środa, 30 stycznia 2013

O quasi-nonkonformizmie posłów Platformy Obywatelskiej.

46 posłów PO zagłosowało tak jak zagłosowało i pokazało zwolennikom związków partnerskich skierowany w górę środkowy palec. Katoliccy celebryci (z Tomaszem Terlikowskim na czele) nie mogą się ich wprost nachwalić. Rzecz jasna chwalą nonkonformizm. No, bo te posły niepokorne nie poszły za resztą stada! One (posły) pokazały, że potrafią się wznieść ponad doczesne wartości i poświęcić się dla wiary.

Brzmi dumnie! Tzn. nie dla mnie i nie dla wielu,ale fani Cioci Frondzi tak właśnie uważają.

Tylko, że to bullshit do n-tej potęgi. Ci ludzie walczyli o głosy i nic więcej. Uznali, że złość Tuska może być dla nich mniejszym problemem niż strata elektoratu. Ci ludzie dostali się do parlamentu głównie za sprawą poparcia katolickich środowisk. Czasem nawet skrajnych. Dla nich głosowanie za tego rodzaju ustawą byłoby jak pocałunek śmierci.

Brzmi niewiarygodnie? Kiedyś odbywałem kurtuazyjne spotkanie z kandydatem na kandydata na posła z ramienia PiS (lubię sporty ekstremalne). Ów kandydat na kandydata powiedział był o swoim kontrkandydacie z PO: „o, ten człowiek zagłosował nie tak, jak trzeba w głosowaniu dotyczącym wspierania rodziny i pieczy zastępczej (09-06-2011)”. Kandydat na kandydata z błyskiem w oku oznajmił mi, że „no teraz to go obsmarują w (tu padła nazwa lokalnej gazetki katolickiej)”. Odniosłem wrażenie, że ktoś z tej gazetki był jakimś dobrym kolegą kandydata na kandydata.

Obsmarowali, a tamten drugi już nigdy się nie wychylał (głosował za zakazem aborcji 2 razy i teraz przeciwko związkom partnerskim). Tym posłem był (i jest) Mirosław Pluta. Musiał dostać niezłą burę od „środowisk, które wyraziły poparcie”, bo swoje zdanie na temat aborcji zmienił o 180 stopni. Przed wyborami popierał obecną ustawę (ale głosował za zakazem całkowitym), a po wyborach twierdził, że on od zawsze był za ochroną życia. Zapewne w okolicach kolejnych wyborów znowu się będzie plątał w zeznaniach.

Ale to tylko dygresja jest. PO wygrywa w wielu konserwatywnych okręgach tylko i wyłącznie z jednego powodu – kandydaci PO są tam konserwatywni, ale nie są z PiS. To jest jedyna różnica pomiędzy kandydatami tych „różnych” partii. Jaskrawym przypadkiem jest tu poseł Godson. Złożył on deklarację członkowską do PiS i PO w tym samym czasie. Platforma go po prostu pierwsza przyjęła.

Gwoli wyjaśnienia – poprzez „konserwatywny okręg wyborczy” rozumiem taki, w którym zaktywizowany jest konserwatywny elektorat. Nie jest bowiem tak, że w tym regionie lewica i liberałowie nie mają czego szukać. Owszem mają – tylko nie potrafią dotrzeć do wyborców. Platforma mogłaby z palcem w nosie sięgnąć po liberalny elektorat – tzn. mogła wcześniej. Teraz po dwóch kadencjach nikt się już na to nie nabierze. Mogłaby, ale to wymagałoby fachowej wiedzy, odpowiedniego podejścia i bardzo ciężkiej pracy. O wiele łatwiej zdać się na pewne metody. Czyli kościół. Kto popiera Gowina? Kto popiera Żalka? Kto popiera innych „nonkonformistów”? W przeciwieństwie do poparcia, które można uzyskać poprzez prowadzenie merytorycznej kampanii, głosy konserwatywne są stałe. Nie są zależne od jakości kampanii, a tylko i wyłącznie od tego, czy dysponent głosów konserwatywnych (czyli osoba/instytucja, która może nakazać/zasugerować głosowanie na tego i tego kandydata) kogoś lubi. A znielubić może bardzo łatwo – wystarczy zagłosować „nie tak jak trzeba”.

Rzecz jasna często wpływ na sympatię do konserwatywnego kandydata ma to, „co obieca” dysponentom głosów. Jednak prawda jest taka, że „obiecujących” konserwatystów jest bardzo dużo. Co za tym idzie - dysponent może sobie spokojnie przebierać w tym gronie. Poza tym posłowie PO (konserwatywni), którzy zdobywają 2 lub 3 mandaty w okręgach PiSowskich za dużo obiecać nie mogą. Tj. mogą – ale mało kto im uwierzy, a już na pewno nie dysponent głosów.

Taki poseł zdając się na konserwatystów, wpada w pułapkę, z której ciężko mu wyjść. O ile bowiem nie jest ostatnim tłukiem, zdaje sobie sprawę z tego, dlaczego ludzie na niego głosowali. Zdaje sobie sprawę z tego, że jego mocy sprawczej w tym niewiele było.

W tym miejscu dygresyjka. Zanim ktoś mi zwróci uwagę na to, że przeginam pałę z tymi dysponentami i że to „spiskowa teoria dziejów”. W moim rodzinnym mieście kandydował jeden pan z PiS. Był zupełnie nierozpoznawalny – co prawda był lekarzem, ale prawie nikt go nie znał. Zainteresowanie jego kampanią było na tyle znikome, że nikt nie przychodził na spotkania z nim. Sama kampania wyglądała tak, że pojawiło się kilka bilbordów z czerstwym hasłem i z wyphotoshopowaną twarzą jegomościa. Do tego jakieś tam plakaty etc. Tym niemniej przekaz nie różnił się diametralnie od przekazu wyborczego, a inni kandydaci po prostu go „przykryli” skalą swojej kampanii. Inaczej rzecz ujmując – w kampanii nie istniał. Choć mandatu nie uzyskał, jego wynik był nieco zaskakujący. W powiecie tarnobrzeskim dostał 1054 głosy – to niezły rezultat, biorąc pod rozwagę to, że nikt go tam nie znał, a miejsce na liście miał odległe. W samym Tbg głosów dostał 2700, co jest liczbą niebagatelną. Ktoś może argumentować „no dobra, ale to PiS jest – na znaczek ktoś zagłosował!”. Ale skoro na znaczek, to czemu akurat na tego kandydata? Czemu nie na „jedynkę”? Czemu nie na kogoś rozpoznawalnego? Powtarzam – ów kandydat był niemalże „anonimowy”, bo choć drugą kadencję jest radnym miejskim, to w tej radzie miasta głównie zasiada i nic poza tym. Tym samym nie można tłumaczyć prawie 3 tysięcy głosów tym, że „wcześniej zdobył sympatię wyborców”.

Ów fenomen zaczyna być zrozumiały, kiedy weźmiemy pod uwagę „dysponentów” głosów. Komuś wydawało się, że ów kandydat wygra i że warto go poprzeć. Wyszło jak wyszło. Gdyby nie to, że kandydaci (również z PiS) z sąsiednich miast zajmowali się podkopywaniem „naszego” kandydata z PiS, dysponenci głosów mogliby sprawić, że kandydat dostałby ich tyle, by wystarczyło na mandat.

Zmierzam do tego, że straszenie posłów PO konsekwencjami może być nieskuteczne. Jeśli ktoś ograniczy owo straszenie do wysyłania im maili – oleją to. Godson się co prawda ugiął w przypadku głosowania nad ustawą zakazującą aborcji w przypadku uszkodzenia płodu, ale ciężko stwierdzić na ile były to naciski wewnątrzpartyjne, a na ile wynik ciśnienia „zewnętrznego”.

Dobrą metodą byłoby wysyłanie maili do naszego premiera, bo kto jak kto, ale on się o słupki bardzo martwi, czego dowodem niech będzie choćby reprymenda, jakiej udzielił Gowinowi i reszcie „niepokornych”.

Posłowie PO, którzy zagłosowali przeciwko projektom o związkach partnerskich, nie są żadnymi nonkonformistami. Nonkonformista potrafi swoje stanowisko uzasadnić. Skoro bowiem nie zgadza się on mainstreamem, musi istnieć jakiś powód po temu. W przypadku jednego posła było to „no wiecie, ja to nie mam nic przeciwko temu, żeby się razem rozliczali, ale ja reprezentuję Podkarpacie.” Inny znów powiedział: „parę powinni stanowić mężczyzna i kobieta, ale nie mam nic przeciwko osobom o odmiennej orientacji”. Tego rodzaju perełki dominowały w tłumaczeniach. Im bardziej posły starały się argumentować merytorycznie – tym gorzej im to wychodziło (vide casus Żalka i jego „dwóch facetów adoptujących małą dziewczynkę”).

Owi „nonkonformiści” nie umieją uzasadnić swoich wyborów. Bo i uzasadniać ich nie muszą. Głosy i tak dostaną, o ile rzecz jasna znajdą się na listach. Wydawać by się mogło, że to spore ryzyko. W końcu Tusk może się wkurzyć i przy okazji kolejnych wyborów ułożyć listy według innego klucza. Tym niemniej – o wiele większym ryzykiem dla kogoś, kto dostał się do sejmu bo go „polecono” wyborcom, jest bytność na liście bez poparcia „dysponentów”. Bo niektórzy z nich są świadomi tego, że sami się do tego Sejmu nie dostaną.

Toteż i dyskusja z nimi jest niewskazana – to strata czasu. Ale przypomnienie im ich argumentów w okolicy kampanii, to już zupełnie inna para kaloszy. Bowiem takie przypominanie „dokonań” może mieć niebagatelny wpływ na kształt list wyborczych.


2 komentarze:

  1. Trochę chyba w tym teorii spiskowych, ale przypomina mi się od razu Blackadder i tamtejsze wybory...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciałbym, żeby tak było - tzn, żeby to były tylko moje rojenia. Choć co prawda wtedy byłbym tylko kolejnym ludkiem piszącym gotowe scenariusze do kolejnych ZeitGeistów;)

      Tym niemniej choć to przykre - to jednak prawda. Z drugiej zaś strony - dzięki temu wiadomo przynajmniej skąd w sejmie biorą się ludzie o kondycji intelektualnej 60 letniego ex boksera, który zaliczył w swojej karierze tyle mikrouszkodzeń mózgu - że nie za bardzo pamięta jak ma na imię.

      Usuń