piątek, 27 września 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #57

Niniejszy Przegląd zacznę od tematu, który mnie wpędził w zadumę nielichą. W połowie września OKO.press wrzuciło u siebie wyniki sondażu. Czego dotyczył sondaż? Pozwolę sobie zacytować kawałek leadu: „Sondaż OKO.press. Największym zagrożeniem dla Polski w XXI w. jest kryzys klimatyczny. Ale nie dla mężczyzn przed czterdziestką - bardziej boją się Gender i LGBT; kobiety - raczej katastrofy w ochronie zdrowia.”. Jeżeli kogoś interesują szczegóły, to link w Źródłach znajdzie, ale tak w telegraficznym skrócie: 31% mężczyzn w przedziale wiekowym 18-39 za największe zagrożenie uznaje gender i LGBT, 28% mężczyzn (ten sam przedział wiekowy) obawia się katastrofy klimatycznej (tak więc jest jeszcze dla nich jakakolwiek nadzieja), 26% mężczyzn (ten sam przedział) obawia się kryzysu demograficznego/starzenia się społeczeństwa (w porównaniu do 9% kobiet w tym samym przedziale wiekowym). Jeżeli chodzi o kobiety w przedziale wiekowym 18-39, to 38% obawia się katastrofy klimatycznej, 27% katastrofy służby zdrowia (dla porównania, w tym samym przedziale wiekowym jedynie 9% mężczyzn obawia się jebnięcia w służbie zdrowia), 25% nasilenia ruchów nacjonalistycznych, a 25% wyjścia Polski z UE. Słupków było więcej, ale poprzestanę na tych. Co z tego wynika? Ano to, że kobiety obawiają się realnych zagrożeń, a mężczyźni głównie tego, czym się ich straszy. Zupełnie bez związku z cała sprawą chciałbym tu przytoczyć mit, w myśl którego mężczyźni „działają logicznie”, a kobiety nie, bo są za bardzo emocjonalne. Mam niejasne przeczucie, że mężczyźni, którzy wierzą w wyżej opisany mit, to ci sami, którzy boją się genderu i mniejszości seksualnych. W tym miejscu sobie pozwolę na dygresję. Ciekawym, czy respondenci zwracali uwagę badaczy na to, że na liście zagrożeń (która miała charakter zamknięty) brakuje terroryzmu, uchodźców i islamizacji Polski. Domyślam się, że gdyby ktoś przeprowadził taki sondaż w 2015 i nie uwzględnił w nim Tamtych Straszliwych Zagrożeń, to prawicowe (potem zaś rządowe) media odsądziłyby taki sondaż od czci i wiary. Ten zaś uznały za bardzo dobry. Przykładowo mój ukochany portal „wPolityce” opublikował tekst o wiele mówiącym tytule: „SONDAŻ. Polacy za jedno z najważniejszych zagrożeń dla Polski uważają ruchy LGBT.”. Większość komentatorów skupia się na tych różnicach, ale praktycznie nikt się nie zastanawia nad tym, skąd się te różnice wzięły. Co prawda w OKO.press pojawiają się próby wyjaśnienia (poprzez odniesienia do innych sondaży), ale IMHO, te wyjaśnienia są, delikatnie rzecz ujmując, niewystarczające (macie racje, za moment będę się wymądrzał i teoretyzował na pełnej kurwie). O ile bowiem, nawiązując do badań, z których wynikało, że polscy mężczyźni znacznie częściej jarają się patriarchalnym podejściem do rodziny („rolą mężczyzny jest praca i utrzymanie rodziny”/etc.), to da się załatwić tylko jeden słupek, którym jest „zagrożenie genderem”. W tekście pojawiły się odniesienia do analiz GUSu, z których wynikało, że w Polsce jest olbrzymia dysproporcja jeżeli chodzi o singli: „wg danych GUS w całej populacji w Polsce 2018 roku jest 9 mln 24 tys. singli, ale z ogromną przewagą kawalerów (5 mln 86 tys.) nad pannami (3 mln 938 tys. ).”. Tą różnicą tłumaczono agresję mężczyzn (+ hejtowanie mniejszości seksualnych [acz tutaj tłumaczenie było mocno karkołomne]). Nikomu nie chciało się pochylić nad różnicami w słupkach odnoszących się do kryzysu demograficznego i obawy przed jebnięciem w służbie zdrowia. Jest to o tyle dziwne, że słupki „kryzysu demograficznego” spinają się idealnie z „genderem i LGBT” (+ z danymi odnoszącymi się do liczby singli). Jestem się w stanie założyć o wiele, że jakaś część respondentów płci męskiej wskazywało kryzys demograficzny (jako zagrożenie), nie dlatego, że wiedzą, że niebawem mała liczba pracujących będzie utrzymywała znacznie większą liczbę ludzi na emeryturach/etc., ale dlatego, że są singlami (ponieważ zaś są singlami, nie mają dzieci/etc.). Kto jest winny temu, że mężczyzna jest singlem? No oczywiście, że gender, bo przez ten gender „kobiety wolą pracować niż mieć dzieci”/etc. (a co za tym idzie, „nie chcą się wiązać”). W tym momencie będę sobie teoretyzował, ale wydaje mi się, że ten niski odsetek kobiet w przedziale wiekowym 18-39 przy słupku „kryzys demograficzny” wynika z tego, że respondentki zdawały sobie sprawę z tego, że „walka z kryzysem demograficznym” sprowadzałaby się do tego, że musiałyby rodzić więcej dzieci (+ wiązać się „na siłę” [idol inceli opowiadał o „enforced monogamy”]). Trudno się więc dziwić, że większość kobiet miała do tego konkretnego „zagrożenia” stosunek raczej letni. Jest to o tyle ciekawe, że 22% kobiet w przedziale wiekowym 18-39 deklaruje poglądy prawicowe (9% deklarowało centroprawicowe). Tak więc, nawet kobiety o prawicowych poglądach mają wyjebane na problem kryzysu demograficznego (najprawdopodobniej dlatego, że doskonale sobie zdają sprawę z tego, z czym by się wiązała „walka” z kryzysem). Na sam koniec rozkmin słupkowych zostawiłem sobie różnice w słupkach „służba zdrowia jebnie”. Przyznam się wam, że nie mam, kurwa, pojęcia skąd się biorą tak duże różnice. Dyskutowaliśmy sobie o tym z Ahmedem Goldsteinem, który twierdził, że kobiety się tym bardziej przejmują, bo częściej chodzą z dziećmi do lekarzy/czekają w kolejkach z rodzicami/etc. Nie zamierzam podważać tego faktu (bo każdy wie, jak wygląda „skład demograficzny” poczekalni u lekarzy), ale moim zdaniem nie da się w ten sposób wyjaśnić tych różnic. Chodzi mi o to, że przedział wiekowy jest na tyle długi, że nawet jeżeli mężczyzna ma wyjebane na najbliższych (i nie chce się mu stać w kolejkach), to jednak musi być świadomy tego, że te kolejki istnieją. O ile 20-latek ( jeśli ma szczęście) może faktycznie nie ogarniać, że z lekarzami jest problem (bo sam nie choruje, a jego rodzina jeszcze się nie zdążyła załapać na jakieś poważniejsze choróbska, które z wiekiem przychodzą), to w przypadku 30-parolatka tego rodzaju sytuacja jest nierealna. Tu już nawet nie chodzi o to, że ci ludzie powinni się bać katastrofy, ale mieć świadomość tego, że od dłuższego czasu mamy do czynienia z katastrofą w służbie zdrowia (która z roku na rok robi się coraz bardziej przejebana). Wziąwszy to wszystko pod rozwagę, nie wiem, kurwa, co trzeba mieć w głowie, żeby uznać, że „gender” jest większym zagrożeniem niż, na ten przykład, czekanie 6 miesięcy na rehabilitacje po jakimś zabiegu (która to rehabilitacja po tych 6 miesiącach nie będzie miała najmniejszego sensu) albo odmowa refundacji chemioterapii przez NFZ, ze względu na to, że zdaniem tegoż funduszu, chemia już i tak nic nie zmieni/etc. Ok, właśnie do mnie dotarło, że nawet jeżeli ktoś miałby to szczęście, że absokurwalutnie nikt z jego rodziny by na nic nie chorował, to pierdyliony zbiórek internetowych, które docierają do absolutnie każdego (niezależnie od tego, w którym bąblu ktoś siedzi), to coś, czego raczej trudno nie zauważyć. Ktoś może powiedzieć, że przypuszczalnie (mimo wszystko) mężczyźni w tym przedziale wiekowym po prostu „nie zauważają” tych kolejek/etc. No ale skoro zauważają, że z klimatem się dzieje niezbyt dobrze, to zauważyliby również to, że babcia czeka dwa lata w kolejce na operację zaćmy. Ciekawym, czy te badania będą miały jakiś follow up (bądź też, czy będą „pogłębiane”). Nie da się bowiem ukryć, że te wyniki są dość ciekawe. Co prawda, nikt takich badań nie robił w 2015 (chodzi o badania „czego się boicie” z podziałem respondentów ze względu na płeć), ale jestem się w stanie założyć, że w szczytowym momencie antyuchodźczej histerii wywołanej przez PiS (którego politycy bardzo chętnie rozrzucali wszędzie rosyjskie wrzutki), terroryzmu obawiała się kupa ludzi niezależnie od płci. Teraz, kiedy partia rządząca straszy nas LGBT (+ wskrzeszonym genderem), bardziej podatni na prawicową propagandę okazują się mężczyźni. Warto by było (przynajmniej moim zdaniem) ustalić przyczyny, dla których tak się dzieje. Tzn., ja se tu mogę teoretyzować, ale przy całej mej zarozumiałości dopuszczam możliwość taką, że moje teoretyzowanie może się rozjechać ze stanem faktycznym, jednakowoż ten stan faktyczny bym chciał poznać. Na sam koniec niniejszych rozważań warto poruszyć kwestię tego, kto jako pierwszy zareagował na te badania. No oczywiście, że Prawo i Sprawiedliwość i (rządowe mendia). Tak się bowiem złożyło, że w artykule na Oko.press były również słupki odnoszące się do tego, który elektorat się czego boi. Okazało się (co za szok), że jeżeli chodzi o elektorat Prawa i Sprawiedliwości, to gęgeru i elżebete obawia się 54% respondentów. To jest, moi drodzy, w chuj, i trudno się dziwić temu, że rządowi spindoktorzy momentalnie podchwycili temat i podkręcili hejty. Przykładem niech będzie łamiąca wrzutka na portalu TVP Info: „Lider listy KO za prawem homoseksualistów do adopcji dzieci. „Co przeszkadza?”. Dwa dni wcześniej Człowiek, Który Wyklikał Sobie Fuchę Na Ćwitrze (aka Samuel Pereira) pokazał, że nie jest mu obce dziennikarstwo śledcze: „Krzysztof Śmiszek za adopcją dzieci przez pary jednopłciowe. Wpis już skasowany.”. Tak sobie myślę, że może warto byłoby pogłębiać takie kwestie zanim, jako społeczeństwo, zostaniemy propagandowo zajebani przez szczujnie partii rządzącej, ale co ja się tam znam.


Uwaga! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Rafała Ziemkiewicza (aka „cesarz researchu”) niestety nie trzeba nikomu przedstawiać. Tak sobie myślę, że gdyby Ziemkiewicz urodził się nieco później, to karierę robiłby w programach takich jak „Warsaw Shore”, względnie „Ex na plaży. Ponieważ jednak urodził się wtedy, gdy się urodził, jesteśmy skazani na jego, ekhm, „publicystykę”, która sprowadza się do obrażania wszystkich dookoła i opowiadaniu o tym, że (w skrócie), jak się komuś coś nie podoba, to ten ktoś może go pozwać. Ostatnio okazało się, że z tymi pozwami to jednak nie tak fajnie, albowiem: „Sąd Apelacyjny w Warszawie postanowił mnie właśnie zrujnować na rzecz koncernu Ringer Axel Springer (...)”.. Jeżeli ktoś nie wie, o którą sprawę chodzi, to już tłumaczę. Otóż w ferworze bycia Ziemkiewiczem, Cesarz Researchu był łaskaw z siebie wydalić, że Dryjańska jest „zdeformowana” (+ dorzucił jeszcze kilka innych inwektyw). Tak więc sprawa była prosta jak budowa cepa. Of korz, nie dla Ziemkiewicza, który po przejebaniu procesu zaczął wszystko tłumaczyć po swojemu. W jego oświadczeniu (którym był wpis na FB) było pełno szczerego złota, ale zacytuję tylko kilka fragmentów. Widać było, że Ziemkiewiczowi puściły uszczelki, bo pozwolił sobie na kilka słów szczerości. Na ten przykład, oznajmił: „że sąd chce mnie zmusić do przepraszania, gdy nie ma powodu i zwracania powódce tzw. kosztów – machnąłbym ręką, taki jest fach dziennikarza, raz się wygrywa, raz się przegrywa, czytelnik i tak wie swoje”. Tutaj idealnie widać mechanizm, w oparciu o który działa Ziemkiewicz. Otóż liczy się on, (a jakże) z pozwami, bo wie, że jego wyznawcy i tak będą mieli wyjebane na to, że będzie musiał kogoś przeprosić, zaś ludzie, którzy się tymi przeprosinami przejmą nie są jego „targetem”. Owszem, może i będzie musiał zapłacić jakieś grosze, ale chuj go to boli. Tylko, że tym razem wyrok był o wiele bardziej dotkliwy. Ziemkiewicz wyliczył, że sama publikacja przeprosin to koszt rzędu „kilkudziesięciu, jeśli nie stu kilkudziesięciu tysięcy złotych.” Po raz kolejny przyszło mi pochylić głowę przed jego skillami researcherskimi. Ten człowiek ma tak bardzo wyjebane na research, że nie robi go nawet wtedy, gdy sprawa, w której się wypowiada, dotyczy jego samego (tak więc, trzyma się chłopina swoich zasad, to mu trzeba przyznać). Czemu Ziemkiewicz przejebał? Nie, nie dlatego, że kogokolwiek obraził, ale dlatego, że: „Ten horrendalny wyrok wpisuje się w cały ciąg orzeczeń, jakie w ostatnich miesiącach wydał warszawski Sąd Apelacyjny przeciwko dziennikarzom kojarzonym z obozem rządzącym(...)”. W tym miejscu każdy rozsądnie myślący człek się na moment zaduma i sobie pomyśli „no, kurwa, typie. Obrażasz ludzi, a swoje przejebywanie w sądzie zwalasz na upolitycznienie sądów?”. Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale taka prosta. Tzn. owszem, jest to jedna część narracji Ziemkiewiczowskiej. Jednakowoż równie istotna jest druga część, która sprowadza się do tego, że Ziemkiewicz (w swojej opinii) został do tych wypowiedzi (a jakże) „sprowokowany” i że padły one, w określonych okolicznościach/etc./etc. To tłumaczenie to kwintesencja „debaty” publicznej w wykonaniu prawicy. Debata ta wygląda tak, że rzyga się na każdego, z kim się prawicowiec nie zgadza, a kiedy zaczyna mieć z tego tytułu problemy, to się okazuje, że ważny jest „kontekst”, bądź też „był to element szerszej dyskusji”, albo „może i obraził, ale bronił ważnej sprawy”. Znamienne jest to, że nie zdarzają się sytuacje, w których prawak powie „tak, powiedziałem to i to! Mam wyjebane na konsekwencje” i nie będzie się tłumaczył. Rzecz jasna, nie ujmowałoby to dzbanowatości takiemu typowi, ale przynajmniej jego zachowanie nosiłoby znamiona szczątkowej odwagi cywilnej. Co zrozumiałe, Ziemkiewicz, jako typowe prawicowe naczynie gospodarcze o szerokim zastosowaniu, zwykle służące do przenoszenia (przechowywania) płynów lub drobnoziarnistych materiałów sypkich, nie ma pojęcia o tym, co to jest odwaga cywilna, tak więc pozostaje mu kontekstoza. Jeżeli mógłbym w tym miejscu sobie trochę popsychologizować, to wydaje mi się, że mamy w tym konkretnym przypadku do czynienia z jakimś mechanizmem obronnym (nie pamiętam już ile było metod redukcji dysonansu poznawczego, ale pewnie chodzi o jedną z nich). No bo tak. Zapewne bardzo trudno jest stanąć przed lustrem i przyznać, że się przejebało kilkadziesiąt (albo sto kilkadziesiąt) tysi tylko i wyłącznie dlatego, że się nie powstrzymało przed napisaniem/powiedzeniem czegoś głupiego. O wiele łatwiej jest sobie powiedzieć, że się po prostu miało pecha, że ktoś się uwziął. Było to o tyle kuszące, że do tej pory Ziemkiewiczowi się udawało uniknąć dotkliwych konsekwencji finansowych, skoro więc „tym razem się nie udało”, to pewnie winny był jakiś spisek. Czy wyrok nie był aby zbyt dotkliwy? Jak to mawiają starzy górale: ni chuja. Wyrok był adekwatny. Świadczy o tym ta wstawka, w której Ziemkiewicz tłumaczył, że on rozumie decyzje sądu, o ile sąd się do niego nie przypierdala za bardzo, bo wtedy może mieć to w dupie. Ja wiem, że sąd go nie „wychowa”, bo on wie lepiej, ale może, po którymś wyroku trochę, kurwa, przystopuje z wyzywaniem ludzi od bladzi, skurwysynów/etc. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że po tym, jak Ziemkiewicz walnął w jednym ćwicie skurwysynami, to of korz, że tłumaczył na ćwitrze (przy pomocy cytatu jakiegoś), że to wcale nie oznacza, że czyjąś matkę obraził/etc. Jak to mawiają za wielką wodą – he had it coming. 


Farma trolli w Ministerstwie Szczucia (wcześniej znane jako Ministerstwo Sprawiedliwości) to był, oczywiście, jednostkowy przypadek i absolutnie nie ma mowy o tym, żeby gdziekolwiek indziej się powt... no oczywiście, że nie. Porozmawiajmy o Żandarmerii Wojskowej: „Sieć fejkowych kont na Twitterze, powiązanych z rzecznikiem prasowym i wysokimi rangą oficerami Żandarmerii Wojskowej, prowadziła zmasowany hejt przeciwko ofiarom mobbingu i molestowania w tej instytucji. Hejterzy ujawniali m.in. wrażliwe dane medyczne oraz niejawne informacje z toczących się śledztw. Sprawą zajmują się dwie prokuratury i Rzecznik Praw Obywatelskich.”. Mechanizm był praktycznie identyczny. Ktoś podpadł? To zaczniemy na niego srać w internecie, wywleczemy mu życie prywatne, napiszemy o jego chorobach/etc. To zaś było twórcze rozwinięcie metody „na teczkę”, w której chodziło o to, żeby znaleźć czyjąś teczkę, bądź też (jeżeli ktoś zbyt młody) znaleźć teczkę na kogoś z jego rodziny. Tak było w trakcie kampanii prezydenckiej w Warszawie, kiedy to rządowe media wysrały z siebie news: „Matka Rafała Trzaskowskiego, kandydata PO i Nowoczesnej na prezydenta Warszawy, była tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie "Justyna" – pisze "Gazeta Polska".” O tym, jak bardzo wyrywne są rządowe mendia jeżeli chodzi o teczki, niech zaświadczy ten oto cytat z portalu „Do Rzeczy”: „DoRzeczy.pl opublikowało informacje dotyczące przeszłości dyrektora TVP, Stanisława Bortkiewicza, które zostały zamieszczone na Twitterze przez użytkownika "John Bingham”, znanego z ujawniania tajnych współpracowników służb PRL”. Bo wiecie, zwykły internauta sobie chodził po IPNie i wrzucał w internety skany teczek, a rządowe mendia tak bardzo mu ufały, że robiły z tego wrzutki bez mrugnięcia okiem. Kronikarski obowiązek (po raz kolejny) każe wspomnieć o tym, że konto „John Bingham” zniknęło zaraz po akcji z teczką Borkiewicza (najwyraźniej doszło do próby sił, w której plecy Bortkiewicza okazały się mocniejsze od pleców Johna Binghama [kimkolwiek by on, kurwa, nie był]). Przysłowiowy chuj wie, ile tego rodzaju osób (Johnów Binghamów, Małych Emi) działa w internetach, ale wnioskując po tym, co już teraz wiemy, można bezpiecznie założyć, że jest ich od cholery. Jeżeli komuś się wydaje, że tych metod nasza władza używa jedynie w starciu z jakimiś „elitami” (sędziowie i te sprawy), to chciałbym nieśmiało przypomnieć o tym, co TVP robiło w trakcie strajku rezydentów. Prawda jest taka, że każdy może wpaść pod walec Dobrej Zmiany. Nie ma znaczenia to, czy jest sędzią, lekarzem-rezydentem, nauczycielem, dziennikarzem, czy też kimś, kto ma czelność domagać się prawa do zawarcia związku małżeńskiego z osobą tej samej płci. Jeżeli PiS będzie miał samodzielną większość parlamentarną w przyszłej kadencji (a trzeba przyznać, że Koalicja Obywatelska robi wszystko, żeby do tego doszło), to walec Dobrej Zmiany będzie jechał dalej.


Skoro zaś już jesteśmy przy wyborach, to pewnie nie wiecie, ale niedawno była bardzo wartościowa akcja profrekwencyjna, w której chodziło o to, że, no wiecie, nie świrujcie (tu wstaw Pszoniaka, który „zagrał” zaburzoną osobę) i idźcie na wybory! Czasem się poważnie zastanawiam nad tym, co trzeba mieć pod garem, żeby wpaść na taki pomysł i uznać, że jest na tyle dobry, że warto z tego akcję zrobić. Przecież ta „akcja” musiała przejść przez pierdylion osób i absolutnie żadna z nich nie pomyślała przez moment „nie no, to jest chyba jednak trochę chujowe”, względnie „ok, nam się podoba, ale czy aby na pewno spodoba się innym?”. Co zrozumiałe, akcja wywołała wkurw (tak, wiem, części ludzi się podobało, ale mam na to wyjebane). A potem wydarzył się cud. Otóż, okazało się, że prawicy ta akcja bardzo przeszkadza. Przeszkadzała ona, między innymi, Rafałowi Ziemkiewiczowi. Temu samemu, który protest osób z niepełnosprawnościami nazwał „ciamajdanem na wózkach”. Innym oburzonym był marszałek Karczewski, który nie tak dawno temu opowiadał o tym, że barierki przed sejmem stoją po to, żeby: „ świry tam się nie dostawały i żeby nie szkodziły”. Lista nazwisk „oburzonych”, którzy nagle sobie przypomnieli o swojej wrażliwości była znacznie dłuższa, ale rozrzutnik do gnoju mi się zaciął, więc nie dam rady więcej cytatów wrzucić. Wrażliwość prawicy nie przetrwała tygodnia. Jak do tego doszło? Otóż Greta Thunberg miała przemówienie na szczycie klimatycznym ONZ. Ponieważ mówiła rzeczy, które się naszej prawicy nie podobają (no bo wiecie, nie ma żadnych zmian klimatu, bo jak wyszedłem wczoraj z domu, to było zimno, więc lewaki, dupa, cicho). Ponieważ się nie podobały, trzeba było się jakoś przypierdolić. Ponieważ nie mieli teczki jej rodziców, przekazem dnia (kolportowanym przez drony dobrej zmiany) było to, że Greta to „niezrównoważone dziecko” (niektórzy rozpędzili się tak bardzo, że wrzucali na ćwitra litanie przypadłości), które jest „wykorzystywany przez środowiska/korporacje/etc.”. Mniej hardkorowe drony (między innymi założyciel akcji z 2015 roku „weź długopis na wybory”, Paweł Rybicki) skupiali się na tym, że „ktoś dziecku robi krzywdę” [ale kontekst był raczej zrozumiały]). Innych komentarzy „wrażliwej prawej strony” nie będę przytaczał (rozrzutnik nadal zepsuty), ale sprowadzały się one głównie do tego, za autorzy tych komentarzy krytykowali autorów akcji o nieświrowaniu. 


Greta Thunberg wywołuje tak duży ból dupy prawicy, że do zwalczania jej zastosowano jedną z ulubionych technik obecnej władzy, czyli napierdalanie wielonarracyjne. Jedną z takich narracji jest, co zrozumiałe, czepianie się młodego wieku. Skoro bowiem Greta ma 16 lat, to NA PEWNO nie pisze sobie sama przemówień, jest niesamodzielna/etc./etc. (czyli „sterują nią!”). Ciekaw jestem, co robili w wieku lat 16 ludzie, którzy twierdzą, że mając tyle lat „nie da się nic samemu”. Ja pamiętam, na ten przykład, że byłem wkurwiony na otaczającą mnie rzeczywistość do tego stopnia, że wpadłem na pomysł prowadzenia (jednoosobowego) naściennej gazetki szkolnej. Napisałem nawet pierwszy numer i już go chciałem rozlepiać, ale wpierw dałem do przeczytania mojemu najlepszemu szkolnemu ziomowi. Spodobało mu się bardzo, ale od razu powiedział, że szkoła niewielka i że raczej od razu się nauczyciele domyślą, kto to napisał i że będę miał srogo przejebane. Czasem zastanawiam się nad tym, co by było gdybym to wtedy rozwiesił i czy przypadkiem mój ziom nie sprawił, że w ogóle skończyłem szkołę średnią (nie zostawszy z niej wyjebany). Zanim ktoś pierdolnie na zawał, nie, nie porównuje się do Grety. Chodzi mi jedynie o to, że 16 lat to wiek, w którym młodzi ludzie robią w chuj rzeczy samodzielnie i wydaje mi się, że wstępne napisanie wystąpienia (jeżeli ktoś ma do tego talent) to żaden problem. No, ale to tylko dygresja. Wracajmy do meritum. Tak więc, jedną z narracji jest „no głupia gówniara, co ona tam wie”. No oczywiście, że ta sama prawica przyjebała z drugiej mańki. Mój ukochany portal „w Polityce” opublikował łamiący ćwit, który zaczynał się od: „Greta Thunberg bez ściągi nie była w stanie wydusić słowa”. Dobrze widzicie, rządowe mendia jarają się tym, że ktoś zadał 16-latce PYTANIE, NA KTÓRE NIE BYŁA W STANIE ODPOWIEDZIEĆ. Nie wiem jak u was, ale u mnie wyjebało skalę. Warto wspomnieć o  tym, że tą wrzutką wPolityce dokonało spektakularnego zaorania narracji „ona jest niesamodzielna, wszystko za nią przygotowują”. Prawda jest bowiem taka, że gdyby ją przygotowały jakieś agencje PR, to przed wystąpieniem dostałaby obszerną listę pytań, które ktoś jej może zadać, aka „ściąga” (im lepsza agencja, tym większa szansa na to, że na konfie padną pytania z listy, a przypominam, że tu ponoć mowa o osobie, za którą stoją GIGANTYCZNE pieniądze). Ponieważ zaś najprawdopodobniej sporo rzeczy ogarnia sama, nie miała takowej listy i miała problem z odpowiedzią na pytanie.


Przedostatnim wątkiem będzie kwestia „Pancernego Mariana”, czyli szefa Najwyższej Izby Kontroli, w którego kamienicy działała agencja towarzyska. Rzecz jasna, działała tak, że „Pancerny” nic o tym nie wiedział. Nie wiedziały o tym również służby, które powinny prześwietlić kandydata na szefa NIK (a wcześniej kandydata ma ministra/etc.). Domyślam się, że gdyby machina propagandowa rozwinęła skrzydła w pełni, to dowiedzielibyśmy się również o tym, że o agencji nie wiedział również typ, który ją prowadził. Ponieważ media jeszcze nie zostały uPRL-owione (a przepraszam „zrepolonizowane” [tak se myślę, że w pierwszej kolejności trzeba by było zrepolonizować Telewizję Polską]), zaczęły się pojawiać dość „trudne pytania”, o to czy służby wiedziały o „pokojach na godziny”, czy też nie wiedziały. Problem z tym pytaniem polega na tym, że nie ma na to dobrej odpowiedzi. Jeżeli nie wiedziały, to są chujowe. Jeżeli wiedziały, ale nic z tym nie zrobiły, to też są chujowe (acz z innych przyczyn). Obrona „Pancernego Mariana” idzie wielotorowo (bo i sprawa poważna). Z jednej strony zastępca rzecznika PiS wypowiedział się w tonie takim, że: „sytuacja nie jest w stu procentach jasna i partia czeka na wyjaśnienia". "Na ten moment nie można nic zarzucić prezesowi NIK"- mówił zastępca rzecznika PiS, zaznaczył jednocześnie, że nie będzie pobłażania dla kogoś, kto łamie prawo.” Z drugiej strony Prezes Polski powiedział, że: „wrogowie Banasia mogą się daleko posunąć, by go skompromitować”. Z trzeciej strony, Marek Suski napisał na ćwitrze, że: „Odnośnie Mariana Banasia powiem tyle: Nie mam pełnego zaufania do służb. Ani wtedy, ani dzisiaj. Dlatego że tam jest jeszcze mnóstwo ludzi z poprzedniej ekipy.”. W tym miejscu pozwolę sobie na dygresje. Markowi Suskiemu można zarzucić wiele, ale nie to, że sam wymyślił tego ćwita. Gdyby sprawa była czysta, to narracja byłaby jedna: Odjebcie się od niego. Tutaj co prawda zaczęło się od tego, że „Marian Banaś jest człowiekiem kryształowym” (autorem tych słów był Stanisław Karczewski), ale potem, w miarę rozwoju sytuacji, spuszczono z tonu deczko. Tym niemniej, nie można wykluczyć, że jeżeli sprawa się będzie wyjaśniać długo, a PiS wygra wysoko, to Dobra Zmiana nie uzna, że ma wyjebane. Wtedy przed kamery wyjdzie Szefernaker (albo jakaś jego odmiana) i powie, że jaki to ma wpływ na życie Polaków, że w kamienicy jakiegoś idioty działała agencja towarzyska?


Ostatni wątek będzie jednym z najbardziej absurdalnych, które dane mi było napisać. Chwilę temu okazało się, że być może ziomki z WOT dostaną Javeliny, albowiem: „Polska planuje kupić 180 przeciwpancernych pocisków w ich najnowszej wersji FGM-148F Javelin oraz 60 wyrzutni.”. Momentalnie zaczęto zadawać pytania o to, czemu, do kurwy nędzy, dostaną je WOT-owcy zamiast żołnierzy? Przeca żołnierze zrobiliby z tego sprzętu znacznie lepszy użytek niż WOTowcy (choć, jak wiadomo, jak będzie trzeba, to zatrzymają specnaz). To, że wyrzutnie dostaną WOT-owcy zamiast żołnierzy, nie ma żadnego sensownego uzasadnienia. Tak więc, pora na uzasadnienie bezsensowne. W maju 2017 roku pozwoliłem sobie na wyśmianie wypowiedzi ówczesnego szefa MON, który stwierdził, że: „Wojska obrony terytorialnej są fundamentem polskiej armii”. Bardzo szybko przyplątał się na ćwitrze jakiś dron, który zaczął mi tłumaczyć, że się nie znam i że w ogóle to WOT zajebisty. Dron się trochę zaperzył i w pewnym momencie zaczął klarować, że: „pocisk przeciwpancerny TOW albo coś nowszego obsłuży pastuch z Syrii - a to wystarczy żeby wyeliminować każdy ruski czołg”. Potem jeszcze dodał, że Rosjanie będą urządzali szarże czołgami (bez żadnej osłony te czołgi of korz puszczą, bo jej im nie wystarczy na wszystkie), a na końcu dorzucił, że rosyjski żołnierz jest i tak źle wyszkolony. I wszystko byłoby spoko, gdyby nie to, że ta wrzutka o TOWach była totalnie z dupy (bo była odpowiedzią na to, że wyśmiałem wypowiedź Macierewicza o tym, że WOT sobie ma poradzić ze specnazem). Teraz zaś okazuje się, że WOT dostaje „coś nowszego” od TOW-ów. Ktoś może w tym momencie powiedzieć „no elo, Mordo, Ty tak na serio?” I odpowiedź będzie twierdząca. Już nawet nie chodzi o to, że ten konkretny dron ma wśród (dość niewielu) followersów Mariusza Błaszczaka (bo, ów followuje sporo kont, więc to żadna poszlaka). Przejrzałem sobie to konto teraz i widać, że typ miał srogiego pierdolca na punkcie wyrzutni pocisków ds. „niszczenia ruskich czołgów” i obrony „dobrego imienia WOT”. Potem mu przeszło, ale równie dobrze mogło chodzić o to, że konto zmieniło „zasiadacza”. Ponadto typ miał bardzo dobre rozeznanie w zakresie tego, gdzie należy przechowywać te wyrzutnie, kto je dowiezie terytorialsom (w razie czego)/etc./etc. Biorąc pod rozwagę wszystkie te Johny Binghamy, Małe Emi i i inne trolle z Żandarmerii Wojskowej, nie wydaje mi się, kurwa, żeby to był przypadek. Nie, nie chodzi o to, że Błaszczak zobaczył wpis jakiegoś czopka i wpadł na pomysł zakupienia Javelinów dla WOT. Moim zdaniem ówczesny zasiadacz konta-drona, był po prostu jednym z „mózgów” odpowiedzialnych za wymyślanie tego, co można zrobić z WOTem (typ miał naprawdę sporą wiedzę, która wykraczała poza ówczesne pro-WOTowskie przekazy dnia) i razem z innymi „mózgami” (Małymi Emi i Johnami Binghamami) wpadł na pomysł, że jak WOT-owcy dostaną wyrzutnie (TOW, Spike, albo Javeliny), to wszyscy się ich będą bali. Potem zaś szef MON nie bardzo wiedział na co wydać pieniądze, więc „mózgi” go przekonały do swojej koncepcji.  Aczkolwiek, może było i tak, że Błaszczak kupił te wyrzutnie dla WOT bez żadnego trybu (bo np. nie lubi żołnierzy zawodowych i lubi ich wkurwiać). 

 Źródło:


https://twitter.com/tvp_info/status/1176074026206277632



https://dorzeczy.pl/kraj/45606/John-Bingham-odpowiada-Bortkiewiczowi.html

Tutaj wrzucam linki do prawicowego szamba hejtującego Gretę. Klikacie na własną odpowiedzialność:

https://twitter.com/PetrosTovmasyan/status/1176232933826453504





Rozmowa z przypadkowym internautą, który zupełnym przypadkiem wiedział w chuj rzeczy o WOT i wyrzutniach.

https://twitter.com/niegrzeczny_zen/status/867027639164383232

1 komentarz:

  1. Ja nie wiem czy najazd na Grettę to po prostu prawicowy niedobór neuronów w mózgu czy też poprostu zemsta za potop Szwedzki ale brzydzę się wypowiedziami tych ludzi którzy napadają na 16 latkę zamiast bić jej brawo ponieważ walczy o swoje i nasze prawo do lepszego jutra. Jedno jest pewne stężenie idiotów w Polsce robi się zbyt wysokie aby to można było tolerować.
    Gretta w jednym z wywiadów powiedziała że kiedy u niej w kraju debata na temat klimatu to zy się jako debata naukowa to w USA jest to debata na temat wiary lub braku wiary tak jakby to chodziło o jakąś religię. W Polsce ta debata nie tylko noe istnieje ale nie jest nawet w polu zainteresowania PiCu ponieważ jak to mawia jeden smoluch " Polska węglem stoi".

    OdpowiedzUsuń