środa, 29 czerwca 2016

Ch*j, dupa i kamieni kupa – czyli polska polityka zagraniczna w kontekście Brexitu

Nie chciałem pisać nic na temat Brexitu, bo w ciągu kilku ostatnich dni napisano na ten temat gigabajty tekstu. Dałbym sobie z tym pisaniem spokój, gdyby nie podrygi polskiej dyplomacji, która zamiast dbać po polską rację stanu, stara się wpisywać w oczekiwania naszej pszenno-buraczanej prawicy (dla której „Polska racja stanu” to darcie ryja i machanie szabelką).

Szarża Camerona

Na samym początku warto by było zastanowić się na moment nad tym, po co w ogóle Cameronowi było to referendum? Polska prawica (w tym partia dojnej zmiany) buduje narrację, według której Cameron został „zmuszony” do zorganizowania tegoż referendum (bo EU jest zbiurokratyzowana, nie dbała o interesy państw narodowych, inwestowała w gender [tę wiekopomną myśl wydalił z siebie Wiceminister Patryk Jaki] etc. etc). Aczkolwiek warto w tym miejscu zaznaczyć, że dla prawicowców, tłumaczenie katastrofalnych decyzji polityków, do których jest prawicy blisko, „czynnikami zewnętrznymi” (które to czynniki są rzecz jasna wrogie), to chleb powszedni. Inni komentatorzy („nieprawicowi”) twierdzili, że musiał owo referendum zorganizować, bo „ciśnienie wewnętrzne” w kraju (i w partii Camerona) było tak duże, że „nie dało się inaczej”. Jeszcze inni twierdzą, że Cameron to koleś, który przeleciał świnię więc nie powinniśmy się za bardzo skupiać na tym, „co on myślał”, bo jest głupi i pewnie nic nie myślał.

Moim skromnym zdaniem prawica (co za szok) nie miała racji. Choćby dlatego, że gdyby to „zła UE” zmusiła Camerona do zorganizowania referendum, to miałby (za przeproszeniem) w dupie jego rezultat i nie lobbowałby za opcją „remain”. Ponieważ Cameron podał się do dymisji po zwycięstwie opcji „leave”, ciężko z tego wysnuć wniosek taki, że rezultat referendum był mu obojętny. Komentarze „nieprawicy” też są, moim zdaniem, nieco chybione, bo tylko brexit mógł doprowadzić do tego, żeby „ciśnienie wewnętrzne” (w kraju i w partii Camerona) zmalało. Innymi słowy – gdyby w referendum zwyciężyła opcja „remain”, to zwolennicy brexitu nie przestaliby lobbować za wyjściem z UE (tym samym, Cameron chcąc „uspokoić nastroje” nie powinien lobbować za opcją „remain”). Aczkolwiek zgodzę się z „nieprawicą” w tym, że Cameron usiłował, za pomocą polityki zagranicznej, prowadzić „politykę wewnętrzną” (ten sam błąd popełnia non stop Dojna Zmiana).

Wydaje mi się, że Camerona nikt nie „zmuszał” do zorganizowania referendum. Zorganizował je dlatego, że chciał je zorganizować, bo potrzebował karty przetargowej w negocjacjach z UE. Minimalne zwycięstwo opcji „remain” bardzo poprawiłoby jego pozycję negocjacyjną: „musicie pójść na takie a takie ustępstwa, bo widzicie co się dzieje! Nikt nie może zagwarantować tego, że kiedy po raz kolejny ktoś (w domyśle – następca Camerona) zorganizuje takie referendum, znowu zwycięży opcja „remain”! Musimy się jakoś dogadać!”. Gdyby, dzięki temu, Cameronowi udało się coś „wydrzeć” od UE – zamknąłby usta swoim wewnątrzpartyjnym krytykom i oszołomstwu spod znaku Farage (tym ostatnim, co prawda, na krótko, tym niemniej). Tyle że wynik referendum był inny niż „planowany” i Cameron, zamiast stać się „bohaterem”, stał się pośmiewiskiem.

Ta straszna UE i cholerne Niemce!

Wynik referendum zaowocował ostrą reakcją Niemiec i Komisji Europejskiej. W tejże reakcji, nasza pszenno-buraczana prawica upatruje potwierdzenia swojej tezy o tym, że Wielka Brytania została praktycznie wyrzucona z UE za to, że „dbała o swoje interesy narodowe/etc.” No bo skoro tak ostro zareagowano, to „coś musi być na rzeczy”, prawda? Owszem, coś musi, ale śmiem twierdzić, że nie to, co sobie wykoncypowały nasze prawicowe mendia.

Ale najpierw, krótka gimnastyka mózgu. Wyobraźmy sobie, że po referendum UE (Niemcy, KE/etc.), tak jak to sobie wymyślili prawicowcy, spuszcza z tonu i sugeruje Wielkiej Brytanii, że przecież to referendum wcale nie musi być przesądzające, bo „zawsze się można jakoś dogadać”. To, zdaniem prawicy (acz nie tylko, bo sporo ludzi się zjeżyło po tym, jak Niemcy i KE zakomunikowały Wielkiej Brytanii, że skoro chcą wyjść, to niech zaczną pakować manatki i że nie ma o czym gadać już), powinna być ta „słuszna” reakcja. O tym, jakie długofalowe skutki miałaby taka „ugłaskana” reakcja, żaden z prawicowców się nie zająknął. Zapewne dlatego, że mogłyby owe efekty być cokolwiek katastrofalne. W momencie, w którym to UE zaczęłoby „zależeć” na zatrzymaniu Wielkiej Brytanii, pozycja negocjacyjna Unii byłaby znacznie gorsza niż przed referendum. Oznaczałoby to tyle, że Wielka Brytania mogłaby domagać się od cholery ustępstw ze strony UE. Gdyby UE nie chciała iść na te ustępstwa, Brytyjczycy mogliby wyciągnąć „jokera” w postaci wyników referendum i powiedzieć, że skoro nikt ich nie chce słuchać, to oni jednak sobie pójdą.

Dla nikogo nie jest tajemnicą to, że w UE ścierają się różne grupy interesu i każde państwo (prócz Polski pod wodzą partii Dojnej Zmiany) chce „ugrać” jak najwięcej dla siebie (albowiem PiS-owi wydaje się, że „do siebie” garną tylko duże kraje unijne). Jak zareagowałyby władze państw zrzeszonych w UE, gdyby zauważyły, że wystarczy zrobić sobie referendum, postraszyć UE „exitem” i automatycznie zyskuje się lepszą pozycję negocjacyjną? Gdyby UE poszła na ustępstwa w trakcie potencjalnych negocjacji z Wielką Brytanią, to każde kolejne państwo również domagałoby się jakichś ustępstw, „bo skoro Brytyjczykom daliście to, to i to, nam też musicie!”. Jak szybko doszłoby do sytuacji, w której UE nie mogłaby (z przyczyn stricte ekonomicznych) zadośćuczynić żądaniom jakiegoś kraju? Zapewne wtedy nasi prawicowi mędrcy uznaliby, że doszło do (długo przez nich zapowiadanego) bankructwa UE/etc. Ostra (i momentami teatralna) reakcja KE/Niemców (którzy teraz najprawdopodobniej będą grać pierwsze skrzypce w UE) to wyraźny sygnał dla ludzi, którzy chcieliby za pomocą „exitowych” referendów wymusić coś na UE: „jeśli zdecydujecie się na wyjście, nikt nie będzie was prosił o to, żebyście zostali”.

Osobną kwestią są cierpienia prawicy polskiej, która odsądza Niemcy od czci i wiary za to, że te chcą być liderem Unii Europejskiej. Ja bardzo przepraszam za wyrażenie, ale kurwa, serio? Jakieś państwo chce skorzystać z okazji (którą dostało w prezencie od innego kraju) i ugrać coś dla siebie? Któż mógłby wpaść na taki przebiegły pomysł?! To tak w ogóle można?! Aczkolwiek warto w tym miejscu zaznaczyć, że prawicowy ból dupy z powodu Brexitu i faktu, że jeśli ów dojdzie do skutku, to Niemcy będą niekwestionowanym liderem w UE ma również inne źródło. Tu nie chodzi o hejtowanie „Niemiaszków, za 1939”. Tu chodzi o to, że PiS (i cała usłużna prawica) przez jakiś czas budowała narrację, według której Wielka Brytania będzie najlepszym unijnym partnerem dla Polski. Sam fakt szukania przeciwwagi dla Niemców (które to państwo PiS hejtuje od początku swojego istnienia praktycznie) nie był niczym zdrożnym. Wiadomo, że w negocjacjach z dużym, silnym krajem przyda się wsparcie innego dużego i silnego kraju. Tylko że sprawa się rypła i „naturalny partner” dla Polski najprawdopodobniej szybko pożegna się z Unią. To byłby dobry moment dla „nieomylnych” analityków, żeby przyznać, że „errare humanum est”, ale gdzie tam. Lepiej budować narrację, według której Wielka Brytania byłaby, co prawda, „naturalnym sojusznikiem”, ale Niemcy jej w tym przeszkodzili.

Dyplomatoły

Reakcje PiS-u (i wspierających go Pluszaków Władzy) na wynik referendum w Wielkiej Brytanii są tak idiotyczne, że obserwując je, można zadumać się nad swoistym „cudem natury”. Tylko takowym „cudem” można bowiem wytłumaczyć to, że tak głupi ludzie są w stanie samodzielnie oddychać (no chyba że oddychają dlatego, że prezes im odpowiednie instrukcje SMS-em przesyła). „Dojną Zmianę” (wspieraną przez prawicowe mendia) cechuje bowiem absolutna wręcz nieumiejętność dostosowania się do zmieniających się realiów. Rzecz jasna, przez „dostosowanie się” nie mam na myśli rżnięcia głupa i udawania, że „ja tego nie powiedziałem/napisałem” (bo tę umiejętność wyżej wymienieni opanowali do perfekcji). Chodzi mi o sytuację, w której może dojść do „zmiany władzy” w UE. Rozsądnym posunięciem byłoby więc dostosowanie się do tej, bardzo prawdopodobnej, zmiany. W naszym przypadku wiązałoby się to ze zmianą nastawienia PiS do Niemiec. Biorąc pod rozwagę antyniemiecką histerię PiS-u (i tę, która panuje w usłużnych mendiach), byłoby to, co prawda, dość trudne, ale nie nierealne. I nie chodzi mi tu o sytuację, w której Niemcy powiedzą, że mamy robić to i to „I my – na byle słowo. Na tylne stajem łapki” (pozwoliłem sobie zacytować fragment piosenki „Z XVI-wiecznym portretem trumiennym rozmowa” Kaczmarskiego). Bowiem między włażeniem komuś w dupę, a tłuczeniem go kijem baseballowym po głowie jest szerokie spektrum zachowań. Osobną kwestią jest to, że w najlepiej pojętym interesie Polski byłoby zaprzestanie podsycania konfliktu na linii KE – Polska. Co zaś robią nasze wspaniałe władze?

Prezydent Andrzej Duda dywagował: „Czy nie jest tak, że Unia Europejska zbyt wiele narzuca krajom członkowskim?” Witold „Frank Drebin” Waszczykowski twierdził, że UE powinna mieć „nowe władze” (bo przecież trzeba się zemścić na KE za „mieszanie się w sprawy Polskie”) . Jarosław Kaczyński perorował, że „trzeba zmienić traktat o UE”. Beata Szydło zaś powiedziała, że „Brexit pokazał, że Europejczycy nie chcą takiej Unii. Polska przedstawi projekt zmian”. Czytam te kolejne wypowiedzi i czytam i gdzieś tam po głowie plącze mi się sytuacja, do której doszło na samym początku prezydentury Andrzeja Dudy. Zaproponował on wówczas „nowy format rozmów w sprawie Ukrainy” i został momentalnie postawiony do pionu przez Petra Poroszenkę, który stwierdził, że „nie widzi takiej potrzeby”. Wypowiedzi Szydło, Waszczykowskiego i Kaczyńskiego idealnie wpisują się w „wewnętrzną” narrację PiS-u „Polska powstała z kolan i będzie teraz zmieniać UE/etc./etc.”, ale nijak się mają do rzeczywistości. Jakoś tak się bowiem złożyło, że póki co, nikt nie chce zmieniać władz w UE (chodzi o zmiany personalne), nikt nie chce „zmieniać traktatu o UE” i najprawdopodobniej większość krajów UE w dupie będzie miała zmiany, które „zaproponuje Polska”.

Gdyby rządzili nami ludzie, którzy mają łby na karku, to zamiast wygłaszać swoje wiekopomne mądrości (które raczej niewielkie wrażenie robią na pozostałych krajach UE), powinni poczekać chwilę i zobaczyć jakie nastroje panują w UE, a potem dostosować swoją „ofertę” do tych nastrojów. Względnie wybrać tę „ofertę”, spośród proponowanych przez inne kraje, na której Polska może najwięcej zyskać. Zamiast tego mamy duszosztypatielne bzdety i próbę wmanewrowania nas w konflikt z potencjalnym przyszłym „szefem” Europy. Bo przecież powszechnie wiadomo, że w momencie, w którym w firmie zmienia się szef, warto pójść do jego biura i kontrolnie przypieprzyć temu nowemu, żeby „wiedział kto tu rządzi”.

Premier Beata Szydło stwierdziła pewnego razu, że „polski rząd nie będzie uprawiał polityki zagranicznej na kolanach”. Zapomniała jedynie dodać, że polski rząd będzie tę politykę prowadził na ciężkich prochach halucynogennych.


Źródła:

PAD o Brexicie:



Poroszenko wskazuje Dudzie miejsce w szeregu:


Frank Drebin polskiej dyplomacji o Brexicie:


Premier Beata Szydło zapowiada „lepszą politykę zagraniczną”:


Poseł Kaczyński domaga się nowego traktatu o UE:

http://wpolityce.pl/polityka/298359-kaczynski-o-nowym-traktacie-ue-biurokracji-i-supermocarstwie-trzeba-wyraznie-powiedziec-gdzie-jest-unia-a-gdzie-panstwa-czlonkowskie





2 komentarze:

  1. Nawet Beata Szydło może coś ugrać w UE jeśli pójdzie śladami Donalda Tuska, czyli nauczy się w parę miesięcy mówić po angielsku i słuchać tego, co inni (oprócz jej tzw. "prezesa" mówią. Ale ma pod górkę i każda jej durna wypowiedź o Niemczech i UE podnosi tę górkę o kilkaset metrów. Natomiast przyszłe zejście do gminy Brzeszcze powinno być łatwe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bodajże dzisiaj rano PBSz twierdziła, że "Europa chce zmian" a niewiele później KE ogłosiło, że "Państwa (w domyśle - członkowskie) nie widzą powodów do zmiany traktatu UE". Dobrej zmianie peron odjeżdża coraz bardziej

      Usuń