poniedziałek, 10 lutego 2014

„Niepokorni” w służbie PiS

Czy można określać samego siebie mianem „dziennikarza niepokornego” i jednocześnie bez najmniejszych skrupułów włazić w cztery litery konkretnej opcji politycznej? Czy można być dziennikarzem i jednocześnie nie mieć pojęcia o tym, czym jest research? Można – należy się jedynie nazywać Cezary Gmyz.

Cezary Gmyz to człowiek, od którego zaczęła się histeria „trotylowa”. Najprawdopodobniej został „wypuszczony” przez jakiegoś informatora i napisał artykuł (Trotyl na wraku tupolewa), za który wyleciał z „Rzeczypospolitej”. Z miejsca okrzyknięto go dziennikarzem „niepokornym” (tzn. zrobili to inni „niepokorni”, bo większość ludzi uznała C.G. za frajera nie potrafiącego zweryfikować informacji przed napisaniem artykułu). W mojej opinii C.G. frajerem nie jest. Jest natomiast wyrachowanym manipulatorem, który liczy na to, że nikomu nie będzie się chciało weryfikować tego, co napisał. Gwoli ścisłości – w ten sam sposób działa cała reszta „niepokornych”. Ktoś może powiedzieć – nihil novi sub sole – przecież wszyscy o tym wiedzą! Pełna zgoda. Tyle, że czasem człowiek czytając tekst czuje się tak, jakby dziennikarz (publicysta/whatever) dał mu po mordzie.

I ja się poczułem w ten sposób czytając artykuł pt. „Czy to jeszcze są wolne wybory?” Tekst zamieszczono na „Niezależnej”, a dotyczy on w głównej mierze przekrętów w finansowaniu kampanii wyborczych PSL. I z tym nie zamierzam w żaden sposób polemizować. O tym, w jaki sposób działa PSL, wiedzą chyba wszyscy, którzy mieli nieszczęście zainteresować się polityką.

Przyczyna tych przekrętów jest stosunkowo prosta. Jakiś mało rozpoznawalny polityk albo ten, który obawia się, że elektorat może o nim zapomnieć (bo zbyt rzadko pojawia się w telewizyjnym okienku) postanawia przypomnieć się wyborcom. W myśl prostej zasady rozpoznawalność równa się wybieralność. A rozpoznawalność to gęba plus nazwisko.”

Z powyższym cytatem zgadzam się w całej rozciągłości. Przytaczam go tu jedynie ze względu na podkreślony fragment. Ów fragment będzie dość istotny w dalszej części tekstu. Teraz zaś skupmy się na dwóch innych wycinkach:

PSL, a w szczególności tzw. układ podlaski (skupiony wokół byłego szefa resortu rolnictwa Marka Sawickiego) do perfekcji opanował prowadzenie kampanii wyborczej bez jej formalnego rozpoczynania. Pomysł prosty i sprawdzony w praktyce. Otóż kandydaci nie promują programu swojej partii lecz jakiś inny, bardziej czy mniej istotny, cel. Np. nowoczesne rolnictwo.”

Nie jest jednak tak, że PSL jest monopolistą w tego typu sztuczkach. Główna partia koalicyjna, czyli Platforma Obywatelska stosuje też identyczne, choć niekiedy bardziej wyrafinowane i subtelne metody. Przypomnimy marszałka województwa dolnośląskiego. Człowiek z wyglądu podobny zupełnie do nikogo był słabo rozpoznawalny jako gospodarz swojego regionu. Nie namyślając się wiele, oblepił całe województwo billboardami ze swoim wizerunkiem. Oczywiście za pieniądze podatnika.”

Z tego rodzaju działaniami zetknął się chyba każdy. Albo w połowie kadencji, albo na kilka miesięcy przed rozpoczęciem kampanii wyborczej pojawiają się na ulicach billboardy, którymi „reklamują się” politycy. Taka „przedwczesna kampania” jest całkowicie legalna, bo – jak to napisał Cezary Gmyz – przekaz jest tak skonstruowany, że polityk pojawia się na billboardzie „niby” przy okazji. Wiadomym jest również to, że politycy, kiedy tylko mogą, reklamują się używając kasy innej niż partyjna (bo tę trzeba zostawić na właściwą kampanię wyborczą). Dzieje się tak dlatego, że na kilka miesięcy przed kampanią nie wiadomo jeszcze kto będzie na listach (w niektórych regionach walki o miejsca „biorące” toczą się aż do ostatniego dnia, w którym można rejestrować listy kandydatów). Tym samym, z punktu widzenia partii bezsensowne jest wspieranie kandydata, który być może nie znajdzie się na liście.

I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że wspaniały dziennikarz śledczy Cezary Gmyz zupełnie pominął jeden drobny szczegół. Partia, której tubą propagandową jest „Niezależna” robi dokładnie to samo, co wszystkie inne. Politycy PiS również do mistrzostwa doprowadzili prowadzenie „przedwczesnej kampanii”. Aby nie być gołosłownym – wrzucam zdjęcie, które wykonałem w niedzielę (09-02-2014).

"Wcale nie kampania Tomasza Poręby"


Na pierwszy rzut oka billboard jest zwykłą informacją. Jakiś tam Tomasz Poręba załatwił w Brukseli staże kilkudziesięciu ludziom. Materiały (czyli billboardy) zostały sfinansowane ze środków Grupy Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (program staży Tomasza Poręby dla podkarpackiej młodzieży uruchomiony w 2009 roku).

Tylko, że potem następuje drugi rzut oka. Na cholerę jakimś konserwatystom europejskim billboardy w Tarnobrzegu (moja rodzinna wieś – 48 tys. mieszkańców)? Odpowiedź jest prosta i udzielił jej Cezary Gmyz. Przytoczę ją w całości: „Jakiś mało rozpoznawalny polityk albo ten, który obawia się, że elektorat może o nim zapomnieć.”

Tomasz Poręba jest europarlamentarzystą z ramienia PiS. 1995 głosów oddano na tego pana w Tarnobrzegu w ostatnich wyborach do Europarlamentu. Choć ów pan ma (a przynajmniej miał jakiś czas temu) biuro poselskie w moim rodzinnym mieście, to jest jakoś nieszczególnie rozpoznawalny. Dostał „1”, to na niego zagłosowali. Ponieważ ludzie nie bardzo go tu znają, trzeba było rzucić jakiś billboard przed kampanią, żeby się ludziom gęba opatrzyła. Wszystko jest, rzecz jasna, zgodne z prawem. Domyślam się, że Tarnobrzeg nie jest jedyną miejscowością, którą „ozdobiły” te billboardy.

Czemu więc „dziennikarz śledczy” nie napisał o tym w swoim artykule? Skoro uznał, że tego rodzaju praktyki są naganne, powinien chyba wspomnieć coś na temat tego, że posłowie największej partii opozycyjnej robią dokładnie to samo. Tyle, że wtedy nie byłby już dziennikarzem „niepokornym”. Wtedy byłby dziennikarzem rzetelnym, a dla takich miejsca po „niepokornej” stronie jest niewiele – przecież zły to ptak, co własne gniazdo kala. W teorii Cezary Gmyz mógł o akcji Poręby nie wiedzieć (jak to świadczy o dziennikarzu śledczym, to już insza inszość), jednakże w praktyce – nawet jeśli nie wiedział, to powinien założyć, że PiS też tego rodzaju działalność prowadzi. Szczególnie, że Prawo i Sprawiedliwość ma ogromne doświadczenie w tego rodzaju „przedwczesnych kampaniach”.

W trakcie rządów PiS, korzystając z dobrobytu i miliardów nowych miejsc pracy (które PiS zapewnił!), jak przystało na studenta kierunku humanistycznego na wakacjach, zajmowałem się skuwaniem tynków, układaniem płytek etc. Zasiadłem sobie którejś soboty przed telewizorem i oczy me ujrzały takie oto dzieło:


                                          "Wcale nie kampania wyborcza PiS"

Przepraszam za niską jakość – filmik pochodzi z moich zbiorów, bo na stronie PiS już go nie ma. Co prawda, do wyborów było jeszcze kilka miesięcy („rzucili” to na wakacjach, a samorządowe wybory miały się odbyć 12 listopada 2006), ale PiSowi to nie przeszkadzało i rozpoczął „przedwczesną kampanię”. PiS wyprodukował przed kampanią jeszcze kilka podobnych filmików utrzymanych w duchu PRL-owskiej „Kroniki Filmowej”. Innymi słowy – mechanizm „kampanii przed kampanią” zastosowano.

Rzecz jasna „bardziej dziennikarz niż publicysta” (cytat z jego Twittera) nie wspomniał o tym w swoim tekście. Możliwości są trzy. Albo nie umie robić researchu (i do tego ma sklerozę – nie pamięta „Kroniki Filmowej” w wydaniu PiS), albo ewidentnie kłamie, albo też chciał napisać o PiS, ale naczalstwo mu zakazało. Innymi słowy – albo jest łajzą, albo kłamcą, albo „usłużnym”, który boi się wychylić. Dość powiedzieć, że niezależnie od przyczyn, dla których popełnił ów tekst, powodów do dumy ma raczej niewiele.

Źródła:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz