Gdyby nie afera taśmowa, być może
nieco więcej uwagi owemu zachowaniu by poświęcono (choćby
dlatego, że można dzięki temu kilka razy kopnąć lewicę).
Jednakże nie jest tak, że sytuacja (którą sam redaktor
Sierakowski opisał na Krytyce Politycznej) przeszła bez echa. Uber
katolik – Tomasz Terlikowski- postanowił odnieść się do tego,
co się stało. Redaktor Terlikowski nie ma problemów z ustaleniem
przyczyn problemu – najważniejszą z nich jest konkubinat!
„Jestem wdzięczny Sławomirowi
Sierakowskiemu za jego tekst o swojej byłej konkubinie Cvecie
Dmitrovej. A wdzięczność ta wynika z tego, że doskonale pokazuje
on, czym naprawdę jest konkubinat.”
Ja również jestem
wdzięczny Sławomirowi Sierakowskiemu za jego tekst, bo pokazuje on
doskonale to, że ludzie z buziami pełnymi duszoszczypatielnych
tekstów bardzo często nie stosują się do tego, czego wymagają od
innych (w sumie – to samo tyczy się redaktora Terlikowskiego,
który łaje innych za własne grzechy – np. za uprawianie seksu
przed ślubem).
Tym niemniej, z
niecierpliwością czekam na redaktora Terlikowskiego definicję
konkubinatu.
„Po pięciu latach wspólnego
życia Sławomir Sierakowski pożegnał się ze swoją konkubiną
(tak bowiem w języku polskim nazywamy partnerki życiowe)
wzruszającym tekstem o tym, że jest jej wdzięczny za niewidzialną
pracę, za to, że towarzyszyła mu w jego życiu.”
Drobna uwaga natury
językowej – ja do swojej partnerki (nie wiem jaki jest sens
dodawania „życiowej” - przed słowem „partnerka” - czy są
jakieś partnerki „nieżyciowe”?) zwracam się po imieniu, ale
to być może dlatego, że nie jestem prawdziwym Polakiem. To tylko
taka dygresja, przejdźmy do tego czym jest konkubinat.
Tekst
Sławomira Sierakowskigo, zdaniem nadkatolika Tomasza T
„pokazuje – i to niezwykle boleśnie – jaka jest prawdziwa
natura konkubinatu. On jest – by posłużyć się bliskim „Krytyce
Politycznej” określeniem – autentycznym zniewoleniem.
Zniewoleniem i wykorzystywaniem strony słabszej przez silniejszą.”
Śmiem twierdzić,
że pisanie o „zniewoleniu” mógłby sobie Tomasz T. odpuścić.
Jak bowiem można określić jego własny związek? Związek, w
którym Tomasz T. wpadł w histerię dlatego, że jego małżonka
wyjechała na weekend do Krakowa? Histeria Tomasza T. była tak
wielka, że zaczął pisać do znajomego księdza, że „stracił
kontakt z żoną” (po tym jak koleżanki Małgorzaty Terlikowskiej
wkurzyły się na ciągłe telefony Tomasza i wyłączyły jej
telefon). Gwoli ścisłości – to co teraz piszę to nie są plotki
– małżonka Tomasza T. bez skrępowania opowiadała o tym w
wywiadzie, którego udzieliła „Wysokim Obcasom”. Jeśli
sytuacji, w której jedna ze stron (dowolna) w związku nie może
ruszyć się z domu na 5 minut- bo druga dostaje ataku histerii –
nie można nazwać zniewoleniem, to nie bardzo wiem, co można by tak
nazwać (przykucie do kaloryfera?). To, czy ktoś jest zniewolony,
czy też żyje w normalnym, zdrowym związku zależy od tego, z kim w
tym związku jest. To, czy związkiem jest konkubinat, ślub
kościelny, czy cholera wie co jeszcze, ma tu drugorzędne znaczenie.
Ponadto:
„Konkubinat i partnerstwo życiowe
- to wręcz modelowe przykłady wykorzystywania człowieka przez
człowieka.”
Dlaczego? Bo
nadkatolik ma ślub kościelny i uważa, że każdy, kto go nie ma,
jest gorszy od niego. Ponieważ nie może głośno mówić o tym, że
ludzie są gorsi od niego (bo to zajeżdżałoby wiadomo jaką
retoryką) toteż uderza w dramatyczne tony, opierając się na
jednostkowych przypadkach (a konkretnie na jednym przypadku).
„I choć dla każdego mężczyzny
jest oczywiste, że za jego sukcesami zawsze stoi jakaś kobieta”
Zwłaszcza dla
singla, bądź też geja.
„To trudno nie dostrzec, że w
małżeństwie ten wkład jest chroniony. Jeśli zawieram ślub, to
oznacza, że przyznaję, że wszystko, kim jest jestem, co zrobiłem,
i co osiągnąłem jest wspólne.”
Nie,
jeśli decyduję się na związek – to doskonale zdaję sobie
sprawę z tego kim jestem, zdaję sobie sprawę z tego kim jest moja
partnerka i zdaję sobie sprawę z tego, czym jesteśmy razem (parą).
Bycie w związku nie oznacza tego, że „wszystko kim
jestem jest wspólne”- myślenie
takimi kategoriami to zniewalanie partnera. Bo nie tylko „ja jestem
wspólny”, ale moja partnerka również jest „wspólna”. Z
czego z kolei wynika, że (idąc tokiem rozumowania Tomasza T.)
obydwoje partnerzy mają wręcz obowiązek narzucania sobie wzajemnie
własnej woli. W praktyce- oznacza to, że osoba z silniejszą
psychiką (bardziej uparta, bądź też z osobowością autorytarną)
będzie dyrygować partnerem/partnerką.
„Nie ma już mojego i Twojego,
jest wspólne. Wspólne nazwisko, wspólne działanie, wspólny dom,
wspólne dzieci, wspólne życie. Na zawsze i do końca.”
Wspólne nazwisko,
rzecz jasna, musi być nazwiskiem męża, bo „typowy konserwatysta”
prędzej by się pochlastał, niż przyjął nazwisko żony.
Najbardziej mi się podoba „wspólne działanie”. Bo gdyby
potraktować to dosłownie znaczyłoby to tyle, że skoro np. ja
bawię się w MMA - to nie ma siły – moja partnerka też musi (no
bo jakże to? Niewspólne działanie – toż to konkubinat i
zniewolenie!). Nawiasem mówiąc – skoro wszystko jest takie
wspólne i nie ma „ja”, jesteśmy tylko „my”, czy to znaczy,
że redaktor Terlikowski współrodził 5-kę swoich dzieci? Śmiem
twierdzić, że jego małżonka mogłaby mieć nieco inne zdanie na
ten temat...
Inaczej jest w konkubinacie. On jest na chwilę, do momentu, gdy jednej ze stron (a tak się składa, że częściej jest to – nie mam pojęcia, czy tak jest także w tym wypadku – strona silniejsza, czyli Publiczny) się nie znudzi”
Miałem w tym
momencie napisać coś na temat tego, że rozwodzą się nie tylko
niewierzący, ale T.T. mnie ubiegł:
„Za chwilę oczywiście
przeczytam, że katolicy też się rozwodzą. To prawda. Tyle, że
akurat to nie wynika z ich katolicyzmu, a z rozkładu jakiemu podlega
współczesna cywilizacja.”
Gdybym chciał to
podsumować prostymi żołnierskimi słowami:
Jeśli w związku
pomiędzy dwoma niewierzącymi osobami coś się spieprzy – to jest
to wina tego, że osoby te są niewierzące
Jeśli spieprzy się
coś w związku osób wierzących – to nie wynika to z tego, że te
osoby są wierzące, tylko z tego, że cywilizacja się psuje.
Tak, to ma sens.
„Pełnym zabezpieczeniem obu stron
jest dopiero monogamiczne małżeństwo bez możliwości rozwodu. I
wychowanie mężczyzn i kobiet do świadomości, że nad małżeństwem
trzeba pracować, a nie je rozwiązywać.”
Jedno z małżonków
traktuje drugie jak worek treningowy?
Jedno z partnerów
okazało się pedofilem i wykorzystuje seksualnie własne dzieci?
Cicho tam! Nad
małżeństwem trzeba pracować, a nie je rozwiązywać! Cholerne
lewactwo tylko by się rozwodziło i rozwodziło!
Inna sprawa. Mocne
słowa Tomasza Terlikowskiego nijak się mają do rzeczywistości.
Ślub kościelny da się unieważnić. I choć część ludzi
twierdzi, że „to nie to samo co rozwód”, to tego rodzaju
argumentacja jest po prostu idiotyczna. Tzn. osoby te będą
utrzymywać, że to nie to samo co rozwód, bo unieważnionego ślubu
kościelnego (Nierozerwalnego! Przypominam tak tylko...) po prostu
nie było! Śmieszne jest to, że katolicy, oburzający się na
rozwody, nie oburzają się na „unieważnienia” ślubów. Skoro
więc nawet „nierozerwalny związek” można „rozerwać”, to
może redaktor Terlikowski łaskawie przestałby truć dupę i
utrzymywać, że jest inaczej?
Na sam koniec –
redaktor Terlikowski pozwolił sobie na złośliwość, którą to
złośliwość „lewicowy” redaktor Sierakowski ściągnął sobie
(i lewicy) na głowę swoim zachowaniem.
Cóż, dla mnie konserwatysty, to
nie jest problem. Mam świadomość, że nie ma mnie bez mojej żony,
że ogromnie dużo jej zawdzięczam, i że często nie dorastam do
jej poziomu ofiarności, ale jednocześnie moje książki, które
redagowała były podpisywane, jeśli coś autoryzowała, to ja
odwdzięczałem się tym samym. A książki, jeśli pisaliśmy je
razem, to były podpisywane razem. Cóż - i pewnie dlatego - ja nie
rozumiem, dlaczego lewica musi wciąż walczyć o równe prawa
kobiet... Głównie z samą sobą.
Złośliwość jest
prawie celna. Tzn. Tomasz Terlikowski ma rację, krytykując
Sierakowskiego. Tylko że zachowanie Sierakowskiego nie miało nic
wspólnego z jego „lewicowością”. Miało natomiast bardzo wiele
wspólnego z jego cechami osobniczymi, o których sporo napisano w
komentarzach pod jego tekstem. Inna sprawa to fakt, że podpisywanie
książek oboma nazwiskami, którym szczyci się Tomasz Terlikowski,
nie czyni z niego przyzwoitego człowieka.
Jeśli mogę sobie
pozwolić na podobną złośliwość, chciałbym zauważyć, że
gdyby nie działalność szeroko pojętej lewicy (ruchów
feministycznych, etc.) Tomasz Terlikowski nie musiałby się kłopotać
podpisywaniem książek nazwiskiem żony – bowiem nie byłaby ona w
stanie ich z nim pisać (nie wolno by jej było studiować, edukować
się, bo kobieta to powinna rodzić i wychowywać dzieci, etc.). Jak
mniemam, Tomasz Terlikowski broniłby konserwatyzmu twierdząc, że
konserwatyzm jest niezbędny, bowiem tylko on obroni kobiety przed
samodzielnością.
Źródło:
http://www.fronda.pl/a/konkubinat-krzywdzi-kobiety-czyli-prywatne-jako-publiczne,38832.html?page=2&
Nie cierpię, nie trawię wprost Tomasza Terlikowskiego ze względu na jego fanatyczne, "jedynie słuszne przekonania" wypowiadane w sposób wkur***jący.
OdpowiedzUsuń