poniedziałek, 22 lutego 2021

Jest super, jest super, więc o co ci chodzi?

W sobotę Lewica miała konwencję. Reakcje na tę konwencję idealnie opisuje hasło „stan kwantowy”. Z jednej bowiem strony była ona „do dupy” i „nikogo nie obchodziła”, a z drugiej od wczoraj przez soszjale przetacza się gównoburza, w trakcie której cała masa krytyków usiłuje tłumaczyć, dlaczego nie jest tak, jak mówili młodzi ludzie na tej konwencji. Gdybym był złośliwy (a nie jestem) napisałbym, że chyba nie ma sensu krytykowanie tez wygłoszonych na konwencji, którą wszyscy mają w dupie. Ponieważ spora część komentariatu (w tym politycznego), który kręcił gównoburze, cierpi na skrajne odklejenie, w „debacie” nie brakowało wątków humorystycznych. Od razu nadmieniam, że dawno sobie nie pisałem jakiejś notki-gawędy, do której research mi niespecjalnie będzie potrzebny, tak więc to będzie takowa notka (w której, na domiar złego, będzie też trochę anecdat). You Have Been Warned.


No dobrze, ale czemu tak właściwie części komentariatu nie spodobała się konwencja? Otóż dlatego, że traktowała ona o tym, że młodym ludziom jest cokolwiek chujowo, bo tyrają na gównianych posadach, a widoki na jakikolwiek „awans” (czy to w pracy, czy to awans społeczny) są „raczej nieciekawe” (anglojęzyczni mają na to piękne określenie „dead-end job”). Najzabawniejszy były komentarze jednego z tuzów partii, której nazwa wzbudziłaby uśmiech politowania na twarzy Ulyssesa Granta (owszem, musiałem). Zaczął tłumaczyć, że te lewaki co to narzekają, że im źle, to same sobie winne, bo się nie chcą kalać pracą fizyczną, a gdyby tylko byli spawaczami, malarzami, kierowcami TIRów, to nie musieliby mieszkać z rodzicami (w domyśle – już dawno by sobie ogarnęli jakiś kwadrat własny). W tym miejscu pozwolę sobie na pewną dygresję. Jakiś czas temu w polskiej debacie pojawiły się (w zamyśle) obraźliwe sformułowania, w których stało, że lewica niczego nie ogarnia, bo lewaki sobie tylko piją to sojowe latte (przyznaję, że nie zdarzyło mi się [bo mam alergię na soję], ale za to kiedyś, jak wizytowałem stolicę, znajoma mnie wyciągnęła na Zbawixa i piłem tam prosecco, tak więc karta lewaka została ocalona). Ponieważ polska debata publiczna jest na tyle chujowa, że jej uczestnicy mają tendencję do używania takich etykietek do momentu, w którym nie chciałby się nimi zająć nawet żaden nekromanta, etykietka ta nadal pojawia się w momentach, w których ktoś chce „zaorać lewaka”.


Owo podkreślanie „sojowatości” danego lewaka jest o tyle zabawne, że najczęściej w dyskusjach używają jej osoby, które odkleiły się od rzeczywistości tak bardzo, że ten archetypiczny lewak musiałby przekroczyć letalną dawkę sojowego latte, żeby móc się z nimi równać. Ogłaszam więc konkurs (bez nagród), na jakieś określenie głównie dla prawicy (acz nie tylko), które podkreślałoby mocno umowny związek tejże prawicy (acz nie tylko) z rzeczywistością. No, ale to tylko dygresja. Wracajmy do gównoburzy na tle konwencji, która nikogo nie obchodzi. Komentarz śmieszka z wcześniej wymienionej partii był o tyle zjawiskowy, że ów człowiek i ludzie, którzy polubili te jego mądrości, to te same osoby, które na co dzień tłumacza, że jeżeli chodzi o Polskę to „co za miejsce, nie do życia”. Ci sami ludzie będą tłumaczyć, że ludziom, którzy opowiadali na konwencji Lewicy o tym, że „nie jest dobrze”, nie wiedzie się nie dlatego, że w Polsce źle się dzieje, ale dlatego, że są leniami. Rzecz jasna, gdyby to samo opowiadali ludzie na konwencji partii, którą wyznają, to wtedy byłaby wina państwa, bo państwo ich okrada, bo podatki/etc./etc. Ja rozumiem, że od członków i wyznawców pewnych ideologii nie można wymagać zbyt wiele, ale to jest sprzeczność, którą nawet oni powinni dostrzec.


Osobną kwestią jest to, że poziom zrozumienia gospodarki (w ujęciu całego państwa) przez osoby, które opowiadają brednie o tym, że praktycznie dowolnie wysoka liczba osób może zajmować się tymi samymi profesjami, stoi na bardzo wysokim poziomie. Swoją drogą ciekawe, czy gdy ludzie, którzy polajkowali wpis geniusza gospodarki, dzwonią na jakaś infolinię (bo na ten przykład, padł im internet i nie mogą oglądać kolejnych zaorań w wykonaniu swoich idoli), to chcą rozmawiać z pracownikiem call centre, czy też ze spawaczem, kierowcą TIRa, czy też z malarzem budowlanym. Ktoś może w tym momencie zarzucić mi to, że poszedłem w argumentum ad absurdum. Tylko że, kurwa, wcale nie. Te wszystkie stanowiska, na których ciśnie się pracowników i płaci im się gówniane pieniądze i mówi do nich, jak do debili, stosując „język korzyści” (no tak, podstawę będziecie mieli niską, ale za to premie mogą być spore [a potem się okazuje, że wszystko zostało pomyślane tak, żeby tych premii zbyt wielu nie wypłacić przypadkiem]), niestety, są potrzebne. Problem polega na tym, że z tego „są potrzebne” nie wynika, że ktoś tym ludziom będzie płacił dobrze. Innymi słowy, jako społeczeństwo tolerujemy istnienie chujowych stanowisk, a jak ktoś zaczyna krytykować zarobki na takim stanowisku, to się mu tłumaczy, że (werble) „zawsze może zmienić pracę”. Jestem się w stanie założyć o wiele, że pewnie spora liczba osób wygłaszających te idiotyzmy śmiała się z Bronisława Komorowskiego i jego „zmienić pracę, wziąć kredyt”. Z siebie samych się, kurwa, nie śmieją. Mimo tego, że są o wiele bardziej żenujący i oderwani od realiów, niż były prezydent RP, albowiem w swoich narracjach nie zwracają uwagi na to, że nawet jeżeli ten lewak, co to nie chce pracować fizycznie (co jest, swoją drogą, wybitnie kretyńską narracją, której źródłem są internetowe memy [o czym w dalszej części]), jednak zachce pracować fizycznie i pierdolnie pracą na słuchawce – to to stanowisko nie zniknie, bo ktoś będzie musiał odbierać te jebane telefony od ludzi, którym w trakcie świąt zjebała się kablówka i nie mogą sobie obejrzeć Kevina.


Kolejnym przejawem odklejenia autora słów o malarzach jest to, że ten jego komentarz nosiłby znamiona sensu, gdyby wrzucił do niego nieco inne profesje. Bo owszem, hydraulik, który ogarnia wszelkie możliwe technologie (stal, miedź, tworzywa sztuczne) i potrafiący zaprojektować instalację, jak ma trochę szczęścia, to się może dorobić (ale i tak nie będzie to poziom, na którym żyją ćwiterowi komentariusze utyskujący na to, że musieli tyle, a tyle zapłacić za remont), tak samo, jak elektryk z pierdylionem uprawnień. Ale nie, trzeba było w wyliczankę wrzucić „malarza budowlanego”, który jak wiadomo, po przemalowaniu kawalerki, to może ją od razu wziąć w ramach rozliczenia za robociznę.


Kiedy wydawało się, że nie może być śmieszniej, okazało się, że niestety owszem, może być, mimo że karuzela śmiechu kręci się już tak szybko, że połowa pasażerów zdążyła się z tego śmiechu porzygać. Tak się bowiem złożyło, że Zandberg postanowił wtrącić swoje trzy grosze (czy jakiej tam waluty używa Potężny Duńczyk) i wrzucił medianę zarobków malarzy. O tym, że po jego wpisie nastąpił wysyp komentarzy, których autorzy ni chuja nie rozumieją czym jest mediana, nie chce mi się wspominać. Skupię się na innych komentarzach, których autorzy zaczęli tłumaczyć Zandbergowi, że co on w ogóle pierdoli, bo oni jak mieli (na ten przykład) remont łazienki, to zapłacili tyle i tyle na rękę za dwa tygodnie pracy z hakiem (i to nie licząc sobót). Ktoś może w tym momencie, całkiem przytomnie, zwrócić uwagę na to, że o chuj tym ludziom chodzi tak właściwie? Przeca Zandberg wspomniał o malarzach budowlanych, a oni wyjeżdżają z remontem łazienki. I ja się z takimi osobami zgodzę. Niestety, autorzy tych wpisów nie są w stanie zrozumieć, że remontem ich łazienek zajmowali się ludzie, którzy musieli znać się na: elektryce, hydraulice, glazurnictwie, zabudowach gipsowych, tynkowaniu/etc. Na wypadek, gdyby zabłądził tu ktoś, kto chciałby się podzielić tym, jak dużo on musiał zapłacić za remont, wytłumaczę to jeszcze prościej: malarz budowlany nie musi tego wszystkiego umieć, bo, no cóż, jest malarzem budowlanym, a nie glazurnikiem, elektrykiem, hydraulikiem/etc. Tak swoją drogą, porównywanie jakiegoś pana Złotej Rączki (który sam jeden potrafi ogarnąć remont łazienki) do malarza jest bezsensowne również z tej przyczyny, że o ile malarz budowlany nie potrzebuje zbyt wielu narzędzi, to pan Złota Rączka potrzebuje całego arsenału. No chyba, że komuś się wydaje, że do skucia tynków, ogarnięcia instalacji hydraulicznej, zrobienia zabudowy z karton gipsu/etc. wystarczy szpachelka, paca do gładzi, trochę papieru ściernego i wałki (tak, wiem, tych malarskich utensyliów jest więcej trochę, ale malarz budowlany nie potrzebuje, na ten przykład, zaciskarki do rur).


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


W tym miejscu pora na anecdatę. Zanim zacząłem wykonywać pracę umysłową, sporo przepracowałem jako „fizyk”. Z tego sporo trochę czasu pracowałem w remontach i wykończeniówce właśnie (dłużej jedynie śmigałem Wladimircem po polach i zapieprzałem z workami ze zbożem) i jeżeli mam być szczery dla ludzi, którzy marudzą na to, że „oni tyle i tyle musieli zapłacić za robotę” mam jedną radę: spierdalać, cwaniaczki. Przez ten przepracowany czas napatrzyłem się na srogo pojebanych klientów i nasłuchałem się opowieści od innych fizyków. Jeden, na ten przykład opowiadał, jak to miał gdzieś robotę „płytkarską” (kasę brał „od metra”, rzecz jasna). Ponieważ miał taki, a nie inny sposób układania, najpierw porobił sobie wszystkie winkle i miejsca, w których trzeba się srogo obluzgać, żeby cokolwiek ułożyć, na sam koniec zostało mu w sumie „samo płaskie”. Tego płaskiego zostało mu sporo metrów (nie pamiętam już ile, ale chyba ze dwadzieścia). Z racji tego, że miał wszystko wyrównanie i przygotowane, mógł sobie te naście metrów zrobić w jeden dzień (acz, co zrozumiałe, nie był to 8-godzinny dzień pracy). No i wtedy się okazało, że inwestor się wkurwił. Dlaczego? Ano dlatego, że sobie wyliczył, że jak ten typ ułoży te naście metrów płytek w ciągu jednego dnia, to on zarobi tyle i tyle, a to jest za dużo, jak na jeden dzień pracy. Innym razem klient wydzwaniał po nocy do mojego pracodawcy i awanturował się o to, że ten mu wannę zrobił tak, że spływ jest na górze, bo jemu przyszedł kolega z poziomicą i to sprawdził. Pracodawca się srogo zdziwił (bo sam tę wannę montował), ale pojechał rano do klienta. Klient, od progu z mordą, że co to ma w ogóle kurwa być. Pracodawca poszedł do łazienki (przy akompaniamencie bluzgów), napuścił trochę wody do wanny i wyciągnął korek. I wtedy okazało się, że grawitacja zaczęła działać nie tak, jak trzeba, bo woda spłynęła. Wkurwiony pracodawca zapytał klienta, czy jego zdaniem woda płynie pod górę. Klient się trochę zawahał i zaczął tłumaczyć, że no ten kolega to mu poziomicą sprawdzą, to on nie wie. Rzecz jasna słowo „przepraszam”, nie padło. Innym razem klient (który, najprawdopodobniej uznał, że za dużo musiałby zapłacić) pozwolił sobie nie zapłacić całej umówionej kwoty. Ponieważ byłem wtedy jeszcze naiwnym Piknikiem, zapytałem „szefie, no ale teraz to chyba szef do sądu pójdzie, prawda?”. Zostało mi wytłumaczone, że owszem, można by było, ale potem pójdzie w eter informacja, że ta firma to jakaś pojebana, bo się sądzi z klientami i nikogo nie będzie obchodziło to, że klient był łaskaw nie zapłacić. Potem się okazało, że ów klient był na tyle bezczelną osobą, że kilka lat później zadzwonił z zapytaniem, czy aby szef by mu tam czegoś tam innego nie wyremontował. Ja wiem, że to co tutaj napiszę, to będzie anecdata, ale najbardziej „fizyków” (od remontów) szanowali ludzie, którzy wcale nie byli majętni. W przypadku tych ludzi nigdy nie było problemów z płaceniem i nigdy nie było komentarzy „panie, no za dzień roboty pan chcesz tyle?”. I jeżeli mam być szczery to, choć lubię się wymądrzać, nie mam pojęcia czemu tak było. Ktoś może w tym miejscu powiedzieć, „no dobrze, ale przecież z firmami remontowymi jest różnie i czasem te firmy działają jak ojciec Spejsona”. No owszem, ale ludzie, którzy na ćwitrze dowodzili, że Zandberg nie ma racji, bo oni zapłacili tyle, a tyle, nie mówili o tym, że robota była chujowo zrobiona, ale po prostu marudzili, że trza było tyle i tyle wydać. Już po tym, jak to napisałem, przypomniało mi się, jak to robiło się wykończeniówkę w garbarni (z racji tego, że mam dość dobry węch, cieszyło mnie to, że nie musiałem tam popierdalać po „mokrym warsztacie”). Szefowali nią dwaj bracia, którzy nie wyglądali na biednych i nie byli biedni (choć, rzecz jasna, było sporo marudzenia w temacie tego, że podatki, panie opłaty, dopłacać trzeba do tego), to nie zgadniecie, kto im mył auta prywatne i dlaczego pracownicy garbarni. Serio, kurwa, typom szkoda było jakiejś dychy na myjnie, bo przeca lepiej, jak pracownik za darmo to zrobi, prawda? No ale, jestem się w stanie założyć, że gdyby tylko ci bracia płacili niższe podatki, to stać ich by było na myjnię...


Jest coś fascynującego w tej polskiej gówno-debacie, która z jednej strony robi z pracowników na chujowych stanowiskach jakichś nierobów-leniów, którym nie chce się opuścić strefy komfortu i spróbować swoich sił w pracy fizycznej (pun intended).  Z drugiej zaś strony z tych pracowników fizycznych robi się chuj-wie-jakich krezusów, którzy są może nie tyle nierobami, ale na pewno zarabiają za dużo (tak więc również są chujowi, ale z innej przyczyny). Najbardziej jednak bawią ludzie, którzy zamawiają bardzo drogie materiały wykończeniowe i potem robią minę Pikachu, kiedy okazuje się, że firma życzy sobie wyższych stawek, niż gdyby materiał był, że tak to ujmę „dla plebsu”. Tutaj też mam krótką historię, która swego czasu sobie rezonowała po „remonciarzach”, o tym, jak to jedna firma robiła wykończeniówkę w zajebiście drogich materiałach i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że jednemu z monterów w trakcie białego montażu z ręki wypadło narzędzie (nie pamiętam już jakie) i rozjebało muszlę klozetową, która była warta (bagatela) pięć koła.


Ponieważ trochę się rozgawędziłem, pora wrócić do myśli przewodniej. Trochę mnie ta reakcja na konwencję Lewicy dziwi. Szczególnie w wykonaniu tej części komentariatu, która nie jest związana z Partią Geniuszy Gospodarki, którzy nie ogarniają, że zarządzanie państwem jest, że tak to ujmę, trochę bardziej skomplikowane od zarządzania jakąś cywilizacją w grze 4X (i piszę to, jako hardkorowy fan tego gatunku). Jeżeli bowiem komuś zależy na „odsunięciu PiSu od władzy”, to powinien się cieszyć z tego, że siła polityczna, której również na tym zależy, próbuje złapać kontakt z młodszym pokoleniem (czuje się staro pisząc to, ale z moim prawie-że-czwartym krzyżykiem na karku do młodzieży się już raczej nie zaliczam) i być może zachęcić wkurwionych-którzy-do-tej-pory-nie-głosowali, do tego, żeby poszli na wybory. Przeca to aż się prosi o zarzut, że krytykujący lewicę „grają po stronie PiSu” (bo temu PiSu to raczej nie zależy, żeby młodzi szli do urn [z przyczyn, które ostatnio naświetlił CBOS]).


Po części można to przypierdalanie się tłumaczyć tym, że robią to osoby, które wychodzą z założenia, że jeżeli poprzednie pokolenia miały problemy, to młode pokolenia nie powinny mieć „łatwiej”. Poza tym, owe pokolenia wychodzą z założenia, że one miały „najgorzej”, jednocześnie uważają, że to „najgorzej” ukształtowało ich charaktery tak, że „wyszli na ludzi”. Pamiętam, jak mój świętej pamięci ojciec katował mnie opowieścią (w ramach „ja w Twoim wieku”) o tym, jak to będąc uczniem klasy siódmej/ósmej (nie pamiętam już dokładnie) po powrocie ze szkoły musiał dokończyć dach na stodole, bo się dekarz najebał i nie był w stanie wejść nawet na pierwszy szczebel drabiny (dziadek, chłoporobotnik, był wyjechany na budowę jakąś, tak więc nie było szans na to, żeby on to ogarnął). Ojciec mój był człowiekiem bardzo ogarniętym, ale nie był w stanie pojąć tego, że choć w sumie dla ucznia 7-8 klasy, coś takiego mogło być powodem do dumy, to jednak będąc osobą dorosłą, powinien się zastanowić nad tym, czy aby nie ma związku między tym, co robił, a tym, że co roku dochodzi do wypadków (w tym śmiertelnych), w których ofiarami są dzieciaki robiące to, czego dzieciaki robić nie powinny). No, ale tu znowu dygresja była. Przyczyn, dla których tak się dzieje, może być pierdylion, ale faktem jest, że do części społeczeństwa nie dociera to, że młodzież ma deczko przejebane. Z tego też poziomu jakakolwiek narracja „jest źle, ale można to poprawić” powoduje nagłe wzmożenie (i w niektórych przypadkach opowiadanie historii o Wenezueli i Gułagu [bo wiadomo, że jak państwo się pochyli nad tym, że rynek pracy może nie wyglądać zbyt dobrze, to się musi skończyć Gułagiem]).


Z tego niezrozumienia wynika kolejny problem. Ponieważ nikt nie jest w stanie tych ludzi przekonać do tego, że białe jest białe, ludzie ci nie zastanawiają się nad tym, że alternatywą dla lewicy, która opowiada o tym, że trzeba coś naprawić, jest skrajna prawica, która będzie opowiadać o tym, że w sumie wszystkie problemy państwa są winą zdrajców i trzeba by ich powywieszać na latarniach, żeby się ludziom poprawiło.  Przesadzam? Nie wydaje mi się, bo o ile mnie wzrok nie myli, Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny nadal pierdoli o tym, że wszystkiemu winne są elity III RP. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Patryk Jaki ma trochę racji. Na ten przykład to, że wyżej wymieniony człowiek jest politykiem (i przedstawicielem prawicowych elit) jest po części winą III RP, której przedstawiciele wyszli z założenia, że jeżeli niektórym ludziom jest dobrze, to inni, którym jest źle, powinni „aspirować” do tego, żeby im było dobrze i jakoś to się wszystko będzie kręcić. No i się kręciło do 2015, kiedy kręcić się przestało, a do części obserwatorów nadal nie dotarło to, czemu tak właściwie Komorowski i PO się wywrócili wtedy. Skoro bowiem im było dobrze, to przecież innym też mogło by być dobrze, gdyby tylko się postarali bardziej. Swoją drogą, liberalny komentariat czasem nawet ociera się o zrozumienie tego, co się stało. Komentariusze chętnie opowiadają o tym, że PiS robi z każdego, komu się udało, złodzieja i obiecuje rozliczenie tego złodziejstwa.


Komentariat na to patrzy i patrzy i nie wyciąga żadnych wniosków. Jak to się bowiem stało, że część społeczeństwa faktycznie wierzy w to, że jeżeli ktoś ma pieniądze „to skądś je ma” (w domyśle: zajebał je komuś)? Czy dlatego, że ci „wierzący” to jakieś jebane nieroby, którym nie chciało się wstawać wcześniej, pracować ciężej, opuścić strefy komfortu i przestać być biednym? Czy może dlatego, że całymi latami słuchali ludzi w drogich garniturach, którzy do porzygania powtarzali to, że każdy jest kowalem własnego losu i w sumie to, jak ktoś jest biedny, to pewnie jego wina? Naprawdę tak trudno było się domyślić tego, że brak wrażliwości społecznej (maskowany mentorskim tonem i wykutymi na blachę formułkami) się w pewnym momencie zemści? Że jak się będzie ludzi miało w dupie, to wreszcie przyjdzie ktoś, kto co prawda też będzie ich miał w dupie, ale będzie udawał, że jest inaczej (i będzie w tym na tyle dobry, że ludzie w to uwierzą)? Zdaję sobie sprawę z tego, że w niektórych przypadkach „droga do zrozumienia” zajmuje trochę czasu, ale mamy rok 2021 i wydaje mi się, że czasu było aż nadto. A mimo tego, nadal nie wolno mówić o tym, że być może rzeczywistość, w jakiej przyszło żyć i pracować młodym ludziom jest „nie do końca taka, jak być powinna”. Nie wolno, bo wtedy się pojawi ten, czy inny komentariusz, który co prawda bardzo chciałby odsunąć PiS od władzy, ale nie na tyle, żeby przyznać, że lewica może mieć trochę racji. Tak na sam koniec tych moich dywagacji. Ja nie twierdzę, że ta jedna, jedyna konwencja Lewicy, to jest jakiś gamechanger, ale jednakowoż wydaje mi się, że to krok w dobrą stronę.


Źródła:

No przecież napisałem, że ich nie będzie

1 komentarz:

  1. Poniekąd zrobiłem to co Mentzen radził. Stwierdziłem, że pierdolę użerać się na call center czy bawić się w biegi przełajowe przez blokowisko z plecakiem ulotek (innych opcji nie było) i zacząłem za najniższą krajową pilnować w domu starców, żeby się podopieczni za bardzo przez noc nie obsrali. Tylko że przy okazji zmieniłem walutę wypłaty z PLN na GBP, co czyni mnie najlepiej zarabiającym członkiem rodziny. W sumie nie wiem czy to dokładnie to o co Mentzenowi chodziło i czyją narrację właściwie wspiera :D

    OdpowiedzUsuń