czwartek, 15 listopada 2012

Religijne rozważania z Hołownią w tle

Na wstępie mam prośbę do każdego, kto będzie chciał polemizować: aby przed opublikowaniem polemiki przeczytał całą notkę aż do końcowego komentarza.

Szymon Hołownia dla bardzo wielu ludzi jest przykładem katolickiego intelektualisty, który w przeciwieństwie do indywiduów pokroju Cejrowskiego czy Terlikowskiego, używa bardzo stonowanej retoryki, argumentacji etc.

Ja też miałem takie wrażenie – do momentu, w którym przeczytałem książkę Hołowni pt. „Bóg życie i twórczość”. Był to pierwszy przypadek, gdy podczas lektury niemalże zgrzytałem zębami. Być może dlatego, że po człowieku, którego uważałem za intelektualistę, spodziewałem się czegoś lepszego. No, ale jak to mawiał Bogusław Wołoszański – nie uprzedzajmy faktów!

Największą pomyłką, jaką popełnił w mojej opinii Hołownia pisząc książkę, było nadmierne zaufanie dla „niepodważalnej logiki” własnych argumentów. Gwoli ścisłości – w mojej skromnej opinii, logika i wiara nie mogą iść ze sobą w parze. Bo też w wierze nie o logikę chodzi. Logika to wnioskowanie – wiara to... hmm... wiara. Aczkolwiek, wzorem Hołowni, zamierzam się z punktu widzenia logiki pochylać nad jego wypowiedziami. Ad meritum – wejście smoka!

Przypowieść o bogu i ciężkim kamieniu

Każdy musiał się zetknąć z następującym pytaniem: „czy bóg, skoro jest wszechmogący, jest w stanie stworzyć kamień, którego nie będzie w stanie podnieść?” Z tym pytaniem styka się również Hołownia. I niestety dla siebie, skomentował to tak:

Najszczerzej kocham te momenty, gdy na jakimś spotkaniu ktoś wstanie, prosi o mikrofon i myśli, że zakończy chrześcijaństwo, judaizm i islam wyprowadzeniem tego jednego banalnie prostego ciosu. Patrzę wówczas na delikwenta jak pająk na muchę, leniwie się przeciągam, po czym z czarujący uśmiechem, najsłodziej jak umiem, wyjaśniam: pytanie jest boleśnie niezgodne z podstawowymi zasadami logiki. Logika zanim odpowie na pytanie, każe zbadać czy zawarte w nim założenia są słuszne. Tu nie są bo pierwsze zdanie już na wejściu przeczy drugiemu na to pytanie nie da się więc sensownie odpowiedzieć. Wszechmoc nie może czegoś co wszechmocy przeczy.”

Przyznaje się bez bicia, że czytałem ten fragment wiele, wiele razy usiłując zrozumieć, w jaki sposób ktoś, kto uchodzi za intelektualistę, może sięgać po tego rodzaju argumentację. Nie zrozumcie mnie źle – ja jestem fanem sprawdzania czy zadane pytanie jest sensowne, czy nie jest ono zadawane na zasadzie „czy przestałeś już bić swoją żonę?” Jest tylko jedno „ale”. Tego rodzaju argumentacja w starciu z wiarą może (za przeproszeniem) ugryźć argumentującego w dupę. Domyślam się, że przez tę „dupę” większość ludzi uzna mnie za niegodnego do oceniania Hołowni.

Do rzeczy – mam kolejne pytanie dla pana Szymona. Bardzo podobne.

Czy Bóg może być jednocześnie nieskończenie sprawiedliwy i nieskończenie miłosierny?

Gdyby popatrzeć na to z punktu widzenia ukochanej przez Pana Szymona Logiki, pytanie jest bezsensowne. Bowiem sprawiedliwość oznacza, że każdy dostanie to, na co zasłużył. Nie ma żadnych wyjątków od reguły. Nie ma „był zmuszony”. Zgrzeszył? Zgrzeszył! Więc poniesie karę. Jednocześnie miłosierdzie nieskończone oznacza, że każdy ma szansę na zbawienie. Bowiem wszystkie uczynki złe mogą zostać wybaczone. I bardzo proszę bez argumentów w rodzaju „skoro jest NIESKOŃCZENIE sprawiedliwy, to jest w stanie ocenić należycie przyczyny złych zachowań!”, bo to jest relatywizm moralny, który ponoć ma niewiele wspólnego z religią katolicką. W każdym bądź razie relatywizmem moralnym straszą biskupi.

Innymi słowy – pytanie jest bezsensowne z punktu widzenia logiki. I nie, nie zamierzam „obalać religii” używając tego argumentu. Chcę tylko pokazać, że stosowanie logiki do obrony wiary jest stosunkowo mało przemyślaną strategią. Owszem – kinder ateista, któremu Hołownia odwarknie „pytanie jest nielogiczne”, usiądzie czerwony jak burak. Wymagający rozmówca zada pytanie, na które Sz. H. nie będzie mógł odpowiedzieć „leniwie przeciągając się”. Wymagający rozmówca nie pozwoli mu uciec w tak ukochane ogólniki.

Przypowieść o embrionie i duszy

W swojej książce Hołownia odniósł się też do tematu aborcji i in vitro.

Spór o in vitro to wcale nie batalia tych, którzy są zdolni do współczucia, z bandą nieczułych ortodoksów, kłopot tkwi gdzie indziej. W tym mianowicie, że przekazywanie życia jest dziś (refundowaną lub nie, w zależności od widzimisię sejmu) procedurą medyczną, ludzie nie zdają już sobie sprawy z tego, jak niezwykle doniosły to akt, podłączenie się na chwilę do krwiobiegu Stwórcy, który idąc w ślad za ludźmi, w tej samej chwili tworzy nową ludzką duszę (której nie da się po dwóch tygodniach unieważnić, dokonując aborcji). Nie wiem czy coś godzi w Boga bardziej niż uzurpowanie sobie praw do bycia Stwórcą, kombinowanie z ludzkim życiem.”

Ten fragment również czytałem wielokrotnie. Czytałem i usiłowałem zrozumieć. O doniosłym akcie możemy bowiem mówić w przypadku, w którym do zapłodnienia dochodzi w wyniku decyzji dwojga kochających się ludzi. Wtedy owszem – przychyliłbym się do argumentacji Hołowni. Ale nie widzę nic doniosłego w poczęciu będącym efektem gwałtu kazirodczego. Nie widzę nic doniosłego w zapłodnieniu, które było wynikiem burzy hormonalnej dwojga 15-latków, którzy byli przekonani, że „za pierwszym razem w ciążę zajść nie można”. Nie widzę nic doniosłego w zapłodnieniu, które było wynikiem gwałtu małżeńskiego. Że jak? Że to przypadki skrajne? Owszem, ale moim zdaniem skrajność tych przypadków (o gwałt chodzi) nie jest pocieszeniem dla ofiar.

Tym niemniej, na użytek moich rozważań poczynię pewno założenie – Hołownia ma rację, każde poczęcie jest doniosłym aktem, a przy okazji każdego poczęcia bóg stwarza duszę. Jaki z tego wniosek? Bóg ZAWSZE stwarza duszę. Kiedy stwarza? Kiedy człowiek doprowadzi do zapłodnienia. Obrazek, który nam się tu maluje na odległość czuć herezją. Skąd taki wniosek? Ano stąd, że bóg - wedle argumentacji Hołowni - jest zmuszony do stworzenia duszy. Mógłby wszak uznać, że skoro 13-letnia dziewczynka zaszła w ciążę w wyniku gwałtu, to nie obdarzy płodu duszą. Ale zdaniem Hołowni ZAWSZE to robi.

Jeszcze gorzej przedstawia się sytuacja z „in vitro”. Opierając się na logice i argumentacji Hołowni: człowiek „bawi się w boga” i stwarza zarodki – bóg automatycznie do każdego stwarza duszę. Nie będzie zbytnim nadużyciem wniosek, że człowiek „produkuje dusze”. Innymi słowy – człowiek (w ramach argumentacji Hołowni) jest w stanie zmusić boga do stwarzania dusz...

Po cóż ta argumentacja Hołowni? Po co twierdzenie, że zarodki mają duszę (każdy jeden)? Bo jakoś trzeba ludzi do in vitro zniechęcać. O ile przy aborcji zniechęcanie jest stosunkowo łatwe, bo człowiek jest w stanie „empatyzować” nawet z płodem (o co dbają zygotarianie ze swoimi komiksami sugerującymi, że płód ma nawet własne poglądy), ale żaden normalny człowiek nie będzie „empatyzował” z zarodkiem. Chyba, że przekona się tego człowieka, że zarodek ma duszę. A ludzkie rozumienie duszy jest nieco inne niż to postulowane przez kościół.

Parafrazując Hołownię: „Nie wiem czy coś godzi w Boga bardziej niż uzurpowanie sobie praw do przewidywania jego posunięć.”

Przypowieść o aborcji, duszy i świadomości

(...) Przede wszystkim pozbyć się paraliżującego nam głowy „kreacyjnego egoizmu”, zauważyć, że nie zostaliśmy stworzeni sami i że każdy z nas mógł znaleźć się w ciekłym azocie, względnie przed dwunastym tygodniem ciąży zniknąć z tego świata, gdy okazało się, że urodzi się z zespołem Downa. (mając kontakt z takimi ludźmi, warto przypomnieć sobie, że upośledzenie fizyczne czy psychiczne to przypadłości ziemskie, po tamtej stronie, nawet najgłębiej skrzywdzone przez chorobę osoby, będą w pełni sił, świadomości i zdrowia).

Zacznę od rzeczy trywialnej. Jako osoba z trzecim krzyżykiem na karku (taki żart językowy...) „począłem się” w czasie, w którym mogłem „zniknąć z tego świata” - tak po prostu. Aborcja była dozwolona. Świadomość tego, że urodziłem się, bo moi rodzice „mnie chcieli” jest bardzo miła. W przeciwieństwie do świadomości: „urodziłem się, bo matka nie mogła mnie wyskrobać – na mocy edyktu Terlikowskiego”. Aczkolwiek, jeśli mam być szczery, gdybym „zniknął”, to raczej by mnie ten problem na płaszczyźnie świadomości nie dotyczył. Tzn. dotyczyłby, ale jakoś specjalnie bym się tym chyba nie przejął. Co się zaś tyczy ciekłego azotu i biednych zarodków. Czy niektórzy katolicy naprawdę myślą, że komuś prócz nich będzie szkoda zarodków? Może inaczej – czy empatia ludzka rozciąga się na tyle szeroko, żeby objąć swoim działaniem coś, co nie posiada żadnych uczuć, nie odczuwa niczego i nie jest w stanie nawet bodźców odbierać (pomijając stricte organiczną reakcje na bodźce)?

Idźmy dalej. Końcówka fragmentu to dla mnie grzech pychy i ignorancja w zakresie znajomości własnej wiary w wykonaniu Hołowni. Czemu tak ostro? Ano temu, że primo - wyroki boże są niezbadane. Inaczej może: człowiek (według dogmatów) nie jest w stanie ich ogarnąć swoim umysłem, może sobie jedynie „mniemać” i „podejrzewać”. A co my tu mamy? Niezachwianą pewność, że będzie tak, jak to Hołownia napisał. Z punktu widzenia wiary – Hołownia grzeszy pychą bądź kłamstwem.

Problem duszy, a raczej jej postrzegania przez ludzi, pojawił się moim zdaniem wraz ze wzrostem samoświadomości i refleksyjności. Dawno, dawno temu dusza była utożsamiana ze świadomością. Domyślam się, że sporo ludzi jest o tym nadal przekonanych. Ci sami ludzie, o ile refleksja nie jest im obca, mają zagwozdkę. No, bo jeśli ktoś dostanie alzheimera, to co będzie po śmierci? Pójdzie „do nieba” ze „skasowaną pamięcią” i z „alzheimerem”? Hołownia twierdzi, że nie. Że będą uleczeni – tylko jak to ma wyglądać? Ktoś będzie pamiętał, że miał alzheimera, czy może o tym zapomni? Kościół próbuje argumentować, że świadomość nie równa się duszy. Że dusza to coś więcej. Stanowisko kościoła „dusza powstaje w momencie poczęcia” dość dobitnie świadczy o rozdziale dusza/świadomość. Tylko, że dla myślącego wiernego to poważny problem. Jeśli dusza to nie świadomość, to co się dzieje ze świadomością po śmierci? To dusza nieśmiertelna będzie albo zbawiona albo potępiona. Ktoś może dojść do paraliżującego strachem wniosku, że skoro dusza to nie świadomość, to może nawet nie być świadomy zbawienia. Prościej rzecz ujmując, będzie się obawiał, że świadomość zgaśnie, a to co stanie się z duszą, nie będzie już udziałem tejże świadomości. Że brednie i absurd? Proszę bardzo – jak się ma rzecz do embrionu, który „umrze”? Świadomości nie miał za grosz – miał zaś według Hołowni i kościoła (a przynajmniej według „oficjalnego stanowiska”) duszę, która zapewne zostanie zbawiona, bo Embrion Zbyszek raczej nagrzeszyć nie zdążył (problem może mieć jeśli grzech pierworodny przeważy...).

Ja wiem, że to wszystko brzmi absurdalnie, ale nie ja pierwszy zastosowałem logikę w dyspucie o wierze. Zrobił to Hołownia – ja jedynie idę jego tropem.

Co się tyczy problemu „co będzie potem” - nie my pierwsi go mieliśmy. Jeden z prowadzących zajęcia na socjologii (nieżyjący już niestety) opowiadał jak sobie z tym dawniej radzili ludzie. Ponieważ byli przekonani, że po śmierci będą dokładnie tacy jak w momencie śmierci – poszli po rozum do głowy. Po co mają być na tamtym świecie zgrzybiałymi starcami? Na grobowcach pisali więc nie całą prawdę – no... to, że zmarli się zgadzało, tylko wiek nie – „sprytni” na grobowcach mieli wypisane, że umarli mając lat np. 30.

Inna sprawa - argument o „duszy embrionu” jest moim zdaniem naganny z punktu widzenia etyki. Większość wierzących bowiem utożsamia duszę ze świadomością, a tym samym utożsamia też świadomość z duszą. Wniosek dla nich jest prosty: 1-dniowy zarodek potraktowany postinorem będzie cierpiał. Nie, nie przesadzam – cała masa zygotariańskich komiksów „pokazuje” co myśli płód, że płód kocha swoją mamę i nie wierzy w to, żeby chciała go skrzywdzić. W mojej opinii wmawianie ludziom tego rodzaju rzeczy jest ordynarnym praniem mózgu. Nie wspominając już o dychotomii: z jednej strony kościół tłumaczy wiernym, że dusza nie jest świadomością, z drugiej zaś nie ma nic przeciwko temu (ba nawet zmierza do tego), żeby ludzie myśleli o tym, iż zarodek, a potem płód jest świadomy, bo ma duszę.

Przypowieść o przypadku

To był jeden z tych momentów, w których użyta argumentacja naprawdę mnie wkurzyła i musiałem odłożyć książkę na moment. Musiałem ją odłożyć, ponieważ po przeczytaniu poniższego fragmentu poczułem się tak, jakby mnie ktoś obraził. Choć może nie tyle mnie, co moją wiedzę. Do rzeczy:

Z perwersyjną satysfakcją muszę najpierw pokazać „figę” wszystkim przemądrzalcom, którzy oskarżać mnie będą z zapałem, że to, o czym mówię, to po prostu nadinterpretacje, zbiegi okoliczności. Uwielbiam takich rozmówców, bo aż się proszą, by stwierdzić, że to, iż oni się urodzili, też jest pewnie zbiegiem okoliczności, całe ich życie podobnie, ich tytuły, dzieci – przecież tylko przypadkiem znaleźli się tu, gdzie są, równie dobrze mogło by ich nie być albo mogliby być koczownikami w Sudanie. Ochota na myślenie o historii w kategoriach przypadku kończy się gdy za przypadek musielibyśmy uznać nasze prywatne, z taką pieczołowitością budowane światy”

Jeśli ktoś odniósł wrażenie, że „obraziłem się na Hołownię, bo zasugerował, że ja się przez przypadek wziąłem na świecie”, tedy ten ktoś się pomylił. Obraziło mnie to, że Hołownia traktuje to, co napisał, jako „ostateczny i zawsze skuteczny argument”. Zawsze – niezależnie od tego, z kim Hołownia by nie rozmawiał. Oczyma wyobraźni widzę Stanisława Lema, który po usłyszeniu „zawsze skutecznego argumentu Hołowni” nagle się nawraca. Ten argument jest tak absurdalny, że pozostaje sobie zadać pytanie, czy Szymon Hołownia rozmawiał kiedyś z jakimkolwiek niewierzącym intelektualistą (który nie cierpiał na egocentryzm). Biorąc pod rozwagę „klasę” argumentów Hołowni, śmiem w te potencjalne dyskusje wątpić.

Aczkolwiek, winien jestem kilka słów komentarza w temacie tego, jak się czuję, jako wynik „przypadku”. Czuję się z tym wybitnie normalnie. Być może dlatego, że jestem w stanie napisać całą książkę na temat przypadków, którym sporo zawdzięczam. Począwszy od pierwszego – jeden z plemników dotarł do komórki jajowej i to było moim „początkiem”. Kolejny przypadek? Będąc młodym i durnym rowerzystą, nie znałem przepisów, wymusiłem pierwszeństwo na dwóch autach jednocześnie – przypadkowi zawdzięczam to, że oba auta miały sprawne hamulce, a kierowcy akurat nie przysnęli. Kolejny? Przypadkiem zdecydowałem o tym, żeby studiować socjologię. Siedziałem u znajomego „z internetem” i tknęło mnie coś, żeby sprawdzić obowiązującą do egzaminu lekturę. I może na tym przerwę wyliczankę, choć mógłbym ją ciągnąć, jeszcze przez baaaardzo długi czas. Hołownia, jak mniemam, wszystko to co opisałem, odpierałby tym, że to bóg tak chciał. Tylko, że ja jakoś niespecjalnie jestem przeświadczony o swojej istotności i wydaje mi się, że jeśli istnieje jakiś byt transcendentny, to ma inne rzeczy na głowie niż przejmowanie się moją zarozumiałą osobą.

Nie wiem jak durnym trzeba być człowiekiem, żeby wszystko inne uznawać za przypadek, a siebie za efekt „boskiego planu”, bo tymi kategoriami myśleli „mityczni” rozmówcy Hołowni. W każdym razie – jednostki, które myślą w ten sposób może są nie tyle durne, co nie powinny uznawać się za intelektualistów (nie, ja siebie też nie uznaję za takowego – ja jestem idiotą z blogiem, a to różnica).

Przypowieść ostatnia: o nie do końca wszechmogącym bogu

W swojej książce Hołownia stara się odpowiedzieć na standardowe pytanie dotyczące wszechmocy: skoro bóg jest wszechmogący, to czemu Stalin i Hilter wymordowali tyle ludzi. Hołownia (żeby potem móc łatwiej odbić argument) zmienił to pytanie na: „czemu Hitler i Stalin się urodzili”. Muszę się nieco nagimnastykować, bo Hołownia dość mętnie to tłumaczył i rozwlekł niemalże na całą stronę, a nie chce mi się przepisywać całej. Więc powycinam to, co jest najmniej istotne.

W końcu padnie odwieczne pytanie: skoro tak (skoro Bóg jest wszechmogący - przyp. Piknik), czy nie mógł sprawić, żeby Hitler czy Stalin się nie urodzili? Mógł, dla boga nie ma rzeczy niemożliwej (…) Po pierwsze – wiedzieć, że coś się stanie to nie to samo, co wywołać to wydarzenie (…) Ok odpowie nasz interlokutor (bóg – przyp. Piknik) wiedział, co siedzi w głowie wymienionych gentelmanów, wiedział czym się to skończy, był jak ratownik świadomy tego, że człowiek się utopi a mimo to siedzący na brzegu! (…) Jeśli Hitler i Stalin mieliby się nie urodzić, należałoby, pozbawić życia ich rodziców, względnie na chwile odgórnie odebrać im prawo do samostanowienia, gdy już się urodzili, trzeba by usuwając jednego czy drugiego z tego świata, zachować się jak pluton egzekucyjny(...).” Dalsza część to hymn ku czci wolnej woli. I sugestia, że bóg zostawił Hitlerowi wolną wolę, a człowiek powinien to docenić. Kilka milionów Żydów, którzy stracili życie w trakcie holocaustu miałoby zapewne odmienne zdanie w tej materii.

Aczkolwiek nie nad tym się będę pastwił. Wpierw nad wybiórczą wiedzą Hołowni. Jeśli komuś się zdaje, ze II Wojna Światowa nie wybuchłaby bez Stalina i Hitlera, tedy polecam nieco głębsze zapoznanie się z tamtymi czasami. Niemcy wywołali II Wojnę Światową, bo zostali upokorzeni traktatem wersalskim; bo w państwie szalała bieda, a Żydom „niczego nie brakowało”; bo Hitler obiecał im Lebensraum. Gdyby nie Hitler, ktoś inny poprowadziłby III Rzeszę. Ze Stalinem rzecz wygląda jeszcze prościej. Bolszewicy wiedzieli, że ich wersja socjalizmu albo będzie „wszędzie”, albo nigdzie się nie utrzyma. Stalin, którego kariera na początku składała się głównie z przypadków, mógł równie dobrze nie istnieć – ktoś inny wprowadzałby ideę światowej rewolucji w życie. Czemu więc Hołownia użył argumentu o zabijaniu? Bo tak było wygodniej. Bo można napisać o zabijaniu rodziców, a to brzmi drastycznie (choć mógł się przecież ani Hitler ani Stalin nie "począć"). Bo można napisać o plutonie egzekucyjnym i tak dalej.

Ja to może się średnio w teologii orientuję, ale jeśli chodzi o wiedzę z zakresu psychologii i taką „ogólną”, to od czasu, kiedy przestałem być obrażony na książki, jakoś z tym w miarę dobrze u mnie. I wiem, że osobowość człowieka może zostać ukształtowana przez jedną decyzję (i jej konsekwencje) lub jedno wydarzenie (niekoniecznie musi być traumatyczne). Wszyscy znają powiedzenie „nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku” - z kształtowaniem osobowości jest podobnie. Najbardziej z pozoru błahe wydarzenie, błaha decyzja etc. może mieć olbrzymi wpływ na czyjeś życie i jego osobowość. Tym samym – nie trzeba było wcale Stalina zabijać, nie trzeba było nawet naruszać „wolnej woli”. Wystarczyło usunąć bodziec, który spowodował reakcję, która spowodowała i tak dalej, i tak dalej. Usunięcie jednej cegiełki to nie to samo, co naruszanie wolnej woli. I nie – nie upieram się, że „buk jest gupi i nie istnieje!”, tylko czuję organiczny wstręt przed taką łatwizną argumentacyjną. Ze Stalinem sprawa była dość prosta – gdyby nie poszedł do seminarium, nie traktowałby marksizmu (a raczej tego, co z marksizmu zrobili bolszewicy) dogmatycznie. Może wtedy nie byłoby wielkiego głodu na Ukrainie?

Inna sprawa - o wiele bardziej mi doskwierająca. Chodzi mi o fragment „wiedzieć, że coś się stanie to nie to samo, co wywołać to wydarzenie”. Gdy mamy do czynienia z człowiekiem, który na ten przykład mógł zapobiec nieszczęściu (bo przypuszczał, że ono nastąpi), mówimy o grzechu zaniechania. W przypadku opisywanym przez Hołownię nie mamy do czynienia z człowiekiem, który przypuszczał, tylko z bytem transcendentnym, który wiedział. Nie sugeruję, że bóg zgrzeszył (bo nieco obawiam się oskarżeń o herezję i naruszenie uczuć religijnych) tylko, że argumentacja Hołowni jest dziurawa.

Kolejna uwaga tycząca się tego samego fragmentu. Fragment ów sugeruje, że Bóg nie jest odpowiedzialny za to, co się stało. I tu mną zatrzęsło. Bo ja kiedy byłem wierzącym człowiekiem, fragment credo „A PRZEZ NIEGO WSZYSTKO SIĘ STAŁO” traktowałem poważnie i rozumiałem to literalnie. Popatrzmy na moment na dogmaty. Bóg jest wszystkowiedzący. Człowiek ma wolną wolę. Czy Hołownia sugeruje, że z tego wynika, iż człowiek może postąpić wbrew bogu? To już śmierdzi herezją na kilometr. Człowiek ma wolną wolę, a bóg na nią nie wpływa - co nie znaczy, że nie wie, czym się to skończy. No chyba, że Hołownia sugeruje, że bóg zakładał, iż Hitler może postąpić inaczej i być innym człowiekiem. Według Hołowni – istota idealna uznała, że mogła się pomylić w sprawie postępowania istoty ułomnej, jaką jest człowiek.

Podsumowując na zakończenie. Nie neguję wartości wiary. Nie chcę za pomocą blogowej notki próbować obalić wiary, która istnieje od 2 tysięcy lat. Nie to było przedmiotem niniejszych rozważań. Była nią quasi-logiczna argumentacja Hołowni. W mojej skromnej opinii, wiara i logika nie idą ze sobą w parze, a Hołownia popełnił duży błąd próbując je ze sobą zestawić. Tzn. próbował za pomocą logiki podważać argumenty „przeciwko wierze”. Tylko, jeśli tę logikę zastosować do jego argumentów, wyszło to tak, jak mogliście przeczytać. A i tak mam świadomość, że dało się to wszystko na wielu innych płaszczyznach skomentować.

Czego mi brakowało w książce Hołowni? Głównie wiary. Wiary i pokory. Pokorny człowiek powiedziałby: „pragnę wierzyć we wszechmoc boga i nie chcę tej wszechmocy podważać”. „Pragnę wierzyć w to, że wszyscy będziemy zbawieni”. „Pragnę wierzyć w boski plan, choć rozumiem, że niektórzy widzą w nim przypadek”. „Pragnę wierzyć w to, że II Wojna Światowa miała jakiś sens w boskim planie, którego my nie jesteśmy w stanie ogarnąć umysłem”. Czy to takie trudne? Wiary w książce Hołowni jest jak na lekarstwo – jest za to niemalże niezachwiana pewność we własne osądy. Nie ma wiary w to, co bóg zrobi – jest pewność, że bóg to NA PEWNO zrobi. Stosując taką, a nie inną argumentację, Hołownia w mojej opinii postawił się w jednym rzędzie z Terlikowskim, Cejrowskim i innymi ludźmi tego pokroju – zamiast pokory mamy taką papkę łatwo przyswajalną, ostre osądy, wszystko uproszczone – zamiast zadumy mamy niemalże „przepis na pana boga”.

Nic tak bardzo nie odpycha ludzi od kościoła i od wiary, jak niezachwiana pewność zelotów.








6 komentarzy:

  1. Uwagi które przychodziły mi do głowy w trakcie czytania fragmentów

    1. Skoro Bóg jest wszechmocny to ma też możliwość samoograniczenia. Może najpierw stworzyć kamień, potem się ograniczyć i nie móc już podnieść kamienia. Toż to kwestia wiary.
    Logika się przydaje jak się jest wychowywanym na ateistę jak ja.

    2. Nieskończenie sprawiedliwy bo wszystkie zasady fizyki dotyczą tak samo każdą istotę w wielowymiarowym wszechświecie. Nieskończenie miłosierny bo każdemu pozwala robić - wolna wola - co chce i kocha każdego nazistwskiego skurwiela tak samo jak Jana Pawła II nie waląc w żadnego piorunami a to za Żydów a to za ofiary podległych pedofilów. Nie mówimy tu o kwestii duchów podających się za Boga. Stwórca jak pamiętamy pokazał palec i kazał wynieść się z raju a potem rządzić się Adamowi samemu Ziemią. Na którą wywędrowały też m.in. węże udające anioły światłości lubujące się w nabieraniu ludzi na różne religijne kwestie nakazów i zakazów.
    No ale to wymaga wiary. I logiki.

    3. Większość korzystających z in-vitro wie lepiej od Hołowni jak doniosły jest ten fakt, zwłaszcza po wielu terapiach które nie przyniosły im upragnionego potomstwa. Rozumiem że Hołownia jest poza ekspertem od logiki także ekspertem od ezoteryki. Wygląda na to, że ma takie same sukcesy na obu polach pojmowania tych dziedzin. Zwłaszcza że wciskając się w cudze życie neguje prawo do wolnej woli innego człowieka, za Stwórcę bynajmniej się przy tym nie mając, ale za odbierającego dar Stwórcy - wolną wolę i prawo do decydowania i rządzenia się na Ziemi - to już jak najbardziej.
    BTW za duszę uważano w Grecji psyche i to nie powinno się zmieniać.

    4. Ekspert od ezoteryki raz jeszcze. Rozwiązanie religijnie logiczne jest proste - zarodek jest własnością jakiegoś mężczyzny (jakby nie było do zapłodnienia, nie licząc partenogenezy, facet się przydaje) tym samym odwoływanie się do decydowania o cudzej własności mężczyzny podpada pod jedno z tych propagowanych 10 przykazań. Decydowanie co robi ze swoim zarodkiem inny mężczyzna jest łamaniem biblijnego przykazania - pożądaniem działań związanych z cudzą własnością. No i naruszeniem zasady wolnej woli człowieka danej przez Stwórcę.

    5. Hołownia to napisał nieprzypadkowo. Zrobił to, żeby wkurzyć istoty myślące do dania sensownej kontrargumentacji. Przypadkowo mu wyszło.

    6. Patrz punkt pierwszy. Bóg kocha wszystkich tak samo. Ludzie nie są Bogiem i nie kochają się tak samo. Logika podpowiadałaby że żeby być bardziej boskim trzeba by wszystkich kochać tak samo. Czyli pokazać palec i nakazać wyjść wszystkim nieposłusznym bachorom z rajskiej piaskownicy żeby robiły co chcą - ale nie u nas. W każdej komórce społecznej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta książka była takich mądrości pełna ja wybrałem tylko te "najlepsze" moim zdaniem. Zapewne każdy średnio rozgarnięty człowiek po lekturze tej książki miałby ochotę na napisanie własnej - zawierającej sprostowania... ;]

      Usuń
  2. Podsumowujący akapit to dokładnie to, co mi się cisnęło na usta czytając tą notkę. Kiedyś lubiłam Hołownię, jakąś jego książkę nawet przeczytałam z zainteresowaniem i pozytywnymi odczuciami (chyba "Ludzie na walizkach"). Ale to, co widzę w tych fragmentach, to chyba kompletnie inna osoba. Dla mnie wiara z definicji nie ma nic wspólnego z pewnością. Gdyby miała, nie byłaby wiarą, tylko wiedzą. Więc cała ta pycha i złośliwa satysfakcja, to samozadowolenie jest nie dość, że mało katolickie, to jeszcze do tego zwyczajnie błędne. Szkoda, bo wydawało mi się, że Hołownia był ponad takie pierdoły jak próby udowadniania wszystkim dookoła, że to on ma rację i inni są w błędzie. Widocznie samozachwyt przychodzi z wiekiem (albo ilością artykułów na Pudelku).

    Ze spraw technicznych, zauważyłam, że bóg we wpisie to bóg a nie Bóg, ale podejrzewam, że u Hołowni raczej występuje pisany wielką literą, więc przynajmniej w cytowanych fragmentach powinno się to zachować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do uwagi dot słowa Bóg - niestety nie zawsze pamiętam o dużej literze - nie robię tego z rozmysłem - tak tylko wychodzi. Gdybym miał w pdf - bym przekleił i "B" duże by było - jednakże z książki przepisywałem i wyszło jak wyszło:) mea culpa.

      Usuń
    2. Takie moje skrzywienie, pilnowanie zgodności cytatów z oryginałem :)

      Usuń