czwartek, 29 maja 2014

Jezus Maria! Korwin!

Tytuł niniejszej notki chyba najlepiej oddaje reakcje sporej części społeczeństwa na fakt, że „wieczny kanapowiec” Korwin „Krul” Mikke dostał się do Europarlamentu. Mam świadomość tego, że reakcje były nieco bardziej żywiołowe, a fraza, która była najczęstszym komentarzem do tej sytuacji, składała się z dwóch, nieco innych słów. Jednakże uznałem, że swojskie „Jezus, Maria” wystarczy. Gwoli wyjaśnienia - niniejszy tekst odnosi się do wyników wyborów, nie zaś tylko do wyniku Krula, aczkolwiek sporo będzie o JKM. Głównie dlatego, że jego „wejście” do PUE było dla wielu niespodziewane.

Ja się przyznać muszę, że również nie wierzyłem w sukces Korwina. Wykoncypowałem sobie, że skoro tyle partii prawicowych startuje w wyborach, to się głosy rozbiją (Polska Razem, Solidarna Polska, PiS, Ruch Narodowy i Partia JKM) i plankton się rozbiegnie znowu. Stało się inaczej. Jedna znajoma lewaczka (jak widać - mądrzejsza ode mnie) tłumaczyła mi, że moje prognozy mogą się nie sprawdzić i że JKM się jednak może dostać, ale ja przez cały czas liczyłem na wyższą frekwencję. Wydawało mi się, że sondaże, w których JKM miał poparcie bardziej niż wystarczające do tego, aby wejść do PEU, zmotywują ludzi do głosowania. Z drugiej jednakże strony, elektorat był już tak wkur**ny na polityków wszelkiej maści, że pokazał partiom środkowy palec (dopisał za to betonowy elektorat Korwina). Niska frekwencja, na którą liczyli również politycy Ruchu Narodowego i Solidarnej Polski, spowodowana była zwyczajowym polskim „je**ałpiesizmem” politycznym („bo co mnie to obchodzi”) oraz tym, że politycy wszystkich opcji – jeśli chodzi o o poziom kampanii wyborczej – zachowywali się tak, jakby uważali wyborców za jakieś bezrozumne bydło, któremu można rzucić byle ochłap albo obiecać pełną michę („damy wam żreć, jak nas wybierzecie!”), a rzeczone bydło i tak zagłosuje. Poziom kampanii wyborczej był tak niski, że ciężko ją do czegokolwiek przyrównać. O tym, jak był niski, niech zaświadczy to, że nawet sondaże dające JKM szanse na wejście do PUE zostały olane, a ludzie zostali w domach. Ponieważ przez media przewala się teraz fala komentarzy na temat wyborów i tego, „co będzie dalej” postanowiłem również napisać kilka słów na temat: „co lewacki bloger sądzi w sprawie wyników wyborów”.

Jezus Maria! Korwin-Mikke!

Zacznę od tego, że nie boję się Korwina. Tzn. nie obawiam się tego, że „obecne wybory to dopiero początek, nic już nie zatrzyma marszu Nowej Prawicy (dowodzonej przez „nowego” 70-kilku-latka). To są bzdury, którymi karmi się korwinowy, betonowy elektorat. Zdaniem niektórych przedstawicieli tegoż elektoratu, teraz już będzie tylko lepiej, a w następnych wyborach (w domyśle – do PUE) będzie ich jeszcze więcej! Ktoś wrzucił w internety zestawienie wyniku, jaki uzyskał JKM w trakcie wyborów prezydenckich 2010 z wynikiem do PUE. W 2010 roku Korwin uzyskał 416 898 głosów (2,48%), 2014 (bo przecież KNP to Korwin Mikke) – 505 586 głosów (7.15%). Jak widać, różnica między liczbą głosów nijak się ma do tej wyrażonej w procentach (a właśnie procentami podnieca się beton spod znaku JKM prorokując, że „teraz to będzie już tylko lepiej). Ktoś może przytomnie zauważyć, że „może i to nie jest jakiś specjalnie wielki wzrost poparcia, ale jednak jest! Co będzie dalej?” Nic nie będzie. Nikomu nie chciało się zerknąć do innych danych. W wyborach 2011 partia JKM uzyskała 151 837 głosów (1,06%). Rok po tym, jak na JKM zagłosowało ponad 400 000 ludzi, jego poparcie poleciało na pysk. Teraz, co prawda. udało mu się „odrobić straty”, ale o tym, czy teraz już tak będzie przez cały czas, zadecydują wybory parlamentarne 2015, w których 500 000 głosów nie gwarantuje wejścia do sejmu, a jakoś tak nie chce mi się wierzyć w to, żeby za rok głosować na JKM chciało ponad 1 000 000 Polaków (bo mniej więcej taka liczba głosów jest „bezpieczna”, niezależnie od frekwencji).

W tym miejscu chciałbym zauważyć, że o ile nie rozumiem paranoi niektórych ludzi, to doskonale rozumiem rozgoryczenie kobiet, które tak jakoś nie bardzo lubią człowieka mówiącego publicznie o tym, że zawsze się je trochę gwałci, są głupsze od mężczyzn, przejmują poglądy swoich partnerów (no, bo przecież skoro są głupsze, to nie mogą mieć własnych poglądów!), powinno się im odebrać prawa wyborcze etc., etc. Na szczęście sam Krul nigdy nie będzie miał szansy na to, żeby swoje poglądy wprowadzić w życie. Ogromna większość społeczeństwa, delikatnie rzecz ujmując, nie utożsamia się z poglądami Korwina. Toteż, jeśli ktokolwiek powinien się obawiać „siły, której nie da się zatrzymać”, to raczej Korwin, który przy okazji kolejnych wyborów najprawdopodobniej boleśnie otrze się o drzwi sejmu.

Gwoli ścisłości – dla mnie Korwin Mikke nie jest politykiem. To najzwyklejszy w świecie showman, który przez całe życie zarabiał robiąc szum wokół własnej osoby. Pobyt w PUE potraktuje pewnie jako kolejne źródło dochodu. Inna sprawa, że Wódz Kuców, może mieć spore problemy. To, co uchodziło na sucho „kanapowcowi”, politykowi na sucho już nie ujdzie. Choćby dlatego, że pies z kulawą nogą nie interesuje się tym, co wykrzykuje jakiś klaun-estradowiec stojący na postumencie zmontowanym ze skrzynek po pomidorach. Jednakże te same słowa wykrzyczane z mównicy sejmowej, przed kamerami, przez europosła, mają już zupełnie inny kaliber gatunkowy. Tego, że JKM może nam przynieść wstyd (i pewnie przyniesie), nie chce mi się nawet pisać. Dodam jedynie od siebie, że nie on pierwszy (wszak ojciec Romana Giertycha kiedyś w ławach PUE zasiadał był) i nie on ostatni.

POPiS

Donald Tusk i Jarosław Kaczyński to pierwszy przykład politycznego związku partnerskiego w naszym kraju. Ci dwaj politycy nie mogą bez siebie żyć. Sama bytność w polityce jednego z nich nagania wyborców drugiemu. I na dobrą sprawę nie warto marnować więcej miejsca na opisywanie tych panów i ich partii.

Wielki Przegrany

Janusz Palikot dostał w tych wyborach solidnego kopa od swoich wyborców. Choć może raczej należałoby powiedzieć – od wyborców, których wcześniej „ukradł” SLD (bo chyba nikt nie ma złudzeń co do tego, że zły wynik SLD w wyborach parlamentarnych 2011 był rezultatem wejścia Ruchu Palikota na scenę polityczną) oraz efektem tego, że ludzie mieli nieco dosyć bezbarwnego Grzegorza Napieralskiego i jego świty równie bezbarwnych kolegów. Sam Palikot ponoć się teraz głowi nad tym, co poszło nie tak. Głowią się też nad tym niektórzy publicyści. Przyczyna tej porażki jest, moim zdaniem, dość prosta (aczkolwiek jestem tylko człowiekiem-z-blogiem, więc mogę się mylić). Janusz Palikot liczył na elektorat lewicowy (jeśli komuś się wydaje, że bardziej mu zależało na elektoracie liberalnym, to niech sobie zerknie na Twittera i na to, jak się tam ładnie gnoją nawzajem politycy SLD i TR – gdyby bazowali na różnych elektoratach, nie żarliby się aż tak bardzo). Liczył na niego bardzo zawzięcie, tylko że nie ma mu absolutnie nic do zaoferowania. Taki typowy lewak, jak ja, nie wie nawet, jakie poglądy ma Janusz Palikot. Wiem, że kiedyś miał mocno prawicowe, a potem się mu „odmieniło”. Casus Jarosława Kaczyńskiego, który „zmienił się” w trakcie kampanii wyborczej 2010 pokazuje, że politycy nigdy się nie zmieniają. Chyba, że chcą, aby elektorat (czy „ciemny lud”, jak to o nas powiedział Kurski) myślał, że się zmienili. Swoista bezpoglądowość Palikota (i otaczanie się milionerami pokroju Łukasza Gibały, którzy tłumaczą, że okres ochronny dla ludzi w wieku przedemerytalnym to socjalizm i trzeba go koniecznie usunąć z kodeksu pracy) sprawiła, że ludzie go, delikatnie rzecz ujmując, olali. Nie uratowali sytuacji kandydaci, o których Palikot zabiegał i którymi zapełnił listy wyborcze. Tak samo, jak nie uratowały jej antyklerykalne spoty wyborcze. Ok – ja jestem antyklerykałem, ale nie zamierzam oddawać głosu na jakąś partię tylko dlatego, że jej przedstawiciele chwalą się publicznie tym, jak bardzo „nie lubią Kościoła” - nie tędy droga.

Przyszły Wielki Przegrany

SLD uzyskało trzeci wynik w wyborach, co - rzecz jasna - w świcie Leszka Millera zostanie na pewno odebrane jako rezulat jego błyskotliwej polityki. I zapewne w kolejnej kampanii SLD „da dupy”, podobnie jak to miało miejsce przy okazji wyborów parlamentarnych 2011. Wtedy SLD kompletnie zawaliło kampanię, bo uwierzono w to, że to „genialny” PR sztabowców Sojuszu wypracował dobry wynik Grzegorza Napieralskiego w wyborach 2010 (trzeci wynik). Ludzie glosowali na Napieralskiego, bo żywcem nie mieli na kogo - drażniła ich dominacja POPiSu. SLD zrewanżowało się swoim wyborcom całkowitym olaniem tychże. Zapewne sztabowcy SLD wyszli z założenia, że nie warto się pochylać nad elektoratem, bo ów i tak zagłosuje. Teraz będzie zapewne tak samo. SLD miało kampanię równie żenującą jak inne partie. Jedyny powód, dla którego Sojusz osiągnął tak dobry wynik, to fakt, że ludzie zdenerwowali się pajacowaniem niektórych polityków z otoczenia Janusza Palikota. Poza tym – na kogoś ten nasz totalnie ignorowany elektorat lewicowy musi głosować (o ile w ogóle pójdzie do urn). Ja się przyznam bez bicia do tego, że głosowałem na SLD. Nawiasem mówiąc, gdyby pani z komisji wyborczej, która była dla mnie uprzejma (po tym jak poinstruowałem komisję o tym, że tego mojego „zaświadczenia o prawie do głosowania” to oni mi raczej nie powinni już oddawać) trzymając w wyeksponowanym miejscu najnowszy numer „W Sieci”, wiedziała na kogo głosuję, pewnie przyłożyła by mi urną. Głosowałem na partię Leszka Millera, bo chciałem spełnić „obywatelski obowiązek”, a żywcem k**wa (za przeproszeniem) nie miałem na kogo oddać głosu. Śmiem twierdzić, że spora część głosów SLD pochodzi od ludzi, którzy co prawda nie lubią Towarzysza Millera, ale na kogo mieli głosować?

Odwołane „przebudzenie narodowe”

Nie poświęcałbym zbytniej uwagi planktonowi politycznemu, jakim jest Ruch Narodowy, gdyby nie to, że swego czasu dziennikarska brać wywołała narodową histerię tylko dlatego, że prasa chciała pisać o RN, ale nie za bardzo jej się chciało myśleć nad tym, co pisze. Straszono nas „nazistami”, którzy nas wszystkich pozabijają, powywieszają na latarniach etc. Tych „nazistów” popierało – zdaniem dziennikarzy – w cholerę ludzi. Ja swego czasu popełniłem wpis na FB na temat tego, że ja się tam niespecjalnie obawiam członków RN, bo w sumie jedyne, co mogą mi zrobić, to ewentualnie obić mi mordę. Zagrożenia w wymiarze politycznym RN nie stanowi i raczej nie będzie stanowił (no chyba, że Kościół udzieli mu poparcia, tak jak swego czasu udzielał macierzystej partii Krzysztofa Bosaka – Lidze Polskich Rodzin). Jak się skończyły wybory dla Ruchu Narodowego? Eufemizując – bardzo źle. Rzecz jasna, „politycy” z RN po raz kolejny udowodnili, że jaja mają tylko wtedy, gdy otacza ich grupa silnych kolegów, a w świecie, w którym problemu nie da się rozwiązać za pomocą koktajlu Mołotowa/cegły/etc., nie potrafią się odnaleźć. W czym się przejawia ten brak jaj? W tym, że żaden z „polityków” RN nie powiedział „daliśmy dupy i dlatego przegraliśmy”. Nie, nie – RN jest moralnym zwycięzcą, bo miał najmniej pieniędzy na kampanię. Inni mieli lepiej i w ogóle to prawie na pewno jakieś fałszerstwa były, bo tam gdzie głosowano na RN, 0 głosów mieli!

Mało tego - aby zamaskować to, jak bardzo RN poległ, jego członkowie użyli „matematyki narodowców” (zwanej również dwójmyśleniem). Swego czasu głośno chwalili się tym, że grubo ponad 100 000 ludzi przyszło na MN („A media nie pokazały! Media kłamio!”). Przy okazji omawiania wyników wyborów geniusze matematyczni z RN stwierdzili, że „wstępne wyniki nie są satysfakcjonujące, ale jednocześnie pokazują, że udało nam się pozyskać zaufanie grupy wyborców wyraźnie wykraczającej poza struktury naszych organizacji czy uczestników Marszów Niepodległości.” Ja, co prawda, orłem z matematyki nie byłem, ale wydaje mi się, że 86 tysięcy to nie jest liczba „wyraźnie” większa od „ponad 100 000 uczestników MN”. Ciekawym, jak wynik wyborczy RN skomentują ci ludzie, którzy swego czasu pompowali balon histerii „nazistowskiej”

Ludowy aksjomat polityczny

PSL dostał się, bo PSL zawsze się załapuje na mandaty, niezależnie od sondaży. To powinien być aksjomat polityczny.

W krainie planktonu

Wszelkiej maści „wykopanym” z macierzystych partii (i takim, którzy sami odeszli, zanim ktoś ich zdążył wykopać) społeczeństwo pokazało środkowy palec. Solidarna Polska i Polska Razem zasłużenie przerżnęły wybory. I to chyba jedyny komentarz, na który zasługują te partie.

Tak na samo zakończenie powyższych wywodów chciałbym jeszcze napisać jedną rzecz. Mam nadzieję, że będzie mi kiedyś dane pójść do urny i głosować bez odruchu wymiotnego. Innymi słowy – fajnie by było, jakbym kiedyś miał na kogo głosować.




Źródła



6 komentarzy:

  1. Korwin,Miller czy Palikot to pierdoły. Osobiście bym się martwił faktem że w 3/4 państw wygrały partie skrajnej prawicy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na to również zwróciłem uwagę (nie dało się tego nie zauważyć), ale skupiłem się na naszym rodzimym poletku.

      Usuń
  2. Jakiś komentarz odnośnie mikroplanktonu w postaci Demokracji Bezpośredniej, Samoobrony i Zielonych czy nimi nie zawracamy sobie głowy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zieloni są nie do przyjęcia, dopóki promują pseudonaukę w sprawie GMO i energii jądrowej.

      Usuń
  3. Wszyscy skupiają się na Korwinie, a tymczasem największym zagrożeniem jest nadal Jarosław Kaczyński. Jego partia promuje jeszcze większe brednie niż Korwin (np. że obecna partia rządząca zawiązała spisek z obcym państwem mający na celu zamordowanie prezydenta RP), a mimo to wszyscy to traktują jak coś normalnego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jarosław Kaczyński też kiedyś będzie musiał odejść z polityki, a znając polityków PiS-u, to bez jednoznacznego przywódcy ta partia sama długo nie pociągnie.

      Bez groźby w postaci Kaczyńskiego, PO też nie przetrwa. Albo będą musieli znaleźć sobie nową „folię” (jakie jest polskie określenie?), np. w postaci lewicy (partia Tuska przesuwająca się w prawą stronę i pozyskująca dawny elektorat PiS-u — to wygląda ciekawie), albo będą musieli liczyć się z syndromem spadającego słupka.

      Usuń