sobota, 11 listopada 2023

Po wyborach o wyborach #4

W poprzednich odcinkach skupialiśmy się na tym, co działo się do tej pory, a w tym odcinku pochylimy się nad tym, co się będzie działo. Zacznę od pewnej oczywistości. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że dotychczasowa opozycja przejmie w Polsce władze. Jednakowoż, nie będzie to władza „pełna”, bo urząd Prezydenta RP sprawuje Andrzej Duda. Można więc bezpiecznie założyć, że „będzie się działo”, bo chyba nikt nie ma wątpliwości odnośnie tego, że Duda, mogąc zrobić na złość nowemu rządowi, pewnie to zrobi. Znamienne jest to, że część polskiego komentariatu zachowuje się tak, jak gdyby ten „wrogi prezydent” oznaczał, że nowy rząd będzie całkowicie bezradny i w ogóle nic nie będzie mógł zrobić. Eufemizując, „to nie do końca prawda”. Jak się pewnie domyślacie w poniższej pomniejszej ścianie tekstu pozwolę sobie na autorskie wyjaśnienie dlaczego rząd wcale nie będzie bezradny. Najpierw jednakowoż skupimy się na tym, co nowy rząd będzie mógł zrobić bez oglądania się na Prezydenta RP. Uwaga natury ogólnej, w poniższym tekście nie będę się skupiał na wypowiedziach części polityków opozycji, z których wynika, że w tym czy innym temacie się nie dogadają, bo generalnie rzecz ujmując jest to zwykły szum informacyjny. Pastwić się nad (najprawdopodobniej) przyszłym rządem będę po expose, bo wtedy będzie przynajmniej jakiś punkt zaczepienia.


W jednym ze swoich Głośnych Tekstów pochylałem się nad pomysłem Zjednoczonej Prawicy, która to ZP sobie wymyśliła, że nie da się robić wyborów samorządowych i parlamentarnych w zbliżonym terminie (ważne, że referendum się dało zorganizować), tak więc trzeba te samorządowe przesunąć na wiosnę 2024. Próbowałem sobie wtedy wymyślić jakiś sensowny powód (tzn. sensowny w ujęciu Zjednoczono-Prawicowym) i jedyny pomysł, na który wpadłem to taki, że mogło chodzić o to, żeby rządowe media nie musiały robić szpagatu i mogły się skupić na jednych wyborach. Jednocześnie zwróciłem wtedy uwagę na to, że decyzja o przesunięciu wyborów musiała się opierać na założeniu, że Zjednoczona Prawica wygra wybory parlamentarne 2023. Porażka oznaczała (o czym czynniki decyzyjne wiedziały) utratę kontroli nad tzw. Orlen Pressem, a chyba nikt nie ma wątpliwości odnośnie tego, do czego zostałaby w wyborach samorządowych wykorzystana wykupiona przez Orlen prasa lokalna i lokalne portale. Wspominam o tym rzecz jasna dlatego, że nagle się okazało, że 15 października „suweren nie dowiózł” i się kalkulacje wykrzaczyły, a co za tym idzie, PiS niebawem straci kontrolę nad tą prasą i tymi portalami.

Edycja: ponieważ tekst pisałem z przerwami, dopiero po napisaniu powyższego kawałka dotarły do mnie medialne doniesienia o tym, że w PiS pojawił się pomysł sprzedania tzw. „Orlen Press”. Nie wiem, na ile te informacje są legitne, ale przyznam szczerze, że jest to coś, co wprost idealnie by się zgrywało z dotychczasową działalnością wyżej wymienionej partii. Co prawda, Orlen oficjalnie temu zaprzecza, ale prawda jest taka, że wystarczy się przyjrzeć temu, w jaki sposób zaprzecza, żeby się zorientować, że z tych zaprzeczeń absolutnie nic nie wynika. Biuro prasowe Orlenu napisało bowiem (między innymi), że Orlen „nie prowadził i nie prowadzi rozmów” w sprawie sprzedaży Polska Press. I wszystko pięknie, ale z tego, że sam Orlen nie prowadził i nie prowadzi tych rozmów absolutnie wręcz nie wynika, że tzw. „Orlen Press” nie zmieni właściciela (bo przecież wiadomo, że rozmowy na ten temat prowadzić będą „czynniki decyzyjne” Zjednoczonej Prawicy, a nie sam Orlen).

No dobrze, ale czy takim rzutem na taśmę udałoby się „ocalić” Orlen Press? Moim skromnym zdaniem wszystko zależy od tego, czy znajdzie się ktoś, to będzie chciał do tego interesu dokładać. O ile bowiem Orlen nie był zainteresowany tym, żeby „Orlen Press” na siebie nie zarabiał (bo przejęcie Polski Press miało zupełnie inny cel), to potencjalny inwestor (nawet, jeżeli będzie sprzyjał partii Kaczyńskiego) może mieć inne zapatrywania w tej materii (bo skądś pieniądze na „dokładanie do tego interesu” trzeba przecież brać, prawda?). Osobną kwestią jest to, że gdyby OP kupił np. jakiś zaprzyjaźniony oligarcha węgierski, to partia Kaczyńskiego miałaby wizerunkowy problem, albowiem pewnie byłaby krytykowana za to, że „wyprzedaje polskie media”. Heheszki z „węgierskich mediów, które wypowiadają się na tematy związane z Polską” pewnie też by były.


Do czego jeszcze nie jest potrzebna zgoda Andrzeja Dudy? No nie wiem, może na ten przykład, do tego, żeby dokonać wymiany kadr w administracji państwowej, którą PiS obsadził swoimi nominatami. Można bezpiecznie założyć, że mówimy tu o tysiącach (o ile nie o dziesiątkach tysięcy, bo partia Kaczyńskiego była bardzo pracowita, jeżeli chodzi o przejmowanie Administracji Publicznej) stołków. Warto się w tym miejscu na moment zatrzymać. O ile sama powyborcza „wymiana kadr” nie jest w naszym kraju niczym zaskakującym, to wymiatanie tych konkretnych partyjnych nominatów będzie się pewnie odbywało w znacznie większej skali, niż poprzednie tego rodzaju „wymiany”.

Efektem ubocznym tego „wymiatania” może być lekkie przemeblowanie „prawego sektora” w mediach społecznościowych. Pozwolę sobie w tym miejscu na dygresję w formie anecdaty (zapewne już nie raz o tym wspominałem, tak więc czytelnicy z dłuższym stażem pewnie już o tym czytali u mnie). W trakcie kadencji samorządowej 2010-2014 w moim rodzinnym Mieście Nad Akwenem, na lokalnym forum funkcjonowała grupa obrońców ówczesnego prezydenta miasta. Nie pamiętam już, ilu ich było, ale pamiętam, że byli cholernie zawzięci i jeżeli ktokolwiek miał czelność skrytykować niemiłościwie panującego prezia (który dorobił się nieformalnej ksywki „Cesarz”), to momentalnie go obsiadali (rzecz jasna, nie było mowy o merytorycznej dyskusji). Prezydent, którego bronili, sromotnie przegrał wybory w 2014 (bardzo niewiele brakło, żeby w ogóle nie wszedł do drugiej tury) i wtedy wydarzyła się magia. A tak na serio, to po ogłoszeniu wyników drugiej tury wyborów obrońcy (którzy starali się uchodzić za zwykłych internautów) po prostu zniknęli z forum.

Mam niejasne przeczucie, że gdy już dojdzie do zmiany władzy, to dokładanie to samo może się stać z bliżej nieokreśloną liczbą prorządowych kont agitacyjnych. O ile bowiem część z nich nadal będzie miała o co walczyć (mowa tu o kontach powiązanych z prawicowymi europosłami), to już osoby, które zostaną „wymiecione” z różnych stanowisk i stołków, motywacje do wychwalania Zjednoczonej Prawicy będą miały raczej średnią. To jest, swoją drogą, dość ciekawa kwestia, bo o ile przed wyborami 2015 (i przez jakiś czas po nich) PiS bardzo dbał o to, żeby zwykli internauci mieli do niego dobry stosunek, to potem już miał to w głębokim poważaniu. Obstawiam, że stało się tak dlatego, że w momencie, w którym PiS miał już swoją armię „niezależnych internautów” (która składała się z osób na stołkach i ich rodzin) i swoje media o zasięgu ogólnopolskim, „czynniki decyzyjne” uznały, że to wystarczy. A potem internety zaczęły się powoli przechylać w stronę (eufemizując) niechęci do PiSu (co za tym idzie, rządowi mediaworkerzy przestali się, na ten przykład, bawić w robienie sond internetowych) i tego trendu PiSowi się odwrócić nie udało (choć próbowali długo i namiętnie). PiSowi nie pomogło na pewno to, że cała masa „niepokornych”, która przed 2015 udawała, że oni wcale nie robią dla PiSu – poszła potem do pracy „u Jarka i przyjaciół”.

Ostatnio dość głośno się zrobiło o tym, że ponoć niektórym pracownikom rządowych mediów pozmieniano umowy na takie, które gwarantują im wysokie odprawy i bardzo długie okresy wypowiedzenia. Taki scenariusz jest bardzo prawdopodobny szczególnie, jeżeli weźmiemy pod rozwagę to, że Centrum Informacji TVP na pytania o zmiany w umowach odpowiedziało, że w sumie to oni nie wiedzą, żeby takie rzeczy się w ciągu ostatnich dni działy. Kluczowe w tej odpowiedzi jest to „w ciągu ostatnich dni”. Obstawiam, że tego rodzaju zwrot został użyty w zapytaniu, które im wysłano, a oni to wykorzystali. Nawiasem mówiąc PiS do perfekcji opanował udzielanie takich „precyzyjnych odpowiedzi”. Przykładowo, w trakcie pierwszej kadencji głośno zrobiło się o tym, że Dariusz Matecki pracował w Ministerstwie Sprawiedliwości. Na pytanie „czy był zatrudniony od listopada 2015” odpowiedziano, że „nie był”. Potem, gdy się okazało, że w MS jednak pracował, rzecznik ministerstwa stwierdził, że przecież wszystko było w porządku, a posłance Gajewskiej udzielono „precyzyjnej odpowiedzi”, bo Mateckiego zatrudniono dopiero w 2017 roku.

W tym miejscu taka uwaga natury ogólnej: jeżeli, na ten przykład, chcecie gdzieś złożyć zapytanie w trybie dostępu do informacji publicznej, to zadbajcie o to, żeby pytanie było odpowiednio sformułowane. Jeżeli tego nie zrobicie, to ktoś was może wziąć na przeczekanie (i kupić sobie w ten sposób trochę czasu) udzielając takiej „precyzyjnej odpowiedzi” (czasami jest jeszcze bardziej spektakularnie, bo np. zamiast odpowiedzi dostaje się pytanie o to „po co właściwie taka informacja jest potrzebna pytającemu” (aczkolwiek jest to ubrane w inne słowa i np. trzeba wykazać, że udzielenie takiej czy innej informacji jest „szczególnie ważne dla interesu publicznego”). No, ale to tylko taka dygresja. Wracajmy do tematu mediów rządowych. Skoro ktoś wpadł na pomysł dokonania takich, a nie innych zmian, to raczej nie wpadł na ten pomysł dlatego, że jest pewny, że „Andrzej ich da radę obronić”.


Na wstępie wspomniałem, że część komentariatu opowiada o tym, że nowy rząd (nowy, w sensie niePiSowski) będzie miał związane ręce, „bo Andrzej Duda”. Te narracje pojawiły się na długo przed wyborami i występowały w różnych odmianach. Czasem było o kadencji Krajowej Radiofonii i Telewizji, czasem o Trybunale Przyłębskim (niegdysiejszy Trybunał Konstytucyjny). Generalnie rzecz ujmując, z tych narracji wyłaniał się obraz mniej więcej taki: w sumie to opozycja może lepiej niech tych wyborów nie wygrywa bo i tak nie będzie mogła nic zrobić. Muszę przyznać, że znajduję te narracje wybitnie zabawnymi.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Od czego by tu zacząć? Może od tego, że wszystkim autorom tych narracji unika kontekst, w którym należałoby osadzić to wszystko. Kontekstem tym jest (pozwolę sobie na użycie capslocka) REKORDOWA FREKWENCJA W WYBORACH. Społeczeństwo głośno i wyraźnie dało do zrozumienia, że generalnie rzecz ujmując, życzy sobie zmiany. Gdyby opozycja po przejęciu władzy zawaliła wszystko, co się da ze swojej winy, to ci ludzie mogliby (i pewnie by mieli) mieć do nowych władz pretensje.

Tyle, że w tych narracjach nakreślany jest zupełnie inny scenariusz, w którym nowa władza może by i chciała coś zrobić, ale Duda/Przyłębska/etc. jej na to nie pozwoli. I w tym momencie dzieje się „magia”, bo zdaniem bardzo wielu osób, w takiej sytuacji wina za to, co się dzieje (tzn. za brak zmian, których życzyli sobie ludzie) spada nie na tych, którzy blokują te zmiany, ale na tych, którzy chcą je wprowadzać w życie, ale są blokowani. Czy tylko mnie się wydaje, że to jest jakaś odmiana myślenia magicznego? Nawet TVP nie byłoby w stanie sprzedać takiego spinu społeczeństwu (a warto mieć na uwadze to, że nawet, gdyby miało dojść do przedterminowych wyborów, to TVP do nich w obecnych kształcie nie dojedzie). Jeżeli więc komuś miałoby to „utrudnianie” zaszkodzić, to raczej nie nowym władzom, tylko tym, które właśnie ustępują, bo zbudowanie narracji w rodzaju „PiS nie zgadza się z wynikiem demokratycznych wyborów i działa na szkodę kraju” będzie bajecznie proste.

Autorom narracji o tym, że nowe władze „nie będą nic mogły” umyka pewien drobny szczegół. Tusk ma doświadczenie w „premierowaniu” w sytuacji, w której prezydentem jest reprezentant PiSu. Można więc bezpiecznie założyć, że jeżeli radził sobie, gdy prezydentem był Lech Kaczyński, to poradzi sobie również w sytuacji, w której prezydentem jest Andrzej Duda. Owszem, teraz sytuacja jest nieco inna, bo wtedy dało się odrzucić weto (po dogadaniu się z LiDem), a poza tym, Trybunał Konstytucyjny wtedy jeszcze istniał, ale nawet wtedy sytuacja (z punktu widzenia rządu) była (eufemizując) nie do końca komfortowa i można bezpiecznie założyć, że Tusk (i liderzy innych partii, mających na celu zbudowanie koalicji) jest tego świadomy i że ta ekipa się jednak do tego przygotowała.

Gwoli ścisłości, autorom tych narracji o potencjalnej „niemocy rządu” umyka jeden, drobny szczegół. W przyszłym roku mamy podwójne wybory, a w 2025 wybory prezydenckie. Jeżeli prezydent związany (i to bardzo mocno związany) z PiSem będzie robił na złość rządowi, który powstał po wyborach, to może to mieć opłakane skutki dla jego macierzystej partii. Wyborcy mogą bowiem średnio pozytywnie reagować na to, że przegrana partia (a z nią utożsamiany jest zarówno Duda, jak i Trybunał Przyłębski) nie może się pogodzić z werdyktem wyborców i stara się robić na złość.

W tym miejscu pora na kolejną dygresję. Dawno temu przeczytałem sobie książkę pt. „Kulisy Platformy”, która to książka była wywiadem rzeką z Januszem Palikotem. Ja sobie doskonale zdaję sprawę z tego, że o tym, ile warta jest wiarygodność tego pana przekonało się ostatnio sporo osób. Niemniej jednak, jedna z przedstawionych przez niego teorii miała trochę sensu. Otóż, w myśl tej teorii Donald Tusk wystawił w 2010 Komorowskiego specjalnie po to, żeby ten przegrał wybory. Zamysł był taki, że po tym, jak „Gajowy” te wybory przegra, Kaczyński będzie robił PO na złość, a PO użyje tego jako paliwa wyborczego w wyborach 2011. Jeżeli ktoś pamięta kampanię prezydencką z 2010 roku, to pewnie pamięta również to, że była ona po prostu tragiczna i przez jakiś czas Komorowski zachowywał się tak, jakby nie do końca mu zależało (takie samo wrażenie można było odnieść w 2015, ale to szczegół), potem zaś jego prezydentura, eufemizując, nie była pozbawiona wpadek. Nie mam pojęcia, na ile ta historia jest prawdziwa, ale sposób, w który prowadzono kampanię Komorowskiego w 2010 sugeruje, że PO nie do końca zależało na jego zwycięstwie. Tak sobie teraz dumam, że gdyby kontrkandydatem Komorowskiego nie był Kaczyński, to te wybory mogłyby się różnie potoczyć. No, ale to tylko dygresja.

Żeby nie przedłużać tej części notki: robienie „na złość” po przegranych wyborach i utrudnianie zarządzania krajem nie jest i nigdy nie było „politycznym złotem”. Prowadzenie tego rodzaju polityki to coś, co można uznać za „autograbie”. Można za Tuskiem nie przepadać, ale raczej ciężko się spodziewać po nim tego, że nie będzie w stanie wykorzystać takiej sytuacji przeciwko „nadawcom”.


Pisanie notki mi się przeciągnęło i dzisiaj (tzn 10-11-2023) okazało się, że Razemy nie wejdą do rządu. Nad szczegółami pochylę się w innym tekście, więc tutaj nie będę tego robił. Decyzja Razemów w żaden sposób nie wpływa na to, kto ma większość parlamentarną, to po pierwsze. Po drugie zaś, zapowiedzieli, że poprą wotum dla rządu Tuska, tak więc PiSowi z ich decyzji niewiele przyjdzie. Poza tym, jakoś mi się nie wydaje, żeby Razemy próbowały utrudnić robienie porządku z dobrozmianową rzeczywistością albo np. kładły się Rejtanem i głosowały tak, żeby utrudnić uzyskanie przez Polskę KPO.

Skoro zaś już jesteśmy przy kwestii KPO, to warto się nad nią pochylić, bo jest to kwestia, która może być bardzo kosztowna dla (jeszcze) Zjednoczonej Prawicy. Wirtuozeria, którą partia Kaczyńskiego osiągnęła w kwestii robienia ludziom wody z mózgu sprawiła, że spora część Polaków jakoś tak nieszczególnie się przejmowała tym, że Polska mogła dostać pieniądze, ale ich nie dostała. Jest to o tyle zjawiskowe, że przecież tym samym ludziom nieco wcześniej partia 24/7 komunikowała (również za sprawą billboardów), że tyle i tyle miliardów się udało wynegocjować z KPO i że to dlatego, że rząd taki skuteczny i dobry. Później jednakowoż zaczęto mówić, że te pieniądze to jakieś drobniaki leżące na ulicy i że lepiej się po nie nie schylać, bo jeszcze się okaże, że to monety o nominale zero groszy. Równolegle tłumaczono, że nawet jeżeli te niewielkie pieniądze by się przydały, to jednak polska suwerenność jest warta znacznie więcej. 

A potem przyszły wybory 15 października i zmieniły się realia. O ile bowiem przed wyborami opozycja mogła sobie jedynie mówić o tym, że „no elo, mordy, te pieniądze to by się nam przydały”, to teraz jednakowoż opozycja przejmie władzę i będzie mogła coś w tej materii zrobić i wszyscy o tym wiedzą. Mało tego, nowe władze mogą (i będą) podkreślać to, że suweren ich wybrał, a co za tym idzie mają mandat społeczny do działania. I tak na dobrą sprawę utrudnić im to może jedynie Duda (wsparty Trybunałem Przyłębskim), który może wetować ustawy konieczne do tego, żeby te pieniądze do Polski jednak trafiły (zaś TP może taśmowo określać te ustawy jako „niezgodne z konstytucją”). I w tym miejscu warto sobie zadać jedno pytanie: kto na takich (póki co, potencjalnych) przepychankach może zyskać, a kto może stracić. 

Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt tej sprawy. PiSowskie narracje o tym, że te pieniądze to w ogóle nam nie są potrzebne/etc., były skuteczne również dlatego, że choć wcześniej chwalono się tymi wynegocjowanymi miliardami złotych, to jednak były to pieniądze, że tak to ujmę „wirtualne”. Ujmując rzecz innymi słowy: nikt tych pieniędzy na oczy nie widział, tak więc można było potem ludzi przekonywać do tego, że w sumie te pieniądze są nic nie warte. Zupełnie inaczej będzie to wyglądało, jeżeli uda się załapać na choćby jedną transzę, bo wtedy te pieniądze przestaną być „wirtualne”. Nawet teraz (czytaj: w sytuacji, w której jeszcze żadnych pieniędzy nie dostaliśmy) ciężko będzie PiSowi „obronić” jakiekolwiek próby utrudnienia zdobycia tych środków. Jeżeli zaś dojdzie do tego, że jakakolwiek ich część do nas dotrze, to wszelkie próby zablokowania tych środków będą dla PiSu samobójcze, bo bezproblemowo będzie można dookoła takich prób zbudować narrację o tym, że „PiS (ze złości za przegrane wybory) blokuje miliardy euro, które się po prostu Polsce należały”

Trochę się rozpisałem, a trzeba zmierzać w stronę wniosków końcowych, żeby się ściana tekstu zbyt duża nie zrobiła. Primo, nie wierzę w to, żeby PiS był w stanie jakoś specjalnie utrudniać życie nowym władzom. Secundo, nawet jeżeli będzie próbował utrudniać, to można bezpiecznie założyć, że partie przejmujące władzę będą w stanie sobie z tym poradzić. Tertio, do posprzątania pewnych rzeczy nie będzie potrzebna zgoda Andrzeja Dudy, a to właśnie te rzeczy (SSP, stołki obsadzone przez znajomych królika, pasienie się na publicznej kasie/etc.) będą dla PiSu najbardziej bolesne (nie wspominając o tym, że to sprzątanie może się przełożyć na hekatombę PiSowskich kont agitacyjnych). Quatro, PiS będzie miał bardzo dużo swoich „wewnętrznych” problemów, bo niebawem zaczną się w partii powyborcze rozliczenia.

Tak na sam koniec przyznam się wam do tego, że ja to bym w sumie nawet chciał, żeby Duda poszedł na zwarcie z Tuskiem, bo byłoby to starcie bardzo spektakularne i bardzo, ale to bardzo jednostronne. Jestem się w stanie założyć o wiele, że Duda sobie z tego doskonale zdaje sprawę i na pewno będzie to miało wpływ na jego decyzje odnośnie tego czy warto się z Tuskiem tłuc, czy też może lepiej spróbować się dogadać. Należy pamiętać o tym, że do tej pory Dudę wspierała olbrzymia machina propagandowa, która była w stanie odpowiednio „zespinować” rzeczywistość. Bez tej ochrony (a wszystko wskazuje na to, że na ścianach na Woronicza pojawił się napis „mane, tekel, fares”) Duda będzie praktycznie całkowicie bezradny.


No dobrze, w tym momencie można już zamknąć wątek powyborczy i wreszcie będę mógł przejść do tematów bieżących. 

Źródła:

https://www.rp.pl/polityka/art39347291-czy-pis-kupi-sobie-polska-press-orlen-na-razie-zaprzecza

https://www.rp.pl/polityka/art39350991-pis-zaminowalo-tvp-partia-jaroslawa-kaczynskiego-nie-odda-mediow-bez-walki

https://www.bankier.pl/wiadomosc/Spolki-Orlenu-ze-stratami-Polska-Press-i-Ruch-pokazaly-raporty-roczne-8557586.html

https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/spolki-skarbu-panstwa-rzad-ile-wydaja-na-reklamy-w-2021-roku












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz