóż w plecy”). Tyle że atak ten (po którym nastąpiła raczej żenująca wymiana zdań i ujawnianie sms-ów) na nic się zdał, trzecie miejsce i bardzo dobry wynik przypadły Kukizowi. Wynik wyborów prezydenckich znalazł momentalnie odbicie w sondażach wyborczych do parlamentu – KORWIN spadł „pod kreskę” i raczej nie będzie go w sejmie.

Korwin ma poza tym jeszcze dwa inne powody do zmartwień. Pierwszym jest to, że mimo wyższej frekwencji (niż w wyborach do PEU) ubyło mu wyborców. W wyborach do PEU zagłosowało na niego 505586 osób, w wyborach prezydenckich 2015-  486084. Widać więc wyraźnie, że wyższa frekwencja nie przełożyła się na wyższe poparcie. Hasło „tej siły już nie zatrzymacie” okazało się odrobinkę chybione. Drugim problemem jest to, że uchylono mu immunitet europarlamentarzysty (sprawa Boniego). Sam fakt uchylenia immunitetu nie powinien raczej nikogo dziwić (Europarlament to nie nasza ukochana Bolanda, w której wszyscy kryją swoich ziomków – tam się tego rodzaju zachowań nie toleruje). Sprawa Boniego raczej skończy się wyrokiem skazującym i to może być koniec marzeń Krula o karierze politycznej.

Czy ktoś widział lewicę?

W przypadku kandydatów, którzy mieli reprezentować lewicę- a więc wystawioną przez SLD Magdalenę Ogórek oraz Janusza Palikota – niespodzianki nie było. Każdy, kto miał choć odrobinę oleju w głowie (prócz niepokornych w rodzaju Samuela Pereiry, który twierdził, że „Ogórek ma szanse na poprawienie wyniku SLD”) wiedział, że kandydatura Magdaleny Ogórek to kpina. Nie chce mi się wierzyć w teorie spiskowe, według których „Miller grał na osłabienie SLD”, bo w obecnej chwili „osłabienie” oznacza śmierć polityczną tej formacji. Wydaje mi się, że Miller po prostu nie chce oddać władzy w SLD nikomu innemu. Gdyby SLD wystawiło jakiegoś poważnego kandydata/kandydatkę (na którego lewica chciałaby głosować) i owa osoba faktycznie poprawiłaby wynik Sojuszu – dni Millera byłyby policzone (bo członkowie SLD poszli by za „nowym”). Paradoksalnie – po łomocie, który dostał w wyborach – Millerowi jest się łatwiej obronić (bo nie ma konkurenta, którego Sojusz by poparł – ostatniego polityka sojuszowego „z dobrym wynikiem” wywalono). No zaraz, ktoś powie „ale czy to nie było graniem na osłabienie SLD?” Niezupełnie- to było granie na utrzymanie władzy, osłabienie Sojuszu wyszło Millerowi niejako przypadkiem, bo pewnie w ogóle nie myślał o tym, jakie konsekwencje może mieć jego zachowanie. Tak jak nie myślał o tym w momencie, w którym dobijał SLD w trakcie rządów Sojuszu 2001-2005 – wtedy też chodziło o utrzymanie się na stołku za wszelką cenę. A co by się stało, gdyby M. Ogórek miała dobry wynik? Władzy Millerowi by nie odebrała, bo mocno jej nie po drodze z Sojuszem. Zaś sam Miller by się umocnił, bo wystawienie M.O. to był jego pomysł. Po nokaucie wyborczym przyszłość Sojuszu jawi się w czarnych barwach,  bo nawet żelazny elektorat pokazał mu środkowy palec.

Co się zaś tyczy Palikota. Jego porażka była pewna. On sam walczył długo, ale była to walka cokolwiek bezsensowna, bo JP chyba wcale nie brał pod rozwagę tego, że stracił wiarygodność w oczach wyborców. Gdyby wiarygodność straciła partia, w której był – mógłby z niej uciec (albo założyć nową). Jego problemem było jego własne ego, które kazało mu umieścić w nazwie partii swoje własne nazwisko. W efekcie czego wszystkie problemy jego formacji (a było ich sporo) zaciążyły na jego własnym nazwisku.

Waga ciężka 2 miejsce – Bronisław Komorowski

Bronisław Komorowski stracił 2miliony głosów (bo o tyle mniej ludzi głosowało na niego w porównaniu do wyborów 2010), przez to, w jaki sposób prowadził swoją kampanię. Sztab PBK od początku kampanii grał „na lewicę” (in vitro, antyprzemocówka, niesłuchanie Kościoła). I zapewne z badań (i wyliczeń) wynikało, że elektorat PBK + elektorat lewicowy + anty PiS wystarczy do zwycięstwa. W całej tej wyliczance nie uwzględniono jedynie takiego drobnego szczegółu, jak zmęczenie rządami PO. Sztab PBK „zaklepał sobie” głosy lewicy przy pomocy debat światopoglądowych (in vitro, antyprzemocówka etc.) i uznał, że nie trzeba się spinać za bardzo, bo wybory wygrają z marszu. Nie traktowano poważnie „biskupa Andrzeja”, bo to przecież człowiek znikąd i jak on w ogóle może sobie myśleć, że Gajowego nam wysadzi z siodła. Ta bezczelność doprowadziła do brutalnego zderzenia z rzeczywistością – Andrzej Duda uzyskał więcej głosów. W tym miejscu chciałbym niejako w obronę wziąć sondażownie. Ok – co prawda ustawiają sobie badania tak, żeby im się „potwierdziło”, ale prawda jest taka, że jeśli 70% badanych twierdzi, że weźmie udział w wyborach, a potem okazuje się, że głosować idzie 48,9%, to ciężko mieć pretensje do sondażowni o to, że „słupki się nie zgadzają”. Ludzie mieli dosyć tej gównianej kampanii i nie chciało się im głosować. Niestety, nie da się uwzględnić w badaniu tego, że ludzie mogą „zmienić zdanie” i nie pójść na wybory.

Pierwsze chaotyczne decyzje PBK (np. ta o JOW-ach) pokazały, że jego sztab w ogóle nie przewidział sytuacji, w której Gajowy będzie w drugiej turze startował z drugiego miejsca. Próba pozyskania elektoratu Kukiza była dość żenująca i nie mogła być skuteczna. Jeśli ktoś głosował na Kukiza „na złość Bronkowi” w pierwszej turze – to w drugiej może zagłosować „na złość Dudzie” (bo gdyby chciał poprzeć tego drugiego – głosowałby na niego w pierwszej). Analogicznie – jeśli ktoś głosował na Kukiza, bo „mam dość WSI i agentów blablabla” to znaczy, że choćby się Bronisław Komorowski nie wiem jak napinał – te głosy przejdą na Andrzeja Dudę. Kampania sobie trwała w najlepsze i wszyscy już położyli PBK do politycznego grobu. Niedzielną debatę (17 maja) PiS-owcy (i usłużni dziennikarze/publicyści) traktowali jak formalność. Co prawda robili sobie heheszki i tłumaczyli, że „faworytem jest PBK”, ale wiadomo było, że obecnego prezydenta uznali za worek treningowy, na którym Andrzej Duda będzie sobie mógł potrenować przez 80 minut.

Przebieg debaty musiał być sporym szokiem dla sztabu Andrzeja Dudy (gwoli ścisłości, tekst ten pisałem przed obejrzeniem drugiej debaty, nie wiem więc jak się ona potoczyła). Gajowy przebudził się z letargu i solidnie go obił. I jeśli mam być szczery – mnie forma PBK też zaskoczyła (bo tak jak większość ludzi, doszedłem do wniosku, że AD go „zmasakruje”), a potem „spadło” na mnie zrozumienie. Możemy sobie myśleć, że PBK to taki pocieszny „stary pierdoła”, który na wyjazdach zagranicznych zajmuje się skakaniem po krzesłach. Ale prawda jest taka, że PBK jest człowiekiem, który zrobił karierę polityczną w czasach, w których trzeba było umieć rozpychać się łokciami. Prawda jest taka, że poza „skakaniem po krzesłach” PBK bierze udział w rozmowach z głowami innych państw i tylko ktoś naiwny uzna, że te rozmowy to pogaduszki o pogodzie i wzajemne poklepywanie się po plecach. Sztabowcy Dudy, po tym, jak się podnieśli z desek, tłumaczyli, że PBK był agresywny w debacie, a to „nie wypada”. I nie wiem, czy oni po prostu robią z ludzi idiotów, czy też do tego stopnia nie ogarniają rzeczywistości. Prezydent musi być czasem agresywny i musi sobie umieć radzić ze stresem i presją. Raz już mieliśmy prezydenta, który (za przeproszeniem) dostał sraczki po tym, jak niemiecka gazeta nazwała go „polskim kartoflem” i wydaje mi się, że jeden prezydent tysiąclecia nam w zupełności wystarczy. Różnica pomiędzy Dudą a Komorowskim polega na tym, że ten pierwszy dobrze sobie radzi z wystąpieniami solo (bo te da się wyreżyserować), a ten drugi jest (delikatnie rzecz ujmując) nudziarzem, jeśli chodzi o wystąpienia solo. Z drugiej jednak strony – PBK znacznie lepiej radzi sobie w dynamicznej szermierce słownej, w której z kolei Duda jest zagubiony, bo brak mu doświadczenia (w debacie nie potrafił zaimprowizować i cały czas usiłował powtarzać „formułki”).

Gwoli ścisłości, to nie jest tak, że nagle zapałałem miłością do miłościwie nam panującego Bronisława K. Dla mnie jest to jeden z najbardziej wyrachowanych i cynicznych polityków, który przez długi czas olewał lewicę i dopiero przed wyborami rzucił jej jakieś ochłapy i uznał, że „to wystarczy”. Jego sztab od początku kampanii rozgrywał kartę „mniejszego zła” - wyraźnie mrugając przy tym do lewicy- „jeśli nie zagłosujecie na nas, to wygra Duda, a on wam już pokaże!”. Tyle, że to wcale nie oznacza, że jeśli Gajowemu „coś wyjdzie”, będę to ignorował, „bo go nie lubię”. Debatę niedzielną wygrał PBK, ciekaw jestem jak potoczy się debata dzisiejsza. Wbrew temu co powtarzają „niepokorni” - debata może wiele zmienić (i dlatego kupa ludzi oglądała niedzielną).

Waga ciężka 1 miejsce - Andrzej Duda


Po ogłoszeniu wyników exit poll (a potem po potwierdzeniu ich przez PKW) PiS nie posiadał się z radości. Bo oto, po tylu latach porażek, WRESZCIE udało się coś ugrać. Ich kandydat wszedł do drugiej tury wyborów z pierwszego miejsca! Sam nadpapież Terlikowski ogłosił wszem i wobec, że „wreszcie przemówiła milcząca większość konserwatywna, która nie chce genderu/etc./etc”. Radość była tak ogromna i tak zaraźliwa, że „obozowi niepodległościowemu” udało się przykryć jedną rzecz, która musiała ów obóz bardzo zmartwić. Ponieważ „obóz” się zmartwił – praktycznie nikt z tegoż obozu nie powoływał się na dane liczbowe (opierano się głównie na procentach). I to trochę zastanawiające, bo przecież w 2010 roku, kiedy BK wygrał z Jarosławem K., PiS podkreślał, że różnica głosów była niewielka (bo to tylko milion głosów, a cóż to jest milion, skoro na JK zagłosowało 8 milionów Polaków!).

Tym razem nikt na liczby się nie powołuje. I nie chodzi o to, że różnica w głosach między PBK, a AD wynosi 148.032 (bo tak po prawdzie fakt, że prezydent urzędujący nie ma co najmniej 5% przewagi nad kontrkandydatem, sam w sobie jest porażką). Chodzi o to, że żelazny elektorat zawiódł PiS. Po ogłoszeniu exit poll wszyscy (w tym ja) założyli, że wynik jest taki a nie inny, „bo PiS ma bardziej zmotywowany elektorat” i ten elektorat poszedł głosować w całości, a „Bronkowy” olał wybory. W pierwszej turze wyborów prezydenckich w 2010 roku, na Jarosława Kaczyńskiego zagłosowało 6128255 osób. Andrzej Duda w pierwszej turze zebrał  5179092 głosy. Ujmując rzecz innymi słowy – PiS „zgubił” prawie milion głosów (949163). I to musiało być dla partyjnych fachmanów sporym szokiem. Do tej bowiem pory PiS zawsze „grał” na mniejszą frekwencje. Teraz okazało się, że mniejsza frekwencja dla nich też oznacza straty. Do tej pory „zmęczenie materiału” omijało „wieczną opozycję”. Poza tym, ten ubytek głosów jest dla PiS bardzo złą wróżbą na przyszłość – do tej pory to oni surfowali na społecznym niezadowoleniu, teraz okazało się, że nie są „jedynymi”. Co prawda część głosów uda im się odzyskać, ale w wyborach parlamentarnych może być z tym różnie.

Jeszcze innym problemem PiS jest fakt, że Andrzej Duda jest tym, kim jest. Nie nazwę go „człowiekiem znikąd”, bo w pewnych kręgach jest znany i jakieś tam funkcje pełnił. Pomimo tych funkcji – AD nadal jest kandydatem wyciągniętym z kapelusza. AD zbudowano (zapewne za ciężki szmal) wizerunek męża stanu, wspaniałego mówcy, który porywa tłumy etc.  Pierwsza rysa pojawiła się w momencie, w którym wspaniały mówca zachwiał się w trakcie wywiadu, który przeprowadziła z nim Beata Tadla (TVP info). Wykute na blachę formułki ciężko dopasować do pytań o konkrety. Wyraźnie było widać, że AD ciężko znosi presję (nawet niewielką). Gdyby miał więcej doświadczenia – poradziłby sobie bez problemu, ale był politykiem z odległego rzędu i nie miał kiedy go nabrać. Ciężkim nokautem skończyła się debata, w której PBK był bezlitosny i skupił się na próbach zamęczenia przeciwnika. Narracja „obozu niepodległościowego” była taka, że „Andrzej Duda był grzeczny”, ale prawda jest taka, że był po prostu niemrawy i nie był w stanie odpowiedzieć na część pytań (vide – powoływanie się na papieża, w momencie, w którym padło pytanie o „2 lata za in vitro”).

Po co więc JK wystawił Dudę, skoro miał sporą rzeszę wyjadaczy medialnych, którzy bez problemu poradziliby sobie z „wrogimi” mediami i z trudnymi pytaniami? Z tego samego powodu, dla którego Miller wystawił Ogórek. Andrzej Duda nie ma w PiS zaplecza (które posiada każdy z „wyjadaczy”). Tym samym, niezależnie od wyników wyborów, Duda nie stanowi zagrożenia dla Kaczyńskiego. Nawet jeśli w drugiej turze poprawi wynik JK z 2010 roku (to jest polska polityka, tu wszystko jest możliwe), to i tak brakuje mu zaplecza do tego, żeby przejąć władzę w PiS. Gdyby PiS wystawił „wyjadacza”, który poprawiłby wynik Kaczyńskiego – los tego ostatniego byłby przesądzony. Gdyby wyjadacz, nie daj Rydzyku, wygrał wybory- w szefostwie PiS mogłoby się nagle zrobić za ciasno dla Jarosława. Warto pamiętać o tym, że Donald Tusk musiał powycinać wszystkich swoich konkurentów – choć on przecież wygrywał, więc nie było zbyt wielu powodów do tego, żeby „zmienić szefa”. Jarosław Kaczyński przegrywał wybory za wyborami i to na pewno musiało wytworzyć ciśnienie wewnętrzne, a mimo to „prezes” utrzymał się w siodle bez problemu. Teraz może mieć więcej problemów, bo retoryka szczucia Polaków na państwo (rozumiane jako władzę/etc.) przyniosła niespodziewane (i nieprzewidziane przez nikogo) efekty w postaci czarnego konia wyborów 2015.

Czarny koń - Paweł Kukiz.

Trzecie miejsce Kukiza (i jego bardzo dobry wynik) nie był dla mnie żadnym zaskoczeniem (Skoro nie udało mi się wytypować 1. miejsca – to pochwalę się chociaż tym, że z 3. mi wyszło). Dopiero po kilku dniach od ogłoszenia wyników wyborów, we łbie mym pojawiła się myśl, którą przed 1 turą uznałbym za śmieszną. Cóż to za myśl? Paweł Kukiz mógł wejść do drugiej tury wyborów. Gdyby nie spieprzył kampanii – budując wizerunek „katolickiego fundamentalisty”, bredzącego o tym, że „kobiety mogą rodzić dzieci z gwałtu, bo on ma znajomą, która(...)”. Gdyby nie upajał się tak swoim uberpatriotyzmem, nie darł ryja o tym, że „media go prześladujo”, gdyby miał jakiś sensowny program i nie pieprzył głupot o „ubeckich układach”- miałby szansę na znacznie lepszy wynik. Miałby szansę na drugą turę. Bo sporo ludzi zastanawiało się nad tym, czy nie oddać na niego głosu, ale zniechęcały ich jego skrajne poglądy. Na autentyczności ugrał bardzo dużo, ale absolutny wręcz brak zmysłu politycznego sprawił, że sam sobie odebrał szansę na drugą turę. A jeśli komuś się wydaje, że przeginam, to niech sobie odpowie na pytanie – jaka byłaby jego reakcja gdyby ktoś mu powiedział rok temu: „Kukiz wystartuje w wyborach prezydenckich i poprze go 20% głosujących”?

Oba sztaby zlekceważyły Kukiza. Nie potrafiono w żaden sposób zneutralizować jego retoryki. Dotyczy to zarówno PiS jak i PO. Tylko że Kukiz jest znacznie większym problemem dla PiS-u. Bo PO – prędzej czy później- musi z kimś przegrać wybory. PiS liczy na to, że będzie „tym kimś”, z kim PO przegra, aż tu nagle wyskakuje zupełnie znikąd jakiś prawdziwek i zgarnia kupę głosów „niezadowolonych”. Głosów, które są efektem wieloletnich utyskiwań PiS-u  i które PiS sobie wyhodował (bo retoryka PiSu o „układzie” jest co prawda bełkotliwa, ale jest jej tyle, że ludzie w nią wierzą – bo przez myśl im nie przejdzie to, że ktoś mógłby tak ordynarnie łgać). Prawda jest taka, że gdyby do drugiej tury wszedł Duda z Kukizem – ten pierwszy nie miałby żadnych szans. Nie dałoby się zagrać kartą „na zmianę”, bo obaj kandydaci się za nią opowiadają. Cała misternie budowana retoryka „walki z układem” też by nie zadziałała, bo Kukiz jako „człowiek z zewnątrz” polityki, nie pasuje do retoryki układu. Natomiast Kukiz, jako człek z łatką „antysystemowca”, poradziłby sobie zarówno z PBK jak i AD. Bo obaj kandydaci „wagi ciężkiej” są systemowi.

PiS przez długi czas korzystał z elektoratu antysystemowego. Na samym początku nieco obawiano się w tej partii Ruchu Narodowego, ale bardzo szybko okazało się, że RN może liczyć na marginalne poparcie. Tym samym PiS był jedyną „partią zmiany” (jedyną, która dysponowała tak ogromnym zapleczem propagandowym). Teraz okazało się, że niewiele brakło, a PiS przegrałby z człowiekiem, którego na dobrą sprawę sam wyhodował, stosując antysystemową retorykę.  

Zapowiedź trzęsienia ziemi

Tytuł notki mógł być mylący. Nie chodziło mi o to, że wynik pierwszej tury jest zapowiedzią trzęsienia ziemi (rozumianego jako zwycięstwo Dudy). Nie chodziło mi również o to, że trzęsieniem ziemi będzie marsz Kukiza do sejmu. Trzęsienie ziemi może nastąpić po tym, jak Kukiz (przepraszam za wyrażenie) da dupy i się wypali. Paweł Kukiz nie posiada żadnego zmysłu politycznego (bo koniec końców udzielił poparcia jednemu z kandydatów) i nie posiada żadnego sensownego programu. Efektem tego będzie raczej kiepski wynik w wyborach parlamentarnych. Jeśli Kukizowi uda się wejść do sejmu (co może być problematyczne, bo kampania parlamentarna to gigantyczne przedsięwzięcie logistyczne), bardzo szybko okaże się, że nie za bardzo wie co dalej. No bo można się drzeć o układzie tak długo, jak długo jest się poza nim. Wchodząc w politykę – Kukiz stanie się częścią układu (w retoryce swoich wyborców – dorwie się do koryta). Ponieważ programu nie posiada  (jeśli nawet go ułoży to pewnie będą to same ogólniki – bo tym najłatwiej się „uwodzi”), nie będzie miał go jak zrealizować. Jeśli nie zrealizuje programu – ludzie uznają, że po prostu polazł do sejmu żeby dorwać się do koryta i się nachapać (czyli zrobił to samo co Korwin w PEU, który „miał niszczyć”, a zajmuje się głównie spaniem i opowiadaniem o „niggerach”).

Naiwnym będzie ten, kto uzna, że wszystko skończy się wraz z porażką wyborczą Kukiza (niezależnie od tego, kiedy owa porażka miałaby nastąpić). Owszem, Kukiz prędzej czy później padnie, ale co z wyborcami? Co z trzema milionami wkurwionych ludzi, którzy „chcą zrobić porządek w kraju”? Co z ludźmi, którzy dali sobie wmówić, że „JOW-y” wystarczą do tego, żeby w Polsce był zachód i żeby było super? Odpowiadam – ci ludzie nadal będą wkurwieni. I z roku na rok będzie ich coraz więcej. Ruch Narodowy przebierał nóżkami, żeby zagospodarować tych ludzi, ale nie ma na to szans, bo „robienie porządku w kraju” to nie to samo, co darcie mordy „Polska dla Polaków”, demolowanie centrów miast, heilowanie i straszenie ludzi genderem i gejami. Nie jest celem niniejszego celu straszenie „rewolucją”, ale też skrajną naiwnością byłoby ignorowanie tego, że w Polsce jest coraz więcej ludzi, których wkurza to, co się dzieje dookoła i którzy nie identyfikują się z żadną formacją polityczną. Bo z tego wynika taki wniosek, że jeśli ci ludzie się kiedyś zdenerwują za bardzo – nie będą chcieli z nikim rozmawiać. I właśnie wtedy może nastąpić trzęsienie ziemi.

Co zrobić 24 maja?

Jest to dość trudne pytanie, bo jeśli ktoś nie jest niczyim „żelaznym elektoratem”, nie bardzo wie co ma robić. Z jednej strony byle jaki PBK, który siedzi sobie gdzieś w pałacu i generalnie to ma nas wszystkich w dupie, ale przypomniał sobie o nas z okazji wyborów. Z drugiej strony fanatyk religijny, który siedział sobie gdzieś w jakichś ważnych gabinetach i generalnie miał nas wszystkich w dupie, ale teraz z okazji wyborów prezydenckich udaje, że „wie jak źle się wszystkim żyje”. W drugiej turze mamy więc wybór między dżumą a cholerą.

Jeśli chodzi o moją prywatną opinię w tej materii, to przedstawia się ona następująco. Wiem, że dla PBK „zwrot na lewo” to zagrywka stricte koniunkturalna. Gajowy jest konserwą i nic tego nie zmieni. Różnica między nim, a Andrzejem Dudą polega na tym, że ten drugi uważa mnie za człowieka drugiej kategorii, bo mu nie pasuje do „sztancy”.

Tak, panie kandydacie (pozwólcie mi żyć marzeniami, że kandydat Duda, albo jakiś jego sztabowiec tu zabłądzi), ja jestem właśnie taki lewak, którym pan i pana formacja gardzi. Czy panu się wydaje, że schowanie Krystyny Pawłowicz (Stanisława Pięty i innych ludzi „dialogu”) do szafy, sprawi, że zapomnę o tym, że ukochana posłanka Tadeusza Rydzyka używa określenia „lewak” jako obelgi? Czy panu się wydaje, że wystarczy w trakcie kampanii wziąć za mordę oszołomów, którzy porównują współczesną lewicę do NKWDzistów, strzelających w potylicę polskim oficerom, żeby lewica rzuciła się do urn i głosowała na „prezydenta dialogu”? Dwukrotnie głosował pan za zakazem aborcji w przypadku stwierdzenia nieodwracalnego uszkodzenia płodu, podpisał pan ustawę według której za in vitro powinno się karać więzieniem, zapowiedział pan, że „nie podpisze pan lewackiej konwencji antyprzemocowej”, pana formacja głosowała za zakazem edukacji seksualnej. Owszem, PBK ma mnie w dupie, ale to pańska formacja prowadzi ze mną wojnę światopoglądową tylko dlatego, że dzięki temu Episkopat i Tadeusz Rydzyk podrzucają wam kilka milionów głosów. 

Niniejszym oświadczam: idź pan w cholerę, mojego głosu pan nie dostaniesz.

czwartek, 7 maja 2015

Wybory króla cebuli

Moja opinia na temat wyborów prezydenckich 2015

Długo się zbierałem do napisania tego tekstu, bo tematyka, z którą przyjdzie mi się zmierzyć (kampania prezydencka 2015), doprowadza mnie do szewskiej pasji. I nie w tym rzecz, że jest to kampania kur**sko żenująca (a to i tak eufemizm). Chodzi o to, że ta żenada nie jest dziełem przypadku. Jeśli komukolwiek wydaje się, że jakakolwiek z decyzji „dużych” sztabów (mam tu na myśli PO i PiS, bo SLD raczej sztabu nie posiada), to ma rację – wydaje mu się. To nie jest tak, że w sztabie PiS siedzi Mastalerek (i, dla odmiany, jakiś Nałęcz w sztabie PO) i tworzy te wszystkie „złote myśli”, którymi zarzucają nas kandydaci. Każda z decyzji jest podejmowana w oparciu o wyniki badań (jestem się w stanie założyć o wiele, że decyzja Andrzeja Dudy o tym, żeby nie uczestniczyć w pogrzebie Władysława Bartoszewskiego, nie była do końca „jego” decyzją – tylko „tak wyszło z badań”).

Dlaczego więc kandydaci traktują nas, wyborców, jak debili? Bo mogą. Bo z badań zleconych przez sztaby zapewne wyszło, że lepiej zarzucić gówno na wiatrak i wynająć legion trolli do spamowania internetu, niż zaproponować sensowny program polityczny. Lepiej szczuć swój elektorat na kandydata przeciwnego, niż traktować społeczeństwo po partnersku. Ponieważ kampania króla cebuli 2015 przypomina wojnę podjazdową – merytoryczne przygotowanie kandydatów pełni marginalną rolę. Ważne jest, żeby „nasz kandydat” miał maczugę większą niż „ten drugi” (a jak już nią przypieprzy, to żeby ten drugi nie wstał). Najgorsze jest w tym całym cebulowym syfie, że dziennikarze biorą w tym udział. Ja wiem, że skoro od paru lat mam trzeci krzyżyk na karku, mógłbym łaskawie wyrosnąć z idealizmu młodzieńczego. Jednak, w mej skromnej opinii, dziennikarze nie są od tego, żeby włazić w dupę kandydatom swoich ukochanych partii, ale żeby wszystkich kandydatów grillować (w imię wyborców, którzy takiej możliwości nie mają). A u nas wygląda to tak, że dziennikarze zaangażowali się w kampanie „swoich” i grillują jedynie „innych”. Kandydaci tak bardzo się do tego przyzwyczaili, że są absolutnie nieprzygotowani do starcia z przeciętnym dziennikarzem (o czym boleśnie przekonał się 4 maja Andrzej Duda).

Dobra, pomarudziłem sobie tytułem wstępu, teraz przejdźmy do części właściwej, czyli do kandydatów. Jako lewak, zacznę od tych, do których powinno mi być najbliżej.

Magdalena Ogórek

Jeśli chodzi o moją opinię na temat SLD, jest ona dość krótka: mogliby przestać udawać, że są lewicą i wyprowadzić sztandar (pogrobowców pewnie z chęcią przytulą PiS i PO). Tym niemniej, w swej bezbrzeżnej naiwności pomyślałem, że może się jakoś Betonowy Leszek ogarnie i wystawi sensownego kandydata wyborach prezydenckich. Wiadomo, że ów kandydat nie miałby najmniejszych szans (bo głównymi rozdającymi są PiS i PO), ale można było powalczyć o wynik lepszy od Napieralskiego z 2010 (13,68% głosów). Choćby dlatego, że lewicowy elektorat jest w Polsce od dłuższego czasu cholernie niezagospodarowany (a ludzie mają coraz bardziej dosyć duopolu PO-PiSowego).  Okazało się jednak, że Leszek Miller chce popełnić spektakularne samobójstwo i ogłoszono kandydaturę dr Magdaleny Ogórek.

Wydaje mi się, że ogromna większość ludzi w momencie ogłoszenia kandydatury zadała sobie pytanie: „ale kto to jest ta Magdalena Ogórek?”. A potem niestety dowiedzieli się, kto zacz. Na głowę Leszka Millera wylano hektolitry błota. Najdelikatniejszym z zarzutów był ten, że Miller sobie po prostu jaja robi z wyborców i dlatego wystawił kandydatkę „z kapelusza”. Samo SLD usiłowało robić dobrą minę do złej gry i tłumaczyło wszem i wobec, że to dobra kandydatura, a jeśli ktoś się z tym nie zgadza, jest po prostu głupi i pewnie nie popiera lewicy. SLD przez większą część kampanii ukrywało Magdalenę Ogórek przed mediami. I jeśli mam być szczery – nie ma się czemu dziwić, bowiem kandydatka SLD jest tak jakby (eufemizując) „mało lewicowa”. Z ostatniego wywiadu we „Wprost” można się było dowiedzieć, że M.O. jako prezydent podpisałaby zarówno ustawę liberalizującą prawo aborcyjne, jak i tę całkowicie zakazującą aborcji. W dalszej części rozmowy powiedziała, że ludzi w sumie ta tematyka nie obchodzi (w domyśle – problemy światopoglądowe), bo ważniejsze jest bezpieczeństwo na granicy etc. I zupełnie umknął jej fakt, że jeśli ktoś głosuje na kandydata wystawionego przez (w teorii) LEWICOWĄ partię, to spodziewałby się po nim zachowań choćby odrobinę zbieżnych z lewicowością, do jakich należy np. wetowanie debilnych ustaw, które wymyślać sobie może prawica (zakazy in vitro, zakazy aborcji etc).

Tak na dobrą sprawę, jedynymi środowiskami, które potraktowały kandydatkę SLD poważnie, były środowiska stricte PiSowskie. To one opowiadały o „polowaniu na Ogórek” (które miało być wywołane obawą PBK przed utratą głosów). Kilka tygodni kampanii wystarczyło do tego, aby PiSowcy porzucili tę narrację z przyczyn oczywistych – kandydatka, która ma kilkuprocentowe poparcie nie jest zagrożeniem dla nikogo prócz SLD (które, według niektórych sondaży, może wylecieć z parlamentu po wyborach 2015). Co ciekawe, członkowie SLD chyba wreszcie zrozumieli, że (za przeproszeniem) dali dupy i nie ma sensu wmawianie ludziom, że „Magdalena Ogórek wejdzie do drugiej tury wyborów”, bo brzmi to cokolwiek żenująco.

Ciekaw jestem, jaki był zamysł SLD? Na co liczyła ta partia? Nie uwierzę w to, że w XXI wieku, w kraju, w którym jest olbrzymi, niezagospodarowany elektorat lewicowy, ktoś mógł pomyśleć „nie no, weźmiemy tę panią, bo co prawda nie ma nic wspólnego z lewicą, ale przynajmniej ładnie wygląda na zdjęciach”. Aczkolwiek mogę się mylić i być może Miller już tak bardzo się od rzeczywistości odkleił.

Janusz Palikot

Nad Januszem Palikotem pastwiłem się już jakiś czas temu. Przyznam szczerze, że nie rozumiem jego zachowania – bo jest ono cholernie nieracjonalne. Nie można bowiem po kilku latach zajmowania się trollingiem dziwić się temu, że ludzie traktują taką osobę jak trolla i mają duuuży dystans do tego, co taki delikwent mówi. Nie rozumiem też jego utyskiwań, że media go ignorują. Nawet gdyby była to prawda (a nie jest, bo jednak JP bywa w programach publicystycznych), to istnieje coś takiego jak media społecznościowe. Człowiek, który jest gotowy wydać grube pieniądze na kampanię, w dobie mediów społecznościowych może bez problemu ominąć embargo informacyjne (choćby za pomocą akcji viralowych). Tym niemniej, to nie owo mityczne embargo jest problemem Palikota – jest nim fakt, że praktycznie nikt go już nie traktuje poważnie.

I mniej więcej tak się prezentuje „lewica” w wyborach prezydenckich. Kandydować miały jeszcze Wanda Nowicka i Anna Grodzka, ale zostały pokonane przez logistykę i brak kadr – prócz chęci trzeba mieć jeszcze ludzi do zbierania podpisów. Dość powiedzieć, że lewicowy elektorat (do którego się zaliczam) ma prawo do wkurw***ia. Bo, co prawda, na wybory trzeba iść, tyle że nie ma na kogo głosować (znowu).

Maskotki

W kampanii nie mogło zabraknąć również kandydatów pełniących rolę maskotek. Grzegorz Braun, który zasłynął ostatnio obietnicami o „zabieganiu o broń jądrową dla wojska i intronizacji Chrystusa króla” (nawiasem mówiąc, retoryka pana Brauna trąci antysemityzmem na kilometr – ktoś powinien mu powiedzieć, że Jezus był Żydem; pewnie by się szybko z tego pomysłu wycofał...). Jest Adam Jarubas, którego dopisywałem do tej listy już po napisaniu notki (po prostu zapomniałem, że taki człowiek kandyduje). Pan Tanajno, o którym nie ma żadnych informacji, prócz tego, że kandyduje. Jacek Wilk, o którym wiadomo, że jest z KNP i kandyduje dlatego, że Korwin uciekł i założył kolejną partię.

Jest również reprezentant „siły, o której politykom się nie śniło” (czyli Ruchu Narodowego) – Marian Kowalski. To, że ma poparcie w granicach błędu statystycznego, jest doskonałym dowodem, że czego, jak czego, ale „przebudzenia narodowego” nikt się nie musi obawiać. Piszę o tym dlatego, że jeszcze nie tak dawno temu media straszyły wszystkich dookoła „brunatnym przebudzeniem i odrodzeniem faszyzmu”. Narodowcy startując w eurowyborach liczyli na 500 tysięcy głosów – skończyło się blamażem i 98.626 głosami (nie wiem, jak ostatecznie poszło RN w wyborach samorządowych [bo PKW], ale pewnie nielepiej) . Dość powiedzieć, że narodowcy ZNACZNIE przeszacowali swoje możliwości.  Biorąc pod rozwagę fakt, że przeciętny wyborca Ruchu Narodowego z chęcią przypieprzyłby mi kijem baseballowym w potylicę (za to, że jestem „zdrajcom ojczyzny” bo prowadzę lewackiego bloga), jakoś niespecjalnie mi ich szkoda.

I na tym można zamknąć temat maskotek.

Krul Korwin

Pamiętam szał kucerii, która świętowała wynik wyborów do Europarlamentu. Pamiętam też dyskusję z jednym młodym jej przedstawicielem, który przekonywał mnie o tym, że teraz Krul wreszcie pokaże na co go stać i poparcie będzie mu stale rosnąć. Trochę racji w tym było – Korwin pokazał na co go stać, jak przypieprzył Boniemu. Jeśli sprawa skończy się wyrokiem skazującym, będzie to koniec politycznej kariery „kandydata młodych”. Ale to tylko dygresja. Korwin nie ma najmniejszych szans w wyborach prezydenckich. Ogromna część społeczeństwa traktuje go jak klauna estradowca, który lubi drzeć japę stojąc na mównicy zbitej ze skrzynek po pomidorach. Ma, co prawda, swoich wiernych wyznawców, ale to mu nie wystarczy.

Nietrudno zgadnąć, że przytulony do Korwina Wipler liczy na to, że dobry wynik w wyborach prezydenckich przełoży się na wynik w wyborach parlamentarnych (bo jeśli się nie przełoży, poseł będzie musiał sobie znaleźć inne zajęcie). Tylko że to jest, w mej skromnej opinii, myślenie magiczne. Kiepski wynik w wyborach samorządowych sugeruje, że sukces na miarę wejścia do PEU raczej się nie powtórzy. Problemem Korwina (tak jak Ruchu Narodowego) jest brak kadr (gimnazjalistów nie wliczam) i to, że nie będzie miał sensownych kandydatów do sejmu. W tej chwili sondaże opierają się na tym, że partia nazywa się KORWIN. W momencie, w którym zacznie się kampania i okaże się, że na listach wyborczych KORWINA pojawią się jakieś ogórki (bez skojarzeń), poparcie może mu w magiczny sposób spaść.

Skąd pomysł, że KORWINowi nie starczy kandydatów? Choćby stąd, że zaliczył porażkę w wyborach samorządowych. I nie mam tu na myśli wyborów do rad miejskich/gminnych i prezydentów miast (bo to jest naprawdę poważne wyzwanie logistyczno-kadrowe dla dużej partii; małe, „miejskie” komitety mają lepiej, bo martwią się tylko i wyłącznie o jeden region). Chodzi o wybory do sejmików, które zakończyły się dla KNP (ówczesna partia JKM) totalną klęską. Sam Korwin tłumaczył to tym, że „jego wyborcy chcą zmieniać świat, a tego nie da się zrobić na szczeblu samorządowym”. Abstrahując już od faktu, że jest to wypowiedź godna PZPR-owca z krwi i kości, który wierzy tylko i wyłącznie we władzę scentralizowaną – była to nieudolna próba zamaskowania problemu kadrowego. JKM nie był w stanie znaleźć sensownych kandydatów na listy do 16 województw. Jak więc poradzi sobie w sytuacji, w której trzeba znaleźć kandydatów do 41 okręgów wyborczych? Zważywszy na to, że ma przy sobie jedynie armię kuców i Wiplera, śmiem twierdzić, że sobie nie poradzi.

Paweł Kukiz

Dla wielu ludzi wskoczenie (póki co w sondażach) Pawła Kukiza na 3 miejsce w wyścigu prezydenckim było niemałym szokiem. No, bo jak to? Jakiś frajer, bez zaplecza ląduje na 3 miejscu? A gdzie spece od kreowania wizerunku, gdzie gruby szmal na badania focusowe, sondażowe etc.? Gdzie treningi komunikacji (które sprowadzają się w sumie do tego, że z polityka robi się drona, reagującego wyuczonymi kwestiami na konkretne hasła)? Przyznam, że na samym początku (kiedy Kukiz ogłosił swój start) jakoś tak nieszczególnie chciało mi się wierzyć w to, że będzie miał wynik dużo lepszy niż „Typowy Marian” z Ruchu Narodowego. Tyle że bardzo szybko dotarło do mnie to, że Kukiz jest jedynym kandydatem, z którym mogą się utożsamiać „wkurwieni” (staram się nie nadużywać wulgaryzmów, ale to słowo doskonale oddaje stan emocjonalny wyborców Kukiza). W wyborach 2010 sporo ludzi głosowało na Napieralskiego, bo mieli dosyć sytuacji, w której zmusza się ich do głosowania na dwóch „zawodników wagi ciężkiej” (Kaczyński vs Komorowski). 5 lat później ludzie mają jeszcze bardziej dosyć duopolu PO-PiS i wiadomym było, że ktoś ten elektorat zagospodaruje. SLD się nie nadawało (bo Ogórek), Palikot już od jakiegoś czasu się nie liczy, JKM jest dla wielu ludzi klaunem-estradowcem o absolutnie niestrawnej retoryce, Marian Kowalski kojarzy się z kibolem. Na kogo więc mają głosować wkurwieni?

Jest jeszcze jeden czynnik, który decyduje o tym, czy polityka traktujemy przychylnie, czy też jak pacynkę. Czynnikiem tym jest autentyczność. I w tym przypadku Kukiz wypada najlepiej. Komorowski i Duda to wysokiej klasy produkty sztabowe (temu drugiemu sporo brakuje do PBK, ale w PBK zainwestowano już znacznie więcej), Magdalena Ogórek non stop klepie swoje formułki, JKM jest estradowcem, a autentyczność Mariana Kowalskiego może się zamknąć w tym, że dla wielu osób jest autentycznym dresiarzem. Kukiz, co prawda, zawiesił się na JOWach i często się zacina w trakcie wywiadów, ale sporo ludzi woli takiego „zacinającego się” polityka od kogoś, kto recytuje z pamięci swoje hasełka (które spece od treningów erystyki kazali mu wykuć na blachę), nie mające nic wspólnego z pytaniem.

Osobną kwestią jest to, co się będzie działo z inicjatywą Kukiza w wyborach parlamentarnych. Moim zdaniem – pokona go logistyka. Wybory prezydenckie można oprzeć na jednym nazwisku, wyborów parlamentarnych się już nie da. Palikot doskonale sobie zdawał z tego sprawę i dlatego miał w 2011 roku na listach wyborczych sporo znanych nazwisk. Insza inszość to fakt, że Kukiz idzie do wyborów prezydenckich bez programu. Nie czynię mu z tego powodu zarzutów (bo prawda jest taka, że choć inni kandydaci mają programy, to i tak w razie zwycięstwa mieliby je w dupie). Jednakże nie da się iść do wyborów parlamentarnych mając program, który zamyka się w trzech literach: JOW. Nawet bajkopisarz JKM o tym wie i dlatego zawsze ma „program” (cudzysłów użyty z rozmysłem). Mnie z Kukizem mocno nie po drodze. Nawet gdybym „nie znał człowieka”, sam fakt nawiązania (albo prób nawiązania, bo akurat się pokłócili) współpracy z JKM sprawia, że nie zamierzam oddawać na niego głosu. Tym niemniej – nie będę mu odmawiał skuteczności w pozyskiwaniu wyborców.

Waga ciężka – Gajowy vs Człowiek Episkopat

Jeszcze przed ogłoszeniem nazwisk kandydatów wiadomo było, że jeśli dojdzie do drugiej tury, Bronisław Komorowski zmierzy się w niej z kandydatem PiS. Po tym, jak PiS wystawił Andrzeja Dudę, część „analityków” (niepokornych etc.) uznała, że to celowa robota. Zaczęto budować narrację „PiS wybrał polityka z dalszych rzędów, bo ktoś musi przegrać z Komorowskim, a ten to przynajmniej nie pociągnie partii w dół”. Jak widać, do głowy im nie przyszło, że w dzisiejszych czasach, dysponując odpowiednimi środkami na specjalistyczne szkolenia i tabun specjalistów, można bez problemu przerobić wizerunkowo polityka z ostatniego rzędu w męża stanu.

I tak też się stało. Andrzej Duda, który do niedawna miał znikomą rozpoznawalność, dzisiaj jest przez wiele osób uważany za potencjalnego wybawcę Polski. I żaden z reprezentantów „żelaznego” elektoratu Dudy przez moment nie zastanowi się nad tym, jak to się stało, że taki wspaniały polityk tak długo siedział cicho i usłyszeli o nim dopiero wtedy, gdy Jarosław Kaczyński zdecydował o wystawieniu go jako kandydata na prezydenta.

Gdyby porównywać działania sztabów (PO i PiS) li tylko na podstawie tego, jak prezentują się (wizerunkowo) kandydaci, trzeba by uznać wyższość fachowców PiSowskich. To oni zrobili z jakiegoś prawdziwka męża stanu. Sztabowcy PO natomiast? No cóż, zachowują się cokolwiek nonszalancko i, generalnie rzecz ujmując, nie traktują Dudy poważnie. Ok, jest sobie tam jakiś PiSowski kandydat, śmiga po Polsce, opowiada dyrdymały, ale on sobie może skakać, a i tak to my wygramy. Ciężko się na pierwszy rzut oka dopatrzyć przyczyn takiego zachowania. Bronisław Komorowski jeździ po kraju i rzuca jakieś teksty o specjalistach od kur, na jego koncie twitterowym pojawiają się teksty godne Paulo Coelho, wk***wił wielu ludzi swoimi wypowiedziami dotyczącymi myślistwa i tak dalej, i tak dalej. Dlaczego więc wciąż ma wysokie poparcie (a jego sztab ma „tak bardzo wy***ne”)?

Dlatego, że wynik wyborów nie zależy od żelaznych elektoratów. O zwycięstwie (bądź przegranej) decyduje to, na kogo zagłosuje lewicowy elektorat. Jeśli komuś się wydaje, że to karkołomna teza, to niech mi łaskawie odpowie, czemu Jarosław Kaczyński mizdrzył się do lewicy przed drugą turą wyborów w 2010 roku? Czemu opowiadał, że Oleksy to „socjaldemokrata średnio-starszego pokolenia”? Czemu mówił, że „on już nie będzie używał określeń takich jak postkomuna”? Czemu Jarosław Kaczyński opowiadał (już w trakcie kampanii 2015), że PiS ma „gotowy plan pozyskania elektoratu Magdy Ogórek”? Co prawda, wygłupił się nieco (bo sztabowcy PiS nie przewidzieli, że M. Ogórek aż tak bardzo przydołuje w sondażach), ale wiadomo, że chodziło mu o elektorat lewicowy. Beata Szydło też wspominała, że „PiS przejmie elektorat lewicy”. PiS-owcy może nie są geniuszami strategii, ale doskonale pamiętali, czemu zawdzięczali zwycięstwo w wyborach prezydenckich 2005. Mianowicie temu, że lewica oddała swój głos na Lecha Kaczyńskiego albo zagłosowała nogami i nie poszła głosować na Tuska. Przesądziła tzw. „sprawa Cimoszewicza” i to, że Borowski został wystawiony jako kandydat rezerwowy. A jeśli ktoś w to nie wierzy, niech sobie porówna frekwencję z wyborów prezydenckich 2000 (61,12%) i 2005 (49,74% w pierwszej i 50,99% w drugiej turze). A przecież można się było spodziewać frekwencji porównywalnej z tą z 2001 roku (a nawet wyższej), bo PO z PiSem używało duszosztypatielnej retoryki o zbudowaniu nowej Polski (IV RP) etc., etc. Warto również pamiętać o tym, że Lech Kaczyński dystansował się od „afery Cimoszewicza”. Donald Tusk nie mógł, bo to jego kumpel (Konstanty Miodowicz) tę aferę rozkręcił.

PiSowcy zdają sobie sprawę, że do zwycięstwa potrzebują głosów „lewactwa” (którym na pokaz tak bardzo gardzą w trakcie trwania kadencji). PO również sobie z tego zdaje sprawę i w ten właśnie sposób dotarliśmy do sedna sprawy. PiS „ma plan pozyskania elektoratu lewicowego”, a PO swój własny plan realizuje już od jakiegoś czasu. Sprawę antyprzemocówki przeciągano bardzo długo. Dziwnym trafem – została ona klepnięta przed wyborami prezydenckimi. Czy powinno dziwić, że głosowanie nad in vitro też wypadło przed wyborami? Dodajmy do tego jeszcze skrajny kretynizm PiSu w postaci projektu ustawy zakazującej in vitro i nonszalancką wypowiedź kandydata Dudy, który z rozbrajającą szczerością powiedział, że jego stanowisko w temacie in vitro jest zgodne ze stanowiskiem Episkopatu. Rzeczony Episkopat usiłował pokrzykiwać na PO i wymusić na jej politykach posłuch, ale te głosy zostały olane (zarówno w temacie antyprzemocówki, jak i in vitro). Nie olał ich natomiast kandydat Duda, który antyprzemocówkę nazwał „lewacką” i powiedział, że nigdy by jej nie podpisał. Zapewne zupełnym przypadkiem przedostatni spot PO (przed pierwszą turą) nawiązywał do tego, że Andrzej Duda w 2012 roku podpisał się pod projektem ustawy zakładającej karę więzienia za stosowanie in vitro  Takim samym przypadkiem były wtręty PBK o tym, że nie chce być prezydentem sumień i że on chciałby Kościoła, który nie angażuje się w spory polityczne.

I teraz zadajmy sobie pytanie – czyj sztab bardziej dał dupy? Duda z gracją hipopotama wpadł we wszystkie pułapki, które na niego zastawili sztabowcy PO i jeśli uznamy, że „sztabowcy PO to debile”, to będziemy musieli się pogodzić z tym, że „sprytni i przebiegli” sztabowcy PiSu zostali ograni przez debili. Bo brutalna prawda jest taka, że Duda przegrał walkę o lewicę zanim ją na dobre rozpoczął. Choć, tak po prawdzie, każdy z kandydatów PiSu dostałby dokładnie taki sam łomot (bo przecież nie mógłby powiedzieć, że ma w dupie zdanie Episkopatu i będzie popierał in vitro).

Ktoś może podnieść argument „no dobra, PO weźmie lewicę światopoglądową, ale jest przecież lewica gospodarcza (konserwatywna światopoglądowo), a tej bliżej będzie do Dudy niż do Komorowskiego”. Pełna zgoda, tyle że na tę część lewicowego elektoratu PO nigdy nie liczyło. Mało tego, sam fakt forsowania przez PO debat światopoglądowych sugeruje, że wbrew utyskiwaniom prawicy (która zawsze przy okazji takich debat wylewa morze jadu na „lewactwo”, a potem będzie drzeć mordę o tym, że „to temat zastępczy”), istnieje w społeczeństwie zapotrzebowanie na tego rodzaju debaty. Dowody? Około 90% Polaków popiera konwencję antyprzemocową, a ponad 80% popiera in vitro. Prawica, rzecz jasna, może sobie burczeć o tym, że „ludzie popierają antyprzemocówkę, bo jej nie rozumieją”, ale po pierwsze – jest to zwykła racjonalizacja, a po drugie – przed wyborami nie ma to znaczenia. Nawet jeśli prawica będzie chciała prowadzić akcję „reedukacyjną” i wciskać ludziom idiotyzmy, których w konwencji nie ma, to nie da się tego zrobić w kilka tygodni.

PO udało się doprowadzić do sytuacji, w której ludzie szczerze nieznoszący Gajowego (bo jest konserwą), będą na niego głosować dlatego, że Andrzej Duda w pocie czoła (swego i sztabowców) zapracował sobie na łatkę fanatyka religijnego. Poza tym, nikt nie wie, jak się potoczą wybory parlamentarne. Jeśli PO je przegra to PiS może (a raczej musi, bo tym razem KEP  nie odpuści)  rozpocząć ofensywę ustaw światopoglądowych np. unieważnienie ratyfikacji antyprzemocówki, o ile to możliwe, zakaz sprzedaży pigułek „dzień po”, zakaz edukacji seksualnej, zakaz aborcji i może jeszcze jako bonus karanie za „homopropagandę”. Jeśli PiS weźmie wszystko (prezydenta i parlament) tego rodzaju ustawy przejdą bez problemu. Jeśli z kolei PO weźmie prezydenturę a PiS parlament – prezydent bez problemu zawetuje tego rodzaju podrygi, a odrzucenie prezydenckiego weta wymaga 3/5 głosów. W kontekście powyższego jestem bardzo ciekaw sposobu, w jaki PiS chce przejąć elektorat lewicowy.

Okiem lewaka

Z mojego, lewackiego punktu widzenia – te wybory prezydenckie to jakieś nieporozumienie. W kraju, w którym kupa ludzi jest wk**wiona tym, co się dzieje (kiepskie warunki bytowe, niedziałający system edukacji, rzeź na rynku pracy, coraz większe obciążenia i daniny, które „wsiąkają” nie wiadomo gdzie, gigantyczna emigracja zarobkowa etc., etc.) nie ma ani jednego kandydata lewicowego. O głosy lewicy powalczą w drugiej turze konserwatywny koniunkturalista z fanatykiem religijnym (który przy okazji jest demagogiem). I sam nie wiem, kto z tego duetu jest gorszy. Gdyby lewica miała jakąś sensowną partię w parlamencie i kandydata na króla cebuli, który mógłby liczyć na 20% poparcia, nikt by sobie z lewicowym elektoratem tak nie pogrywał. W sytuacji, w której lewicę w Parlamencie reprezentuje dogorywające ugrupowanie Janusza Palikota i konserwatywne SLD – jesteśmy (my, lewacy) skazani na wybieranie tego, dzięki komu będzie mniej przeje***ne. 

Po wyborach parlamentarnych 2011 w internecie pojawiło się zdjęcie karty wyborczej z kandydatami do senatu, na której ktoś narysował penisa (rzecz jasna, typowo „szkolną” kreską) i dopisał „karny k**as za ch***wych kandydatów”. Choćbym nie wiem jak długo myślał, lepszego podsumowania wyborów prezydenckich 2015 nie wymyślę.

Sorry, taki mamy klimat.