piątek, 21 sierpnia 2020

Hejterski Przegląd Cykliczny #70

Nikogo chyba nie zaskoczy to, że niniejszy Przegląd zaczniemy od jednego z największych fuckupów polskiej klasy politycznej (i to praktycznie całej [- Razem i parę osób z KO]). Chodzi, rzecz jasna, o kwestię podwyżek (dla posłów, ministrów, etc.). Od czego by tu zacząć ten wątek. Może od tego, że o ile jestem świadom faktu, że pracownicy ministerstw (chodzi mi o znacznie szerszą kategorię niż tylko minister/wiceminister) powinni zarabiać trochę więcej, to już w samych podwyżkach dostrzegam zajebiste zagrożenie. Część komentatorów argumentuje, że no w sumie to te podwyżki dla ministrów/wiceministrów (of korz, pracowników merytorycznych, bez których ministerstwa nie będą działały, komentariat ma w dupie [co mnie nieszczególnie dziwi]) to muszą być, bo jak będziemy płacić więcej ministrom/wickom, to wtedy na te stanowiska będzie się dało ściągnąć ludzi, którzy są merytorycznie mocni. Jak sobie tak czytam te komentarze, to jedno mnie zastanawia. Czy ci ludzie wierzą w to, co piszą/mówią, czy też bawią się w trolling? Jeżeli po prostu trollują, to jest dla nich jeszcze nadzieja, ale jeżeli w to wierzą, to powinni przestać zajmować się obserwowaniem i komentowaniem polskiej polityki, ze względu na stopień niezrozumienia tejże. Bo owszem, w teorii zwiększenie zarobków w ministerstwach mogłoby pomóc przyciągnąć do nich fachowców, ale w praktyce nie miałoby to, kurwa, żadnego znaczenia, bo żadna z partii rządzących do tej pory nie była zainteresowana zatrudnianiem fachowców. Czemu? Bo taki fachowiec byłby najprawdopodobniej niesterowalny (jeżeli bowiem radził sobie dobrze zanim „zrobiono” go ministrem, to poradzi sobie równie dobrze w razie dymisji). Nikogo chyba nie trzeba przekonywać do tego, że „niesterowalność” ministrów nie jest cechą pożądaną w żadnej partii rządzącej. Doskonałym przykładem będzie tu Zbigniew Religa, którego Prawo i Sprawiedliwość „zrobiło” Ministrem Zdrowia. Przeczytałem sobie byłem kiedyś jego biografię i tam trafiłem na ciekawostkę. Otóż, Religa po przyjściu do MZ nie zrobił czystek kadrowych. Zanim ktoś powie „no ale to chyba dobrze”, niech sobie ten ktoś popatrzy na to z perspektywy partii rządzącej, która chciała obdarować stołkami biernych miernych i wiernych. Na domiar złego (dla partii rządzącej) Religa był w owym czasie dość popularny, więc nie dało się go tak po prostu wyjebać (bo raczej szybko na jaw wyszłyby prawdziwe powody wyjebania). Prawo i Sprawiedliwość odrobiło lekcje i od tamtej pory, jeżeli nie musi dać stołka osobie niesterowalnej, to tego nie robi. Tutaj z kolei dobrym przykładem będzie Zbigniew Ziobro, którego Prezes Polski już dawno posłałby w cholerę, ale nie może tego zrobić, bo braknie mu głosów do większości parlamentarnej. No dobrze, bo sobie trochę podygresjowałem. Wracajmy do meritum. Gdyby ktoś mi zadał pytanie (ponieważ nikt tego nie zrobił, zadam je sobie sam) „czym w Polsce są stołki ministrów/wiceministrów?” odpowiedziałbym „zdobyczami politycznymi”. Tercet: Kaczyński, Ziobro i Gowin nie napierdala się o stołki po to, żeby je potem oddać fachowcom, ale po to, żeby obsadzić je swoimi ludźmi. Jedyne, co by się zmieniło po podwyżkach dla ministrów/wiceministrów to to, że koalicjanci napierdalaliby się o te stołki jeszcze bardziej. W tym miejscu warto zauważyć, że podwyższenie zarobków pracowników merytorycznych w ministerstwach mogłoby mieć (w kontekście polityki kadrowej) opłakane konsekwencje, bo skończyłoby się to pewnie tak, że wszystkie stołki zostałyby obsadzone przez matołów z „plecami”. No ale, jeżeli komuś się wydaje, że gdyby w ministerstwach płacili lepiej, to wiceministrami nie zostaliby tacy tytani intelektu, jak Sebastian Kaleta, Patryk Jaki, Janusz Kowalski, albo inny Jacek Ozdoba (zaś ministrami ludzie pokroju Sasina, Szumowskiego czy też Gowina), to ja takiej osobie gratuluje optymizmu (i trochę zazdroszczę, bo w 2020 każdemu by się przydał optymizm). W teorii, można by było w takiej ustawie „o podwyżkach” umieścić bezpiecznik, który uniemożliwiłby naczyniom ceramicznym (bez kwalifikacji) pełnienie tych funkcji. Tylko, że rządy Zjednoczonej Prawicy pokazały, ile warte są takie bezpieczniki (działają, jeżeli partia rządząca ma ochotę się nimi przejmować). Tym samym, umieszczanie tego rodzaju bezpieczników w ustawach jest totalnie, kurwa, bezsensowne. Równie bezsensowne są opinie komentariatu, który opowiada pierdoły o tym, że podwyżki są konieczne. Jeżeli ktoś w tym momencie jeszcze się trochę waha, no bo komentariat komentariatem, ale może faktycznie te „większe pieniądze” sprawiłyby, że jacyś fachowcy by się w życiu politycznym pojawili, to takiej osobie mam do powiedzenia w sumie dwie rzeczy. Primo, Parlament Europejski. Zarabia się tam (jak na polskie realia) w chuj szekli, a kogo posłała tam partia rządząca? Geniuszy w rodzaju Patryka Jakiego, Dominika Tarczyńskiego, Joachima Brudzińskiego, Elżbiety Witek, Beaty Mazurek, Beaty Szydło, Ryszarda Czarneckiego, etc. Ludzi tych łączy to, że nie są w stanie absolutnie niczego załatwić. Secundo, Spółki Skarbu Państwa. Gdyby racje miał komentariat, zawiadowcami tych spółek zostawaliby fachowcy. Ponieważ zaś klimat mamy inny, zostają nimi ludzie, którzy mają na tyle mocne plecy, że ktoś ich tam wepchnie. Znamienne jest to, że część tych „fachowców” siedzi w SSP np. rok, a potem zwalniają miejsce dla innych. Podsumowując, nie mają absolutnie żadnego przełożenia na „fachowość” w polityce. Odpryskiem dyskusji o podwyżkach były komentarze, z których wynikało, że do polityki nie powinno się iść dla pieniędzy, tak więc taki kandydat na posła (czy tam innego ministra) powinien się wcześniej dorobić. O ile z pierwszą częścią się zgadzam (bo ludzie „dorabiający się” na polityce to jeden z największych problemów polskiego życia politycznego, to z drugą częścią („powinni się dorobić wcześniej”) ni chuja się nie zgodzę. Nie, nie jestem zwolennikiem tezy, że „skoro ktoś się dorobił, to pewnie jest złodziejem”, ale prawdą jest niestety to, że bardzo niewielu „dorobionych” zdaje sobie sprawę z tego, w jakich realiach ekonomicznych żyje spora część społeczeństwa, a tak się jakoś złożyło, że politycy podejmują decyzje, które mają wpływ na społeczeństwo. Nie oznacza to, że moim zdaniem wszyscy politycy muszą (że tak to ujmę) „reprezentować biedę” (bo od tego, jest przecież Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny), ale część z nich powinna.  


Ponieważ temat się mi rozrósł, podzieliłem go na kawałki. W drugim kawałku będę się pastwił nad przyczynami, dla których opozycja w ogóle się zgodziła na tego rodzaju pomysł. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w przypadku Zjednoczonej Prawicy nie trzeba się nad niczym zastanawiać, bo jeżeli ich rządy czegoś nas nauczyły to tego, że Zjednoczona Prawica kocha pieniądze. Innymi słowy, w przypadku Zjednoczonej Prawicy chodziło po prostu o to, żeby jeszcze bardziej się nażreć. Zjednoczona Prawica uznała najwyraźniej, że co prawda suweren może się trochę zdenerwować, ale przecież do kolejnych wyborów są trzy lata, a za coś przecież, kurwa, pracownicy rządowych mediów biorą pieniądze, prawda? No dobrze, a o co tak właściwie chodziło opozycji? Po części chodziło pewnie o pieniądze (tzn., coby sobie posłowie więcej zarobili). Jestem się jednakowoż w stanie założyć o to, że niebagatelną rolę odegrała również propozycja podniesienia subwencji partyjnych. Co prawda nie wyrównałoby to szans, bo do subwencji partyjnej obecnej partii rządzącej należałoby doliczyć praktycznie cały budżet państwowy (vide 2 miliardy rocznie na partyjną telewizję), ale jednak trochę mogłoby pomóc. O ile, rzecz jasna, pieniądze zostałyby dobrze wydane (o co bym się, kurwa, nie zakładał, bo trochę już tę naszą opozycję i jej poczynania obserwuję). Niemniej jednak, nawet jeżeli decydującym czynnikiem były te dotacje, to politycy partii opozycyjnych (uwaga natury technicznej, Konfederacja nie jest dla mnie „partią opozycyjną”, tylko politycznym odpowiednikiem nowotworu złośliwego) powinni się, kurwa, zastanowić nad tym, czy aby na pewno moment jest odpowiedni. Część ludzi straciła pracę, część dopiero straci, wszystko drożeje, ludzie są w chuj niepewni tego, co ich czeka w nieodległej przyszłości, a ci kretyni/kretynki uznali, że warto sobie jebnąć podwyżki. Kolejna rzecz, o którą jestem się gotów założyć to to, że elementem dealu politycznego było to, że Zjednoczona Prawica pewnie obiecała, że założy kagańce swoim mediaworkerom i nikt nie będzie za bardzo drążył tematu. Zresztą, rządowe media nie miały zbyt wielkiego pola manewru, bo gdyby chcieli przypierdalać się do opozycji za głosowanie za podwyżkami, to nawet gdyby nie wspomnieli o tym, jak głosowali przedstawiciele partii rządzącej, suwerenowi raczej by to nie umknęło. To, że opozycja poszła na ten deal, pokazuje poziom jej odklejenia. Co oni sobie, kurwa, myśleli? Że jak rządowe media nie będą mówić o podwyżkach, to ich elektoraty nie zwrócą na to uwagi? Wasze elektoraty nie oglądają mediów rządowych, wy bando kretynów. Jak sobie do tego wszystkiego dodamy fakt, że opozycja (słusznie) napierdala w Zjednoczoną Prawicę tym, że politycy tejże partii są wiecznie nienażarci i wiecznie im mało kasy, to otrzymujemy obraz opozycji, która (eufemizując) naprawdę bardzo niewiele ogarnia. W pewnym momencie część komentariatu zaczęła tłumaczyć, że wszystko to było jakąś tam strategią PiSu, mającą na celu ośmieszenie opozycji. Po pierwsze, opozycja doskonale sobie sama z tym radzi, a po drugie, nie, PiSowi chodziło o kasę. To, że potem zaczęto zwalać winę na opozycję nie ma tu znaczenia, bo to „damage control” wywołany tym, że opozycja jednak się ogarnęła i w Senacie zagłosowała przeciw (co z kolei sprawiło, że popierający ustawę senatorowie Zjednoczonej Prawicy zaczęli wyglądać trochę kiepsko). W tym konkretnym przypadku narracja jest co prawda bardzo karkołomna (bo pod projektem podpisali się politycy Zjednoczonej Prawicy), ale biorąc pod rozwagę poziom naszej opozycji, partii rządzącej może się tę narrację udać narzucić. O tym, że sprawa była dogadana i absolutnie nikt nie spodziewał się problemów niech zaświadczy to, jak bardzo partia rządząca i opozycja nie były przygotowane do tego, żeby tego pomysłu bronić. Sensownych argumentów nie było, a te które się pojawiały nie nosiły znamion sensowności. Poseł Porozumienia, Kamil Bortniczuk, zapytany o to „co zrobi z dodatkową kasą” (po ewentualnej podwyżce) odpowiedział: „Ja mam czworo dzieci i żonę, która sprawuje osobistą opiekę nad najmłodszym z nich w związku z czym nie pobiera żadnych świadczeń ani w miejscu zatrudnienia, ani ze strony państwa, więc o nadwyżkach trudno będzie mówić. Pomysł na to jak wydatkować dodatkowe środki na pewno się znajdzie”. Co prawda pod koniec użył dupochronu („dodatkowe środki”), ale wcześniej zaznaczył, że to i tak nie będzie nadwyżka, bo (…). Posłanka Koalicji Obywatelskiej, Barbara Nowacka: „Poparliśmy podwyżki, gdyż uważamy, że zmiany systemowe w wynagradzaniu osób sprawujących funkcje publiczne są niezbędne. Kraj, w którym wiceminister finansów zarabia 7 tys. zł, a firmy mogą sobie kupić dowolnego posła czy radnego za 2 tys. zł miesięcznie, to kraj galopujący w stronę korupcji”. Poseł Lewicy, Maciej Gdula: „Polakom rosło przez 10 lat, posłom spadało i teraz jest tak, że posłowie zarabiają 5700. To jest mniej więcej pensja na poziomie kierownika takiego większego sklepu”. Równie dobrze, wszyscy politycy popierający ten projekt w Sejmie mogli wystosować wspólne oświadczenie: „jeśli tyle dla was znaczy ludzie takie zaangażowanie społeczne, jak nasze (...)”. Wiem, że się powtarzam, ale ja sobie doskonale zdaję sprawę z tego, że rządowi spece od mieszania ludziom w głowach spinowali już nie takie tematy i uznali, że uspokoją suwerena do kolejnych wyborów, ale nie mogę zrozumieć zaćmienia opozycji (o której i tak mam, eufemizując, nienajlepsze zdanie).


Na samiutki koniec pastwienia się nad tematami podwyżek zostawiłem sobie kwestię tego, jak na to wszystko zareagowały internety (i jak na tę reakcję zareagował komentariat). Pozwolę sobie zacytować Partyka Słowika: „Wielka to sztuka - i PiSu, i KO - że PiS wymyślił podwyżki dla polityków, a niemal cały ludzki gniew spada na polityków KO. Abstrahując od tych podwyżek, ta sprawa trochę mówi o tym, dlaczego PiS wygrywa wybory.”.Tego rodzaju komentarzy było więcej, zaś autorzy części z nich utyskiwali, że w ogóle to do dupy, bo wyborcy opozycji ją hejtują, a wyborcy Zjednoczonej Prawicy złego słowa nie powiedzą o „swoich” (i dlatego PiS wygrywa wybory/etc.) Obserwacja komentariatu jest w tym momencie po części słuszna. Czemu po części? Bo owszem, w bańce ćwiterowej, tak to właśnie wyglądało. Tzn. opozycja była batożona przez „swoich”, a Zjednoczonej Prawicy praktycznie żaden influencer (niestety musiałem użyć dupochronu „praktycznie”, bo tych ludzi jest od cholery i być może któryś się wyłamał) nie skrytykował partii rządzącej. Przejrzałem sobie kilka „niezależnych kont” ćwiterowych i jakiż był mój brak zdziwienia, kiedy zorientowałem się, że temat podwyżek tam praktycznie nie istnieje. Jedna ćwiternautka skomentowała, że ta różnica ładnie pokazuje to, kto ma wyborców, a kto ma wyznawców. Tutaj znowu przyjdzie mi się częściowo zgodzić. Gdyby bowiem ci „niezależni internauci” robili to, co robią sami z siebie, to faktycznie można by ich było określić mianem wyznawców. Tylko, że to nieprawda. Może inaczej – na pewno jakaś część zjednoczono-prawicowego ćwitera to ludzie, którzy faktycznie są wyznawcami swojej partii, ale jestem się w stanie założyć o to, że znaczna ich większość to po prostu rządowe drony, które realizują przekazy dnia i nie zrobią absolutnie nic, co mogłoby zaszkodzić ich chlebodawcom. Czego więc dowodzi reakcja „niezależnych internautów”? Tego, że ćwiterowa banieczka Zjednoczonej Prawicy jest zdominowana przez rządowe drony. Była to więc doskonała okazja do stworzenia sobie siatki takich influencerów-dronów. Okazja, z której najprawdopodobniej ani opozycja, ani nie-PiSowskie media nie skorzystały.


W trakcie pastwienia się nad tematem podwyżek poruszyłem dość istotną (przynajmniej moim zdaniem) kwestię, którą było traktowanie budżetu państwa tak, jak gdyby była to subwencja partii rządzącej. Skoro zaś tę kwestię poruszyłem, to trzeba będzie ją pociągnąć dalej. Jakiś czas temu UE się wkurwiło na gminy, które przegłosowały uchwały autorstwa instytutu, o którym wiecie czego nie wolno pisać i przykręciły kurek z kasą. Oberprokurator się wtedy bardzo zdenerwował i domagał się interwencji Premiera Tysiąclecia, bo nie może być tak, żeby władze nie mogły prowadzić nagonki na część swoich obywateli. Ponieważ apele Oberprokuratora były cokolwiek bezsensowne (albowiem UE nie cofnęłaby dotacji, gdyby nie istniał przepis, który to umożliwiał), pan Zbyszek postanowił wziąć sprawy w swoje ręce: „W wymiarze symbolicznym jest to gest sprawiedliwości, że polskie państwo nie pozostawia takich gmin opresji Komisji Europejskiej" - stwierdził minister Ziobro, przyznając małopolskiej gminie Tuchów, która ogłosiła się "strefą wolną od LGBT", 250 tys. złotych z Funduszu Sprawiedliwości”. W tym momencie chciałoby się rzec „jaka sprawiedliwość, taki minister i taki fundusz”, ale nie można poprzestać na tym sucharze. Nie można, bo nie tak dawno temu, państwo polskie zaliczyło spektakularny fuckup, którego zwieńczeniem był fakt ułaskawienia typa, który zgwałcił swoją nastoletnią córkę. Kiedy o sprawie zrobiło się głośno, okazało się, że (cóż za brak zaskoczenia) większość „niezależnych internautów” wychodzi z założenia, że jeżeli do gwałtu/molestowania doszło po pijanemu, to wszystko jest w porządku. Rządowe media, próbując bronić decyzji Prezydenta RP tłumaczyły między innymi, że no w sumie to spoko, że ułaskawił, bo się tam wszyscy pogodzili w rodzinie, a poza tym rodzina miała problemy finansowe, a typ po wyjściu z pierdla pracuje i może tej rodzinie pomóc. Kiedy czytałem te wysrywy we łbie kołatało mi się jedno: „gdzie jest, kurwa, Fundusz Sprawiedliwości?” Czemu nie użyto go do pomocy ofiarom przestępstwa? Przecież ten fundusz właśnie temu ma, kurwa, służyć. Zamiast tego używa się go do pompowania kasy w samorządy, które zajmują się hejtowaniem części własnych obywateli. Polska nie jest państwem teoretycznym, Polska jest państwem z tragifarsy.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!


https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Skoro zaś wspomniałem o szczuciu na część obywateli, trzeba powiedzieć o tym, że Kaja Godek (aka „Kafar Episkopatu”) znowu bawi się w  antyobywatelską inicjatywę ustawodawczą. Tym razem pani Kaja chce zakazu marszów równości oraz (w telegraficznym skrócie) zakazu bycia mniejszościami seksualnymi. Nie wiem, jak wy, ale ja mam jakieś dziwne skojarzenia z Norymbergą, ale prawo Godwina zakazuje mi zwerbalizowania (a raczej zliterowania) tych skojarzeń. Ponieważ nie da się tego wysrywu skomentować nie używając nadmiarowej liczby wulgaryzmów, zamiast tego zapraszam was do kolejnego eksperymentu pt. „co by było gdyby”. Otóż wyobraźmy sobie, że ktoś zorganizował sobie grupę ludzi, którzy będą przygotowywać obywatelskie projekty i zbierać pod nimi podpisy. Pierwszym projektem, który ujrzałby światło dzienne, byłby projekt o nazwie „Stop pedofilii”. Projekt ów dotyczyłby wprowadzenia ustawowego zakazu nauczania religii w szkołach, uczestnictwa dzieci w mszach świętych, wyjeżdżania na kolonie, na których opiekunami są osoby duchowne, „propagowania stanu duchownego” i tak dalej i tak dalej. W trakcie konferencji prasowej, na której projekt zostałby „ogłoszony” (konfa odbyłaby się na pewno, bo polskie media uwielbiają clickbaity), inicjatorzy opowiadaliby o tym, że ich zdaniem projekt zdobędzie szerokie poparcie społeczne, bo tu przecież chodzi o dobro dzieci, tak więc sprzeciwiać się temu projektowi mogłoby chyba jedynie jakieś lobby pedofilskie. Autorzy projektu zawczasu przygotowaliby się do backlashu i do argumentów Kościoła, prawicy i konserwatystów, które to środowiska tłumaczyłyby, że tak nie można, bo Konstytucja i konkordat. Jak wyglądałyby przygotowania? Ano tak, że równolegle do pierwszego projektu, powstałyby dwa inne. Jeden dotyczyłby zmian w Konstytucji, drugi wypowiedzenia konkordatu. Jeden wniosek nosiłby nazwę „stop zboczeniom”, drugi „chrońmy dzieci”. Rzecz jasna w przypadku Konstytucji chodziłoby o takie zmiany, które sprawiłyby, że rację bytu straciłyby argumenty „tak nie można bo Konstytucja”. Co zrozumiałe, autorzy przez cały czas opowiadaliby o tym, że oni rozumieją doskonale, że nie każdy duchowny to pedofil, ale nie można ryzykować, bo tu chodzi o dzieci. 24/7 opowiadaliby o tym, co robił Kościół na Zachodzie (tuszowanie pedofilii/etc.) i stawiali pytania w rodzaju: „czy chcemy, żeby to samo działo się w Polsce? Czy może powinniśmy wyciągnąć lekcję z doświadczeń Zachodu?”. Na jakiekolwiek słowa krytyki opowiadaliby opisami dokonań polskich duchownych pedofilów i pytaniami „czy wysłałby/łaby pan/pani swoje dzieci na kolonie z taką osobą? Czy chciałby/łaby pan/pani żeby takie osoby nadal miały tak łatwy dostęp do dzieci w wieku szkolnym? Ponieważ podnoszono by argumenty w rodzaju „rodzice mają prawo do wychowywania dzieci zgodnie ze swoim wyznaniem”, organizatorzy tłumaczyliby, że dobro dziecka jest nadrzędne. Ponieważ takich argumentów byłoby całkiem sporo, organizatorzy ogarnęliby konferencję prasową, na której (z poważnymi minami) opowiadaliby o tym, że nie spodziewali się tego, że wiadome lobby ma aż takie poparcie i że tak bardzo będzie się „stawiać”. Na tej samej konferencji zapowiedziano by kolejną inicjatywę ustawodawczą, która miałaby doprowadzić do takich zmian w polskim prawie, które uniemożliwiłyby adopcję dzieci przez pary katolickie (lub takie, w których przynajmniej jedna osoba jest katolikiem). Argumentowano by to tak, że większość katolików nie odcięła się od kościelnej pedofilii, a część z nich (o zgrozo!) sprzeciwia się wcześniejszym inicjatywom ustawodawczym. Rzecz jasna, opowiadając o „wiadomym lobby” nikt nie podałby żadnego nazwiska i żadnej nazwy organizacji. Pytania o konkrety zbywano by „wiadomo o jakie środowiska chodzi i jak bardzo wpływowe są te środowiska”. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nawet wyżej opisane działania (które wymagałyby sporych nakładów finansowych i drobiazgowego planowania) nie są odzwierciedleniem tego, co odpierdalają w Polsce konserwatyści. Niemniej jednak, z przyjemnością oglądałbym gównoburzę, którą wywołałyby takie działania, bo wydaje mi się, że Wersal się, kurwa, skończył i części środowisk ktoś powinien pokazać lustro. Nie, nie interesuje mnie to, że takie działania mogłyby „zaszkodzić debacie publicznej”, bo ta debata (dzięki działaniom prawej strony) od dawna przypomina dawno nie czyszczone i kiepsko zabezpieczone szambo.

 
Sam fakt, że w Polsce ktoś w 2020 poważnie traktuje szurię, która chce wykluczenia mniejszości seksualnej z praktycznie każdej dziedziny życia (gdyby mogli, to wszystkim elbagietom odebraliby polskie obywatelstwo, żeby mieć dodatkowy argument za „obroną Polski”), zaś szef Ministerstwa Sprawiedliwości bawi się w dotowanie instytucjonalnej homofobii  pokazuje, jak bardzo przesunięto w Polsce wyżej wymienione nieczyszczone szambo (które ktoś przez przypadek nazywa „debatą publiczną”). Ten proces trwał od jakiegoś czasu i walka z nim była z góry skazana na porażkę ze względu na gigantyczną dysproporcję  środków, którymi dysponowały „strony”. Po 2015 dysproporcja powiększyła się jeszcze bardziej, a prawa strona przestała się kryć ze swoim zdziczeniem (bo absolutnie nic jej już nie groziło). Nie wiem, kiedy zaczął się ten proces, ale przyspieszył on w momencie, w którym prawa strona przestała się pierdolić w tańcu i jawnie wychwalać Franko, Pinocheta i innych prawicowych zbrodniarzy. Równolegle do wychwalania jednych zbrodniarzy przebiegał proces „odcinania” się prawicy od tych, których wybronić się nie dało. Tenże właśnie proces obserwujemy od pewnego czasu, czytając kretyńskie wypowiedzi bieda-historyków, którzy tłumaczą, że nikt przed nimi nie zwrócił uwagi na to, że w nazwie NSDAP jest słowo „socjalistyczna”, tak więc trzeba anulować kilkadziesiąt lat opracowań historycznych i drobiazgowych analiz, bo ich autorzy najwyraźniej nie znali nazwy partii, której zawiadowcą był Adolf Hitler. Ten proces nie ma swojego odpowiednika po „lewej” stronie. Nikt nie tłumaczy, że w sumie to Stalin był bohaterem, bo może i trochę ludzi przez niego zginęło, ale III Rzesza wykrwawiała się głównie na Froncie Wschodnim, więc Stalin jest bohaterem. Nikt również nie tłumaczy, że Stalin nie był lewicowy bo (na ten przykład) II Wojnę nazwano „Wielką Wojną Ojczyźnianą”, a przecież lewica to internacjonalizm/etc. Nie wykluczam, że tego rodzaju opinie mogą się pojawić w odmętach internetu (bo w internecie jest prawie wszystko), ale żaden z polityków lewicy nie wyskoczył jeszcze z takim idiotyzmem. Owszem, zdarzały się historykom (nie pamiętam już gdzie to przeczytałem) wzmianki o tym, że takie na ten przykład oblężenie Leningradu nie miałoby racji bytu, gdyby oblężone zostało jakieś miasto na Zachodzie (bo zostałoby poddane), a co za tym idzie dywagacje o tym, czy udałoby się zatrzymać III Rzeszę (która miała w dupie życie ludzkie), gdyby na jej drodze nie stanął ZSRR (który, a jakże, również miał w dupie ludzkie). Niemniej jednak są to tylko rozważania akademickie, w których nikt nie tłumaczy, że Stalin był bohaterem, bo co prawda zrobił to i to źle, ale jego oponent był jeszcze gorszy. Uwaga natury ogólnej, trafiły mnie odpryski dyskusji o książce Hobsbawma „Wiek skrajności”, w której to książce ponoć stoi, że stalinizm nie był tak straszny jak hitleryzm i tak dalej, ale nie jestem się w stanie do tego odnieść, bo książki (jeszcze) nie czytałem. Jednakowoż, nawet jeżeli tak sobie to autor był napisał, to nijak się to ma do wychwalania zbrodniarzy, które u nas jest na porządku dziennym. Prawica nie jest w stanie pogodzić się z tym, że każda ideologia może się zdegenerować. Skutkiem czego płodzi swoje narracje w myśl których albo „zły” wcale nie był zły, bo skoro był prawicowy to nie mógł być zły, albo był zły, ale z tego z kolei wynika, że nie był prawicowy (bo gdyby był, to /etc.). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że przesuwanie kredensu w prawo zawdzięczamy również tej części liberałów, która potrafi bronić Pinocheta „bo coś tam”. Ja wiem, że są różne odcienie szarości, ale moim zdaniem, niuansowanie kończy się wtedy, gdy ktoś zaczyna wychwalać tego, czy innego zbrodniarza (niezależnie od tego, z której ideologii się ów zbrodniarz wywodził). Ponieważ prawica uważa się za „jasną stronę” oponenci prawicy muszą być źli, prawda? Ponieważ zaś są źli, to walka z nimi jest obowiązkiem. Polskiej prawicy odjebało do tego stopnia, że ogromna jej większość nie widzi nic złego w tym, co robi Kaja Godek. Dla nich to jest przecież „wojna cywilizacyjna”. Nikt, łącznie z prawicą nie wie, o co chodzi w tej wojnie, ale prawica na pewno wie, kim jest jej wróg i że jak się z tym wrogiem walczy, to cel uświęca środki. Nawiasem mówiąc, nie bez winy jest w tym wszystkim komentariat, który nie jest w stanie zrozumieć, co się tak właściwie dzieje. Idealnym przykładem będzie wpis Nizinkiewicza, który na swoim ćwitrze grzmiał: „Wojna kulturowa i podgrzewanie nastrojów przeciwko LGBT służy wzmacnianiu pozycji Z.Ziobro, który chce być przyszłym prezydentem PL i walczy o schedę po Kaczyńskim. Trzeba być ślepym,żeby tego nie widzieć i mało roztropnym,żeby dawać się wciągać w ideologiczne zapasy. #Ziobro2025”. Wielkiemu umysłowi nie przyszło do głowy to, że Ziobrę wzmacnia każde „cofnięcie się” przed jego retoryką, której nie nazwę po imieniu ze względu na prawo Godwina. Wzmacnia go również każdy „dziennikarz”, który bezrefleksyjnie powtarza brednie o „wojnie kulturowej”.
 

Ponieważ zrobiło się nieco zbyt ciężko (sorry, taki mamy klimat), to pozwolę sobie teraz na wątek humorystyczny. Tzn. to też jest ciężki wątek, ale ponieważ wpływ na to mamy żaden, można się z niego już tylko śmiać. O tym, że Georgette Mosbacher od czasu do czasu srogo opierdala polskie władze, wiedzą wszyscy. Wszyscy wiedzą również o tym, że wstanięte z kolan państwo, które nie ma problemów z opierdalaniem dowolnego innego państwa za jakieś wyimaginowane przewiny, w przypadku USA jest w chuj grzeczne i ogranicza się do robienia notatek. Wszyscy również wiedzą, dlaczego tak się dzieje. Jeżeli bowiem skonfliktowaliśmy się ze wszystkimi dookoła i wszędzie opowiadamy o tym, że naszym głównym sojusznikiem są Stany Zjednoczone, a cała reszta może sobie pospierdalać, to trzeba się liczyć z tym, że nasz „jedyny partner”, będzie nas traktował nieszczególnie „po partnersku”. Tak więc, wiedzą to wszyscy poza Witoldem Waszczykowskim (aka Tommy Wiseau polskiej dyplomacji), który jakiś czas temu opublikował kilka „oburzonych” ćwitów. Pierwszy z nich był komentarzem do wpisu ambasadorki Stanów Zjednoczonych, która zjebała na funty Antoniego Macierewicza (za to, że hejtował TVN): „W mojej ocenie tego typu dzielące i nienawistne wypowiedzi są okropne i godne pożałowania. Każdy przyzwoity człowiek powinien odrzucić tego rodzaju retorykę!”. Waszczykowski się wkurwił i napisał: „To jest niebywałe, aby ambasador podejmował publiczną polemikę polityczną z politykami kraju, w którym sprawuje funkcję dyplomatyczną. Art 41 konwencji wiedeńskiej 1961 mówi, aby nie mieszać się do spraw wewn państwa przyjmującego”. Na reakcję ambasadorki nie trzeba było długo czekać: „Złożenie przysięgi jako ambasador nie oznacza, że odrzuciłam etykę, wartości i umiejętność odróżniania dobra od zła. Jeśli widzę, że historia jest zniekształcana lub interpretowana ze złych pobudek, zabieram głos niezależnie od mojego stanowiska.” (w ćwicie otagowała Waszczykowskiego i Macierewicza). Waszczykowski zareagował z właściwą swej kondycji intelektualnej delikatnością: „Mamy w Polsce de facto trzech ministrów spraw zagranicznych, urzędujących równolegle w trzech instytucjach. Może któryś zareaguje i zakończy tę magafonową dyplomację w mediach. Ambasador ma też zasługi dla Polski, spotkania prezydentów i program bez wiz. Szacunek mimo wszystko”. Znamienne jest to, że Waszczykowski, który wywołał ćwiterową gównoburzę wezwał potem ministrów do tego, żeby „coś z tym zrobili”. Znamienne jest również to, że człowiek, który odpowiadał za polską politykę zagraniczną nie ma, kurwa, pojęcia o tym, dlaczego Stany Zjednoczonej od czasu do czasu pozwalają sobie na potraktowanie Polski „z buta”. No ale, jestem przekonany o tym, że gdyby ministrowie zarabiali więcej, to Waszczykowski byłby znacznie bardziej ogarnięty i rozumiałby znacznie więcej. Jedno mnie w tym wszystkim ciekawi. Konkretnie zaś to, czy polskie władze zdają sobie sprawę z tego, że same doprowadziły do sytuacji, w której „najważniejszy partner” może publicznie chłostać nasz kraj i gówno można mu za to zrobić, czy też ze zdziwieniem reagują na każdy wpis Mosbacher albo sugestię, że mogą sobie pospierdalać z tym, czy innym podatkiem i zastanawiają się nad tym „dlaczego ich to spotyka?”.


Ponieważ poruszyłem temat polityki zagranicznej, którą prowadzi Zjednoczona Prawica, pozwolę sobie na pociągnięcie tematu dalej i zapoznanie was z tym, jak bardzo polskie władze nie wiedzą „co dalej” z Białorusią. O tym, że kolejne wybory Łukaszenki mogą mieć nieco inny przebieg niż poprzednie, świadczyło to, jak dużo ludzi przychodziło na spotkania z opozycyjną kandydatką (Swiatłana Cichanouska). Zacięła się również machina Łukaszenki, która zaczęła popełniać coraz więcej błędów. Bo ok, wszyscy wiedzieli o tym, że wybory na Białorusi są fałszowane, ale nigdy wcześniej w internecie nie pojawił się filmik, na którym członkini jednej z komisji wyborczych spierdala przez okno z reklamówką pełną kart wyborczych (drabinę trzymał jej jakiś mundurowy). Dlatego przed wyborami wyborcy kandydatki opozycji zmówili się w internetach, że będą kilkukrotnie składać kartę wyborczą i w internetach pojawiło się sporo zdjęć urn wypełnionych poskładanymi kartami wyborczymi. Ostatni dyktator Europy miał na to wyjebane i uznał, że skoro do tej pory się udawało, to tym razem też się uda. Ogłoszono więc jego zwycięstwo (exit poll). Co zrozumiałe, wkurwieni Białorusini wyszli na ulice. Baćka zaś zastosował jedyną znaną sobie metodę prowadzenia dialogu ze społeczeństwem i poszczuł na ludzi OMON. Najprawdopodobniej liczono na powtórzenie scenariusza z 2010 roku (i z lat wcześniejszych), kiedy to napierdalanie protestujących odnosiło efekt „mrożący” i w kolejnych dniach przeciwko przemocy protestowało już bardzo niewielu ludzi. Osobną kwestią jest to, że w przeciwieństwie do tego, co działo się wcześniej – tym razem protestowali również mieszkańcy innych miast. Reżim Łukaszenki nie spodziewał się takiego scenariusza i ściągnął do Mińska kupę OMONowców, celem „rozprawienia się” z opozycją, skutkiem czego OMONu „brakło” w innych miastach. Tym razem było inaczej (co zaskoczyło również całą kupę obserwatorów). Otóż przemoc wywołała gigantyczny opór społeczny. Tak swoją drogą, to obserwatorzy pomylili się również w swojej ocenie tego, „co będzie dalej”. Zapanował bowiem konsensus odnośnie tego, że protesty się „wypalą” samoczynnie, zaś po wyjeździe Cichanouskiej do Litwy podkreślali, że teraz to już prawie na pewno będzie po protestach, bo nikt nie będzie tego wszystkiego nadzorował. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że część zidiociałego komentariatu (inaczej się tego, kurwa, nazwać nie da) zaczęła krytykować kandydatkę opozycji za to, że wyjechała z kraju. Moim zdaniem, jest to poziom dzbanizmu, który powinien kończyć się „no platform”, ale to tylko dygresja. Potem obserwatorzy znowu zostali zaskoczeni, bo protesty wcale nie wygasały. Mało tego, zaczęli się do nich przyłączać robotnicy. Równie zaskoczony takim scenariuszem był reżim, który nie wiedział, co robić. Jednym z katalizatorów wkurwu Białorusinów prawie na pewno było wrzucenie do telewizji publicznej filmików z pobitą młodzieżą, która obiecywała, że już więcej nie będzie próbowała rewolucji robić. Nie wiem kogo i do czego usiłował przekonać reżim, ale (abstrahując od skrajnego zdziczenia osób, które to zrobiły) to było po prostu tak, kurwa, absurdalnie głupie, że ciężko to ogarnąć. Coraz bardziej pogubiony reżim chciał udowodnić, że lud jednak kocha Łukaszenkę i w Mińsku zorganizowano spęd prołukaszenkowski, na który dowożono ludzi z innych miast. Już samo to świadczy o skali upadku, bo do miasta, w którym mieszka prawie dwa miliony Białorusinów trzeba było „dowozić” „sympatyków”. Spęd był mizerny, a dodatkowo wkurwieni Białorusini zorganizowali „marsz wolności”, na którym było (eufemizując) od cholery więcej ludzi. Gospodarska wizyta w fabryce ciągników kołowych też nie wyszła, bo Łukaszenka został wygwizdany i zagłuszały go okrzyki „uchadzi”. Ponieważ nie jestem przedstawicielem komentariatu i staram się nie zachowywać jak polski publicysta, nie będę pisał o tym, co „moim zdaniem” się tam będzie działo, bo nie mam zielonego pojęcia. Faktem jest, że prędzej czy później, ktoś będzie musiał ustąpić. Wkurwienie Białorusinów jest tak wielkie, że naprawdę ciężko sobie wyobrazić to, że nagle odpuszczą, rozejdą się do domów, a Łukaszenka sobie będzie rządził w najlepsze (a potem przepisze swojemu synowi Białoruś w spadku). W teorii Łukaszenka może próbować rozwiązań siłowych, ale w praktyce skala protestów i wkurwienia jest zbyt duża. Z tego, rzecz jasna nie wynika, że Łukaszenka na pewno nie będzie próbował „starych sprawdzonych metod”, ale będą one raczej przeciwskuteczne, bo ujmując rzecz kolokwialnie: nie da się zastraszyć praktycznie całego społeczeństwa. Nie, proszę mi tu nie wyjeżdżać z przykładami zastraszonych społeczeństw w reżimach totalitarnych, bo w praktycznie każdym z nich to był raczej długotrwały proces i nie działo się to z dnia na dzień. Poza tym, Łukaszenka już tę metodę stosował i właśnie przestała działać. Nie mam pojęcia „co będzie dalej”, ale mam nadzieję, że wszystko się skończy lepiej niżby to wynikało z faktu, że mamy rok 2020.
 

W powyższym kontekście należy osadzić polską politykę zagraniczną. Jakiż był mój brak zdziwienia, gdy okazało się, że władze, które bezlitośnie hejtowały kraje Zachodu za jakieś wyimaginowane winy, w pierwszych dniach po „wyborach Łukaszenki” nie były w stanie wykrzesać z siebie jednoznacznego potępienia dla działań reżimu. Polskie władze (i rządowi mediaworkerzy) wyprodukowali całe mnóstwo wypowiedzi, których każdy przyzwoity człowiek by się po prostu, kurwa, wstydził. Zacznijmy od oberprokuratora, który powiedział: „W tej sprawie musimy działać w sposób przemyślany i nie postępować pochopnie. Naturalnym odruchem jest sympatia do protestujących wobec zdarzeń, które mają tam miejsce. Wiemy, co to jest reżim Łukaszenki, ale jako przedstawiciele władzy musimy widzieć całą większą złożoność (…) W tej złożonej i skomplikowanej konstelacji międzynarodowej, jaka występuje wokół Białorusi, z punktu widzenia Polski najgroźniejszym graczem jest Władimir Putin. Musimy zapytać, czego chce, jakie są działania Rosji i do czego mogą one doprowadzić. Bez odpowiedzi na te pytania nie można w mojej ocenie podejmować działań, które nie uwzględniałyby tych okoliczności. Zastrzegam jednak, że to mój prywatny pogląd”.  Bo widzicie, Zachód można jebać za to i za tamto, ale Łukaszenki nie można tak bezrefleksyjnie, bo tu trzeba złożoność większą widzieć. Nie da się nawet, kurwa, wprost powiedzieć, że to, co robi Łukaszenka, jest po prostu jednoznacznie złe. Zamiast tego mamy lakoniczne „wiemy co to jest reżim Łukaszenki”. Pięć lat pierdolenia o wstawaniu z kolan, a w momencie, w którym trzeba było okazać RiGCz okazuje się, że się go nie ma, bo „trzeba zapytać Putina”. Tak, wiem, zagrożenie ze strony Rosji nie jest wyimaginowane, ale do tej pory Zjednoczona Prawica miała na to wyjebane, konfliktując nas z państwami, które mogłyby stanowić przeciwwagę dla tegoż zagrożenia. Być może, gdyby nie wcześniejsze „rozpychanie się łokciami” i „rośnięcie w siłę”, to teraz można by było się zachować tak, jak Litwa? Z jakichś bowiem przyczyn Ciachnouska wyjechała tam, gdzie wyjechała, a nie do „mocarstwa” za jakie, w myśl narracji Zjednoczonej Prawicy, uchodzi Polska.  Rządowi mediaworkerzy poszli o krok dalej. Na moim ulubionym (nadal, konto warszawskiej policji musi się bardziej postarać) portalu „wPolityce”, pojawił się artykuł, w którym Karnowski stawiał Bardzo Istotne Pytanie: „Musimy wspierać, ale i pytać. Jaka będzie Białoruś pod rządami opozycji? Jaki będzie jej stosunek do obecnej Polski?”.  Nie mam, kurwa, pojęcia jaka to będzie Białoruś (o ile opozycji uda się pozbyć Łukaszenki [czego życzę wszystkim Białorusinom]), ale wydaje mi się, że ten stosunek może mieć dużo wspólnego z tym, w jaki sposób teraz zachowują się polskie władze i jakie komentarze pojawiają się w rządowych mediach. W telegraficznym skrócie polską reakcję można podsumować tak „ej, Unjo, zrup coś, no!”. Ja wiem, że już macie trochę dosyć, ale to był wstęp do spektakularnego upadku, który stał się udziałem Prezydenta RP (który to upadek absolutnie w niczym mu nie zaszkodzi). Ponieważ ciekawiło mnie to, „co zrobi Prezydent RP”, obserwowałem jego konto ćwiterowe. Ze względu na to, że Prezydent RP poświęcił Białorusi cztery ćwity, z których każdy jest po prostu szczerym złotem, zacytuję je wszystkie. 10 sierpnia Prezydent RP napisał był: „Przed chwilą odbyłem rozmowę z Ambasadorem RP na Białorusi Panem Arturem Michalskim. Odebrałem raport na temat dotychczasowych wydarzeń i aktualnej sytuacji. Monitorujemy sprawy na bieżąco i będziemy reagowali adekwatnie do zdarzeń i okoliczności.”  14 sierpnia zaćwitował po raz kolejny: „Właśnie odbyłem długą rozmowę z Panem Kacprem Sienickim, który wrócił dziś z więzienia na Białorusi. Bardzo cenna i aktualna relacja o sytuacji na ulicach Mińska i nastrojach w białoruskim społeczeństwie. Sporo przeszedł. Dzielny i rzeczowy Gość.” 17 sierpnia przejął się sytuacją tak bardzo, że popełnił dwućwit: „1/2 Właśnie odbyłem telekonferencję z Prezydentami Litwy, Łotwy i Estonii. Jej celem była wymiana opinii na temat rozwoju wydarzeń na Białorusi, szczególnie w kontekście regionalnego bezpieczeństwa. Nasze cztery państwa podtrzymują stanowisko wyrażone w apelu do władz Białorusi. 2/2 Podtrzymujemy także gotowość do wsparcia procesu politycznego, który realizować będzie wolną wolę narodu białoruskiego. Umówiliśmy się na kontynuację ścisłej współpracy prezydentów Polski, Litwy, Łotwy i Estonii w tych kwestiach i wspólne monitorowanie sytuacji.”. Gdyby ktoś zadał mi pytanie: co robi Prezydent RP w sprawie tego, co dzieje się na Białorusi, to takiej osobie odpowiedziałbym „rozmawia z mądrzejszymi od siebie (choć przyznaję, to jest bardzo nisko zawieszona poprzeczka) i chwali się tym na ćwitrze”. Czy robi coś więcej? Myślę, że wątpię. Trochę kiepsko, jak na Prezydenta, który tyle opowiadał o tym, jak dużo „może” Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy.


Na koniec niniejszego Przeglądu zostawiłem sobie temat polskiej policji, która ostatnimi czasy robi wiele, żeby za jakiś czas potrzebować rebrandingu, który służby przechodziły już dawno temu, kiedy milicja przeistoczyła się w policję. Do pewnego momentu łudziłem się tym, że to nie jest tak, że działania bagieciarni odzwierciedlają poglądy części tej służby i że po prostu jest tak, że muszą robić to, co każą im przełożeni (a nad tymi stoją jastrzębie z PiSu). Kiedy pojawiały się fotki bagiet z jakimiś mieczykami, które symboliką nawiązywały do przedwojennych organizacji faszystowskich, wychodziłem z założenia, że to są, kurwa, jakieś robaczywe jabłka, z którymi nikt teraz nic nie zrobi, bo „jastrzębie”. Tylko, że w pewnym momencie tego się zrobiło za dużo, a państwo najpierw olało obowiązek ochrony części obywateli, a potem zaczęło tych obywateli gnoić. O ile bowiem w Lublinie policja zadbała o to, żeby agresywne sebixy nie zagrażały uczestnikom Marszu Równości, to w Białymstoku nie udało się tego bezpieczeństwa zapewnić. W tym miejscu pora na dygresję, albowiem chuj mnie strzela, jak czytam/słucham wypowiedzi o tym, że mniejszości seksualne są agresywne i że wojna cywilizacyjna i prześladowania chrześcijan. Ta dygresja będzie w formie pytania: czy kiedykolwiek w Polsce zdarzyła się sytuacja, w której procesja musiała być ochraniana przez prewencję, bo w przeciwnym razie nie dałaby rady przejść przez miasto, a jej uczestnicy dostaliby srogi wpierdol? Wydaje mi się, że znam odpowiedź na to pytanie. Zjednoczona Prawica nie kryła swojej niechęci do mniejszości seksualnych, ale przez jakiś czas powstrzymywała się od instytucjonalnego szczucia. Zmieniło się to dlatego, że jakiś spindoktor, który odnalazłby się w jednym takim kraju w latach 30-stych XX wieku uznał, że szczucie na mniejszości seksualne może pomóc w wygraniu wyborów. Inny kretyn (pseudonim roboczy „Heinrich”) wpadł na równie genialny pomysł. Zamiast ogarnąć kwestię instytucjonalnego ukrywania pedofilów przez Kościół, trzeba połączyć pedofilię z mniejszościami seksualnymi, bo wtedy, po pierwsze, Kościół będzie zadowolony, a po drugie, będzie łatwiej szczuć na te mniejszości. Efektem tych kretyńskich pomysłów była całkowita bierność bagiet w stosunku do pewnych ciężarówek (które nazywane są różnie, a to „szurgonetka”, a to „fuhrerobusy”). Ciekawe, czy bagieciarze broniący tych jebanych szurgonetek zdają sobie sprawę z tego, że tym lobby, które chce uczyć dzieci jest (uwaga będzie capslock) ŚWIATOWA ORGANIZACJA ZDROWIA? Ciekawe, czy bagiety zdają sobie sprawę z tego, że autorzy akcji hejtują WHO za to, że organizacja ta miała czelność stworzyć wytyczne, które znacznie utrudniłyby pedofilom „polowanie” na dzieci. Czy bagiety zdają sobie sprawę z tego, że w wytycznych, które tak bardzo rozsierdziły skrajną prawicę są np. takie, w których stoi, że dziecku należy od małego wpajać postawę „moje ciało należy do mnie” i uczyć tego, że, niestety, są ludzie, którzy mogą robić krzywdę innym i tłumaczyć, że jeżeli stało się coś „złego”, albo coś, czego dziecko nie rozumie, ale czuje się z tym źle to, powinno porozmawiać o tym z kimś, komu ufa. Ponieważ polska debata publiczna już dawno została zdominowana przez ciężkie oszołomstwo, skrajnej prawicy udało się narzucić części społeczeństwa narrację, w myśl której ŚWIATOWA ORGANIZACJA ZDROWIA to jakieś „lobby pedofilskie”, które chce „uczyć 4-letnie dzieci masturbacji”. Ja tam, co prawda, jestem zwykłym blogerem z Podkarpacia, a my na Podkarpaciu nie rozumiemy zbyt wiele, ale wydaje mi się, że każdy mundurowy, który chce „bronić” szurgonetki powinien się, kurwa, zastanowić nad tym, po czyjej stronie tak naprawdę stoi i czy aby na pewno jest to strona, która „walczy z pedofilią”. Bo wiecie, z tego, że ktoś sam o sobie mówi, że „chroni dzieci” wcale, kurwa, nie wynika, że je faktycznie chroni. Cebulą na torcie jest to, że choć szurgonetki hejtują (między innymi) wytyczne edukacji seksualnej WHO, to ich właściciele zabezpieczyli się przez potencjalnym pozwem, na który by się nadziali, gdyby napisali wprost, o co im chodzi i zamiast WHO jest „lobby LGBT” (czyli zlepek, który jest kolejną „ideologią gender” albo innym „marksizmem kulturowym”). O rzygach, które odnoszą się do samych mniejszości seksualnych wspominać nie będę (nie, homoseksualiści nie są pedofilami, tak samo, jak nie są nimi heteroseksualiści). Idźmy dalej. W Warszawie odbył się (nielegalny) spęd nacjoSebixów, z których część nie kryła się ze swoimi neonazistowskimi poglądami (bo znowu przyszli obwieszeni taką, a nie inną symboliką). Czy policja reagowała na to równie szybko, jak na tęcze na pomniku? No, kurwa, nie. Kiedy ktoś zwrócił uwagę policji na to, że się opierdala i podrzucił zdjęcia ziomberiady, która miała ze sobą flagi przedwojennych polskich organizacji faszystowskich, bagieciarnia dopowiedziała: „Które konkretnie z tych znaków, które wskazuje Pani, są w Polsce prawnie zakazane? Proszę wskazać - można również złożyć od razu zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, jeżeli nadal Pani uważa, że są one prawnie zakazane. Gdyby tak było zapewniamy, że włączymy się.”. Nieśmiało przypominam, że ta sama policja, która tłumaczyła, że, hehehe, nic nie możemy, bo te symbole nie są w Polsce zakazane, hehehe, wcześniej klarowała, że powieszenie tęczowej flagi na pomniku to jego ZNIEWAŻENIE. Tak, wiem, ktoś powinien zatrzymać tę karuzelę śmiechu, bo zaraz się wszyscy porzygamy, ale niestety, trzeba będzie jeszcze chwile wytrzymać. Otóż, dzień po tym, gdy okazało się, że „policja nic nie może obywatelko, bo takie, a nie inne przepisy”, na koncie warszawskiej bagieciarni pojawi się wpis tak głupi, że część ludzi musiała go zobaczyć na własne oczy, albowiem uznali to a fejk: „Około godziny 14:30 na Krakowskim Przedmieściu, grupa osób zanieczyściła jezdnię na odcinku 60 metrów, rozsypując n/n proszek. Na miejsce skierowano policjantów wrd, którzy stwierdzili, że substancja stanowi zagrożenie dla ruchu pojazdów. O zagrożeniu poinformowano władze miasta”. Ale spoko, nadal przekonujcie mnie do tego, że działania policji nie mają absokurwalutnie nic wspólnego z poglądami części bagieciarni. Ignorowanie faszystowskiej i neonazistowskiej symboliki i nadgorliwość w zwalczaniu tęczy na pewno świadczy o tym, że policja to bezstronni fachowcy, którzy nie kierują się w pracy swoimi poglądami. W teorii, to co napisałem można by było uznać, za niesprawiedliwą generalizację, bo przecież „nie wszyscy policjanci” są tacy. W praktyce, generalizacja ta mogłaby zostać uznana za „niesprawiedliwą”, gdyby ci „nie wszyscy” w jakiś sposób zareagowali na to co się dzieje z ich „firmą”. Ponieważ zaś reakcji brak...


Eh, nie udało mi się do tego Przeglądu wepchnąć kawałka o polskiej fantastyce, tak więc ów kawałek (oburzenie prawicowych „fantastów”) wrzucę do notki o fantastyce (będę miał dodatkowy argument za tym, żeby się wreszcie wziąć za nią).  


Źródła:

https://oko.press/nocny-projekt-ogromnych-podwyzek-dla-poslow-ministrow-prezydenta/

https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,26218166,nie-bedzie-podwyzek-dla-politykow-terlecki-opozycja-oszukala.html

https://gospodarka.dziennik.pl/finanse/artykuly/7802582,podwyzki-opozycja-pis-terlecki-kulisy.html

https://wyborcza.pl/7,82983,26221197,terlecki-oskarza-opozycje-zdradzamy-kto-do-kogo-pierwszy-przyszedl.html

https://www.polsatnews.pl/wiadomosc/2020-08-16/protesty-na-bialorusi-podwyzki-dla-politykow-sniadanie-w-polsat-news-ogladaj-od-g-10/

https://www.tvp.info/49425060/nowacka-firmy-moga-kupic-dowolnego-posla-czy-radnego-za-2-tys-zl

https://fakty.tvn24.pl/ogladaj-online,60/podwyzki-dla-politykow-w-jednej-sprawie-ten-po-pis-jest-jednomyslny,1026719.html

https://twitter.com/powderblush/status/1295279136043339776

https://www.polsatnews.pl/wiadomosc/2020-08-04/polskie-samorzady-bez-unijnych-pieniedzy-za-strefy-wolne-od-lgbt-sprawdzilismy/

https://oko.press/ziobro-dal-gminie-wolnej-od-lgbt-250-tys-z-funduszu-sprawiedliwosci/

https://oko.press/co-zrobil-przestepca-ulaskawiony-przez-dude-ujawniany-wyrok-sadu-pieklo-przemocy-seksualnej/

https://polskatimes.pl/kaja-godek-chce-zakazac-manifestacji-lgbt-jest-gotowy-projekt-ustawy-trwa-zbiorka-podpisow/ar/c1-15134936

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1293128706903420928

https://twitter.com/WaszczykowskiW/status/1282754021875490819

https://twitter.com/WaszczykowskiW/status/1283522083809624064

Uwaga natury ogólnej, w przypadku Białorusi ograniczyłem liczbę linków do niezbędnego minimum, bo oblinkowanie wszystkiego co się tam działo wymagałoby minimum kilkudziesięciu sznurków.

https://oko.press/bialoruski-sierpien-najwiekszy-wiec-opozycyjny-w-historii/

https://www.tokfm.pl/Tokfm/7,103086,26196311,bialorus-exit-poll-lukaszenka-zdobywa-prawie-80-proc-w-wyborach.html

https://www.tvp.info/49361873/cichanouska-wyjechala-z-bialorusi-jest-bezpieczna

https://www.donald.pl/artykuly/P8WL7Zjq/bialorus-telewizja-panstwowa-pokazuje-pobita-mlodziez-ktorej-odechcialo-sie-rewolucji

https://wyborcza.pl/7,75399,26214357,lukaszenka-zwozi-ludzi-do-minska-na-wiec-poparcia-ale-pierwszy.html

https://info.wprost.pl/wydarzenia-dnia/10353825/krzyczeli-odejdz-lukaszenka-dziekuje-dopoki-mnie-nie-zabijecie-innych-wyborow-nie-bedzie.html


https://twitter.com/PiknikNSG/status/1292761185981534208

https://telewizjarepublika.pl/z-ziobro-z-punktu-widzenia-polski-najgrozniejszym-graczem-jest-wladimir-putin,99645.html

https://www.polskieradio24.pl/130/5553/Artykul/2562704,Musimy-widziec-tu-kontekst-rosyjski-Ziobro-o-wyborach-prezydenckich-na-Bialorusi

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1293146718884765698

https://twitter.com/AndrzejDuda/status/1292804941921296389

https://twitter.com/AndrzejDuda/status/1294344361279455232

https://twitter.com/AndrzejDuda/status/1295303576600956928

https://twitter.com/AndrzejDuda/status/1295304124410531840

https://www.wprost.pl/kraj/10353180/aktywisci-lgbt-zatrzymali-homofobusa-interweniowala-policja-mogla-stac-sie-tragedia.html

https://twitter.com/surpanna/status/1294331433776041984

https://twitter.com/Policja_KSP/status/1295010683160010753

https://twitter.com/PolskaPolicja/status/1294716178041049088

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz