Na wstępie mam prośbę
do każdego, kto będzie chciał polemizować: aby przed
opublikowaniem polemiki przeczytał całą notkę aż do końcowego
komentarza.
Szymon Hołownia dla
bardzo wielu ludzi jest przykładem katolickiego intelektualisty,
który w przeciwieństwie do indywiduów pokroju Cejrowskiego czy
Terlikowskiego, używa bardzo stonowanej retoryki, argumentacji etc.
Ja też miałem takie
wrażenie – do momentu, w którym przeczytałem książkę Hołowni
pt. „Bóg życie i twórczość”. Był to pierwszy przypadek, gdy podczas lektury niemalże
zgrzytałem zębami. Być może dlatego, że po człowieku, którego
uważałem za intelektualistę, spodziewałem się czegoś lepszego.
No, ale jak to mawiał Bogusław Wołoszański – nie uprzedzajmy
faktów!
Największą pomyłką,
jaką popełnił w mojej opinii Hołownia pisząc książkę, było
nadmierne zaufanie dla „niepodważalnej logiki” własnych
argumentów. Gwoli ścisłości – w mojej skromnej opinii, logika i
wiara nie mogą iść ze sobą w parze. Bo też w wierze nie o
logikę chodzi. Logika to wnioskowanie – wiara to... hmm... wiara.
Aczkolwiek, wzorem Hołowni, zamierzam się z punktu widzenia logiki
pochylać nad jego wypowiedziami. Ad meritum – wejście smoka!
Przypowieść o bogu i
ciężkim kamieniu
Każdy musiał się
zetknąć z następującym pytaniem: „czy bóg, skoro jest
wszechmogący, jest w stanie stworzyć kamień, którego nie będzie
w stanie podnieść?” Z tym pytaniem styka się również
Hołownia. I niestety dla siebie, skomentował to tak:
„Najszczerzej kocham
te momenty, gdy na jakimś spotkaniu ktoś wstanie, prosi o mikrofon
i myśli, że zakończy chrześcijaństwo, judaizm i islam
wyprowadzeniem tego jednego banalnie prostego ciosu. Patrzę wówczas
na delikwenta jak pająk na muchę, leniwie się przeciągam, po czym
z czarujący uśmiechem, najsłodziej jak umiem, wyjaśniam: pytanie
jest boleśnie niezgodne z podstawowymi zasadami logiki. Logika zanim
odpowie na pytanie, każe zbadać czy zawarte w nim założenia są
słuszne. Tu nie są bo pierwsze zdanie już na wejściu przeczy
drugiemu na to pytanie nie da się więc sensownie odpowiedzieć.
Wszechmoc nie może czegoś co wszechmocy przeczy.”
Przyznaje się bez bicia,
że czytałem ten fragment wiele, wiele razy usiłując zrozumieć, w
jaki sposób ktoś, kto uchodzi za intelektualistę, może sięgać
po tego rodzaju argumentację. Nie zrozumcie mnie źle – ja jestem
fanem sprawdzania czy zadane pytanie jest sensowne, czy nie jest ono
zadawane na zasadzie „czy przestałeś już bić swoją żonę?”
Jest tylko jedno „ale”. Tego rodzaju argumentacja w starciu z
wiarą może (za przeproszeniem) ugryźć argumentującego w dupę.
Domyślam się, że przez tę „dupę” większość ludzi uzna
mnie za niegodnego do oceniania Hołowni.
Do rzeczy – mam kolejne
pytanie dla pana Szymona. Bardzo podobne.
Czy Bóg może być
jednocześnie nieskończenie sprawiedliwy i nieskończenie
miłosierny?
Gdyby popatrzeć na to z
punktu widzenia ukochanej przez Pana Szymona Logiki, pytanie jest
bezsensowne. Bowiem sprawiedliwość oznacza, że każdy dostanie to,
na co zasłużył. Nie ma żadnych wyjątków od reguły. Nie ma „był
zmuszony”. Zgrzeszył? Zgrzeszył! Więc poniesie karę. Jednocześnie
miłosierdzie nieskończone oznacza, że każdy ma szansę na
zbawienie. Bowiem wszystkie uczynki złe mogą zostać wybaczone. I
bardzo proszę bez argumentów w rodzaju „skoro jest NIESKOŃCZENIE
sprawiedliwy, to jest w stanie ocenić należycie przyczyny złych
zachowań!”, bo to jest relatywizm moralny, który ponoć ma
niewiele wspólnego z religią katolicką. W każdym bądź razie
relatywizmem moralnym straszą biskupi.
Innymi słowy – pytanie
jest bezsensowne z punktu widzenia logiki. I nie, nie zamierzam
„obalać religii” używając tego argumentu. Chcę tylko pokazać,
że stosowanie logiki do obrony wiary jest stosunkowo mało
przemyślaną strategią. Owszem – kinder ateista, któremu
Hołownia odwarknie „pytanie jest nielogiczne”, usiądzie
czerwony jak burak. Wymagający rozmówca zada pytanie, na które Sz.
H. nie będzie mógł odpowiedzieć „leniwie przeciągając się”.
Wymagający rozmówca nie pozwoli mu uciec w tak ukochane ogólniki.
Przypowieść o
embrionie i duszy
W swojej książce
Hołownia odniósł się też do tematu aborcji i in vitro.
„Spór o in vitro to
wcale nie batalia tych, którzy są zdolni do współczucia, z bandą
nieczułych ortodoksów, kłopot tkwi gdzie indziej. W tym
mianowicie, że przekazywanie życia jest dziś (refundowaną lub
nie, w zależności od widzimisię sejmu) procedurą medyczną,
ludzie nie zdają już sobie sprawy z tego, jak niezwykle doniosły
to akt, podłączenie się na chwilę do krwiobiegu Stwórcy, który
idąc w ślad za ludźmi, w tej samej chwili tworzy nową ludzką
duszę (której nie da się po dwóch tygodniach unieważnić,
dokonując aborcji). Nie wiem czy coś godzi w Boga bardziej niż
uzurpowanie sobie praw do bycia Stwórcą, kombinowanie z ludzkim
życiem.”
Ten fragment również
czytałem wielokrotnie. Czytałem i usiłowałem zrozumieć. O doniosłym
akcie możemy bowiem mówić w przypadku, w którym do zapłodnienia
dochodzi w wyniku decyzji dwojga kochających się ludzi. Wtedy
owszem – przychyliłbym się do argumentacji Hołowni. Ale nie
widzę nic doniosłego w poczęciu będącym efektem gwałtu
kazirodczego. Nie widzę nic doniosłego w zapłodnieniu, które
było wynikiem burzy hormonalnej dwojga 15-latków, którzy byli
przekonani, że „za pierwszym razem w ciążę zajść nie można”.
Nie widzę nic doniosłego w zapłodnieniu, które było wynikiem
gwałtu małżeńskiego. Że jak? Że to przypadki skrajne? Owszem,
ale moim zdaniem skrajność tych przypadków (o gwałt chodzi) nie
jest pocieszeniem dla ofiar.
Tym niemniej, na użytek
moich rozważań poczynię pewno założenie – Hołownia ma rację,
każde poczęcie jest doniosłym aktem, a przy okazji każdego
poczęcia bóg stwarza duszę. Jaki z tego wniosek? Bóg ZAWSZE
stwarza duszę. Kiedy stwarza? Kiedy człowiek doprowadzi do
zapłodnienia. Obrazek, który nam się tu maluje na odległość
czuć herezją. Skąd taki wniosek? Ano stąd, że bóg - wedle
argumentacji Hołowni - jest zmuszony do stworzenia duszy. Mógłby
wszak uznać, że skoro 13-letnia dziewczynka zaszła w ciążę w
wyniku gwałtu, to nie obdarzy płodu duszą. Ale zdaniem Hołowni
ZAWSZE to robi.
Jeszcze gorzej
przedstawia się sytuacja z „in vitro”. Opierając się na logice
i argumentacji Hołowni: człowiek „bawi się w boga” i stwarza
zarodki – bóg automatycznie do każdego stwarza duszę. Nie będzie
zbytnim nadużyciem wniosek, że człowiek „produkuje dusze”.
Innymi słowy – człowiek (w ramach argumentacji Hołowni) jest w
stanie zmusić boga do stwarzania dusz...
Po cóż ta argumentacja
Hołowni? Po co twierdzenie, że zarodki mają duszę (każdy jeden)?
Bo jakoś trzeba ludzi do in vitro zniechęcać. O ile przy aborcji
zniechęcanie jest stosunkowo łatwe, bo człowiek jest w stanie
„empatyzować” nawet z płodem (o co dbają zygotarianie ze
swoimi komiksami sugerującymi, że płód ma nawet własne poglądy),
ale żaden normalny człowiek nie będzie „empatyzował” z
zarodkiem. Chyba, że przekona się tego człowieka, że zarodek ma
duszę. A ludzkie rozumienie duszy jest nieco inne niż to
postulowane przez kościół.
Parafrazując Hołownię:
„Nie wiem czy coś godzi w Boga bardziej niż uzurpowanie sobie
praw do przewidywania jego posunięć.”
Przypowieść o
aborcji, duszy i świadomości
„(...) Przede
wszystkim pozbyć się paraliżującego nam głowy „kreacyjnego
egoizmu”, zauważyć, że nie zostaliśmy stworzeni sami i że
każdy z nas mógł znaleźć się w ciekłym azocie, względnie
przed dwunastym tygodniem ciąży zniknąć z tego świata, gdy
okazało się, że urodzi się z zespołem Downa. (mając kontakt z
takimi ludźmi, warto przypomnieć sobie, że upośledzenie fizyczne
czy psychiczne to przypadłości ziemskie, po tamtej stronie, nawet
najgłębiej skrzywdzone przez chorobę osoby, będą w pełni sił,
świadomości i zdrowia).
Zacznę od rzeczy
trywialnej. Jako osoba z trzecim krzyżykiem na karku (taki żart
językowy...) „począłem się” w czasie, w którym mogłem
„zniknąć z tego świata” - tak po prostu. Aborcja była
dozwolona. Świadomość tego, że urodziłem się, bo moi rodzice
„mnie chcieli” jest bardzo miła. W przeciwieństwie do
świadomości: „urodziłem się, bo matka nie mogła mnie wyskrobać
– na mocy edyktu Terlikowskiego”. Aczkolwiek, jeśli mam być
szczery, gdybym „zniknął”, to raczej by mnie ten problem na
płaszczyźnie świadomości nie dotyczył. Tzn. dotyczyłby, ale
jakoś specjalnie bym się tym chyba nie przejął. Co się zaś
tyczy ciekłego azotu i biednych zarodków. Czy niektórzy katolicy
naprawdę myślą, że komuś prócz nich będzie szkoda zarodków?
Może inaczej – czy empatia ludzka rozciąga się na tyle szeroko,
żeby objąć swoim działaniem coś, co nie posiada żadnych uczuć,
nie odczuwa niczego i nie jest w stanie nawet bodźców odbierać
(pomijając stricte organiczną reakcje na bodźce)?
Idźmy dalej. Końcówka
fragmentu to dla mnie grzech pychy i ignorancja w zakresie znajomości
własnej wiary w wykonaniu Hołowni. Czemu tak ostro? Ano temu, że
primo - wyroki boże są niezbadane. Inaczej może: człowiek (według
dogmatów) nie jest w stanie ich ogarnąć swoim umysłem, może
sobie jedynie „mniemać” i „podejrzewać”. A co my tu mamy?
Niezachwianą pewność, że będzie tak, jak to Hołownia napisał.
Z punktu widzenia wiary – Hołownia grzeszy pychą bądź
kłamstwem.
Problem duszy, a raczej
jej postrzegania przez ludzi, pojawił się moim zdaniem wraz ze
wzrostem samoświadomości i refleksyjności. Dawno, dawno temu dusza
była utożsamiana ze świadomością. Domyślam się, że sporo
ludzi jest o tym nadal przekonanych. Ci sami ludzie, o ile refleksja
nie jest im obca, mają zagwozdkę. No, bo jeśli ktoś dostanie
alzheimera, to co będzie po śmierci? Pójdzie „do nieba” ze
„skasowaną pamięcią” i z „alzheimerem”? Hołownia
twierdzi, że nie. Że będą uleczeni – tylko jak to ma wyglądać?
Ktoś będzie pamiętał, że miał alzheimera, czy może o tym
zapomni? Kościół próbuje argumentować, że świadomość nie
równa się duszy. Że dusza to coś więcej. Stanowisko kościoła
„dusza powstaje w momencie poczęcia” dość dobitnie świadczy o
rozdziale dusza/świadomość. Tylko, że dla myślącego wiernego to
poważny problem. Jeśli dusza to nie świadomość, to co się
dzieje ze świadomością po śmierci? To dusza nieśmiertelna będzie
albo zbawiona albo potępiona. Ktoś może dojść do paraliżującego
strachem wniosku, że skoro dusza to nie świadomość, to może
nawet nie być świadomy zbawienia. Prościej rzecz ujmując, będzie
się obawiał, że świadomość zgaśnie, a to co stanie się z
duszą, nie będzie już udziałem tejże świadomości. Że brednie
i absurd? Proszę bardzo – jak się ma rzecz do embrionu, który
„umrze”? Świadomości nie miał za grosz – miał zaś według
Hołowni i kościoła (a przynajmniej według „oficjalnego
stanowiska”) duszę, która zapewne zostanie zbawiona, bo Embrion
Zbyszek raczej nagrzeszyć nie zdążył (problem może mieć jeśli
grzech pierworodny przeważy...).
Ja wiem, że to wszystko
brzmi absurdalnie, ale nie ja pierwszy zastosowałem logikę w
dyspucie o wierze. Zrobił to Hołownia – ja jedynie idę jego
tropem.
Co się tyczy problemu
„co będzie potem” - nie my pierwsi go mieliśmy. Jeden z
prowadzących zajęcia na socjologii (nieżyjący już niestety)
opowiadał jak sobie z tym dawniej radzili ludzie. Ponieważ byli
przekonani, że po śmierci będą dokładnie tacy jak w momencie
śmierci – poszli po rozum do głowy. Po co mają być na tamtym
świecie zgrzybiałymi starcami? Na grobowcach pisali więc nie całą
prawdę – no... to, że zmarli się zgadzało, tylko wiek nie –
„sprytni” na grobowcach mieli wypisane, że umarli mając lat np.
30.
Inna sprawa - argument o
„duszy embrionu” jest moim zdaniem naganny z punktu widzenia
etyki. Większość wierzących bowiem utożsamia duszę ze
świadomością, a tym samym utożsamia też świadomość z duszą.
Wniosek dla nich jest prosty: 1-dniowy zarodek potraktowany
postinorem będzie cierpiał. Nie, nie przesadzam – cała masa zygotariańskich komiksów „pokazuje” co myśli płód, że płód
kocha swoją mamę i nie wierzy w to, żeby chciała go skrzywdzić.
W mojej opinii wmawianie ludziom tego rodzaju rzeczy jest ordynarnym
praniem mózgu. Nie wspominając już o dychotomii: z jednej strony
kościół tłumaczy wiernym, że dusza nie jest świadomością, z
drugiej zaś nie ma nic przeciwko temu (ba nawet zmierza do tego),
żeby ludzie myśleli o tym, iż zarodek, a potem płód jest
świadomy, bo ma duszę.
Przypowieść o
przypadku
To był jeden z tych
momentów, w których użyta argumentacja naprawdę mnie wkurzyła i
musiałem odłożyć książkę na moment. Musiałem ją odłożyć,
ponieważ po przeczytaniu poniższego fragmentu poczułem się tak,
jakby mnie ktoś obraził. Choć może nie tyle mnie, co moją
wiedzę. Do rzeczy:
„Z perwersyjną
satysfakcją muszę najpierw pokazać „figę” wszystkim
przemądrzalcom, którzy oskarżać mnie będą z zapałem, że to, o
czym mówię, to po prostu nadinterpretacje, zbiegi okoliczności.
Uwielbiam takich rozmówców, bo aż się proszą, by stwierdzić, że
to, iż oni się urodzili, też jest pewnie zbiegiem okoliczności,
całe ich życie podobnie, ich tytuły, dzieci – przecież tylko
przypadkiem znaleźli się tu, gdzie są, równie dobrze mogło by
ich nie być albo mogliby być koczownikami w Sudanie. Ochota na
myślenie o historii w kategoriach przypadku kończy się gdy za
przypadek musielibyśmy uznać nasze prywatne, z taką
pieczołowitością budowane światy”
Jeśli ktoś odniósł
wrażenie, że „obraziłem się na Hołownię, bo zasugerował, że
ja się przez przypadek wziąłem na świecie”, tedy ten ktoś się
pomylił. Obraziło mnie to, że Hołownia traktuje to, co napisał,
jako „ostateczny i zawsze skuteczny argument”. Zawsze –
niezależnie od tego, z kim Hołownia by nie rozmawiał. Oczyma
wyobraźni widzę Stanisława Lema, który po usłyszeniu „zawsze
skutecznego argumentu Hołowni” nagle się nawraca. Ten argument
jest tak absurdalny, że pozostaje sobie zadać pytanie, czy Szymon
Hołownia rozmawiał kiedyś z jakimkolwiek niewierzącym
intelektualistą (który nie cierpiał na egocentryzm). Biorąc pod
rozwagę „klasę” argumentów Hołowni, śmiem w te potencjalne
dyskusje wątpić.
Aczkolwiek, winien jestem
kilka słów komentarza w temacie tego, jak się czuję, jako wynik
„przypadku”. Czuję się z tym wybitnie normalnie. Być może
dlatego, że jestem w stanie napisać całą książkę na temat
przypadków, którym sporo zawdzięczam. Począwszy od pierwszego –
jeden z plemników dotarł do komórki jajowej i to było moim
„początkiem”. Kolejny przypadek? Będąc młodym i durnym
rowerzystą, nie znałem przepisów, wymusiłem pierwszeństwo na
dwóch autach jednocześnie – przypadkowi zawdzięczam to, że oba
auta miały sprawne hamulce, a kierowcy akurat nie przysnęli.
Kolejny? Przypadkiem zdecydowałem o tym, żeby studiować
socjologię. Siedziałem u znajomego „z internetem” i tknęło
mnie coś, żeby sprawdzić obowiązującą do egzaminu lekturę. I
może na tym przerwę wyliczankę, choć mógłbym ją ciągnąć,
jeszcze przez baaaardzo długi czas. Hołownia, jak mniemam, wszystko
to co opisałem, odpierałby tym, że to bóg tak chciał. Tylko, że
ja jakoś niespecjalnie jestem przeświadczony o swojej istotności i
wydaje mi się, że jeśli istnieje jakiś byt transcendentny, to ma
inne rzeczy na głowie niż przejmowanie się moją zarozumiałą
osobą.
Nie wiem jak durnym
trzeba być człowiekiem, żeby wszystko inne uznawać za przypadek,
a siebie za efekt „boskiego planu”, bo tymi kategoriami myśleli
„mityczni” rozmówcy Hołowni. W każdym razie – jednostki,
które myślą w ten sposób może są nie tyle durne, co nie powinny
uznawać się za intelektualistów (nie, ja siebie też nie uznaję
za takowego – ja jestem idiotą z blogiem, a to różnica).
Przypowieść
ostatnia: o nie do końca wszechmogącym bogu
W swojej książce
Hołownia stara się odpowiedzieć na standardowe pytanie dotyczące
wszechmocy: skoro bóg jest wszechmogący, to czemu Stalin i Hilter
wymordowali tyle ludzi. Hołownia (żeby potem móc łatwiej odbić
argument) zmienił to pytanie na: „czemu Hitler i Stalin się
urodzili”. Muszę się nieco nagimnastykować, bo Hołownia dość
mętnie to tłumaczył i rozwlekł niemalże na całą stronę, a nie
chce mi się przepisywać całej. Więc powycinam to, co jest
najmniej istotne.
„W końcu padnie
odwieczne pytanie: skoro tak (skoro Bóg jest wszechmogący -
przyp. Piknik), czy nie mógł sprawić, żeby Hitler czy Stalin
się nie urodzili? Mógł, dla boga nie ma rzeczy niemożliwej (…)
Po pierwsze – wiedzieć, że coś się stanie to nie to samo, co
wywołać to wydarzenie (…) Ok odpowie nasz interlokutor (bóg
– przyp. Piknik) wiedział, co siedzi w głowie wymienionych
gentelmanów, wiedział czym się to skończy, był jak ratownik
świadomy tego, że człowiek się utopi a mimo to siedzący na
brzegu! (…) Jeśli Hitler i Stalin mieliby się nie urodzić,
należałoby, pozbawić życia ich rodziców, względnie na chwile
odgórnie odebrać im prawo do samostanowienia, gdy już się
urodzili, trzeba by usuwając jednego czy drugiego z tego świata,
zachować się jak pluton egzekucyjny(...).” Dalsza część to
hymn ku czci wolnej woli. I sugestia, że bóg zostawił Hitlerowi
wolną wolę, a człowiek powinien to docenić. Kilka milionów
Żydów, którzy stracili życie w trakcie holocaustu miałoby
zapewne odmienne zdanie w tej materii.
Aczkolwiek nie nad tym
się będę pastwił. Wpierw nad wybiórczą wiedzą Hołowni. Jeśli
komuś się zdaje, ze II Wojna Światowa nie wybuchłaby bez Stalina
i Hitlera, tedy polecam nieco głębsze zapoznanie się z tamtymi
czasami. Niemcy wywołali II Wojnę Światową, bo zostali upokorzeni
traktatem wersalskim; bo w państwie szalała bieda, a Żydom
„niczego nie brakowało”; bo Hitler obiecał im Lebensraum. Gdyby
nie Hitler, ktoś inny poprowadziłby III Rzeszę. Ze Stalinem rzecz
wygląda jeszcze prościej. Bolszewicy wiedzieli, że ich wersja socjalizmu albo
będzie „wszędzie”, albo nigdzie się nie utrzyma. Stalin,
którego kariera na początku składała się głównie z przypadków,
mógł równie dobrze nie istnieć – ktoś inny wprowadzałby ideę
światowej rewolucji w życie. Czemu więc Hołownia użył argumentu
o zabijaniu? Bo tak było wygodniej. Bo można napisać o zabijaniu
rodziców, a to brzmi drastycznie (choć mógł się przecież ani
Hitler ani Stalin nie "począć"). Bo można napisać o plutonie
egzekucyjnym i tak dalej.
Ja to może się średnio
w teologii orientuję, ale jeśli chodzi o wiedzę z zakresu
psychologii i taką „ogólną”, to od czasu, kiedy przestałem
być obrażony na książki, jakoś z tym w miarę dobrze u mnie. I
wiem, że osobowość człowieka może zostać ukształtowana przez
jedną decyzję (i jej konsekwencje) lub jedno wydarzenie
(niekoniecznie musi być traumatyczne). Wszyscy znają powiedzenie
„nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku” -
z kształtowaniem osobowości jest podobnie. Najbardziej z pozoru
błahe wydarzenie, błaha decyzja etc. może mieć olbrzymi wpływ na
czyjeś życie i jego osobowość. Tym samym – nie trzeba było
wcale Stalina zabijać, nie trzeba było nawet naruszać „wolnej
woli”. Wystarczyło usunąć bodziec, który spowodował reakcję,
która spowodowała i tak dalej, i tak dalej. Usunięcie jednej
cegiełki to nie to samo, co naruszanie wolnej woli. I nie – nie
upieram się, że „buk jest gupi i nie istnieje!”, tylko czuję
organiczny wstręt przed taką łatwizną argumentacyjną. Ze
Stalinem sprawa była dość prosta – gdyby nie poszedł do
seminarium, nie traktowałby marksizmu (a raczej tego, co z marksizmu
zrobili bolszewicy) dogmatycznie. Może wtedy nie byłoby wielkiego
głodu na Ukrainie?
Inna sprawa - o wiele
bardziej mi doskwierająca. Chodzi mi o fragment „wiedzieć, że
coś się stanie to nie to samo, co wywołać to wydarzenie”. Gdy
mamy do czynienia z człowiekiem, który na ten przykład mógł
zapobiec nieszczęściu (bo przypuszczał, że ono nastąpi), mówimy
o grzechu zaniechania. W przypadku opisywanym przez Hołownię nie
mamy do czynienia z człowiekiem, który przypuszczał, tylko z bytem
transcendentnym, który wiedział. Nie sugeruję, że bóg zgrzeszył
(bo nieco obawiam się oskarżeń o herezję i naruszenie uczuć
religijnych) tylko, że argumentacja Hołowni jest dziurawa.
Kolejna uwaga tycząca
się tego samego fragmentu. Fragment ów sugeruje, że Bóg nie jest
odpowiedzialny za to, co się stało. I tu mną zatrzęsło. Bo ja
kiedy byłem wierzącym człowiekiem, fragment credo „A PRZEZ
NIEGO WSZYSTKO SIĘ STAŁO” traktowałem poważnie i rozumiałem
to literalnie. Popatrzmy na moment na dogmaty. Bóg jest
wszystkowiedzący. Człowiek ma wolną wolę. Czy Hołownia sugeruje,
że z tego wynika, iż człowiek może postąpić wbrew bogu? To już
śmierdzi herezją na kilometr. Człowiek ma wolną wolę, a bóg na
nią nie wpływa - co nie znaczy, że nie wie, czym się to skończy.
No chyba, że Hołownia sugeruje, że bóg zakładał, iż Hitler
może postąpić inaczej i być innym człowiekiem. Według Hołowni
– istota idealna uznała, że mogła się pomylić w sprawie
postępowania istoty ułomnej, jaką jest człowiek.
Podsumowując na
zakończenie. Nie neguję wartości wiary. Nie chcę za pomocą
blogowej notki próbować obalić wiary, która istnieje od 2 tysięcy
lat. Nie to było przedmiotem niniejszych rozważań. Była nią
quasi-logiczna argumentacja Hołowni. W mojej skromnej opinii, wiara
i logika nie idą ze sobą w parze, a Hołownia popełnił duży błąd
próbując je ze sobą zestawić. Tzn. próbował za pomocą logiki
podważać argumenty „przeciwko wierze”. Tylko, jeśli tę logikę
zastosować do jego argumentów, wyszło to tak, jak mogliście
przeczytać. A i tak mam świadomość, że dało się to wszystko na
wielu innych płaszczyznach skomentować.
Czego mi brakowało w książce
Hołowni? Głównie wiary. Wiary i pokory. Pokorny człowiek
powiedziałby: „pragnę wierzyć we wszechmoc boga i nie chcę tej
wszechmocy podważać”. „Pragnę wierzyć w to, że wszyscy
będziemy zbawieni”. „Pragnę wierzyć w boski plan, choć
rozumiem, że niektórzy widzą w nim przypadek”. „Pragnę
wierzyć w to, że II Wojna Światowa miała jakiś sens w boskim
planie, którego my nie jesteśmy w stanie ogarnąć umysłem”. Czy
to takie trudne? Wiary w książce Hołowni jest jak na lekarstwo –
jest za to niemalże niezachwiana pewność we własne osądy. Nie ma
wiary w to, co bóg zrobi – jest pewność, że bóg to NA PEWNO
zrobi. Stosując taką, a nie inną argumentację, Hołownia w mojej
opinii postawił się w jednym rzędzie z Terlikowskim, Cejrowskim i
innymi ludźmi tego pokroju – zamiast pokory mamy taką papkę
łatwo przyswajalną, ostre osądy, wszystko uproszczone – zamiast
zadumy mamy niemalże „przepis na pana boga”.
Nic tak bardzo nie odpycha ludzi od
kościoła i od wiary, jak niezachwiana pewność zelotów.
*aplauz*
OdpowiedzUsuńUwagi które przychodziły mi do głowy w trakcie czytania fragmentów
OdpowiedzUsuń1. Skoro Bóg jest wszechmocny to ma też możliwość samoograniczenia. Może najpierw stworzyć kamień, potem się ograniczyć i nie móc już podnieść kamienia. Toż to kwestia wiary.
Logika się przydaje jak się jest wychowywanym na ateistę jak ja.
2. Nieskończenie sprawiedliwy bo wszystkie zasady fizyki dotyczą tak samo każdą istotę w wielowymiarowym wszechświecie. Nieskończenie miłosierny bo każdemu pozwala robić - wolna wola - co chce i kocha każdego nazistwskiego skurwiela tak samo jak Jana Pawła II nie waląc w żadnego piorunami a to za Żydów a to za ofiary podległych pedofilów. Nie mówimy tu o kwestii duchów podających się za Boga. Stwórca jak pamiętamy pokazał palec i kazał wynieść się z raju a potem rządzić się Adamowi samemu Ziemią. Na którą wywędrowały też m.in. węże udające anioły światłości lubujące się w nabieraniu ludzi na różne religijne kwestie nakazów i zakazów.
No ale to wymaga wiary. I logiki.
3. Większość korzystających z in-vitro wie lepiej od Hołowni jak doniosły jest ten fakt, zwłaszcza po wielu terapiach które nie przyniosły im upragnionego potomstwa. Rozumiem że Hołownia jest poza ekspertem od logiki także ekspertem od ezoteryki. Wygląda na to, że ma takie same sukcesy na obu polach pojmowania tych dziedzin. Zwłaszcza że wciskając się w cudze życie neguje prawo do wolnej woli innego człowieka, za Stwórcę bynajmniej się przy tym nie mając, ale za odbierającego dar Stwórcy - wolną wolę i prawo do decydowania i rządzenia się na Ziemi - to już jak najbardziej.
BTW za duszę uważano w Grecji psyche i to nie powinno się zmieniać.
4. Ekspert od ezoteryki raz jeszcze. Rozwiązanie religijnie logiczne jest proste - zarodek jest własnością jakiegoś mężczyzny (jakby nie było do zapłodnienia, nie licząc partenogenezy, facet się przydaje) tym samym odwoływanie się do decydowania o cudzej własności mężczyzny podpada pod jedno z tych propagowanych 10 przykazań. Decydowanie co robi ze swoim zarodkiem inny mężczyzna jest łamaniem biblijnego przykazania - pożądaniem działań związanych z cudzą własnością. No i naruszeniem zasady wolnej woli człowieka danej przez Stwórcę.
5. Hołownia to napisał nieprzypadkowo. Zrobił to, żeby wkurzyć istoty myślące do dania sensownej kontrargumentacji. Przypadkowo mu wyszło.
6. Patrz punkt pierwszy. Bóg kocha wszystkich tak samo. Ludzie nie są Bogiem i nie kochają się tak samo. Logika podpowiadałaby że żeby być bardziej boskim trzeba by wszystkich kochać tak samo. Czyli pokazać palec i nakazać wyjść wszystkim nieposłusznym bachorom z rajskiej piaskownicy żeby robiły co chcą - ale nie u nas. W każdej komórce społecznej.
Ta książka była takich mądrości pełna ja wybrałem tylko te "najlepsze" moim zdaniem. Zapewne każdy średnio rozgarnięty człowiek po lekturze tej książki miałby ochotę na napisanie własnej - zawierającej sprostowania... ;]
UsuńPodsumowujący akapit to dokładnie to, co mi się cisnęło na usta czytając tą notkę. Kiedyś lubiłam Hołownię, jakąś jego książkę nawet przeczytałam z zainteresowaniem i pozytywnymi odczuciami (chyba "Ludzie na walizkach"). Ale to, co widzę w tych fragmentach, to chyba kompletnie inna osoba. Dla mnie wiara z definicji nie ma nic wspólnego z pewnością. Gdyby miała, nie byłaby wiarą, tylko wiedzą. Więc cała ta pycha i złośliwa satysfakcja, to samozadowolenie jest nie dość, że mało katolickie, to jeszcze do tego zwyczajnie błędne. Szkoda, bo wydawało mi się, że Hołownia był ponad takie pierdoły jak próby udowadniania wszystkim dookoła, że to on ma rację i inni są w błędzie. Widocznie samozachwyt przychodzi z wiekiem (albo ilością artykułów na Pudelku).
OdpowiedzUsuńZe spraw technicznych, zauważyłam, że bóg we wpisie to bóg a nie Bóg, ale podejrzewam, że u Hołowni raczej występuje pisany wielką literą, więc przynajmniej w cytowanych fragmentach powinno się to zachować.
Co do uwagi dot słowa Bóg - niestety nie zawsze pamiętam o dużej literze - nie robię tego z rozmysłem - tak tylko wychodzi. Gdybym miał w pdf - bym przekleił i "B" duże by było - jednakże z książki przepisywałem i wyszło jak wyszło:) mea culpa.
UsuńTakie moje skrzywienie, pilnowanie zgodności cytatów z oryginałem :)
Usuń