niedziela, 7 lipca 2024

Amnezja

Ten temat miał być częścią Przeglądu, ale gdy się zacząłem zbierać do pisania, to się okazało, że nawet w sytuacji, w której Przegląd będzie podwójny (a będzie, bo zeszłotygodniowe rozjazdy mi trochę utrudniły pisanie), to ten temat go zdominuje w stopniu znacznym (a to oznacza bardzo dużo literek, a to z kolei oznacza, że J.E. Algorytm mnie znowu spostponuje). Tak więc podjąłem wiekopomną decyzję o tym, że ów tekst pojawi się osobno. Od razu nadmieniam, że ten tekst będzie gawędą, bo nie chce mi się w źródła (albowiem musiałoby ich być za dużo).


Ponieważ tytuł nie należy do gatunku selfexplanatory, potrzebnych będzie kilka słów wstępu. Tekst będzie traktował o ruchu społecznym „Tak dla rozwoju”. Zacznę od tego, że nie ma absolutnie nic złego w tym, żeby pewne przedsięwzięcia traktować jako ponadpartyjne i (co o wiele istotniejsze) ponadkadencyjne. Prawda jest bowiem taka, że bardzo wielu inwestycji i przedsięwzięć nie da się ogarnąć w przeciągu jednej (bądź też dwóch kadencji). Nie ma również nic złego w tym, żeby pewne inwestycje (na ten przykład, atom) wyłączyć z tzw. „bieżączki politycznej”. Ujmując rzecz kolokwialnie, nie ma nic złego w wyłączeniu pewnych kwestii z puli tematów, które wywołują międzypartyjne mordobicie (aczkolwiek, od razu nadmieniam, że takie wyłączanie tematów „to nie jest proste, a nawet wręcz przeciwnie”, o czym będzie w dalszej części tekstu).


No dobrze, czy z tego, co napisałem powyżej wynika, że dobrym pomysłem jest powoływanie stowarzyszeń, ruchów społecznych/etc w rodzaju tych, które nie tak dawno temu reklamował duet Matysiak&Horała? Jeżeli ktoś lubi zakładać stowarzyszenia, to ja takiemu komuś na drodze stać nie będę, ale pozwolę sobie zauważyć, że żeby tego rodzaju podmiot miał jakąkolwiek siłę oddziaływania, to musiałby mieć, tak na moje oko, mniej więcej połowę stanu liczebnego pierwszej Solidarności (czyli tak, pi razy oko ponad pięć milionów członków/sympatyków). Aha, i jeszcze jedno, takie stowarzyszenie nie powinno być zawiadywane przez polityków (uwaga capslock będzie) ŻADNEJ formacji. Pochylę się tu na moment nad tym, skąd mi się tam te kilka milionów wzięło. Ano wzięło mi się stąd, że mniejszy (jeżeli chodzi o stan osobowy) podmiot nie będzie miał w polskich realiach żadnej siły oddziaływania. O tym mogliśmy się przekonać w przeciągu ostatnich ośmiu lat. Ilekroć zaczynały się jakiekolwiek protesty grup, z którymi ówczesnej władzy nie było po drodze, tylekroć władza je po prostu przeczekiwała (czasem też szczuła na protestujących policję). To, ile osób brało udział w danym proteście nie miało żadnego znaczenia (vide, protesty przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego).   


Rzecz jasna, tego rodzaju podejście nie było wynalazkiem partii Jarosława Kaczyńskiego, jego partia to po prostu rozwinęła. Jednym z pierwszych i najbardziej spektakularnych przypadków „olania” społeczeństwa przez władzę było zaostrzenie prawa aborcyjnego na początku lat dziewięćdziesiątych i olanie podpisów pod wnioskiem o referendum w tej sprawie (było ich, o ile mnie pamięć nie, myli grubo ponad milion). No dobrze, ale czy z tego, co napisałem, nie wynika aby, że władza może olać kogokolwiek? Owszem, wynika, ale wszystko ma swoje granice. Ma je również tego rodzaju podejście. Można sobie olać organizację zrzeszającą kilkadziesiąt tysięcy członków, ale nikt nie odważyłby się ignorować organizacji zrzeszającej członków (i sympatyków) parę milionów. Diabeł tkwi w szczegółach: tak duża organizacja siłą rzeczy musiałaby być przekrojowa. Innymi słowy: byłyby w niej reprezentacje (i to spore) elektoratów wszystkich partii.


Ktoś może powiedzieć: no dobra, ale może lepiej by było, gdyby w takim stowarzyszeniu byli politycy wszystkich formacji? Bo przecież „swoich” polityków partie nie będą olewać, prawda? W teorii, wygląda to całkiem spoko, ale w praktyce już znacznie gorzej. Żeby taka inicjatywa miała sens, w takim stowarzyszeniu musieliby się znaleźć politycy/działacze praktycznie wszystkich partii. Musiałoby być tych polityków bardzo dużo. I musieliby to być politycy, którzy mają w swoich partiach pozycje na tyle silną, że partie będą się z nimi liczyć. Niemniej jednak nawet w takiej sytuacji nikt nie jest w stanie zagwarantować tego, że gdy takich polityków wezwie obowiązek (czytaj: obowiązki partyjne), to nagle się tym politykom nie odmieni (a takie odmiany, o czym zaraz będzie, widywaliśmy już bardzo często).


Skoro już (w ramach przydługiego wstępu) podumałem sobie nad stowarzyszeniami zawieszonymi w próżni, które poruszają się ruchem jednostajnym prostoliniowym, to teraz możemy (dla odmiany) pochylić się nad tym jak najbardziej realnym stowarzyszeniem, którym jest „Tak dla rozwoju”. Przyznam się wam szczerze, że gdy zetknąłem się z pierwszymi doniesieniami na ten temat, to na chwilę mnie zglitchowało (a nad głową zamiast zapalonej żarówki, pojawił mi się krótki napis „CO?”). Bardzo szybko okazało się, że pewna część ludzi (nie chodzi mi tu o alt lewicę i o fanów Zjednoczonej Prawicy [choć w sumie to na jedno wychodzi]) wyszła z założenia, że takie stowarzyszenie to jest całkiem dobry pomysł. I właśnie dlatego ta notka nosi taki, a nie inny tytuł.


Przez moment załóżmy (strasznie dużo założeń w tym artykule, ale ponieważ materiał wsadowy jest jaki jest, nic na to nie poradzę), że PiSowi na serio zależy na tym, żeby zebrać jak najwięcej osób wokół pomysłu bronienia ponadkadencyjnych inicjatyw. Skoro sobie to już założyliśmy, to teraz możemy sobie zadać kilka pytań.


Czemuż, ach czemuż, PiSowi nie zależało na takich inicjatywach „przez osiem ostatnich lat”? Przecież mieli idealne warunki do budowania tego rodzaju inicjatyw. Mieli praktycznie nieograniczone środki finansowe (budżet krajow was the limit), własne media, całe mnóstwo influencerów. Czemu więc się tym tematem nie zajęli?


Dla każdego, kto obserwował „przez osiem ostatnich lat” politykę uprawianą przez Zjednoczoną Prawicę, odpowiedź jest oczywista (choć część z tych osób sama przed sobą się do tego nie przyzna, z przyczyn, o których jeszcze wspomnę). PiS nie robił takich rzeczy, bo stało to w sprzeczności z tym, w jaki sposób PiS działał. A działał tak, że w myśl ich partyjnej doktryny w Polsce byli ci dobrzy (czyli Zjednoczona Prawica) i ci źli (czyli cała reszta). Białe charaktery robiły wszystko, żeby Polska była Polską, a czarne charaktery cały czas mąciły, sypały piach w tryby/etc. Jeżeli nawet Zjednoczona Prawica zapożyczała od kogoś jakiś pomysł, to nigdy nie robiła tego wprost. Idealnym kejsem będzie tu 500+ na pierwsze dziecko. Gdy po raz pierwszy zaczęto poruszać ten temat (czyli dość szybko, bo sami członkowie PiSu wyrażali się na tyle nieprecyzyjnie składając tę konkretną obietnicę, że można było wyciągnąć z tego wniosek taki, że 500+ na każdego bombelka miało wjechać od samego początku), politycy Zjednoczonej Prawicy batożyli werbalnie osoby, które podnosiły ten temat i tłumaczyły, że to jest nierozsądny pomysł, bo przecież budżet nie jest z gumy/etc. Gdy wprowadzano 500+ na pierwsze dziecko, PiSowi nie chciało się wspominać o tym, jakie jego członkowie mieli zdanie na temat tej propozycji, gdy opowiadała o niej opozycja.


Nie można było przyznać, że „ci źli” zrobili cokolwiek dobrego, bo to stałoby w jawnej sprzeczności z partyjną doktryną. I owszem, beton partyjny by na tę pozorną sprzeczność uwagi nie zwrócił, ale (o czym boleśnie przekonał się 15 października 2023 roku PiS) samym betonem wyborów się nie wygrywa. Poza tym, jak tu nawiązywać współpracę z postkomunistami, zdrajcami ojczyzny, niemieckimi pachołkami, oszalałym lewactwem, mordercami niepoczętych (i tu można by jeszcze przez kilka stron ciągnąć listę epitetów, którymi PiS i jego agitprop opisywał opozycję). Co ciekawe, tego rodzaju postępowanie tak bardzo spowszedniało aktywowi partyjnemu Zjednoczonej Prawicy, że ów aktyw nie widział w tym już nic złego. Ci ludzie na serio wierzyli w to, że Morawieckiemu uda się w jakiś sposób „kupić”, na ten przykład Kosiniaka Kamysza, któremu oferowano stołek premiera. Znamienne było to, że gdy się czytało ówczesne wpisy aktywu, to ów aktyw opowiadając o tym, że „będzie dobrze” stosował praktycznie te same kalki narracyjne. Z jednej strony pisano, że Kosiniak mógłby być bohaterem, ale zaraz potem tłumaczono, że pewnie będzie wolał być podnóżkiem Tuska.


Z identycznym kejsem mamy do czynienia teraz, gdy powstało wcześniej wspomniane stowarzyszenie. Ludzie pokroju Palade mają łby tak bardzo przeżarte Zjednoczono-Prawicową retoryką, że nie są w stanie się przestawić na „niewojenne” narracje. U Palade było to szczególnie zabawne, bo chwaląc „Tak dla rozwoju” i wzywając do tego, żeby propaństwowcy wszystkich partii się łączyli, od razu wspomniał, że chodzi o to, żeby się jednoczyć w kontrze do „tych złych”. Wzruszyłem się tak bardzo, że zacząłem płakać politologicznymi analizami sondaży autorstwa Marcina Palade.


Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że ta nagła miłość do ponadpartyjnych działań pojawiła się w PiSie dlatego, że partia Kaczyńskiego straciła władzę. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że ta sama partia prowadzi obecnie wojnę z każdą inną formacją polityczną w Polsce. Zapewne tylko ludzie tak bardzo ograniczeni jak ja, dostrzegają w tym jakaś sprzeczność.


Idziemy dalej, ale nadal pozostajemy w obrębie założenia „PiS tak na poważnie”. Dodajmy do tego jeszcze jedno założenie: PiS nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie mamy realia polityczne i całkiem na serio uważa, że nawet niewielkie stowarzyszenie będzie w stanie kształtować politykę w Polsce. Dla każdego (z członkami ZP włącznie) oczywiste byłoby to, że do tego rodzaju przedsięwzięć należałoby oddelegować polityków, którzy nie kojarzą się, jakby to ująć, z tym, w jaki sposób PiS prowadził politykę przez osiem ostatnich lat. Dałoby się na pewno wynorać jakiś trzeci garnitur polityków, którzy co prawda nie są powszechnie rozpoznawalni, ale za to, może dla odmiany nie są w nic umoczeni. Zamiast takiego ruchu na dzień dobry dostaliśmy Horałę i vel Sęka, czyli dwóch archetypicznych PiSowców. Gdyby gdzieś był wzorzec PiSowca, to Horała i vel Sęk mogliby się między sobą bić o to, który z nich powinien zostać tym wzorcem.


Nie uwierzę w to, że czynniki decyzyjne, które kazały Horale (jeżeli ktoś chce wierzyć w to, że on tak sam z siebie, to droga wolna) zakładać to stowarzyszenie nie były świadome tego, jaki wizerunek ma Horała i z czym się kojarzy. Mimo tego, zdecydowano się właśnie na niego (i na vel Sęka). To nawet trochę zabawne, że osoby, które w trakcie dwóch poprzednich kadencji zadawałyby sobie pytanie o to „czemu Jarosław to zrobił”, teraz nagle uznały, że Horała po prostu chce pracować dla dobra ojczyzny. No ok, ale czemu tak właściwie Kaczyński to zrobił? Jak to mawiał w swoich programach Wołoszański „nie uprzedzajmy faktów”.


Teraz możemy już wyjść poza nasze założenia, albowiem w dyskusji na ten temat pojawiają się również inne argumenty. Według niektórych komentujących, takie stowarzyszenie to dobry pomysł, bo dzięki temu będzie można wciągnąć PiS do współpracy nad niektórymi przedsięwzięciami i gdyby się okazało, że PiS wygra wybory, to PiS będzie te przedsięwzięcia kontynuował. Będzie je kontynuował, bo będzie w nie za bardzo zaangażowany. I tu znowu mamy do czynienia z amnezją. Tak się bowiem składa, że PiS ma długą (i spektakularną) historię zmieniania frontu w sprawach, w które był zaangażowany (również, co dla tej partii było jest i będzie najważniejsze, na płaszczyźnie wizerunkowej).


Zanim przejdę do tych przykładów (będą dwa) dodam od siebie, że tego rodzaju argumentacja i „sprytny plan” przypomina mi to, co usiłowano zrobić z Rosją. Otóż, przez x lat usiłowano wciągać Rosję w relacje gospodarcze licząc na to, że jej władze się może nie tyle ucywilizują, co dostrzegą konieczność zachowywania się w sposób przewidywalny (i np. przestana atakować sąsiadów) ze względu na wyżej wymienione relacje gospodarcze. No bo przecież, jeżeli zrobią coś, co się nie spodoba ich partnerom, to ryzykują gospodarką całego kraju, prawda? Przypomnijcie mi, do czego doprowadziła taka polityka i jak bardzo była nieskuteczna? Czemu w ogóle o tym wspominam? Ano temu, że w trakcie poprzednich dwóch kadencji zylion razy mieliśmy do czynienia z narracjami „nie no, tego to już PiS nie zrobi, bo to by była przesada i oni o tym wiedzą”, a następnie okazywało się, że PiS robił dokładnie to, czego „nie powinien”. Komentariat przechodził nad tym do porządku dziennego, a następnie znajdywał sobie kolejną rzecz, której „PiS na pewno nie zrobi”.


W tym miejscu popełnię dygresję krótką. Mnie się również zdarzało mówić/pisać o tym, że PiS czegoś nie zrobi, ale (na szczęście moje i mojej własnej samooceny) okazywało się, że z tych pomysłów (np. zaorania wyborów bezpośrednich w przypadku burmistrzów/prezydentów) PiS się wycofywał. W latach 2015-2023 PiS zaskoczył mnie tylko raz „zrobieniem czegoś, czego nie powinien” chodziło, rzecz jasna, o zaostrzenie prawa aborcyjnego. Aczkolwiek w tym konkretnym przypadku okazało się, że miałem trochę racji. Co prawda PiS zrobił to, co chciał, ale potem poniósł tego konsekwencje (po październiku 2020 PiS już nie wrócił do swojej sondażowej glorii i chwały). Spora część PiSowców jest tego świadoma, bo przecież sam Morawiecki twierdził (i to parokrotnie), że on to w sumie zawsze był zwolennikiem „kompromisu aborcyjnego”. No ale to tylko dygresja, przejdźmy do przykładów.


Pierwszy spektakularny fikołek dotyczył środków z KPO. Rząd Mateusza Morawieckiego zadbał o to, żeby dosłownie każdy Polak miał możliwość zetknięcia się z przekazem, z którego wynikało, że KPO to góra złota, którą Morawiecki wynegocjował w Brukseli (chyba każdy pamięta setki billboardów, którymi zasypano centra miast/etc.). Tak od siebie w tym miejscu dodam, że można bezpiecznie założyć, że PiS liczył na to, że uda się mu „przetrzymać” Brukselę i że Bruksela wreszcie sobie daruje te wszystkie praworządności/etc. Okazało się, że srogo nie pykło i pieniędzy z KPO może jednak nie być. No i nagle się okazało, że te pieniądze z KPO, to po prostu jakieś drobne, które po pierwsze, nie są nam do niczego potrzebne, a po drugie, to jest ich na tyle mało, że to aż się żal schylać. Nawiasem mówiąc,  część komentariatu była zgodna, że co jak co, ale PiS to będzie musiał dowieźć to KPO przed wyborami, bo przecież się nie odważy odpuścić. Po raz zylionowy okazało się, że PiS, a jakże, odważył się.  


Drugi (jeszcze bardziej spektakularny) fikołek to ten związany z Zielonym Ładem. Otóż, najpierw była to całkiem spoko rzecz, którą propsował unijny komisarz rolnictwa (z nadania PiS) Janusz Wojciechowski oraz sam Jarosław Kaczyński. Potem zaś (czytaj: po przegranych wyborach) okazało się, że Zielony Ład to zdrada, spisek francuskiego i niemieckiego biznesu samochodowego/etc.


UWAGA! Gawęda sponsorowana przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty



Takich przykładów było znacznie więcej, ale dwa powyższe są, moim zdaniem, wystarczająco spektakularne, żeby zrozumieć, że jeżeli PiS dojdzie do wniosku, że jakiś fikołek mu się przyda w wymiarze politycznym, to żadne „uwikłanie”, żadne wcześniejsze narracje i (generalnie rzecz biorąc) żadna siła nie powstrzyma tej partii przed wykonaniem fikołka. Jedynym bóstwem, z którym liczy się PiS, jest słupek sondażowy. Gdyby PiSowi z badań wyszło, że na pogrzebaniu CPK partia Kaczyńskiego może zyskać jakieś 5% poparcia, to następnego dnia Jarosław Kaczyński wyszedłby przed mikrofony i opowiadał o tym że budowanie CPK to zdrada narodowa (+ spisek niemieckich i francuskich koncernów) i domagałby się powołania komisji śledczej, która miałaby wyjaśnić „kto jest odpowiedzialny za tak olbrzymie marnotrawienie publicznych pieniędzy”.  


Jak tak sobie nad tym stowarzyszeniem dumałem, to doszedłem do wniosku, że ja w sumie to nawet byłbym skłonny uwierzyć w to, że jacyś tam politycy Zjednoczonej Prawicy byliby gotowi do współpracy z nowymi władzami w celu ogarniania ponadpartyjnych i ponadkadencyjnych tematów, gdyby zaszła jedna okoliczność (rzecz jasna, wiara w dobrą wolę polityków nie oznacza wiary w sprawczość stowarzyszenia). Tą okolicznością byłoby publiczne wyrażenie samokrytyki. Gdyby przed kamery wyszli jacyś politycy/działacze Zjednoczonej Prawicy i zadeklarowali, że oni zdają sobie sprawę z tego, że ich władza miała wzloty i upadki, opowiedzieliby o tych wzlotach i upadkach (z wyszczególnieniem co większych afer). Wspomnieliby, że wiedzą o tym, że ich środowisko musi się oczyścić i rozliczyć z tych afer. Potem dodaliby, że właśnie świadomość tego, że władza potrafi deprawować sprawiła, że chcą zadbać o to, żeby pewne przedsięwzięcia i inwestycje zabezpieczyć przed efektami takiego zdeprawowania.


Gdyby doszło do takiej sytuacji i gdyby biorący udział w takiej konferencji politycy/działacze nie zostali wywaleni z partii w trybie natychmiastowym, można by było wziąć pod rozwagę scenariusz, w którym Zjednoczona Prawica chce się zmienić. A teraz zadajmy sobie jedno, bardzo ważne pytanie: czy taki scenariusz jest w ogóle możliwy i dlaczego są to piękne bajki. Ja wielokrotnie podkreślałem w swoich głośnych tekstach to, że Zjednoczona Prawica nie jest monolitem i że są w niej różne frakcje (które się wzajemnie zwalczają). Niemniej jednak w niektórych przypadkach (a jednym z nich jest rozliczanie się z afer) Zjednoczona Prawica zachowuje się jak monolit. W tych ludziach nie ma ani krzty skruchy. Nietrudno zgadnąć, czemu ci ludzie zachowują się w taki, a nie inny sposób. Zdają sobie bowiem sprawę z tego, że jeżeli udałoby się jakoś uchronić swoich ziomków przed odpowiedzialnością karną, to „następnym razem” oni będą się mogli paść na publicznej kasie, a przed odpowiedzialnością karną będą ich chronić (choćby w wymiarze narracyjnym) następni ziomkowie, którzy będą czekali na swoją kolej.


Analizując działania członków Zjednoczonej Prawicy warto mieć (zawsze) na uwadze to, że to nie jest normalna partia. To nie jest partia, która gra według jakichkolwiek reguł. To jest oczywista oczywistość, bo przecież wszyscy to obserwowaliśmy przez osiem ostatnich lat. Ktoś może powiedzieć „no dobra, mordo, ale przecież uśmiechnięta władza też jedzie po bandzie” i będzie to częściowa prawda. Między tymi działaniami jest jednak jedna, zasadnicza różnica. Czym innym jest jazda po bandzie w celu zamienienia całego wymiaru sprawiedliwości w wielką kartę „wychodzisz wolny z więzienia”, a czym innym jest jazda po bandzie w celu rozliczenia tych, którzy chcieli sobie zapewnić całkowitą (i niczym nieskrępowaną) bezkarność. Ponadto, Zjednoczona Prawica jest partią, która przyzwyczaiła nas do tego, że jej członkowie nie uznają czegoś takiego jak „prawda”. I ja wiem, że „prawdę” można definiować na bardzo różne sposoby, ale na użytek niniejszego tekstu przyjmijmy, że chodzi po prostu o obserwowalne fakty i wydarzenia. Zjednoczona Prawica jest jedyną w Polsce (poza konfą) partia, która potrafiła w trybie 24/7 (albo i bez żadnego trybu) publicznie tłumaczyć, że coś, co się stało, wcale nie miało miejsca, a nawet, jeżeli miało miejsce, to była to wina poprzedników, niemieckich agentów, Tuska, oszalałego lewactwa, brukselskich elit (można zakreślić więcej niż jedną odpowiedź).


Teraz zaś ci sami ludzie wychodzą przed kamery i zaczynają opowiadać o tym, że oni chcą pracować dla dobra kraju i nagle się okazuje, że część ludzi (nie mam tu na myśli Zjednoczonej Prawicy i ich koncesjonowanej lewicy spod znaku Wosia i Zawiercia) im wierzy. Ja mam w tym miejscu jedno pytanie: czy ostatnie osiem lat niczego nas nie nauczyło? Wiecie, ja bym zrozumiał wiarę w dobrą wolę PiSowców, gdyby zadeklarowali chęć rozliczeń (choć podchodziłbym do tego z dużą dozą nieufności i nadal patrzył im na ręce), ale nie jestem w stanie ogarnąć swoim małym lewackim rozumkiem tego, że część osób wierzy w dobrą wolę PiSowcó w sytuacji, w której wyżej wymienieni nie dość, że nie deklarują chęci zmian, to jeszcze wprost zapowiadają, że jeżeli wygrają kolejne wybory, to zaorzą państwo w stopniu znacznie większym, niż to zrobili w latach 2015-2023.


W tym miejscu niniejszej ściany tekstu będziemy musieli przyjąć jeszcze jedno założenie, będące kompilacją poprzednich: załóżmy, że to wszystko dzieje się na serio i że takie stowarzyszenie faktycznie będzie miało moc sprawczą, dzięki której będzie mogło wywierać wpływ na każdą kolejną władzę w celu „zabezpieczenia” inwestycji/tematów/etc. przed bieżączką polityczną.


Skoro już sobie to założenie poczyniliśmy, to teraz wrócimy do kwestii, którą zasygnalizowałem praktycznie na samym początku niniejszego tekstu. Chodzi mi o wybór inicjatyw/przedsięwzięć/etc., które miałyby zostać wyłączone z politycznej bieżączki. Aczkolwiek może nie tyle o sam wybór, ale o to, kto będzie decydował o tym, które inicjatywy/etc. są „godne”  dostąpienia zaszczytu umieszczenia ich na liście „nie wolno kancelować”? Kto będzie o tym decydował? Członkowie stowarzyszenia? Szefostwo stowarzyszenia? Ja wiem, że tak na pierwszy rzut oka, wybór jest dość oczywisty (bo chodzi np. o atom), ale jak się tak nad tym głębiej zastanowić, to te oczywiste oczywistości się kończą, bo w Polsce mamy całą kupę tematów, które od lat czekają na zmiany i nie mogą się ich doczekać.


To napisawszy pozwolę sobie wrzucić do tych rozważań granat i zadać pytanie o to, czy do takich kwestii ponadpartyjnych i ponadkadencyjnych nie można by było dodać np. praw reprodukcyjnych i równości małżeńskiej. Domyślam się, że jakiś zbłąkany prawicowiec, który dotrwałby do tego miejsca tekstu eksplodowałby z oburzenia. No bo przecież czym innym są rzeczy ważne, a czym innym (uwaga cudzysłów użyty z rozmysłem) „sprawy światopoglądowe”.


Wspominam o tym nie dlatego, że mam taką chęć (choć rzecz jasna, gdybym jej nie miał, to bym o tym nie wspomniał), ale dlatego, że pod jednym z wielu wywiadów, których udzieliła na temat tego stowarzyszenia Paulina Matysiak (tym razem o ile mnie pamięć nie myli, była to rozmowa z Wojną Idei) pojawiły się komentarze, w których można było przeczytać, że to stowarzyszenie to jest bardzo dobra sprawa, bo kłócić to się można o sprawy światopoglądowe, ale są tematy ważniejsze, w których powinna zapanować zgoda narodowa. No i wszystko super, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że prawica, która moderuje ten kawałek debaty publicznej po raz kolejny usiłuje nam wszystkim wtłoczyć do łbów fałszywą dychotomię, z której wynika, że są sprawy ważniejsze (i tu można wstawić dowolnie długą listę tematów, które prawica uważa za istotne) oraz są tematy, które są nie dość, że nie istotne, to jeszcze szkodliwe, czyli te „światopoglądowe” (i tu można wstawić znacznie dłuższą listę tematów, z którymi prawica się nie zgadza albo się ich wręcz obawia).


Ja wiem, że już mi się wielokrotnie zdarzało pastwić nad tą fałszywą dychotomią, ale nigdy dość przypominania, że nie ma czegoś takiego, jak „sprawy światopoglądowe”. Prawda jest bowiem taka, że absolutnie każdy temat i absolutnie każda kwestia jest kwestią światopoglądową. Czemu? Ano temu, że to, jakie mamy zdanie na temat danej sprawy/kwestii jest zależne od naszego światopoglądu. To, jakie zdanie mamy na temat atomu, CPK, podatków, ochrony zdrowia, transportu publicznego, równości małżeńskiej, praw reprodukcyjnych zależy od (werble, albowiem capslock) NASZEGO ŚWIATOPOGLĄDU. Natomiast nigdy dość przypominania o tym, że związek frazeologiczny „kwestie światopoglądowe” jest bardzo wygodną etykietka, którą można przyczepić każdemu tematowi, który jest dla kogoś niewygodny. Jednakowoż najbardziej mnie bawią deklaracje konserwatywnych polityków, którzy przed różnymi głosowaniami zapewniają, że „u nich w partii w sprawach światopoglądowych nie ma dyscypliny klubowej łamane przez dyscyplinę głosowania. Ok, trochę się rozpisałem, więc trzeba będzie zmierzać w stronę wniosków końcowych.


Po pierwsze, PiSowi absolutnie wręcz nie zależy na budowaniu „zgody narodowej”. Jakiekolwiek deklaracje polityków tej formacji można włożyć między bajki.


Po drugie. Jeden z dwóch powodów, dla których PiS bawi się w to stowarzyszenie, to ulubione zajęcie Jarosława Kaczyńskiego, czyli zarządzanie konfliktem. Czynniki decyzyjne z Żoliborza musiały uznać, że to idealny sposób na sianie fermentu i na wbicie kolejnego klina w już i i tak (eufemizując) zróżnicowaną wewnętrznie koalicję rządzącą. Nie, nie chodzi mi o to, że większość sejmowa jest chwiejna (bo nie jest), ale o to, że występują tam spore różnice w poglądach na różne tematy. Jarosław Kaczyński do perfekcji opanował wykorzystywanie animozji swoich oponentów do skłócania ich ze sobą. Nietrudno więc zrozumieć czemu chce korzystać ze sprawdzonych metod.


Po trzecie, drugi powód, który sprawił, że PiSowcy nagle zapałali miłością do stowarzyszeń i zgody narodowej, to taki, że w ten sposób PiS może zacząć sam siebie wybielać. No bo jeżeli politycy tej formacji są gotowi do współpracy z innymi partiami, to chyba nie są tacy źli, jak ich malowała opozycja (totalna, rzecz jasna) przez osiem ostatnich lat? Może się zmienili? Może warto dać im jeszcze jedną szansę? Jest to o tyle niepracochłonna strategia, że równolegle PiS może się zachowywać jak PiS (czyli bronić swoich aferzystów, lżyć swoich politycznych oponentów/etc.).


Po czwarte, „czynniki decyzyjne” z PiSu doskonale wiedziały, jakim obciążeniem wizerunkowym będzie dla kogokolwiek (szczególnie z lewicowej partii) współpraca z wiernymi żołnierzami partii (nikogo więc nie powinna dziwić szybka reakcja Lewicy i Razemów). Warto w tym miejscu wspomnieć, że PiSowcy przez cały czas umiejętnie podgrzewali atmosferę (a to posłanki Matysiak bronił Czarnek, a to broniło jej ubeckie konto „Emilia Kamińska”).


Po piąte, wybór kogoś z partii Razem był wyborem dość oczywistym, bo partia ta od dawna jest posądzana o bycie piątą kolumną PiSu. Jeżeli dodamy do tego jeszcze ten drobny szczegół, że partia Razem jest poza koalicją rządzącą (kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że ponoć postawiono im ultimatum, że albo wchodzą do koalicji, albo wylatują z klubu poselskiego), to ten wybór robi się jeszcze bardziej oczywisty.


Po szóste, wydaje mi się, że jedyną osobą, która wierzyła w to, co robi (i zaraziła swoją wiarą cześć komentariatu) była posłanka Matysiak. Jednakowoż dobra wola i wiara w to, co się robi, nie jest w stanie przysłonić czegoś, co ja osobiście uznaję za spektakularny przejaw politycznego frajerstwa. Tak, ja wiem, posłanka Matysiak chciała dobrze, ale czego tak właściwie się spodziewała? Że to stowarzyszenie porwie setki tysięcy ludzi i zrobi się o nim na tyle głośno, że nikt nie będzie miał do niej pretensji o to, że bratała się z PiSowcami? Jest taki anglojęzyczny mem „The risk I took was calculated, but man, am I bad at math” (w piknikowym tłumaczeniu: ryzyko, które podjąłem, było wykalkulowane, ale jestem bardzo kiepski z matmy). Przypominam tego mema dlatego, że mam niejasne przeczucie, że tak to właśnie wyglądało w przypadku posłanki Matysiak, która na swoje własne nieszczęście przeceniła swoją sprawczość.



Po siódme. Część komentujących chwali posłankę Matysiak za to, że chciała walczyć o różne inicjatywy ponadpartyjnie i walczyć z polaryzacją. Ok, ja rozumiem, że w teorii to wszystko bardzo fajnie wygląda, ale w praktyce warto by było sobie zadać pytanie o następującej treści: jaką moc sprawczą ma w tym układzie posłanka Matysiak i dlaczego na samym końcu i tak wszystko będzie zależało od tego, jakie zdanie będzie miał w danej kwestii Jarosław Kaczyński?  


Po ósme (i będzie to wątek stricte kronikarski) 27 kwietnia 2022 roku odbyła się konferencja prasowa Lewicy, która domagała się dymisji ministra Horały. Jedną z twarzy tej konferencji była posłanka Matysiak. Okazuje się, że nie tyko polscy dziennikarze mają krótką pamięć.


Po dziewiąte i ostatnie. Ja rozumiem doskonale to, że części osób autentycznie zależy na tym, żeby CPK powstało i żeby politycy nie używali wieloletnich inwestycji w charakterze pałek, którymi się okładają po łbach w ramach nawalanki politycznej.  Jednakowoż (o czym już wspominałem) nie jestem w stanie zrozumieć politycznej amnezji, na którą zapadły osoby, które przez osiem ostatnich lat (a i zapewne wcześniej) doskonale wiedziały co to za zwierz ten PiS, a teraz zachowują się tak, jak gdyby o tym zapomniały. W tym miejscu chciałbym do takich osób wystosować apel: ludkowie drodzy, nie dajcie się bajerować temu Gangowi Olsena. Już raz się im zbajerować daliśmy w 2015 roku (jako społeczeństwo) i dopiero 15 października 2023 roku udało się zatrzymać ich marsz ku Orbanizacji naszego kraju. PiS już raz wykorzystał naszą amnezję. Nie dawajmy im więcej szans, bo dla nas wszystkich skończyć się to może tylko i wyłącznie w jeden sposób i nie będzie to Polska mlekiem i miodem płynąca.


 

2 komentarze:

  1. Ja muszę przyznać, że mam mieszane uczucia co do Matysiak. Sądzę, że zrobiła to w dobrej wierze, ale jak to mówią: dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Dała się ograć większemu i silniejszemu graczowi - PiS mógł zyskać, a Lewica po prostu straciła twarz, albowiem są orędownikami CPK (zresztą jak ja), a tutaj karzą swoją posłankę za ponadpartyjne przedsięwzięcie. A o tym, że do tego ponadpartyjnego przedsięwzięcia wstępuje głównie PiS, to już szczegół.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Matysiak prawdopodobnie nieświadomie postawiła zarówno Lewicę (co pewnie Razem cieszy) jak i Razem (to już raczej nie cieszy) w niezręczną sytuację gdzie nie za bardzo mają pole do manewru w tym momencie. Żeby było dziwniej (za członkiem Razem Adamem Kościelakiem) Matysiak była poinformowana że to stowarzyszenie może sobie zrobić, ale nie ma być tam tylko Horały. Tylko bardziej musiała mieć pewną świadomość jaka będzie reakcja partii Razem (stojącej na stanowiskach że z radykałami z prawicy nie wolno wchodzić w układy i broniącej się przed oskarżeniami o cichy układ z PiS-em). Tym bardziej że Razem zdaje się szykować do odłączenia się od Lewicy lub przejęcia tam władzy

      Usuń