piątek, 23 listopada 2012

„Święta wojna” PO vs PiS czyli Mój kraj murem podzielony...

Tytuł może być nieco mylący, bowiem jakiś czas temu święta wojna rozciągnęła się na wszystkie partie. Tym niemniej, to właśnie tytułowe partie zapoczątkowały ową wojnę, a jej przyczyną był przypadek. I to on sprawił, że PiS zamiast PO wygrało wybory w 2005 roku. Wszak miał być POPiS! Problemem rzecz jasna nie była tylko pierwotna nazwa niedoszłej koalicji, ale również to, że PiS nie wierzył w zwycięstwo. Gdyby Jarosław Kaczyński faktycznie był „wielkim strategiem”, przewidziałby własne zwycięstwo i... hmmm... może otoczył się fachowcami? Pamiętajmy o tym, że były to czasy, w których PiS przyciągał różnych ludzi – nie tylko Hoffmanów i Brudzińskich. To, co się działo przez okres „rządów” PiS ukazało marazm tej partii i absolutny brak gotowości do zarządzania państwem. Jedyne co się udało tej partii osiągnąć to rozwalenie dobrej koniunktury. Nie chce mi się nawet pisać o wszelkiej maści podatkach Religi i innych tego rodzaju „osiągnięciach”.

Wydaje mi się, że Kaczyński miał prosty plan. Jego partia będzie druga, będzie współrządzić, a jednocześnie kopać pod PO tak, aby wygrać kolejne wybory. Ryzyko dla PiS minimalne - Jarosław wszak nie byłby premierem, jedynie wice. Stało się inaczej. Zamiast „premiera z Krakowa” - Jana Marii „Biją mnie Niemcy” Rokity, premierem został Marcinkiewicz. I wszystko jakoś nawet szło. Ale Jarosław poczuł zazdrość i wywalił Marcinkiewicza. Z perspektywy czasu była to debilna wręcz decyzja. Marcinkiewicz miał poparcie społeczne, media go nawet lubiły, umiał się chłop zachować (to co robił później to już insza inszość). Odwołano go, a na jego miejsce przyszedł Jarosław, którego media niezbyt lubiły. Marcinkiewicz był w stanie sympatią mediów jakoś przykryć „moherową koalicję”. Kaczyński swoim brakiem zrozumienia dla współczesnych realiów tylko zaogniał sytuację. W pewnym momencie Kaczyńskiemu zachciało się pełni władzy, nie chciał się nią dzielić z Lepperem i Giertychem. Zagrał va banque i przegrał. Nie mam tu na myśli przegranych wyborów, tylko to, że w ogóle do nich doszło. Gdyby Kaczyński umiał przewidywać, wiedziałby czym się skończą dla niego przedterminowe wybory.

W międzyczasie rozpoczęła się owa święta wojna niedoszłych sojuszników. PO bardzo dobrze odnalazło się w roli opozycji. PiS był krytykowany za styl polityki, za retorykę, za to, że Kaczyński jest niesłowny, że rząd to kongregacja nieudaczników, że „jak to w ogóle można z Samoobroną i LPR rządzić”. Kaczyński nigdy nie potrafił przyjmować krytyki ze spokojem i właził w każdą możliwą pułapkę coraz bardziej zniechęcając do siebie media (na które nie miał wpływu, w przeciwieństwie do TVP).

Nie pastwię się nad Kaczyńskim dlatego, że go nie lubię (choć to też jedna z przyczyn) tylko aby pokazać rys „historyczny”. Gdyby rządziła wtedy PO, pewnie pastwiłbym się nad Tuskiem. Ta bardzo skontkretyzowana dynamika („PiS jest zły, to faszyści, uważajmy”) różniła się od tej z 2005 roku, kiedy to POPiS obiecywał poprawę sytuacji w kraju, zwalczanie korupcji oraz inne rządy, lepsze niż te SLD.

Kronikarski obowiązek zmusza mnie do zwrócenia uwagi czytelników na pewien szczegół. Gdyby popatrzeć na sytuację polityczną naszym kraju przez pryzmat prawicowej publicystyki - wszystko zaczyna się od „złych rządów SLD”. Tak, jakby wcześniej nic nie było. Zupełnie ignorowane jest to, że SLD rządziło, bo wcześniej prawica zniechęciła do siebie wyborców – a to i tak eufemistyczne ujęcie tego, co robił AWS. Z tego, co pamiętam w 2001 Miller wygrał nie „strasząc”, a obiecując, że „będzie lepiej”. W 2005 roku prócz obietnic (IV RP) mieliśmy do czynienia ze straszeniem Rywinlandem, aferami etc. Aby była pełna jasność - nie podważam zasadności argumentów, jedynie opisuję :)

Owo straszenie nie skończyłoby się źle, gdyby POPiS jednak doszedł do skutku. Stało się jednak inaczej i partie, które skupiły elektorat anty-SLD, musiały zrobić coś, aby w kolejnych wyborach grabić do siebie. PO miało ułatwione zadanie, bo świętym prawem opozycji jest krytykowanie. W przypadku Platformy „zaczepna” retoryka była czymś naturalnym. PiS z drugiej zaś strony zupełnie niepotrzebnie brnął w pyskówki. Partie żarły się przez całą niezbyt długą kadencję, a społeczeństwo zaczęło nam wtedy pękać. Nie było to jeszcze nic poważnego. Gdyby kampania 2007 była pozytywna, być może wszystko by się jakoś ułożyło. Ale to tylko gdybanie. Kampania 2007 była brudna. I nie chodzi tu o stosowanie czarnego PR (bo ten może być konstruktywny), tylko o bezczelne ataki personalne i taplanie się w erystyce. PiS straszył „kolejnym stanem wojennym”, jeśli PO wygra wybory. PO odgryzało się „centralistycznymi i nacjonalistycznymi rządami PiS”. Efekt kampanii był taki, że Jarosław idąc po władzę „całkowitą”, stracił władzę jakąkolwiek. Tym niemniej, to były pierwsze pełnowymiarowe wybory „przeciw”: „byle nie PO” i „byle nie PiS”.

Wybory wygrało PO. Jarosław nie mógł się pogodzić z przegraną, postanowił więc na wszelki wypadek poobrażać wyborców PO i samą partię. PO nie pozostało mu dłużne. A potem rysa na społeczeństwie zmieniła się w Wielki Kanion. Standardowe awantury o krzesła, wyzywanie się od komunistów/moherów/faszystów/etc. odniosły taki skutek, że wyborcy zaczęli się utożsamiać z partiami do tego stopnia, że jakakolwiek krytyka skierowana w stronę „ich” partii była i jest traktowana jako potwarz.

A potem był Smoleńsk. Była to w moim odczuciu ostatnia szansa na to, żeby ludzie się jakoś dogadali ze sobą. Jestem przekonany, że ów podział (wyborca PO vs wyborca PiS) bardzo szybko by zniknął, gdyby Jarek z Donkiem sobie podali ręce. Ktoś tam by pewnie coś o zdradzie ideałów mówił, ale byłaby to mniejszość. I na początku wszystko szło w dobrą stronę. Jarosław Kaczyński się „zmienił” używał spokojnej retoryki. A potem przegrał wybory prezydenckie, które znowuż były wyborami „byle tylko nie wygrał...”. Lud – nie tak ciemny jakby się to mogło Kurskiemu wydawać – w ramach protestu przeciwko monopolowi zagłosował w I turze wyborów na Napieralskiego. Co ten nieco źle zinterpretował. Odniósł on bowiem wrażenie (a za nim sztab wyborczy), że to była jego zasługa (kampanię miał cokolwiek żenującą). Efekt był tego taki, że SLD było największym przegranym wyborów 2011.

Przegrane wybory sprawiły, że odmieniony Jarosław Kaczyński stał się „starym” Jarosławem. Swoim zachowaniem i lekko absurdalnym tłumaczeniem (proszki) ułatwił zadanie platformie, która po raz drugi wygrała wybory parlamentarne. Nie wygrała dlatego, że miała coś do zaoferowania. Wygrała dlatego, że albo PO albo ten drugi.

Ja rozumiem, jak się jest politykiem i siedzi przy korycie to człowiek pewnie stara się zrobić wszystko, aby od koryta go nie oderwali. Rozumiem „obietnice wyborcze”, które można by zastąpić „ludzie no tak po prawdzie to mam was w dupie, nie mam nawet pojęcia jak wam się udaje przeżyć za te śmieszne pieniądze, które nazywacie wypłatą, ale tu o mój stołek poselski chodzi!”. Rozumiem „wybiórczą autoprezentację”. Nie rozumiem jednakże, jak można być tak tępym, żeby nie dostrzegać ryzyka w szczuciu ludzi na siebie. Nie mówimy tu przecież o tym, że dwie grupki kibiców podjudzają się nawzajem i chcą się nieco rozerwać na ustawce. Mowa tu o kilku (co najmniej kilku) milionach ludzi, którzy najchętniej „pozabijaliby tych idiotów, bo oni nic nie rozumieją.”

Kilka milionów Polaków codziennie lży się w Internecie. Bo wiedzą, że „tylko oni mają rację” i tylko oni widzą „prawdę”, a innych trzeba „nauczać”. Ta spirala nakręcana jest codziennie przez „zawodowych trolli”, którzy w ciągu 5 sekund potrafią połączyć dowolny artykuł (choćby ten o stężeniu pyłków kwiatowych w Meksyku) z dowolną partią polityczna. Mało tego. Nie można wypowiedzieć się krytycznie w temacie jakiejkolwiek partii, bo człek od razu zostaje przypisany do „wrogów”.

Dla zabawy drażniłem się na jednym z forów z trollem zawodowym. Ów troll był „za PiSem” i linkował na potęgę tę partię. Zacząłem więc dyskusję. Najpierw przypisał mnie do PO i dopiero kiedy przy którejś okazji skrytykowałem tę partię, zmienił zdanie. Potem zostałem „palikociarzem”, następnie „komuchem z SLD”. Wreszcie mój wielce szanowny interlokutor się poddał i napisał „no ale w dobrym tonie byłoby napisać, kogo się popiera”. Biedak nie wiedział, w którą partię ma uderzać. Moje „internetowe” przeżycia to jedno. Inna sytuacja – całkiem realna - miała miejsce na spotkaniu z Antonim M. w Czeladzi. Nie chodzi tu już nawet o to, że pewien młodzieniec został zwyzywany, tylko o to, co było potem. Po wszystkim Antoni M. powiedział, że to była prowokacja palikociarzy. Innymi słowy, skoro to ktoś od Palikota był, to można obić, bo to nie człowiek. Jeszcze inaczej rzecz ujmując, „zwykłych ludzi” to może by jeszcze żałował, ale „nieludzi” można traktować jak się chce – Antek ma w dupie – to nie jego elektorat...

PO jest może mniej wulgarne ale nie mniej jadowite

Efekty szczucia ludzi na ludzi mogliśmy zaobserwować już jakiś czas temu, kiedy niejaki pan Cyba zabił Marka Rosiaka. Czy kogoś to przystopowało? W żadnym wypadku. W mojej opinii (wbrew temu, co odtrąbiło PiS) to nie platformerska retoryka była winna temu, co się stało. No chyba, że ktoś jest zwolennikiem teorii spiskowych i uważa, że Sikorski mówiąc o „dożynaniu watah”, miał na myśli podrzynanie gardeł. Ludzi drażni najbardziej nie to, co słyszą od swoich „idoli”, tylko to, w jaki sposób wypowiadają się o ich idolach oponenci. W jakiś magiczny sposób partiom udało się doprowadzić do tego, że przeciętny Kowalski głosujący na PO czuje się personalnie dotknięty tym, że ktoś śmie krytykować partię, na którą głosował. Jeśli dodamy do tego gloryfikowanie „swoich” polityków, mamy mieszankę wybuchową. Gdyby propagandziści PiSowscy mieli rację i gdyby retoryka głównych partii miała faktycznie moc sprawczą, to obydwu tym partiom szybko zabrakłoby posłów.

Na poprawę się raczej nie zanosi. Teraz „napuszczanie” to coś jak doping farmakologiczny w sporcie. Można z niego zrezygnować, ale samemu się na tym straci (w kontekście słupków sondażowych). Poza tym media mają w utrzymywaniu status quo niemały udział. Kto będzie chciał oglądać ludzi dyskutujących na poziomie? O wiele lepiej pokazać Zawiszę i jego półcelibat (aczkolwiek w tym punkcie pragnę wyrazić nadzieję, iż przykładów tego półcelibatu nie będziemy musieli nigdy w TV ani nigdzie indziej oglądać). Aczkolwiek, jeśli mam być szczery – patrząc na naszą „klasę” polityczną, trudno znaleźć kogoś, kto byłby w stanie dyskutować na poziomie.

Chciałbym wierzyć w to, że „kiedyś przyjdzie nowe, mądrzejsze pokolenie”, ale moje kontakty z Młodymi Obiecującymi Politykami sprawiają, że tej młodej „lepszości” się nie spodziewam. I nie – to nie jest wina młodych ludzi – to wina „starych”, którzy otaczają się osobami nie stanowiącymi dla nich zagrożenia. Ujmując rzecz inaczej – jak ognia boją się mądrzejszych od siebie. Zamiast progresji mamy więc swoistą intelektualną regresję.

Aczkolwiek, jeśli kiedykolwiek ludziom mającym głowy na karku zachce się politykowania, a ludziom, którzy w ogóle nie głosują, zachce się głosować – byłaby to realna szansa na poprawę sytuacji. Tak, wiem, idealizm młodzieńczy przeze mnie przemawia :)

5 komentarzy:

  1. "Tak, wiem, idealizm młodzieńczy przeze mnie przemawia :)"
    Sweet summer child.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak mi przyszło do głowy w kwestii radykalizacji języka polityki, że już mój uwielbiany Boy o tym pisał:
    "A teraz co? Pisze się: <> Pan X. czyta to przy śniadaniu i śmieje się. Co gorsza, nawet pies nie czuje się obrażony.
    Stanęliśmy u kresu. Skala wyczerpana. Powie kto: <> etc., to już jest proste zjawisko inflacji psów bez pokrycia."
    I właśnie inflację psów bez pokrycia właśnie obserwujemy. Jak Moczulski nazwał kiedyś PZPR "Płatnymi Zdrajcami Pachołkami Rosji" to było powszechne oburzenie, że jednak przesadził. No ale Moczulski to był radykał. Dziś zdrajcami i pachołkami rosji obrzucają się politycy głównego nurtu i spływa to po nich jak po, nomen omen, kaczce. Inflacja psów bez pokrycia, i to inflacja galopująca. Co można gorszego powiedzieć o kimś, kogo nazwaliśmy już zdrajcą i mordercą?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze można powiedzieć, że jest ży... errrr

      A tak na serio bardziej. To skala wcale się nie wyczerpała. Można zwyzywać kogoś od pedofili, dziwkarzy, gwałcicieli etc - tyle możliwości jeszcze. A jak te się wyczerpią to przy którejś kadencji kurwy zaczną latać jak skowronki. I chyba wtedy - dno już będzie. Tylko że polski polityk jest kreatywny - i jeśli się postara to zacznie pukać w to dno od spodu.

      Usuń
    2. Ale to będzie dalsza inflacja psów. Jeżeli ktoś przyjmuje na klatę zdrajcę i mordercę, to przyjmie i gwałciciela staruszek. Zresztą porównywanie do zoofili i nekrofili już było, to standardowy tekst przy dyskusji o gejach. co do latania kurew, ostatnio latało "spierdalaj". Juz bym chyba wolał, żeby się bili, jak w niektórych parlamentach, tego przynajmniej nie da się brać poważnie więc ma mniejszy wpływ na społeczeństwo.
      Mam nadzieję że to się jednak jakoś wyklaruje, fazę 120 partii politycznych w sejmie mamy już za sobą, może to też trzeba przejść i potem politycy zaczną się zachowywać jak dorośli ludzie?

      Usuń
    3. W jakąkolwiek transgresje w parlamencie nie za bardzo wierzę. Ci politycy już się nie zmienią. A następcy będą dokładnie tacy sami - bo o ile nie przyjdzie "siakieś nowe" i nie mam tu na myśli Palikota - to wszystko będzie po staremu. Dlaczego? Ano dlatego, że "Starzy" nie wpuszczają "groźnych" młodych. Groźny to taki co mądrzejszy, pracowity, nie daj boże idealista... Toż nie wiadomo co takiemu do łba strzeli, jeszcze by jakie zmiany wprowadził... po co to komu? Miałem trochę styczności z Młodymi Obiecującymi Politykami i wiem, że ci, który się wrzuca na listy - to jednocześnie ci "alternatywnie zdolni"

      Aczkolwiek nadzieje zawsze mieć można :)

      Usuń