czwartek, 16 marca 2017

Czytelnik minus

Nasz niemiłościwie panujący rząd pochylił się nad lobbowanym przez Polską Izbę Książki pomysłem „jednolitej ceny książki”. Jeżeli ktoś nie wie, o co chodzi, to już tłumaczę. W skrócie – o to, żeby książka przez rok od wydania miała odgórnie ustaloną cenę i żeby nie można jej było sprzedawać ze zbyt dużym upustem. Usiłuje się ludziom wmawiać, że chodzi o „ochronę małych księgarni”. Dziwnym trafem, członkami PIK są między innymi tacy „mali księgarze” jak Matras i Empik.

Portal wPolityce zreferował wystąpienie rzecznika rządu, który odniósł się do tego pomysłu. Mogliśmy tam trafić między innymi na taką perełkę:

„Rzecznik rządu ocenił, że rabaty oferowane przez niektóre sieci handlowe są „drastycznie wysokie”, co prowadzi jego zdaniem do tego, że wiele księgarń musi zostać zamkniętych.”

Przepraszam za wyrażenie, ale co to, kurwa, znaczy, że „rabaty są drastycznie wysokie”? Bo jakoś mi się wydaje, że w tej (udawanej) trosce o księgarnie zapomniano o czytelnikach. Tak się bowiem składa, że w naszym, jakże bogatym kraju ludzie kupują książki w promocji nie dlatego, że wyznają zasadę „chuj w dupę małym księgarniom”, ale dlatego, że ich nie stać na kupowanie książek po „pełnej cenie okładkowej”.

Nawiasem mówiąc, pojawiają się przecieki, że geniusze z PIK w swojej ustawie postanowili uwzględnić również sklepy internetowe. W takim dyskoncie można kupić cegłę historyczną z okładkową ceną 99 zeta za 62 zł (przy uwzględnieniu wszelkich rabatów, w tym „lojalnościowych”). No, ale ten rabat jest, zdaniem pana niedorzecznika, zbyt „drastyczny”, więc przez pierwszy rok od wydania książka ma kosztować 99 zeta (-5% max) amen.

I teraz pytanie za trotyliard złotych: co się stanie, jeżeli nowe książki będą miały (przez 12 miesięcy od wydania, rzecz jasna) jednolitą (dość wysoką) cenę?

1) Polacy będą kupowali i czytali więcej książek, bo docenią wkład rządu w czytelnictwo?

2) Część z Polaków uzna, że oni to pierdolą i odczekają 12 miechów, żeby kupić „nowość” z rabatem?

3) Wykosztują się na czytniki i będą piracili książki na potęgę?

Jednym z bardziej wkurwiających argumentów PIKu jest to, że (upraszczając) książka to dobro kultury i powinna być „chroniona” przed zbyt wysokimi rabatami, bo inaczej ludzie pomyślą, że książki są mało warte. Nie, nie wymyśliłem tego. Jesteśmy krajem, w którym mało kto czyta, a największym zmartwieniem jakichś idiotów jest to, że „Polacy mogą uznać, że książki są niewiele warte”.

Kiedy zbliżał się moment „graniczny”, po którym musieliśmy wprowadzić VAT na książki (bo w trakcie negocjacji akcesyjnych nikt nie zadbał o to, żeby np. wydrzeć stawkę 0%), uprzedzano, że rynek książek poleci na łeb na szyję. Jedyne, co miał do powiedzenia minister „odnośny” (wydaje mi się, że był nim Zdrojewski), było to, że „nic się nie da zrobić, bo to trzeba było w trakcie negocjacji”. Czy przewidywania o załamaniu na rynku księgarskim się sprawdziły? Zobaczmy:

2000  124,2  mln (sprzedanych książek)
2001  140,7  mln
2002  124,5  mln
2003  119,6  mln
2004  125,3  mln
2005  139,1  mln
2006  129,9  mln
2007  140,4  mln
2008  147,1  mln
2009  143,6  mln
2010  139,8  mln
2011  119,3  mln
2012  115,5  mln
2013  123,0  mln
2014  105,8  mln

VAT na książki zaczął obowiązywać w roku 2011 (do kwietnia był okres przejściowy). W tym samym roku na rynku księgarskim (eufemizując) “zdrowo jebnęło” i sprzedano 20,5 miliona książek mniej niż w roku 2010. Owszem, wcześniej też bywały spore spadki, np. w 2002 roku, ale do 2011 sytuacja była raz lepsza, raz gorsza. Od 2011 była już tylko gorsza. Wisienką na torcie jest to, że Instytut Książki (z którego danych korzystałem) przy okazji każdego rocznego podsumowania powtarza jak mantrę: „Ceny książek w ciągu ostatnich kilku lat wzrosły nieznacznie, mimo to wielu czytelników ma poczucie, że książki są drogie.” Autorom tych słów zupełnie umyka fakt, że od roku 1998 do 2014 detaliczna cena książki wzrosła o 86% (z 22,2 zetów do 41,5). Dla nikogo nie będzie niespodzianką to, że “podrażanie” przyspieszyło po 2011 roku.

Osobną kwestią jest to, że ichnia „cena detaliczna” raczej (raczej, bo nie napisano konkretnie skąd ją wytrzaśnięto) nie odnosi się do cen okładkowych (bo wtedy „skok” między rokiem 2010 a 2011 byłby znacznie większy niż ten, który odnotowali). Z czego wynika wniosek, że tę „cenę detaliczną” zawdzięczamy głównie „drastycznie wysokim rabatom”, które hejtował niedorzecznik rządu.

Mamy więc sytuację, w której książki drożeją, a Polacy kupują ich coraz mniej (w roku 2014 kupiliśmy 41,3 mln mniej książek niż w roku 2008). Na jaki pomysł wpadli więc geniusze z PIK (nad którym to pomysłem pochyla się minister Gliński)? W telegraficznym skrócie:

„A chuj, zrobimy tak, żeby nowe książki były jeszcze droższe, to na pewno pomoże małym księgarniom.”

Jak to mawiają ludzie za „wielką wodą”: What could possibly go wrong?

Na wypadek, gdyby ktoś znowu zabłądził w internecie i usiłował rozpocząć flejma: „A gdzie byłeś, jak PO się nad tym pomysłem pochylało?” Spieszę z wyjaśnieniem. Wtedy byłem tam, gdzie hejtowałem Zdrojewskiego:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz