Czy można określać samego siebie
mianem „dziennikarza niepokornego” i jednocześnie bez
najmniejszych skrupułów włazić w cztery litery konkretnej opcji
politycznej? Czy można być dziennikarzem i jednocześnie nie mieć
pojęcia o tym, czym jest research? Można – należy się jedynie
nazywać Cezary Gmyz.
Cezary Gmyz to człowiek, od którego
zaczęła się histeria „trotylowa”. Najprawdopodobniej został
„wypuszczony” przez jakiegoś informatora i napisał artykuł
(Trotyl na wraku tupolewa), za który wyleciał z
„Rzeczypospolitej”. Z miejsca okrzyknięto go dziennikarzem
„niepokornym” (tzn. zrobili to inni „niepokorni”, bo
większość ludzi uznała C.G. za frajera nie potrafiącego
zweryfikować informacji przed napisaniem artykułu). W mojej opinii
C.G. frajerem nie jest. Jest natomiast wyrachowanym manipulatorem,
który liczy na to, że nikomu nie będzie się chciało weryfikować
tego, co napisał. Gwoli ścisłości – w ten sam sposób działa
cała reszta „niepokornych”. Ktoś może powiedzieć – nihil
novi sub sole – przecież wszyscy o tym wiedzą! Pełna zgoda.
Tyle, że czasem człowiek czytając tekst czuje się tak, jakby
dziennikarz (publicysta/whatever) dał mu po mordzie.
I ja się poczułem w ten sposób
czytając artykuł pt. „Czy to jeszcze są wolne wybory?”
Tekst zamieszczono na
„Niezależnej”, a dotyczy on w głównej mierze przekrętów w
finansowaniu kampanii wyborczych PSL. I z tym nie zamierzam w żaden
sposób polemizować. O tym, w jaki sposób działa PSL, wiedzą
chyba wszyscy, którzy mieli nieszczęście zainteresować się
polityką.
„Przyczyna tych przekrętów jest
stosunkowo prosta. Jakiś mało rozpoznawalny polityk
albo ten, który obawia się, że elektorat może o nim zapomnieć
(bo zbyt rzadko pojawia się w telewizyjnym okienku) postanawia
przypomnieć się wyborcom. W myśl prostej zasady rozpoznawalność
równa się wybieralność. A rozpoznawalność to gęba plus
nazwisko.”
Z powyższym
cytatem zgadzam się w całej rozciągłości. Przytaczam go tu
jedynie ze względu na podkreślony fragment. Ów fragment będzie
dość istotny w dalszej części tekstu. Teraz zaś skupmy się na
dwóch innych wycinkach:
„PSL, a w szczególności
tzw. układ podlaski (skupiony wokół
byłego szefa resortu rolnictwa Marka Sawickiego) do
perfekcji opanował prowadzenie kampanii wyborczej bez jej formalnego
rozpoczynania. Pomysł prosty i sprawdzony w praktyce.
Otóż kandydaci nie promują programu swojej partii lecz jakiś
inny, bardziej czy mniej istotny, cel. Np. nowoczesne rolnictwo.”
„Nie jest jednak tak, że PSL jest monopolistą w tego typu
sztuczkach. Główna partia koalicyjna, czyli Platforma Obywatelska
stosuje też identyczne, choć niekiedy bardziej wyrafinowane i
subtelne metody. Przypomnimy marszałka województwa dolnośląskiego.
Człowiek z wyglądu podobny zupełnie do nikogo był
słabo rozpoznawalny jako gospodarz swojego regionu. Nie namyślając
się wiele, oblepił całe województwo billboardami ze swoim
wizerunkiem. Oczywiście za pieniądze podatnika.”
Z tego rodzaju działaniami zetknął się chyba każdy. Albo w
połowie kadencji, albo na kilka miesięcy przed rozpoczęciem
kampanii wyborczej pojawiają się na ulicach billboardy, którymi
„reklamują się” politycy. Taka „przedwczesna kampania” jest
całkowicie legalna, bo – jak to napisał Cezary Gmyz – przekaz
jest tak skonstruowany, że polityk pojawia się na billboardzie
„niby” przy okazji. Wiadomym jest również to, że politycy,
kiedy tylko mogą, reklamują się używając kasy innej niż
partyjna (bo tę trzeba zostawić na właściwą kampanię wyborczą).
Dzieje się tak dlatego, że na kilka miesięcy przed kampanią nie
wiadomo jeszcze kto będzie na listach (w niektórych regionach walki
o miejsca „biorące” toczą się aż do ostatniego dnia, w którym
można rejestrować listy kandydatów). Tym samym, z punktu widzenia
partii bezsensowne jest wspieranie kandydata, który być może nie
znajdzie się na liście.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że wspaniały dziennikarz
śledczy Cezary Gmyz zupełnie pominął jeden drobny szczegół.
Partia, której tubą propagandową jest „Niezależna” robi
dokładnie to samo, co wszystkie inne. Politycy PiS również do
mistrzostwa doprowadzili prowadzenie „przedwczesnej kampanii”.
Aby nie być gołosłownym – wrzucam zdjęcie, które wykonałem w
niedzielę (09-02-2014).
"Wcale nie kampania Tomasza Poręby" |
Na pierwszy rzut oka billboard jest zwykłą informacją. Jakiś tam
Tomasz Poręba załatwił w Brukseli staże kilkudziesięciu ludziom.
Materiały (czyli billboardy) zostały sfinansowane ze środków
Grupy Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (program staży
Tomasza Poręby dla podkarpackiej młodzieży uruchomiony w 2009
roku).
Tylko,
że potem następuje drugi rzut oka. Na cholerę jakimś
konserwatystom europejskim billboardy w Tarnobrzegu (moja rodzinna
wieś – 48 tys. mieszkańców)? Odpowiedź jest prosta i udzielił
jej Cezary Gmyz. Przytoczę ją w całości: „Jakiś
mało rozpoznawalny polityk albo ten, który obawia się, że
elektorat może o nim zapomnieć.”
Tomasz Poręba jest europarlamentarzystą z ramienia PiS. 1995 głosów
oddano na tego pana w Tarnobrzegu w ostatnich wyborach do
Europarlamentu. Choć ów pan ma (a przynajmniej miał jakiś czas
temu) biuro poselskie w moim rodzinnym mieście, to jest jakoś
nieszczególnie rozpoznawalny. Dostał „1”, to na niego
zagłosowali. Ponieważ ludzie nie bardzo go tu znają, trzeba było
rzucić jakiś billboard przed kampanią, żeby się ludziom gęba
opatrzyła. Wszystko jest, rzecz jasna, zgodne z prawem. Domyślam
się, że Tarnobrzeg nie jest jedyną miejscowością, którą
„ozdobiły” te billboardy.
Czemu
więc „dziennikarz śledczy” nie napisał o tym w swoim artykule?
Skoro uznał, że tego rodzaju praktyki są naganne, powinien chyba
wspomnieć coś na temat tego, że posłowie największej partii
opozycyjnej robią dokładnie to samo. Tyle, że wtedy nie byłby już
dziennikarzem „niepokornym”. Wtedy byłby dziennikarzem
rzetelnym, a dla takich miejsca po „niepokornej” stronie jest
niewiele – przecież zły
to ptak, co własne gniazdo kala. W teorii Cezary Gmyz mógł o akcji
Poręby nie wiedzieć (jak to świadczy o dziennikarzu śledczym, to
już insza inszość), jednakże w praktyce – nawet jeśli nie
wiedział, to powinien założyć, że PiS też tego rodzaju
działalność prowadzi. Szczególnie, że Prawo i Sprawiedliwość
ma ogromne doświadczenie w tego rodzaju „przedwczesnych
kampaniach”.
W trakcie rządów
PiS, korzystając z dobrobytu i miliardów nowych miejsc pracy (które
PiS zapewnił!), jak przystało na studenta kierunku humanistycznego
na wakacjach, zajmowałem się skuwaniem tynków, układaniem płytek
etc. Zasiadłem sobie którejś soboty przed telewizorem i oczy me
ujrzały takie oto dzieło:
Przepraszam za
niską jakość – filmik pochodzi z moich zbiorów, bo na stronie
PiS już go nie ma. Co prawda, do wyborów było jeszcze kilka
miesięcy („rzucili” to na wakacjach, a samorządowe wybory miały
się odbyć 12 listopada 2006), ale PiSowi to nie przeszkadzało i
rozpoczął „przedwczesną kampanię”. PiS wyprodukował przed
kampanią jeszcze kilka podobnych filmików utrzymanych w duchu
PRL-owskiej „Kroniki Filmowej”. Innymi słowy – mechanizm
„kampanii przed kampanią” zastosowano.
Rzecz jasna
„bardziej dziennikarz niż publicysta” (cytat z jego Twittera)
nie wspomniał o tym w swoim tekście. Możliwości są trzy. Albo
nie umie robić researchu (i do tego ma sklerozę – nie pamięta
„Kroniki Filmowej” w wydaniu PiS), albo ewidentnie kłamie, albo
też chciał napisać o PiS, ale naczalstwo mu zakazało. Innymi
słowy – albo jest łajzą, albo kłamcą, albo „usłużnym”,
który boi się wychylić. Dość powiedzieć, że niezależnie od
przyczyn, dla których popełnił ów tekst, powodów do dumy ma
raczej niewiele.
Źródła:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz