poniedziałek, 8 lipca 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #53

Rok temu (z hakiem) dość głośno zrobiło się o tym, że Kaja Godek (aka Kafar Episkopatu) dostała fuchę w radzie nadzorczej Warszawskich Zakładów Mechanicznych, które to zakłady, of korz, kontroluje Skarb Państwa. Główna zainteresowana broniła się w sposób właściwy swej kondycji intelektualnej. Na pytania o to: „Jakie ma pani kompetencje w branży elementów wtryskowych do silników wysokoprężnych?” odpowiadała: „A pyta pan o to tylko mnie czy też innych? Proszę spytać także pozostałych członków Rady Nadzorczej i Zarządu (...)”. Całą sprawę, of korz, uznała za „element nagonki”, no bo się ludzie czepiają, że „pracuje w jakiejś firmie”. W ramach kreowania swojego wizerunku męczennicy opublikowała ćwit, z którego wynikało, że prowadząc zygotariańską fundację: „ryzykuję utratę pracy. Ale tacy ludzie nigdy tego nie zrozumieją.” (ćwit był odpowiedzią na wpis kogoś, kto zarzucał, że PiS rozdając stołki „państwowe” kupuje obywatelskie projekty ustaw).  Jasna sprawa. Przecież PiS, który w 2013 i 2015 popierał projekty zygotariańskich ustaw firmowane nazwiskiem Kai Godek, nie miał najmniejszego pojęcia o tym, czym się zajmuje pani Kaja Godek, prawda? Gdyby to, że Kaja Godek jest ikoną polskiego zygotariańskiego betonu miało jej w czymkolwiek zaszkodzić, to nigdy nie dostałaby tej roboty. Ktoś może powiedzieć, no dobrze, rozumiem, że Piknik se lubi w archeologię, ale po co odkopał tą konkretną skamielinę? Ano, odkopałem te wypowiedzi albowiem, Kaja Godek została wywalona z rady nadzorczej WZM-u i muszę przyznać, że ciekawi mnie to, jak do tego doszło. Na pewno nie miało to absokurwalutnie nic wspólnego z jej zygotariańską działalnością, bo gdyby tak było, to wyleciałaby znacznie wcześniej. Na ten przykład wtedy, gdy składała kolejny projekt ustawy antyaborcyjnej (30-11-2017), albo wtedy gdy zaczęła inbić do Julii Przylębskiej (17-11-2018) o to, gdzie jej RiGCz i żeby wreszcie zbanowała aborcję (uznając, że możliwość przerywania ciąży w przypadku stwierdzenia nieodwracalnego uszkodzenia płodu jest niezgodna z Konstytucją). Najprawdopodobniej wykopanie KG ze stołka miało związek z jej zaangażowaniem politycznym w Konfederację. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że na pewno nie chodziło o to, że po prostu się do tej partii przyłączyła i że zamierza wystartować w wyborach do PE, bo gdyby tak było, to wyleciała by z WZMu na początku lutego (info o tym, że Królowa Zygotarian przyłącza się do Konfederacji pojawiło się pod koniec stycznia). Of korz, można argumentować, że nie chcieli jej wyrzucić po tym, jak oznajmiła, że będzie startować z list nacjo-sebixów, żeby nie robić z niej męczennicy, ale jest to raczej mało prawdopodobne. Choćby dlatego, że gdyby wyleciała na początku lutego, to PiSowscy spindoktorzy mieliby praktycznie 4 miesiące na to, żeby ją przeczołgać i pokazać suwerenowi „jej prawdziwe oblicze” („ujawnić kulisy” i tak dalej i tak dalej). Czemu więc wyleciała z roboty osiem dni po wyborach? Mam taki zwyczaj, że nie kolportuję plotek (bo nie jestem Ziemkiewiczem), jednakowoż tym razem zrobię wyjątek. Zaraz po wyborach do PE, pojawiły się plotki o tym, że PiS będzie próbował „wyciągać” działaczy z Konfederacji. PiS ma długą historię wyciągania działaczy z różnych miejsc (a to Nowoczesna [tak, była kiedyś taka partia], a to PSL, a to KUKIZ'15), więc nietrudno w taką plotkę uwierzyć. Gdybym miał gdybać, to napisałbym, że PiS mógł zacząć działać dwutorowo. Po pierwsze, spróbować wyciągnąć jakichś działaczy i równolegle zasugerować innym, żeby sobie po prostu dali spokój z Konfederacją. Tak mogło być z Kają Godek, bo PiSowscy spindoktorzy doskonale sobie zdają sprawę z tego, jakim obciążeniem wizerunkowym byłaby Królowa Zygotarian na ich listach. Z drugiej zaś strony fajnie by było (z punktu widzenia partii rządzącej) gdyby Kaja Godek dała sobie spokój z Konfederacją. Szczególnie w kontekście tego, że najprawdopodobniej ogarnia tam logistykę (wszak rozsyłanie ludzi, żeby podpisy zbierali, to dla niej chleb powszedni). Osobną kwestią jest to, że w sytuacji, w której Konfederacja znajduje się w okolicach progu wyborczego – wyciągnięcie którejkolwiek cegiełki może się skończyć tym, że jednak się owo ugrupowanie wyjebie przed progiem (na tym zaś zyskuje zwycięzca wyborów). Jak wspomniałem wcześniej, to tylko moje gdybanie jest. Tym, co mnie w tej sprawie niewymownie bawi jest bierność prawicy, w szczególności zaś – Ordo Iuris. Domyślam się, że gdyby dało się pod zwolnienie Kai Godek podciągnąć jakąś osobę LGBT (względnie, kogoś o poglądach antyzygotariańskich), to od miesiąca oglądalibyśmy biegunkę argumentacyjna pt. „cywilizacja śmierci mści się na Kai Godek za jej niezłomną coś tam coś tam”, względnie „zemsta homolobby”. Ponieważ zaś Królowa Zygotarian dostała kopa od „swoich”, Ordo Iuris&co milczy.


W lutym (2019) mogliśmy się (po raz pierdylionowy) przekonać o tym, jak bardzo fachowe są kadry dobrej zmiany. Otóż „Cenzin - spółka córka PGZ - dała się nabrać na internetowe oszustwo. Na niewłaściwe konto przelano prawdopodobnie aż 4 miliony złotych.” O ile mnie pamięć nie myli (a mnie nie myli), wspominałem o tym w jednym z Przeglądów. W połowie czerwca okazało się, że LOT powiedział „Państwowa Grupo Zbrojeniowa – potrzymaj mnie piwo”, bowiem: „2,6 mln zł raty za nowe samoloty LOT-u trafiło na konto oszustów - dowiedziały się "Wydarzenia". Wszystko przez podrobioną fakturę ze zmienionym numerem konta. Przelane pieniądze najpierw trafiły do banku na Cyprze, później błyskawicznie zostały przetransferowane przez oszustów do jednego z państw Azji.” Łupem oszustów: „padło 700 tys. dolarów, czyli - po obecnym kursie - ponad 2,6 mln zł. Ze skradzionych pieniędzy udało się odzyskać jedynie 200 tys. dolarów, czyli nieco ponad 750 tys. zł.”. O tym, jak bardzo „zjebano”, niech zaświadczy wypowiedź fachmanów, których poproszono o komentarz: „Jak podkreślają specjaliści, płatności w takich firmach, jak LOT, powinny być weryfikowane na czterech etapach: inna osoba sprawdza numer konta bankowego, inna przygotowuje fakturę, dodatkowo autoryzuje się dane odbiorcy i samą płatność. (…) to ewidentny brak procedur i przestrzegania tych procedur”. Widzicie, jakem się pastwił poprzednim razem nad wyczynem Cenzinu, to nie chciało mi się szperać za bardzo w internetach, bo wyczyn sam w sobie był z gatunku bardzo idiotycznych. Teraz (sprawdzić, czy nie Ryszard Petru) sobie pomyślałem, że jednak poszperam. Jakiż był mój brak zdziwienia, gdy się okazało, że PGZ nie był prekursorem w wysyłaniu kasy na „zmienione konto”. W 2013 roku wyjeleniło się w ten sposób Warszawskie Metro (560 koła), a w 2015 Podlaski Zarząd Dróg Wojewódzkich (3,7 miliona). Jaki z tego płynie wniosek? Ano taki, że mimo tego, że sposób „na zmianę numeru konta” jest znany – nikt z PGZ/LOT nie wpadł na to, żeby przeszkolić pracowników w zakresie „jak nie dać się zrobić w chuja”. O tym, że nikt nie wpadł na wprowadzenie jakichś procedur bezpieczeństwa świadczy to, że nikt nie został zwolniony. Z LOTu co prawda odszedł jeden z wiceprezesów, ale z tego nie wynika, że w firmie doszło do złamania procedur. Gdyby bowiem procedury zostały złamane, to ze stołków poleciałoby więcej osób. Podejście  „nie widziałeś procedur, bo ich tam nie było”, jest o wiele bezpieczniejsze dla wszystkich zainteresowanych. Jeżeli bowiem procedur nie ma, to nawet jeżeli dojdzie do fuckupu, to nikt z tego tytułu nie poniesie konsekwencji. Jakby to powiedział klasyk: „urocze”.


Ostatnimi czasu przez media zwykłe i społecznościowe przetacza się fala konserwatywnego pierdolenia o tym, że kiedyś to, panie, było lepiej jeżeli chodzi o wychowywanie dzieci, a tera to już nie ma czasów. Lojalnie więc uprzedzam, że spora część Przeglądu będzie poświęconych temuż właśnie pierdoleniu. Zacznijmy od Stanisława Janeckiego, który był łaskaw podzielić się z czytelnikami mojego ukochanego portalu „w Polityce” swoimi wynurzeniami odnośnie tego, że „kiedyś było lepiej”. Pozwolę sobie wybrać kilka najlepszych kawałków i odnieść się do nich zbiorczo (wszystkich koneserów konserwatywnego pierdolenia gorąco zachęcam do zapoznania się z całym artykułem). Tytuł artykułu jest z gatunku self explanatory „Kiedyś wychowywaliśmy się „na dziko”, dziś dzieci są pod kloszem i pełną kontrolą. I to jest nieszczęście”. Potem jest już tylko lepiej: „Gdy wspominam dzieciństwo i rozmawiam z kolegami, z którymi przeżywaliśmy wtedy przygody, dochodzimy do wniosku, że nasze pokolenie wychowywało się „na dziko”. Głównie na podwórkach” (…) Wielokrotnie mieliśmy pozdzierane do krwi kolana i podrapane wszystko, co wystawało spod ubrania. Nikt nas wtedy co chwila nie dezynfekował, nie przylepiał plastrów na zadrapania i nie owijał bandażami zranionych rąk i nóg. (…) Doświadczeń było dużo i z czasem bardzo sprawnie sobie radziliśmy z pierwszą pomocą, która zwykle wystarczała. (…) Z punktu widzenia doświadczeń mojego dzieciństwa wydaje się, że obecnie dzieci żyją i wychowują się w jakimś sztucznym świecie, z wieloma protezami, które mają im życie ułatwiać, a ich bezpieczeństwo zwiększać, tylko efekt jest całkowicie przeciwny od zamierzonego.” I tak dalej i tak dalej. Od czego by tu zacząć. Może od tego, jak to się dzieci teraz pod kloszem wychowuje, a kiedyś się nie wychowywało. Mój świętej pamięci ojciec (się na wsi wychowywał) opowiadał mi o tym, jak to się u nich w szkole podstawowej remonty robiło uczniami. Nikogo to w owym czasie nie dziwiło specjalnie (bowiem dzieciaki na wsi zapierdalały odkąd mogły). Kiedyś w trakcie takiego remontowania – uczniowie kopali rowy. Kopali se te rowy i kopali i nagle ktoś sobie przypomniał, że partyzanci dokładnie w tym samym miejscu to kiedyś zakopali w chuj broni i amunicji (i znowuż – po wojnie na wsi tamtejszej sporo broni ludzie pozakopywali w różnych miejscach „na wszelki wypadek”). Of korz, jak se już ktoś przypomniał, to przyjechali tam saperzy i się zajęli wszystkim, a było czym, bo w tym zakopanym składzie było, między innymi, kilkaset granatów. Nietrudno sobie wyobrazić sytuacje, w której cały ten arsenał, wraz z kopiącą rowy dzieciarnią (i kawałkiem pobliskiej szkoły) zostałby wyjebany w powietrze. Domyślam się, że Janecki (który wychowywał się w tym samym czasie) uznałby bycie wyjebanym w powietrze za nielichą przygodę. Innym razem opowiadał mi historię o tym, jak to będąc w ósmej klasie musiał dokończyć dach na stodole, bo dziadek (chłoporobotnik) zapierdalał gdzieś na wyjeździe, a dekarz, który miał dach dokończyć był łaskaw się nawalić jak bombowiec i nie był w stanie się nawet czołgać. Domyślam się, że ryzyko spierdolenia się ze stodoły (która, jak na stodołę przystało była wysoka) Janecki uznałby za „przygodę”. Jeżeli chodzi o czasy bardziej współczesne, to mogę opisać kilka swoich „przygód”. Jedna była wynikiem tego, że jeździłem na rowerze bez kasku (bo były one w owym czasie raczej niedostępne). Jechałem sobie na swoim „Reksiu” i w pewnym momencie wydarzyły się dwie rzeczy. Obróciłem głowę dosłownie na chwilkę zaś w międzyczasie kierownicą zawadziłem o jakieś gałązki. W efekcie czego rower skręcił, a ja zdążyłem obrócić głowę żeby przyjebać nią w betonową rurę, obok której przejeżdżałem. Gdybym miał kask – skończyłoby się to na tym, że pewnie potrzebowałbym nowego. Ponieważ kasku nie miałem, skończyło się na szyciu głowy. Zanim mnie pozszywali, spotkała mnie i moją matkę (która wiozła mnie na pogotowie) kolejna przygoda, albowiem okazało się, że sąsiad, który nas wiózł swoim Dużym Fiatem – był trochę nietrzeźwy i prawie pobił typa, który się ociągał z podniesieniem szlabanu przed szpitalem. Innym razem wpadliśmy z kolegami na pomysł, żeby pozjeżdżać rowerami z górki (jeżeli ktoś jest z Tarnobrzega, podpowiem, że chodziło o „Górkę Sandomierską”). W trakcie zjeżdżania wjechałem w jakiś dołek, wyrwało mi kierownicę z rąk i rączka tejże wbiła mi się w splot słoneczny. Będąc w drugiej klasie szkoły podstawowej – bawiłem się (na przerwie) z kolegami w ganianego na budowie obok szkoły. Ta konkretna przygoda skończyła się pęknięciem dwóch kości prawej ręki i sześcioma tygodniami „gipsu”. Inna przygoda przydarzyła się jednemu z kolegów na podwórku. Polegała ona na tym, że kilku chłopaków podniosło pokrywę od kanału, a ten kolega się oparł o krawędź. Ponieważ pokrywa była ciężka, chłopaki jej nie utrzymały i ten, który się oparł stracił końcówki palców. I na tym przerwę wyliczankę. Chciałbym w tym miejscu oświadczyć, że ja bym, kurwa, te przygody z chęcią wymienił na „życie pod kloszem”. Nie mam już kontaktu z kolegą „od palców”, ale domyślam się, że raczej podzieliłby on moją opinię. W tym konserwatywnym pierdoleniu, wkurwia mnie niesamowicie to, że dzbany wygłaszające opinie pt. „kiedyś to było”, nie są w stanie docenić tego, że rodzice starają się, aby ich dzieci miały bezpieczniejsze dzieciństwo. Acz w sumie chuj z docenianiem. Oni tłumaczą, że rodzice dbający o bezpieczeństwo dzieci, robią tym dzieciom krzywdę. Zastanawia mnie to, czy te dzbany są przekonane o tym, że faktycznie miały zajebiste dzieciństwo, czy też ich wypowiedzi biorą się z czystej zazdrości. Innymi słowy, czy chodzi o to, że sobie myślą „miałem dobre dzieciństwo, każdy powinien takie mieć”, czy też „miałem chujowe dzieciństwo, każdy powinien takie mieć”. Inną kwestią, która mnie nurtuje jest to, czy istnieje granica „chujowatości” dzieciństwa, po przekroczeniu której absolutnie nikt z danego pokolenia nie będzie mówił, że „on miał dobre dzieciństwo”. Chodzi mi o to, czy  pokolenie wojenne miało swoich Janeckich. Czy ktoś utyskiwał nad tym, że ludzie urodzeni po wojnie byli wychowywani pod kloszem, bo w trakcie wojny to była przygoda, można było zdechnąć z głodu, zostać zastrzelonym, wejść na minę przeciwpiechotną, zostać zabitym przez bombę zrzuconą z samolotu. Właśnie sobie zdałem sprawę z tego, że podobny rodzaj zdzbanienia (o ile nie identyczny) można zaobserwować u antyszczepionkowców. Oni też twierdzą, że „przeszli choroby i nic im się nie stało” i że „każdy powinien je przejść, bo to go tylko wzmocni”.


Skoro zaś jesteśmy przy „wzmacnianiu” i wychowywaniu, trzeba będzie poruszyć temat stosowania przemocy w ramach „wychowywania” (cudzysłów użyty z rozmysłem). Ten temat wraca jak bumerang co jakiś czas. Tym razem (o ile czegoś nie pomyliłem), zainaugurował go Rzecznik Praw Dziecka ( aka Rzecznik Praw Chuj Wie Kogo), który w wywiadzie dla DGP podzielił się z dziennikarką „trafnymi” spostrzeżeniami. RPCHWK sam sprowadził wywiad na temat przemocy:

-(...)„Każdego dnia w Polsce dzieje się coś na szkodę dzieci. Zaniedbania, pobicia, znęcanie się. Do szpitali trafiają maluchy, które „miały wypaść z łóżeczka”, lekarz w przychodni zauważa siniaki, wielki ślad ręki na plecach dziecka.”

-Może to był tylko klaps. Pan jest za klapsem?

-Klaps nie zostawia wielkiego śladu.

-Skąd pan wie? A jaki ślad zostawia?

-Trzeba rozróżnić, czym jest klaps, a czym jest bicie.”

Potem padło z jego strony: „Absolutnie nie wolno bić dzieci. I to jest bezwzględne. Koniec pieśni.” zaś jeszcze bardziej potem jarał się (nie jestem dumny z tej gry słów, ale nie mogłem się powstrzymać) tym, że dostał w tyłek od ojca, bo oblał bratu nogę denaturatem i podpalił. Co zrozumiałe, mądrości RPCHWK spotkały się z gigantycznym backlashem, który, jeżeli mam być szczery, mnie w chuj cieszy, bo oznacza on ni mniej ni więcej tyle, że konserwatywna urawniłowka ma coraz mniejszą siłę oddziaływania. Rzecznik tłumaczył potem, że (a jakże) jego wypowiedzi zostały zmanipulowane, bo on sam przecież wyraźnie powiedział, że nie wolno bić dzieci. To pokazuje, jak bardzo przemyślana była ta wypowiedź. Bo widzicie, RPCHWK, owszem, powiedział, że bić nie wolno, ale chwilę wcześniej apelował o odróżnienie klapsów od bicia. Wniosek z tego płynie taki, że klaps, to nie to samo co bicie (bo nie zostawia śladów [a co za tym idzie, na obdukcji nic nie wyjdzie]). Swoją drogą, w przypadku tego wywiadu mieliśmy do czynienia ze skrajną portalozą. Otóż, portale cytowały fragmenty wypowiedzi RPCHWK, ale pomijały fragment o znęcaniu się nad dziećmi (i śladach ręki na plecach). Moim zdaniem, jeżeli się osadzi te wynurzenia o klapsach w kontekście tego, że Rzecznik zdaje sobie sprawę z tego, czym się może kończyć stosowanie przemocy wobec dzieci, to te wynurzenia będą jeszcze bardziej przejebane. Ponieważ o Rzeczniku zrobiło się głośno, politycy partii rządzącej (i usłużni mediaworkerzy) postanowili się za nim wstawić. Jednym z usłużnych był Rafał „Król Researchu” Ziemkiewicz, który na swoim ćwitrze napisał, że: „Trudno wszakże nie zauważyć, że, statystycznie, chuliganiące i dokonujące rozbojów dzieci trafiają się częściej w sferach głoszących pogląd, że rodzicielski klaps to niedopuszczalna zbrodnia”. Ponieważ Rafał Ziemkiewicz dba o swój wizerunek, również tym razem nie podał absolutnie żadnych danych, na których oparł swoje mądrości (złośliwi twierdzą, że dane pochodziły z Instytutu Danych z Dupy). Co się zaś tyczy samej wypowiedzi, domyślam się, że zdaniem Ziemkiewicza kibolstwo jest brutalne dlatego, że w dzieciństwie nie dostawało klapsów od rodziców. Nie wiem, jak was, ale mnie to przekonuje. Nieco później do dyskusji włączył się Tadeusz Cymański, który w jednym z wywiadów powiedział, że: „Bezczelnością jest mówienie, że ktoś, kto broni klapsa, jest za biciem dzieci. Gdyby ojciec z grobu wstał, to bym mu rękę, którą dawał klapsy, pocałował”, a potem dodał, że: „ Kiedyś przewijałem dziecko, wierzgało, mówiłem mu, żeby przestał, nerwy puściły, dałem klapsa. Niemowlę zaniosło się płaczem (…)." Wydaje mi się, że najlepszy komentarz odnoszący się do Cymańskiego padł na ćwitrze (niestety, nie zlinkowałem go sobie) „ten niemowlak na pewno wszystko zrozumiał”. Wypowiedź Cymańskiego jest o tyle spektakularna, że broniąc przemocy jako metody wychowawczej przyznaje wprost, że uderzył niemowlę, bo go (ujmując rzecz prostymi słowy) wkurwiło. Skalę spierdolenia wywala jednakowoż to, że Cymański w ciągu jednej wypowiedzi wychwala swojego ojca za to, że ten go tłukł, a potem chwali się tym, że uderzył niemowlę. Trzeba być wybitną jednostką, żeby nie połączyć kropek w tym przypadku. Na deser zostawiłem sobie Zbigniewa Ziobrę, który lakonicznie stwierdził, że jego ojciec to go co prawda bił pasem, ale nie ma do niego o to pretensji, bo na dobre mu to wyszło. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że mam odmienne zdanie na ten temat. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że praktycznie, kurwa, każdy apologeta stosowania przemocy twierdzi, że był bity i „wyszedł na ludzi”. Teraz pozwolę sobie na odrobinę głowologii przemocy w wykonaniu blogera z Podkarpacia. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że jedną z przyczyn , dla których rodzice decydują się na stosowanie przemocy wobec dzieci, jest świadomość tego, że (ujmując rzecz kolokwialnie) „dziecko nie odda”, a nawet jeżeli by „oddało”, to nie jest w stanie wyrządzić dorosłemu żadnej krzywdy. Wszelkie argumenty w rodzaju „no nie dało się w tej sytuacji zrobić nic innego”, albo „inaczej by się nie dało wytłumaczyć”/etc. sugerujące, że przemoc była po prostu jedynym logicznym wyjściem z sytuacji, można włożyć między bajki. Proponuję eksperyment myślowy. Jak myślicie, czy osoba, która uderzyła dziecko „bo nie było innego wyjścia” uderzyłaby (w analogicznej sytuacji), kogoś, kto jest od tej osoby znacznie silniejszy? Mówimy tu o przewadze fizycznej rzędu: „zachowujący się niegrzecznie mógłby tę osobę podnieść nad głowę jedną ręką i jebnąć nią o glebę”. Można bezpiecznie założyć, że w tej sytuacji, poza osobami, którym na pewnym poziomie „wkurwienia” wyłącza się instynkt samozachowawczy, nikt nie zdecydowałby się na uderzenie kogoś znacznie silniejszego od siebie. Można również bezpiecznie założyć, że nagle by się, kurwa, okazało, że przemoc wcale nie jest „jedynym wyjściem z sytuacji” i równie nagle by się okazało, że można tych wyjść wymyślić pierdylion. Na sam koniec niniejszego wywodu zapodam wam anecdatę z mojej szkoły średniej. Otóż był sobie w niej nauczyciel od matematyki, będący wrednym kutasem, który miał w zwyczaju werbalne gnojenie uczniów. Jego ulubiona technika polegała na tym, że kiedy widział, że ktoś jest przy tablicy i się denerwuje – robił wszystko, żeby taka osoba denerwowała się jeszcze bardziej, bo wtedy było mniejsze prawdopodobieństwo poprawnego rozwiązania zadania i można było komuś jebnąć ndst. Heheszki z nazwisk były na porządku dziennym. Jego szczytowym osiągnięciem była próba wyjebania ucznia z matury (mowa o starej maturze), która skończyła się spacyfikowaniem tegoż nauczyciela przez innych pedagogów (według świadków doszło wtedy do ożywionej dyskusji z użyciem wielu wulgaryzmów). W pewnym momencie (w czwartej klasie liceum) razem z innymi uczniami dostrzegliśmy pewną prawidłowość. Okazało się, że kiedy do tablicy szedł jeden z naszych kolegów (nieco starszy, bo drugoroczny), złośliwe docinki, próby wyprowadzenia z równowagi i żarty z nazwisk się kończyły momentalnie. Czy będzie dla was zaskoczeniem to, że nasz kolega był masywniejszy od matematyka i był dość impulsywny? Nadal nie mam pojęcia, jak to się stało, że ten typ w ogóle został zatrudniony w tej szkole, bo poza paroma wyjątkami, praktycznie cała kadra pedagogiczna była na bardzo wysokim poziomie. I tą anecdatą kończę niniejszy kawałek Przeglądu.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Idźmy dalej. O tym, jak wrażliwe potrafią być uczucia religijne, wiedzą chyba wszyscy. Jednakowoż, raczej mało osób wie, że „katolik nie może umyślnie obrazić uczuć religijnych innego katolika”. Jeżeli zadajecie sobie w tym momencie pytanie „CTKJ”, już odpowiadam, w ten sposób: „prokuratura uzasadniła odmowę wszczęcia postępowania w sprawie Grobu Pańskiego w kościele w Płocku.” Wszystko zaczęło się od tego, że: „zawiadomienie złożył mieszkaniec Gdańska urażony tym, że tamtejszy proboszcz stworzył instalację ostrzegającą przed LGBT i gender, zestawiając te hasła z grzechami. Prokuratura nie doszukała się czynu zabronionego, jak czytamy w uzasadnieniu - proboszcz wyraził tylko swoje stanowisko.” Ciekawym, czy prokurator, który to wymyślił, zdaje sobie sprawę z tego, co zrobił (poza uniknięciem reprymendy od Zbyszka). Mam niejasne przeczucie, że to uzasadnienie może zrobić karierę medialną. Zdziwiłbym się bowiem, gdyby przy okazji następnego pozwu o „zranienie uczuć religijnych” obrońcy nie wypróbowali metody „na katolika”. Jeżeli się okaże, że broniona osoba nie zdążyła się poddać apostazji/etc. – obrońca może argumentować, że przecież katolik nie może umyślnie zranić uczuć religijnych innego katolika, oraz „było to tylko wyrażenie swojego stanowiska”. Osobną kwestią jest to, że jeżeli obrońcy faktycznie będą sięgali po ten argument (co, rzecz jasna, nie gwarantuje wygranej), to Ordo Iuris momentalnie stworzy definicję katolika, z której będzie wynikało, że katolikiem (tak więc osobą, która nie może zranić uczuć religijnych innego katolika) może być tylko osoba wskazana przez Ordo Iuris. Jeżeli mam być szczery, to jestem wdzięczny prokuraturze, za takie, a nie inne uzasadnienie. Jest ono bowiem dowodem na to, jak bardzo idiotyczny jest ten konkretny paragraf. W praktyce nie służy on bowiem ochronie jakichkolwiek uczuć. Zamiast tego używa się go praktycznie wyłącznie w charakterze lansu politycznego (pozdrowienia dla Joachima Brudzińskiego, Ordo Iuris i całej reszty fundamentalistów religijnych). Nie wiem, jaką motywację miał człowiek, który złożył to konkretne doniesienie, ale nawet jeżeli chciał po prostu „zrobić komuś na złość”, to nieśmiało przypominam, że ten idiotyczny paragraf jest stosowany praktycznie wyłącznie w tym celu. Gwoli ścisłości, niespecjalnie dziwie się temu, że prokuratura dostała prikaz, żeby upierdolić tę sprawę. Sytuacja, w której ksiądz wylądowałby na sali sądowej w charakterze oskarżonego o obrazę uczuć religijnych, byłaby zajebiście groźnym dla kleru precedensem. Polscy sukienkowi słyną bowiem z happeningów takich, jak ten nieszczęsny „Grób Pański” i z ziejących nienawiścią wypowiedzi, za które do tej pory praktycznie nie ponoszą konsekwencji (poza pustoszejącymi ławami w kościołach, ale dopóki hajs się zgadza, duchowni będą mieli w dupie frekwencje na mszach). Gdyby okazało się, że piszącego idiotyzmy kapelana Twittera da się „trafić” paragrafem „obraza uczuć religijnych”, duchowni bardzo szybko musieliby spuścić z tonu. Do tego zaś, partia, która część swojego poparcia zawdzięcza Kościołowi, dopuścić nie może.


Teraz przejdziemy do części Przeglądu, które będą poświęcone opisowi „państwa z tektury”. Zaczniemy od mniej hardkorowej rzeczy. Na początku czerwca rzucił mi się w oczy artykuł z „Rzeczypospolitej” o wiele mówiącym tytule: „Co drugie policyjne BMW jest już rozbite”. Tytuł był wsparty leadem: „Ze 140 policyjnych BMW serii 330i xDrive połowa z nich brała udział w kolizjach i wypadkach. (...)” . W artykule mogliśmy przeczytać, że: „jak podał portal tvn24.pl w ubiegłym roku nieoznakowane radiowozy miały aż 49 kolizji i wypadków. W tym roku, do maja już 26". Komenda Główna Policji nie chce podawać szczegółowych informacji w tym temacie. Według ich danych: ”na 49 ubiegłorocznych zdarzeń drogowych policjanci nie byli winni aż w 31 przypadkach. W tym roku wina leżała po stronie policjantów tylko w pięciu zdarzeniach na 26 wszystkich.”. Uwielbiam pijarozę w dowolnym wydaniu, więc zakochałem się we fragmencie „na 49 ubiegłorocznych zdarzeń drogowych policjanci nie byli winni aż w 31 przypadkach.”. Jeżeli bowiem uspokoić miało mnie to, że na 49 wypadków kolizji, policjanci spowodowali „jedynie” 18, to muszę przyznać, że policyjny spindoktor zrobił kawał dobrej roboty. W artykule stało również, że: „W policji brakuje kursów i szkoleń jazdy. Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport, z którego wynika, że w 2015 roku tylko 153 policjantów przeszło szkolenia doskonalące technikę jazdy, a w 2016 raptem 240.” Znajdowała się tam również wzmianka o tym, że za kółkiem tych aut siadają młodzi, niedoświadczeni kierowcy. Ja doskonale pamiętam, jak po zrobieniu prawka, przesiadłem się z Punto 2 na Vectrę (tu powinien się pojawić suchar „sprzedam opla”, ale uznałem, że nie będę was wprowadzać w błąd, bo już wieki temu sprzedałem). Różnica w mocy silnika była spora i odruchy (wachlowanie biegami) z „punciaka”, trzeba było zastąpić nowymi. Jak już trochę pojeździłem, to znajomy kupił Mitsubishi Eclipse ze 150 konnym silnikiem. Miałem już trochę doświadczenia za kółkiem, ale znowu trzeba było się auta uczyć, bo w porównaniu do opla, to była po prostu rakieta. Wspominam o tym dlatego, że jak sobie poczytałem, że te policyjne auta mają po 250 koni mechanicznych to się zadumałem nad tym, jakim kretynem trzeba być, żeby wsadzić za kółko takiego auta „zielony listek”. Nie, przełożonych tych „zielonych listków” nie tłumaczy to, że mało policjantów przechodzi kursy doszkalające. Obowiązkiem przełożonego było zasygnalizowanie swoim przełożonym, że brakuje mu ludzi do „obsadzenia” tych aut. Aczkolwiek sam fakt, że te auta zostały kupione mimo, że nie miał nimi kto jeździć (chodzi, rzecz jasna, o osoby o odpowiednich skilach), jasno pokazuje, że nie istnieją żadne procedury/przepisy, które traktowałyby o tym, który policjant powinien siedzieć za kółkiem 250-konnego auta. Już mi się, kurwa, nawet nie chce wspominać o tym, jak bardzo idiotyczna jest sytuacja, w której państwo wydaje kupę kasy na auta, ale nie chce zapłacić za szkolenia policjantów, którzy będą nimi jeździć. Ciekawym, czy podobnie będzie z samolotami F-35. Tzn. czy polskie władze wpadną na to, że powinniśmy mieć odpowiednio przeszkolonych pilotów, czy też uznają, że „jakoś to będzie”.


Mniej więcej w połowie czerwca w Pabianicach doszło do dość pojebanego zdarzenia: „W ubiegły czwartek w Zespole Szkół numer 3 w Pabianicach przeprowadzono realistyczne szkolenie z udziałem grupy antyterrorystów (gdzie indziej przeczytałem, że byłych antyterrorystów)- informuje lokalny portal "Życie Pabianic", który nagłośnił sprawę. Grupa uzbrojonych mężczyzn z kominiarkami na głowach i z pistoletami maszynowymi w rękach wtargnęła do jednej z sal. W tym czasie obradowała w niej rada pedagogiczna, w której brało udział około trzydziestu nauczycieli.” Of korz, nauczyciele nie byli wcześniej poinformowani o tym, że tego rodzaju „ćwiczenia” zostaną przeprowadzone, bo, jak tłumaczyła dyrektorka szkoły (która z kolei dostała polecenie przeprowadzenia takiego „szkolenia” od kuratorium oświaty), szkolenie przewidywało element zaskoczenia. Efekt był taki, że kilkoro nauczycieli wpadło w panikę (czemu trudno się dziwić), a jedna osoba straciła przytomność. Rzecz jasna, „szkolenie” było przeprowadzone na tyle fachowo, że nikt nie pomyślał o tym, żeby na miejscu był jakiś lekarz, albo karetka. Jednakże na tym się kartonowość nie skończyła: „W chwili ataku jeden z robotników, który pracował w drugim budynku szkoły, zadzwonił na policje i zgłosił podejrzenie ataku terrorystycznego. Policjanci przyjęli zgłoszenie, bo nie zostali wcześniej poinformowano o tym, że atak na szkołę jest pozorowany.”. Niestety nikt nie dopytywał organizatorów „szkolenia” (cudzysłów użyty z rozmysłem) czemu nie poinformowali policji o tym, że zamierzają to „szkolenie” zorganizować. Być może chodziło o to, że ktoś chciał zaskoczyć również policję? To jest, swoją drogą, strasznie pojebane. Jeżeli nawet organizatorzy nie wpadli na to, że warto by było poinformować policję, to powinni to zrobić ateciaki, bo nawet emerytowany ateciak powinien doskonale wiedzieć, jakie ryzyko może nieść ze sobą chujowa organizacja tego rodzaju eventów. Ujmując rzecz innymi słowy, w szkole mogło dojść do strzelaniny pomiędzy policjantami. Nie wiadomo, czy ateciaki miały ostrą amunicję (gdyby mieli, to raczej nie strzelaliby w sufit w pokoju pełnym ludzi, ze względu na ryzyko oberwania przez kogoś rykoszetem), ale to by mogło mieć drugorzędne znaczenie, bo gdyby policjant zobaczył kloca w kominiarce, który trzyma w ręku broń automatyczną, to mógłby nie czekać na wyjaśnienia w rodzaju „ej, nie strzelaj do mnie, jestem byłym antyterrorystą, a w tej broni są ślepaki”. Szczęśliwie, nikt, kurwa, nie zginął, ale, co zrozumiałe, wszyscy zaangażowani w organizację tego idiotycznego „szkolenia”, twierdzą, że wszystko odbyło się tak, jak należy. Ja mam tylko jedno pytanie. O chuj chodziło w tym „szkoleniu”? O to, żeby się nauczyciele przeszkolili, jak to jest zostać napadniętym przez bandę koksów z bronią automatyczną? Czego, kurwa, ci nauczyciele mieli się niby nauczyć? Z ciekawości sobie poguglałem o tym, jak wygląda szkolenie z ewakuacji budynku szkoły (link w Źródłach znajdziecie). Sam konspekt z tego szkolenia jest dość długi, zaś samo szkolenie opiera się na wykładach + dyskusji. Jeżeli po takim „wstępie” teoretycznym w szkole zostanie przeprowadzona próbna ewakuacja, to można bezpiecznie założyć, że większość ludzi będzie wiedziała co ma robić. Teraz zaś wyobraźmy sobie sytuacje, w której w szkole nagle się odzywają jakieś sygnały alarmowe i nikt nie ma pojęcia o chuj chodzi, bo nikt nie został przeszkolony w zakresie tego, jak reagować na takie sygnały. Albo wyobraźmy sobie sytuacje, w której przeprowadzona jest próbna ewakuacja (o której nikt nie wie, że jest próbna), zaś w szkole nikt nie ogarnął schematu dróg ewakuacyjnych. Ciekawe ilu uczniów zostałoby stratowanych w trakcie takiego „szkolenia”. Wiem, że się powtarzam, nie mam, kurwa, pojęcia, co mieli „przećwiczyć” nauczyciele. Prędkość padania na glebę? Umiejętność synchronicznego wpadania w panikę?


Jak się pewnie domyślacie, teraz pochylimy się nad przykładem znacznie bardziej przejebanym. Wielokrotnie wspominałem w Przeglądach o tym, co polskie władze odpierdalały w kontekście Fundacji Otwarty Dialog. Zacznę od zacytowania dość długiego wstępu z artykułu  DGP: „DGP dysponuje pełną wersją raportu mołdawskiej komisji śledczej w sprawie Fundacji Otwarty Dialog. Z dokumentu wynika, że Polska mogła współpracować w sprawie FOD z – kontrolowanymi przez oligarchę Vladimira Plahotniuca – służbami specjalnymi w tym kraju. Sprawa wyszła na jaw po tym, jak władzę w Mołdawii przejęła przed dwoma tygodniami – popierana przez Unię Europejską i USA – opozycja. Premierem została Maia Sandu, a wicepremierem Andrei Năstase, którzy znają Kozłowską i obok niej byli głównymi celami ataku komisji śledczej”. W artykule możemy także przeczytać o tym, że Kozłowska zostanie usunięta z systemu SIS. Napisano tam również, że kontrola skarbowa nie wykazała nieprawidłowości finansowych w FOD (o których dezinformowały polskie społeczeństwo rządowe media). Nieszczęsny raport mołdawskiej „komisji śledczej” (którym jarał się Joachim Brudziński) został uznany za niewiarygodny przez wszystkich, poza polskimi władzami i polskimi służbami. Pod koniec artykułu na DGP zamieszczono „telegraficzny skrót” tego, co się działo z FOD przy zachowaniu chronologii zdarzeń. Wynika z tego, że Polskie władze wrzuciły Kozłowską do SIS na podstawie informacji pochodzących z Instytutu Danych z Dupy, potem zaś mołdawski oligarcha, który w owym czasie sterował Mołdawią (nie, w tym miejscu nie pojawi się dość oczywisty suchar, proszę się rozejść) uznał, że dzięki temu może sflekować FOD. W efekcie czego powstał wcześniej wymieniony „raport komisji śledczej” (który został napisany pod dyktando mołdawskiego oligarchy). W tym „telegraficznym skrócie”, brakuje jednego wydarzenia. Po tym, jak Vladimir Plahotniuc (tak się zwie ten mołdawski oligarcha) wykorzystał wrzucenie Kozłowskiej do SIS i kampanię hejtów rozkręconą przez polskie władze, jako podstawę do powołania tej „komisji śledczej” - doszło do spotkania polskiego Ambasadora z liderką PAS (jedna z opozycyjnych partii, w którą Plahotniuc chciał uderzyć wykorzystując do tego problemy FOD), Maią Sandu (mam nadzieję, że w miarę poprawnie do odmieniam). Z jej relacji wynika, że „Bartłomiej Zdaniuk miał wyrazić żal, że media i politycy bliscy Plahotniucowi wykorzystali działania polskiego państwa, aby uderzyć w opozycję”. Ponieważ dla nikogo nie jest tajemnicą to, w jaki sposób działa rząd Prawa i Sprawiedliwości, można mieć pewność, że to o czym ambasador rozmawiał z liderką PAS, to nie była jego „samowola” tylko „wytyczne z centrali”. Z tego z kolei wynika, że polskie władze były świadome, że „komisja śledcza” będzie chciała rozjechać opozycję (i FOD), a jej ustalenia będą skrojone pod odpowiednią tezę. Gdyby bowiem polskie władze wychodziły z założenia, że w Mołdawii wszystko jest ok (i „komisja śledcza”, będzie zwykłą komisją śledczą), to nie wysłałyby do nikogo ambasadora z przeprosinami. Świadomość chujowatości działań Plahotniuca i tego, że raport będzie napisany tak, jak on sobie tego zażyczy – polskie władze bez mrugnięcia okiem opierały się na tym raporcie w trakcie medialnej napierdalanki w FOD. Do momentu, w którym nie przeczytałem o tym spotkaniu, zastanawiałem się nad tym, czy po prostu ABW i polskie władze zostały ograne przez Plahotniuca. Teraz mam pewność, że nikt tam nikogo nie ograł, a polskie władze świadomie rozpowszechniały nieprawdziwe informacje (a zaraz za nimi, rządowe media). Ponieważ żyjemy w państwie z tektury – absolutnie nikt nie poniesie za to żadnych konsekwencji.


Cebulą na torcie (rzecz jasna, torcie z tektury) jest to, co się odjebało pod koniec czerwca za sprawą Trybunały Przyłębskiego. W telegraficznym skrócie, Trybunał Przyłębski (wcześniej znany pod nazwą „Trybunał Konstytucyjny”) wprowadził w Polsce „klauzulę sumienia” dla każdego. Wszystko zaczęło się od pewnego drukarza, który pewnego razu odpisał swoim niedoszłym klientom: „odmawiam wykonania roll up’u z otrzymanej grafiki. Nie przyczyniamy się do promocji ruchów LGBT naszą pracą”. Sprawa trafiła do sądu, który orzekł, że drukarz złamał prawo. Sąd drugiej instancji podtrzymał wyrok. Wtedy do akcji wkroczył Zbigniew Ziobro, który złożył do Sądu Najwyższego wniosek (mam nadzieję, że to się nazywa wniosek, a nie petycja, albo chuj wieco) o kasację wyroku, ale SN go olał. Nieco wcześniej Zbigniew Ziobro najprawdopodobniej uznał, że (jeszcze) niezależne sądownictwo może się nie sprawdzić i na wszelki wypadek zwrócił się do wcześniej wymienionego Trybunału (bo ten, udowodnił już nie raz, że potrafi wiernie wypełniać polecenia partyjne). Najmniejszym zaskoczeniem świata jest to, że ów Trybunał uznał, że antydyskryminacyjny przepis jest chujowy, bo „nie można nikogo zmuszać do świadczenia usług”. Sam Ziobro opowiadał potem o tym, że: „Nie chodziło o to, kto, tylko o to, co jest zamawiane. O treść materiałów, które były zamawiane - zaznaczył. - Fakty są takie, że drukarz odmówił wykonania usługi dopiero wtedy, gdy przekonał się, że treści, które miałby propagować poprzez pracę w swojej drukarni, są w oczywistej sprzeczności z jego wartościami, naruszają jego wolność sumienia i wyznania, które przecież jako wartość nienaruszalną gwarantuje mu konstytucja”. Co w praktyce oznacza wyrok Trybunału? To, że teraz każdy będzie mógł odmówić wykonania dowolnej usługi powołując się na to, że wykonanie tejże usługi „stoi w oczywistej sprzeczności z jego wartościami i narusza jego wolność sumienia i wyznania, które przecież jako wartość nienaruszalną gwarantuje mu konstytucja”. Jeżeli komuś wydaje się, że to co napisał drukarz (w „odmowie”) jest neutralne, bo on przecież nie chciał promować, to niech sobie w tej odmowie zamieni te „ruchy LGBT”, np. na Polaków albo Żydów, albo „niebiałych”. Na uwagę zasługuje też to, że w większość komentarzy (z którymi się zetknąłem), których autorzy usiłowali bronić wyroku Trybunału, proponowany był eksperyment myślowy. Chodziło o wyobrażenie sobie sytuacji, w której ktoś przychodzi do jakiegoś drukarza i np. chce żeby mu ten wydrukował plakaty promujące koncert neonazistowskich kapel albo jakieś antysemicki hasła/etc./etc. Wszystkie te „eksperymenty” miały jedną cechę wspólną (acz autorzy mogli być tego nie do końca świadomi). Otóż tym, co umykało ich autorom był fakt, że zestawili plakat LGBT z nielegalnymi w Polsce treściami (antysemityzm podpada pod art. 257 KK, a propagowanie totalitaryzmów pod art. 256). W trakcie jednej z dyskusji doszło do interesującej wymiany zdań z jednym Panem Prawnikiem z Ordo Iuris. Jeden z ćwiternautów zadał pytanie: „Jestem drukarzem o lewicowych poglądach. Przychodzi do mnie paru łysych ze zleceniem na druk plakatów informujących o festiwalu neonaziolskich zespołów. Oczywiście spuszczam ich w kiblu. Podają mnie do sądu o dyskryminację. I co teraz?”, na które Pan Prawnik (aka Bartosz Lewandowski) odpowiedział: „Po wyroku TK nic Panu nie grozi ze strony państwa. Jeśli czują się obrażeni mogą skierować do Sądu pozew cywilny i dowodzić swoich racji” (jeżeli kogoś interesuje ciąg dalszy, to w Źródłach link zapodam). Proszę nie regulować odbiorników, Pan Prawnik z Ordo Iuris na serio napisał, że jeżeli ktoś odmówiłby druku NIELEGALNYCH TREŚCI, to zlecający taki druk może skierować do sądu pozew cywilny. Usiłowałem mu wytłumaczyć, że nawet przed wyrokiem Trybunału, drukarz mógłby spuścić ze schodów kogoś takiego, ale nie dotarło. Zamiast zwyczajowej pointy pozwolę sobie złożyć życzenia wszystkim, którzy popierają wyrok Trybunału: mam nadzieję, że będziecie się mogli przekonać o tym, jak to jest „odbić się” od tej waszej zasranej „klauzuli sumienia”, łączę wyrazy braku szacunku, Wasz Piknik.


Na zakończenie niniejszego Przeglądu zostawiłem sobie sprawę o najcięższym kalibrze. 13 czerwca w mediach pojawiły się pierwsze doniesienia o zabójstwie 10 letniej Kristiny: „Znaleziono zwłoki 10-letniej dziewczynki. Ciało było częściowo roznegliżowane”. Sprawa była więc z gatunku tych, które momentalnie wywołują wrzenie w społeczeństwie (czemu się nikt nie powinien specjalnie dziwić). Wydawać by się mogło, że w podobnych sytuacjach organy ścigania powinny się zachowywać co najmniej ostrożnie (żeby nie powiększać wkurwu). Wszyscy wiemy co było dalej. Momentalnie po zatrzymaniu Jakuba A. w mediach pojawiły się jego zdjęcia (równie szybko do internetów wyciekły jego dane). Potem zaś odezwał się Rzecznik Praw Obywatelskich. W telegraficznym skrócie, przypomniał on, że powinno się pamiętać o tym, że zatrzymany ma prawa i dodał, że nie powinno się budować atmosfery linczu. Reakcja obozu władzy (który, delikatnie rzecz ujmując, szczerze, kurwa, nienawidzi obecnego RPO) była łatwa do przewidzenia. Przeciwko RPO odpalono całą rządową machinę propagandową, a politycy, których polityczna egzystencja opiera się w głównej mierze na internetowych hejtach (pozdrowienia dla nowego europosła pochodzącego „z biedniejszej rodziny”), hejtowali go praktycznie 24/7. Żeby nie przedłużać, moim zdaniem RPO miał 100% racji. Zacznijmy od takiej oczywistości, jak to, że zatrzymany ma prawa. Widzicie, bardzo łatwo jest zapomnieć o tym fakcie, kiedy okazuje się, że zatrzymanym jest podejrzany (mnie się bardzo nie chce w prawniczy żargon, więc jakbym coś pomylił to proszę nie rzucać we mnie kodeksami) o brutalne zabójstwo 10-letniego dziecka (media donosiły o częściowym roznegliżowaniu zwłok, co sugerowało jeszcze motyw seksualny). Jestem się w stanie założyć o wiele, że gdyby świeżo po zatrzymaniu Jakuba A. ktoś przeprowadził sondaż, to wynikło by z niego, że znaczna większość społeczeństwa domaga się wrzucenia Jakuba A. do dołu z wapnem. Na nikim więc wrażenia nie zrobiło to, że wszędzie pojawiły się zdjęcia zatrzymanego (ujawniono jego dane/etc./etc.), szczególnie jeżeli się to porówna do tego, co sam zrobił (tzn. o zrobienie czego jest podejrzewany). Tylko że w myśleniu tymi kategoriami kryje się pewna pułapka. Jeżeli bowiem uznamy, jako społeczeństwo, że pewne jednostki nie posiadają żadnych praw i można z nimi robić dosłownie wszystko, nie czekając na wyrok, to potem odbieranie praw kolejnym jednostkom będzie już tylko kwestią czasu. I nie, to nie jest erystyczny chwyt pt. „fabrykowanie konsekwencji”.Albo zgadzamy się na to, żeby każdy miał prawa, albo musimy się liczyć z „przesuwaniem kredensu” i „dopisywaniem” kolejnych osób/grup do listy tych, które praw nie posiadają. Jeżeli kogoś to nie przekonuje, to nieśmiało przypominam o histerii, którą prawica (i rosyjskie drony internetowe) wywołała w 2015 na tle uchodźców. W opinii wielu osób, prawa człowieka, które mieli uchodźcy ograniczały się do tego, że mieli oni prawo utonąć spierdalając przed wojną. O tym, że część polskiego społeczeństwa od dłuższego czasu walczy o swoje prawa i odbija się od ściany, wspominać chyba nie trzeba. Teraz pochylmy się nad atmosferą linczu. Dziwi mnie szczerze to, że policja wzięła udział w podgrzewaniu atmosfery. Dziwi mnie to dlatego, że policja powinna doskonale pamiętać o tym, czym się mogą skończyć tego rodzaju, w chuj nierozważne, działania. Żeby w pełni zrozumieć bezmyśl polskich władz i organów ścigania, musimy się cofnąć do roku 1998. Pozwolę sobie na zacytowanie paru fragmentów artykułu pt. „Dni gniewu. Zamieszki w Słupsku”: „10 stycznia 1998r. Do tragicznego zdarzenia doszło w okolicach hali "Gryfii" po drugoligowym meczu koszykówki AZS Zagaz Koszalin - Alkpol Czarni Słupsk. (…) Ok. godz. 19.45 na skrzyżowaniu ulic Szczecińskiej i Sobieskiego kibice zaczęli przechodzić na zielonym świetle i szli dalej, mimo iż zapaliło się czerwone. Wtedy w końcówkę pochodu wjechał policyjny polonez. Ze strony szalikowców posypały się okrzyki prowokujące policję. Jeden z funkcjonariuszy - Dariusz W. - wyskoczył z radiowozu i udał się w pościg za uciekającymi na jego widok kibicami. Drugi policjant- Robert K. - został w samochodzie i obserwował zajście. Sympatycy "Czarnych" Słupsk szybko rozpierzchli się na różne strony. W tyle pozostał drobny chłopiec, 13-letni Przemek Czaja. Według świadków zdarzenia, to jego Dariusz W. dogonił i uderzył kilkakrotnie pałką policyjną w okolice głowy i szyi. Chwilę później świadkowie widzieli leżącego na trawniku chłopca. Po kilkunastu minutach poszkodowany zmarł.” Być może wszystko skończyłoby się inaczej, gdyby nie to, że organy ścigania usiłowały (w opinii wielu ludzi) zatuszować sprawę: „Według wstępnych ustaleń prokuratury, zgon chłopca mógł nastąpić w wyniku ciosu zadanego policyjną pałką bądź też  uciekając przed funkcjonariuszami Przemek uderzył głową w słup trakcji trolejbusowej.”. Jaki był efekt tych działań? W Słupsku doszło do kilkudniowych zamieszek, w których rannych zostało 72 policjantów. Aresztowano 239 osób. W trakcie zamieszek zdemolowano 22 radiowozy, zaś w stronę policjantów leciały butelki z benzyną. W artykule możemy przeczytać również fragment, który organy ścigania powinny sobie, kurwa, wbić do łbów. Otóż „Dodatkowo atmosferę zaostrzyła jedna z lokalnych radiostacji, ujawniając   tożsamość i adres policjanta, który uczestniczył w śmiertelnym zajściu. (…) Pojawiły się ulotki żądające śmierci dla policjanta, którego świadkowie tragicznych zdarzeń obciążali winą za pobicie Przemka Cz.  W mieszkaniu funkcjonariusza wybito szyby.” W artykule tego nie ma, ale o ile mnie pamięć nie myli (sprawa była wtedy relacjonowana w głównych programach informacyjnych) rodzina funkcjonariusza została ewakuowana z mieszkania (co mnie nieszczególnie dziwi). Do tego właśnie może doprowadzić budowanie atmosfery linczu i policja powinna o tym doskonale wiedzieć. Jeżeli zaś o tym nie wiedziała, to funkcjonariusze powinni podziękować RPO za to, że zwrócił im na to uwagę. Zamiast tego były deklaracje, że (a jakże) policja nie ma sobie nic do zarzucenia. Ciekawym, czy gdyby zapytać funkcjonariuszy co sądzą na temat ujawnienia danych policjanta ze Słupska, to czy ich opinia byłaby podobna. Tzn., czy uznaliby, że osoba, która ujawniła te dane, nie powinna mieć sobie nic do zarzucenia. Aczkolwiek może ja się nie znam i może doszliby do wniosku, że rodzina funkcjonariusza zasługiwała na to, żeby ktoś im wyjebał okna w mieszkaniu, bo skoro funkcjonariusz zrobił to, co zrobił, to jego rodzina nie zasługiwała na to, żeby się nią ktokolwiek przejmował.


Źródła:


https://wiadomosci.wp.pl/fundacja-kai-godek-apeluje-do-julii-przylebskiej-trybunal-konstytucyjny-ma-zajac-sie-aborcja-6318006434629761a


https://www.pch24.pl/kaja-godek-dolaczyla-do-koalicji-narodowo-wolnosciowej--nie-zmarnujcie-swojego-glosu-na-aborterow,65773,i.html






https://niebezpiecznik.pl/post/560-000-pln-wyludzono-od-warszawskiego-metra/


https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/450982-kiedys-wychowywalismy-sie-na-dzikodzis-dzieci-pod-kloszem

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,24916049,rzecznik-praw-dziecka-trzeba-rozroznic-klapsa-od-bicia-z-estyma.html




http://www.tokfm.pl/Tokfm/7,103085,24909815,prokuratura-w-sprawie-grobu-panskiego-w-plocku-katolik-nie.html

https://moto.rp.pl/tu-i-teraz/27243-co-drugie-policyjne-bmw-jest-juz-rozbite




https://szkolnictwo.pl/index.php?id=PU6764

https://www.rp.pl/Prawo-karne/190629570-Trybunal-ws-drukarz-vs-LGBT-nie-mozna-nikogo-zmuszac-do-swiadczenia-uslug.html
https://www.rpo.gov.pl/pl/content/oswiadczenie-rpo-adama-bodnara


https://pl.wikipedia.org/wiki/Zamieszki_w_S%C5%82upsku




1 komentarz: