sobota, 28 grudnia 2013

O tym, dlaczego żony konserwatystów nie powinny chorować

Jakiś czas temu (a raczej dawno temu, bo tekst przeleżał w czeluściach dysku kilka miesięcy) wybrałem się w podróż na prawą stronę internetu i już na samym początku podróży znalazłem perełkę. Perełkę, która bardzo wyraźnie ukazuje styl myślenia związany z poglądami konserwatywnymi. Tekst, w którym ową perełkę znalazłem, dotyczył uzależnień od gier. Autor artykułu opisuje pokrótce to, jak jego znajoma zmagała się z takim uzależnieniem. A konkretnie uzależnieniem od jednej gry – jakiejś mutacji farmville/farmeramy.

Mam znajomą, która tak się kiedyś zaangażowała w „farmy” (gra, w której rozwija się wirtualne gospodarstwo, a potem trzeba dbać o inwentarz, karmić świnie, doić krowy itd.), że niemal zapomniała o Bożym świecie.

Nie zamierzam się czepiać tego fragmentu. Ludzie są w stanie uzależnić się od wszystkiego.

Jak sama potem zeznała, funkcjonowała głównie przy komputerze. Mąż przynosił jej posiłki, które zjadała przed klawiaturą, nie przerywając transakcji i innych działań „gospodarskich”. Grała do późna w noc – a raczej do wczesnego świtu, gdy zaś sporadycznie dzwoniła do mnie, informowała, że nie ma na nic czasu, bo „nie może zostawiać zwierząt”

No, tu już bym się mógł przyczepić do tego, że o ile gry online (farmiville i inne) zmuszają użytkownika do tego, żeby o określonych godzinach logować się na serwer i wykonywać jakieś czynności (czy to „zebranie” zboża w Farmville, czy to wykonywanie jakichś misji w Mafia Wars, czy też odebranie flot w Ogame). Słowem kluczem jest tutaj jednak „o określonych godzinach”. Grając w JEDNĄ grę przeglądarkową na JEDNYM koncie – gracz nie musi nad tą grą siedzieć cały dzień. W większości przypadków takie ślęczenie byłoby bezsensowne, bo i tak trzeba „czekać”. Albo na to nieszczęsne zboże, albo na cokolwiek innego. No, ale to tylko takie moje czepialstwo.Są rzecz jasna przeglądarkowe gry MMORPG, (Massively multiplayer online role-playing game), nad którymi można ślęczeć dowolną ilość czasu, ale "symulator farmy" się do tego gatunku nie zalicza).

No i znajdowała też wymówkę „teologiczną” – że ona, przy okazji międzynarodowych kontaktów z innymi „farmerami”, porusza tematy religijne.  Później, bezsprzecznie pod wpływem łaski, zdobyła się na zerwanie z tym szaleństwem. Płacząc, pożegnała się ze zdziwionym farmerskim towarzystwem, i wróciła do rzeczywistości.

Nie neguję tego, że każdy uzależniony człek potrafi sobie zracjonalizować swoje uzależnienie. Tym niemniej ostatni akapit sugeruje, że owa kobieta była owszem uzależniona, tyle że nie od samej gry- a od ludzi, z którymi się kontaktowała. To mnie akurat nie dziwi – ludzie potrafili się swego czasu uzależniać od gadu-gadu, skype, icq i innych komunikatorów- aczkolwiek nie tyle uzależniał sam komunikator- co łatwy (i szybki) kontakt z innymi ludźmi.

I w tym momencie dochodzimy do rdzenia mojej notki. Silnie uzależniona od gier kobieta wyzwoliła się z nałogu i

Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła, to zapuszczone mieszkanie, wymagające potężnego sprzątania.

Warto w tym momencie przypomnieć, że owa kobieta ma męża, który jej jedzenie dostarczał. Gdyby to była kobieta mieszkająca samotnie – widok zapuszczonego mieszkania nie powinien dziwić, jednakże w przypadku osoby zamężnej, owo zapuszczone mieszkanie jest cokolwiek zastanawiające. Ja bardzo dobrze rozumiem, że w rodzinach konserwatywnych – podział obowiązków jest delikatnie rzecz ujmując sztywny – kobieta sprząta i zajmuje się domem – koniec kropka. A co jeśli kobieta nie może sprzątać? No jak to co? Jak już z powrotem będzie mogła – to będzie miała więcej sprzątania.

Skoro mąż donosił jej posiłki, to chyba zorientował się, że chyba się coś niedobrego dzieje. Nie zorientował się jednakże w tym, że mieszkanie trzeba co jakiś czas uprzątnąć? Czy też może konserwatywna duma w nim zagrała „ja tego sprzątać nie będę, bo to babskie zajęcie”? Może miał to (za przeproszeniem) w dupie? Znam osobiście ludzi, których abnegacja sprawiła, że malowali kuchnie kilkanaście lat (skrobiąc ściany od przypadku do przypadku), wyhodowali pleśń na naczyniach stojących w zlewie (było jej na tyle dużo, że wyłaziła z garnków) i tak dalej i tak dalej. Aczkolwiek coś mi mówi, że nie z abnegacją, a ze skrajnym konserwatyzmem tutaj do czynienia mamy. Choć nie ukrywam, że ten stopień abnegacji tłumaczyłby to, dlaczego kobieta się uzależniła od gier – przynajmniej w tym symulatorze farmy nikt syfu po sobie nie zostawiał.

Pytanie, które automatycznie mi się pojawia w głowie jest następujące. Co by było gdyby ta kobieta zamiast ślęczenia przy komputerze – była przez kilka miesięcy chora i nie mogła sprzątać? Nic poważnego – niechby były to problemy z kręgosłupem, nie mogła się schylać. Czy małżonek nadal nie wpadłby na to, że mieszkanie trzeba ogarnąć co jakiś czas? Że siedzenie przy komputerze to nie choroba? Skoro było to na tyle poważne, że trzeba było tej kobiecie dostarczać posiłki, traktowanie tego w kategoriach choroby – nie jest moim zdaniem przesadą.

Kolejna sprawa. Autor stwierdza, że ta kobieta sama z tego wyszła, wspomina co prawda, że uczyniła to „pod wpływem łaski”, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że mąż gdzieś znowu w tym wszystkim przepadł. Skoro mieszkanie było „potężnie” zapuszczone, to znaczy, że co najmniej miesiąc- dwa ten proces potrwał. Czy mąż tej kobiety naprawdę był tak bardzo zapracowany, że musiała „doświadczyć łaski”, żeby jakoś sobie dać radę z nałogiem? Maż się nie zorientował, że pasowałoby z małżonką porozmawiać, bo chyba nieco za dużo czasu spędza przed kompem?

Co się stało potem, jak się już owa kobieta napatrzyła na chlew, w który zamieniło się mieszkanie?

W następnej kolejności stwierdziła, że kompletnie zaniedbywała swojego męża.

No, tu już mamy konserwatyzm w pełnej krasie. Żona miała problemy (uzależnienie), mąż miał to w głębokim poważaniu (radośnie zamieniał mieszkanie w chlew) i nagle okazuje się, że to żona go zaniedbywała, aż strach pomyśleć co musiałoby się stać, aby autor uznał, że to mąż zaniedbywał żonę.

Każdy dzień przynosił kolejne odkrycia: modlitwa, kontakty z dziećmi, znajomi, zaangażowanie społeczne, lektura – wszystko wracało jak u człowieka, który wybudził się z letargu.

Na tym etapie tekstu, się nieco zawiesiłem. Przeczytałem to kilka razy i zadałem sobie pytanie – jakie dzieci do jasnej cholery? Autor ani słowem o nich nie wspomniał wcześniej. Skąd się tam nagle wzięły dzieci? Czy te dzieci mieszkały z tą rodziną? To dosyć istotne w kontekście tego, że kobieta była na tyle uzależniona, że mąż jej musiał posiłki dostarczać... No, ale zostawmy już te dzieci w spokoju, skoro autor nie uznał za stosowne wspomnieć o nich wcześniej, to widocznie nie odgrywały jakieś specjalnie istotnej roli w tym wszystkim.

Powróćmy do pytania będącego tematem notki. Dlaczego żony konserwatystów nie powinny chorować? Bo prócz siebie samych nie bardzo mają na kogo liczyć. Przykładowo – mąż konserwa może dla zasady nie sprzątać mieszkania, no bo przecież żona kiedyś wyzdrowieje i być może będzie od niego oczekiwała sprzątania również wtedy? To nie do pomyślenia...

Ja to jestem lewak i jako lewak uważam, że związek powinien się opierać na relacjach partnerskich. Nie oznacza to, że zamierzam zagonić Wredną Małą Białorusinkę do zmieniania opon w aucie i do „wnoszenia lodówki na 8 piętro” (swoją drogą z tą lodówką to już jakiś fetysz jest). Partnerskie relacje w moim mniemaniu nie wykluczają podziału obowiązków, ale sprawiają, że ten podział nie musi być sztywny. Takie sztywne podziały prowadzą do sytuacji, jak ta z cytowanego artykułu. Nawiasem mówiąc, gdyby mi ktoś coś takiego opowiedział (albo gdybym to wyczytał na jakiej krytyce politycznej) – nie uwierzyłbym i uznałbym to za bzdurę (w rodzaju „listów do redakcji”). Ale temu konkretnemu autorowi akurat wierzę. Bo kto jak kto, ale on – nie miał żadnych powodów po temu, żeby „oczerniać” konserwatystów w swoim tekście. Najprawdopodobniej autor uznał sytuacje, w której mężczyzna robi chlew w domu za coś naturalnego i nawet pożądanego. Być może potraktował on zasyfione mieszkanie jak koło ratunkowe, w którego to koła mogła się uchwycić tonąca w nałogu kobieta? Któż to może wiedzieć...

Źródło:

http://gosc.pl/doc/1683968.Dzieci-na-odwyk


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz