Jakiś czas temu popełniłem notkę na
temat histerii związanej z kryzysem migracyjnym. W notce tej
napisałem między innymi to, że, moim zdaniem, prawicowy agitprop,
który straszy Polaków „zalewem islamistycznego terroru”,
tak naprawdę nie wierzy w to, co mówi/pisze. Innymi słowy,
dla przedstawicieli mendiów prawicowych - w rodzaju Ziemkiewicza -
„islamistyczny terror” to tylko nośne hasło, które pomoże
sprzedać więcej numerów ichnich gadzinówek. Zaś politykom Dojnej
Zmiany straszenie terrorem najpierw pomogło w ugraniu dobrego wyniku
wyborczego, a potem w przeforsowaniu tzw. ustawy antyterrorystycznej
(poza tym, zewnętrzne zagrożenie zawsze sprzyja rządzącym, którzy
mogą się wtedy fotografować na tle sprzętu wojskowego i uspokajać
społeczeństwo).
Zbiorowy orgazm polityków dobrej
zmiany (i niepokornych pluszaków władzy), którzy z jękiem
zachwytu przyjęli decyzję o zaangażowaniu polskich Sił Zbrojnych
w walkę z ISIS (czym, rzecz jasna, trzeba się było od razu
pochwalić tak, żeby ów fakt nikomu nie umknął), potwierdzają
to, co wtedy napisałem.
Gdyby bowiem prawicowi publicyści
faktycznie obawiali się zagrożenia zamachami, eksplodowaliby z
oburzenia już w momencie, w którym Dojna Zmiana pierwszy raz mówiła
o tym, że zamierza zaangażować nasze wojska (bez których Zachód
sobie bez problemu poradzi) w walkę z tzw. Państwem Islamskim.
Oburzyliby się dlatego, że tego rodzaju działanie może na nas
ściągnąć uwagę Daeshowców (którzy, do tej pory, Polskę jako
kraj mieli w głębokim poważaniu). Ktoś może powiedzieć: „może
są na tyle głupi, że wierzą w to, że można zniszczyć ISIS i
nie będziemy się musieli bać zamachów?” No ale przecież sami
straszyli nas tym, że w Europie Zachodniej roi się od
islamistycznych organizacji, które są gotowe do przeprowadzania
zamachów terrorystycznych. Przecież tej masie organizacji, o której
pisali niepokorni, zniszczenie ISIS w niczym nie przeszkodzi. Jeśli
będą chcieli wziąć odwet na „niewiernych”, to go wezmą.
Gdzie się więc podział alarmistyczny ton prawicowej narracji?
Co się zaś tyczy polityków partii
Dojnej Zmiany. Jeśli założymy, że naprawdę obawiali się
zamachów terrorystycznych, to będziemy musieli uznać, że
angażując nasze Siły Zbrojne w walkę z ISIS, robią to celowo –
żeby doprowadzić do zamachów w Polsce. Biorąc pod rozwagę fakt,
że odpowiedzialność za taki zamach, spadłaby na polityków partii
rządzącej (no bo jakoś tak się złożyło, że wcześniej do nich
nie dochodziło), nie podejrzewam, żeby politycy z partii Jarosława
Kaczyńskiego byli aż tak bardzo zidiociali. Czym innym jest bowiem
przerzucanie się argumentami na temat tego, kto żarł ośmiorniczki
za państwową kasę, a kto za tę kasę woził dupę śmigłowcem, a
czym innym sytuacja, w której giną ludzie. W teorii, po takim
zamachu politycy PiSu mogliby zakrzyknąć „Ha! Uprzedzaliśmy, ale
nas nie słuchaliście!” W praktyce jednakże, gdyby coś takiego
miało miejsce, ci sami politycy musieli by odpowiedzieć na jedno
pytanie: „no skoro wiedzieliście o zagrożeniu, to po cholerę
angażowaliście nas w walkę z ISIS i narażaliście nas na akcje
odwetowe?”. Nie, odpowiedź „bo myśleliśmy, że zabijemy
wszystkich islamistów w ciągu jednego dnia”, raczej się nie
sprawdzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz