Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rynek pracy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rynek pracy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 23 kwietnia 2021

Święta praca

Tak sobie pomyślałem, że pora na kolejną notkę-gawędę, w której w żadne researche się nie będę bawić. Część z was pewnie widziała to, co się działo (i nadal się momentami dzieje) w soszjalach, głównie na ćwitrze, ale widziałem też, że odpryski (dobrze, że nie były to ostrza odprysku) w postaci screenów spektakularnych ćwitów wyszły na FB („moja córka pomagała ojcu w kancelarii ale płaciliśmy jej w sumie prawie nic, bo i tak nie umiała nic tam robić”/etc.). Chodzi mi, rzecz jasna, o inbę, która zaczęła się od tego, że jedna osoba sobie założyła zrzutkę „na komputer”, a skończyło się na Wielkiej Wojnie o Pracę, w trakcie której okazało się, że część komentariatu ma cokolwiek archaiczne podejście do pracy jako takiej. Trochę martwiło mnie to, że będę musiał te wszystkie mądrości linkować, a przecież miało być bez researchu. Rozwiązanie tegoż węzła gordyjskiego samo mi wpadło w ręce (napisałem to tylko i wyłącznie po to, żebyście sobie to usiłowali wyobrazić). Otóż jeden z krytyków zrzutki „na komputer” nieco później sam sobie zorganizował zrzutkę. Potem zaś zrobiło mu się przykro, bo zaczęto mu przypominać to, co sam wcześniej pisał. Doszedłem więc do wniosku, że po co ja się będę męczył ze zbieraniem linków, skoro mogę napisać ćwit, w którym napiszę kilka słów na temat i poczekać na wjazd osób, które zaczną mi tłumaczyć, że „te sytuacje są nieporównywalne”. O tym, jak bardzo się nie zawiodłem, będziecie mogli się przekonać w jednym (jedynym) linku źródłowym do tego tekstu.


Od czego by tu? Ano od początku, czyli od zbiórki. Otóż, jakiś czas temu jedna ćwiterianka założyła sobie zrzutkę, celem zebrania kasy na kompa. Informacja o tej zrzutce mi mignęła na ćwitrze, ale nie zwróciłem na nią specjalnej uwagi (no bo w sumie, co mnie to obchodzi na co kto zbiera?). A potem komentariatowi udało się mnie zaskoczyć, albowiem okazało się, że wystąpił incydent kałowy. Komentariatowi bowiem nie spodobało się to, że ktoś zbiera sobie na kompa. Na tym jednakowoż komentariat nie poprzestał, bo jak się rozpędził, to zaczął jebać praktycznie wszystkich aktywistów organizujących zbiórki i wysyłać ich „do roboty”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że komentariat tak skutecznie wypromował wyżej wymienioną zrzutkę, że osoba, która ją zorganizowała, nie miała problemu z zebraniem zaplanowanej kwoty (liczba osób, które wpłaciły kasę na tę zrzutkę tylko po to, żeby komentariat się znowu zesrał ze złości pozostaje nieznana). No, ale to dyresja. Patrzałem sobie na to oburzenie komentariatu i dotarło do mnie, że gdyby moja internetowa twórczość była nie po myśli tegoż komentariatu, to pewnie też oberwałoby mi się od nierobów, bo zamiast pisać te pierdoły, bluzgać w internecie i zakładać patronajta, to przecież mógłbym se znaleźć jakąś dodatkową robotę, prawda? Ponieważ zaś (pomimo siania lewackiej propagandy) moje pisanie czasem się komentariatowi podoba (albowiem, eufemizując, nie jestem fanem obecnych władz wyrażam swój „brak bycia fanem”na wiele sposobów), jestem dla komentariatu tym nierobem, którego krytykowanie byłoby w złym tonie. Można więc powiedzieć, że jestem takim „koncesjonowanym nierobem.”


To jest, swoją drogą, dość ciekawa kwestia. No bo z jednej strony można argumentować, że to wszystko, co robię (research, przebijanie się przez narracje, pisanina/etc.) zajmuje trochę czasu, tak więc można by to było uznać za pracę, ale jeżeli ktoś ma archaiczne podejście do pracy, to za cholerę nie przyzna, że blogowanie/shitposting można określić mianem „pracy”. No bo przeca, jak ktoś chce „pisać”, to niech idzie do jakiejś gazety, portalu i tam pisze, bo to wtedy będzie praca, a blogowanie, to nie żadna praca, tylko „graffiti z interpunkcją” (chciałbym w tym miejscu, zupełnie bez związku z cytatem, polecić film „Epidemia strachu”). Nie chciałbym być źle zrozumiany, ja tu sobie nie wystawiam sam pomnika z cebuli. Chodzi mi jedynie o pokazanie teoretycznych podstaw stojących za tezą, w myśl której jestem „koncesjonowanym nierobem”. Coś mi bowiem mówi, że jeżeli w Sejmie dojdzie do zmiany warty, a ja z równą upierdliwością będę pochylał się nad twórczością kolejnej władzy, to o ile będzie ją sprawować partia, którą preferuje ta część komentariatu, której przydarzył się incydent kałowy na tle zrzutki, to moja koncesja może bardzo szybko wygasnąć (i wtedy będę już tylko zwykłym nierobem).


Osoba, która założyła zrzutkę „na komputer”, podpadła komentariatowi po raz kolejny, albowiem nieco później napisała była, że w sumie to dobrze by było dożyć czasów, w których praca byłaby hobby. Komentariat się oburzył, bo jakże to? Toż to promowanie lenistwa, opierdalania się i cholera wie czego jeszcze. Patrzałem sobie na to oburzenie i usiłowałem wykombinować, co tym razem się temu komentariatowi nie podoba. Jeżeliby bowiem możliwa była sytuacja, w której „pracuje ten kto chce”, a sama praca nie jest warunkiem niezbędnym do tego, żeby nie zdechnąć z głodu, to gdzie tu jest w ogóle jakiś problem? Najpierw sobie wydumałem, że to pewnie pokłosie urawniłowki, której wszystkich nas poddano, w myśl której każden jeden musi pracować, bo jak nie pracuje, to z głodu padnie na swoje własne życzenie, bo bez pieniędzy się nie da żyć/etc. Tylko, że ta teoria rozbija się o ból dupy, który w pewnym kręgach wywołuje to, że internetowi influencerzy potrafią zarabiać gigantyczne pieniądze „nie pracując”. Gdyby chodziło tylko i wyłącznie o „zarabianie”, to nikt by się tych influencerów nie czepiał, prawda? Jeżeli bowiem ktoś jest w stanie utrzymać sam siebie (syna, dom i drzewo/etc.) „z internetu”, to nikogo to nie powinno oburzać. Tylko, że tu wcale nie chodzi o pieniądze a o to, że krytycy uważają, że te pieniądze trzeba zarabiać „w sposób właściwy”. Znamienne jest to, że praktycznie ci sami ludzie będą bronić miliarderów przed jakimikolwiek podatkami, bo przecież miliarderzy do wszystkiego doszli ciężką pracą (wcześnie wstawali/etc.) i nadal ciężko pracują.


Z tym moim pisaniem to jest tak, że jak siadam do pisania, to generalnie już wiem, co chcę napisać, ale czasem pewne rzeczy wpadają mi do głowy dopiero w trakcie (to by wskazywało na to, że przebiegają u mnie jakieś procesy myślowe, ale nie mam pewności). Nie inaczej było w tym przypadku. Dopiero po napisaniu kawałka o „właściwej pracy”, dotarło do mnie, że być może jest jeszcze insza przyczyna, dla której część komentariatu tak bardzo oburzyła się na zamysł, że praca mogłaby być „tylko hobby”. Część z tych ludzi najprawdopodobniej wychodzi z założenia, że jeżeli nie będzie przymusu ekonomicznego, to ludzie nie będą chcieli pracować. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na to, że bardziej chodzi tu o zawody, niż o samych ludzi. Szczerze bowiem wątpię w to, żeby komentariat dumał, że bez przymusu ekonomicznego ludzie nie będą chcieli zostawać profesorami, naukowcami, biznesmenami, prezesami, redaktorami telewizji, dziennikarzami, pisarzami, aktorami, piłkarzami/etc? Raczej chodzi o to, że byłoby mało chętnych do tego, żeby sprzątać mieszkania komentariuszy, myć im auta, serwować jedzenie w restauracjach, sprzedawać popcorn w kinie, przetykać kible, podawać baseny w szpitalach, wysłuchiwać telefonicznego marudzenia na popsutą kablówkę, etc. Innymi słowy, komentariusze martwią się o to, że bez przymusu ekonomicznego nikt nie będzie chciał pracować w źle opłacanych zawodach. Aczkolwiek to też jest dość złożona kwestia, albowiem w przypadku braku przymusu ekonomicznego w ujęciu globalnym (nieśmiało przypominam, że my sobie tu teoretyzujemy, tak więc możemy sobie tutaj dowolne założenia wrzucać) oznaczałby tyle, że te „niewdzięczne” zawody by co prawda nie zniknęły, ale musiały by być „wdzięczne”. Stało by się tak z tej prostej przyczyny, że pozycja negocjacyjna kogoś, kto chciałby sobie „dorobić” byłaby bez porównania lepsza od tej, którą ma osoba mająca świadomość tego, że albo weźmie tę chujową robotę, albo padnie z głodu.


Znamienne jest to, że komentariat oburzył się na hipotetyczną sytuację. Hipotetyczną, bo, jak przed momentem wspomniałem, ów brak przymusu ekonomicznego musiałby mieć wymiar globalny. Z tej prostej przyczyny, że gdyby, na ten przykład, w Polsce wprowadzono Powszechny Dochód Podstawowy (w wysokości gwarantującej życie na poziomie nie będącym wegetacją), to wcale nie skończyłoby się to tym, że ludzie pracujący w „niewdzięcznych zawodach” byliby lepiej opłacani. Po prostu w tych zawodach pracowaliby gastarbaiterzy i byliby wynagradzani równie chujowo, jak Polacy, którzy wcześniej pracowali na tych „stanowiskach”. To z kolei generowałoby raczej duże napięcia społeczne (z przyczyn, jak mniemam, oczywistych). Niemniej jednak, nawet małe prawdopodobieństwo realizacji takiego scenariusza nie jest w stanie uchronić części komentariatu przed dostaniem konwulsji z oburzenia na myśl o tym, że jakiś jebany gmin mógłby żyć na jako takim poziomie i nie tyrając chuj wie ile godzin na dobę.


Idźmy dalej. Wydaje mi się, że na luksus bycia „oburzonym” na myśl o tym, że kiedyś praca nie musiałaby być obowiązkiem, a hobby mogą sobie pozwolić raczej te osoby, które mają dobrą pracę. Mam świadomość tego, że „dobra praca” dla każdego oznacza co innego, ale można bezpiecznie założyć, że nie chodzi o jakąś pracę bez żadnych perspektyw (tzw. „dead-end job”) albo taką, w której zarabia się nędzne grosze (i życie zamienia się w wegetację), albo taką, w której nie dość, że zarabia się nędzne grosze, to jeszcze pracuje się pierdylion godzin na dobę. W tym miejscu pora na anecdatę. Zdarzało mi się już pisać o tym, o czym zaraz będzie, ale nie przestanę tego robić, bo to był po prostu jebany skandal. Chodzi mi, rzecz jasna, o to, że kiedy ja sobie jeszcze pracowałem jako „fizyk”, to robiliśmy remont w hurtowni alkoholi. Ponieważ trochę się tam pracowało, gadaliśmy z pracownikami. Z rozmów z agentami ochrony dowiedzieliśmy się, że mają wprost oszałamiającą stawkę godzinową: 2,3 złotych na godzinę. Do tej pory nie wiem, czy była to stawka brutto, czy netto, bo czułem wewnętrzny opór przed zapytaniem o to. Co zrozumiałe, agenci ochrony pracowali po 16 godzin na dobę. Działo się to co prawda w jakimś roku 2003 (o ile mnie pamięć nie myli), ale bądźmy poważni, nawet wtedy, to były po prostu gówniane pieniądze. Jak to możliwe, że ktokolwiek zdecydował się na pracę w takich warunkach? Ano tak to, że były to te przepiękne czasy, w których warunki były dyktowane głównie przez pracodawców (a poza tym, był to Radom). Tym samym agent ochrony mógłby, co prawda, domagać się podwyżki, ale skończyłoby się to tym, że ten, kto zająłby jego miejsce wiedziałby, jakich tematów nie należy poruszać w rozmowach z przełożonymi.


Z tym Radomiem to też była zabawna kwestia, bo czekałem tam kiedyś na dworcu na transport i z nudów zgadaliśmy się z jednym typem. Typ zapytał o to, „co mnie sprowadza do Radomia”. Odpowiedziałem, że w sumie to przyjechałem do roboty. Jego reakcja doskonale oddaje to, jakie realia panowały wtedy w wyżej wymienionym mieście: „Przyjechałeś do Radomia do pracy? No nie pierdol!”. No, ale to tylko taka dygresja. Teraz warto sobie zadać pytanie: czy ci agenci ochrony byliby równie oburzeni pomysłem „praca jako hobby, a nie obowiązek”, co komentariat? Co prawda, nie mam żadnych twardych danych, bo nie przeprowadzałem badań na ten temat, ale myślę, że wątpię. Jakoś tak się składa, że „oburzeni” to w przeważającej większości ludzie, którzy są w jakiś sposób uprzywilejowani. Nie, nie trzeba być milionerem, czy też europosłem (acz po paru kadencjach to na jedno wychodzi), żeby być uprzywilejowanym względem agentów ochrony, o których wspomniałem wcześniej. I ja rozumiem, że ktoś może w tym momencie powiedzieć, że no w sumie to on lepiej zarabia, ale on na to ciężko pracował, tak więc (…). Tyle, że ktoś taki musi sobie zdać sprawę z tego, że jest całkiem spora liczba ludzi, którzy pracowali równie ciężko, a przyszło im z tego tylko tyle, że nadal muszą pracować ciężko, byle tylko jakoś dociągnąć do pierwszego. Warto również wspomnieć o tym, że ludzie, którzy zarabiali takie kokosy, rzadko kiedy pracowali na umowę o pracę, przeważnie wypychało się ich albo na zlecenia, albo na umowy o dzieło (owszem, zlecenia są oskładkowane, ale od niedawna). Taki człowiek zapierdala latami tylko po to, żeby potem nie mieć wypracowanej emerytury (no bo skąd, skoro zaradny pracodawca uniknął płacenia składek?). No, ale to tylko kolejna dygresja. Wróćmy na moment do osób, które ciężko pracowały i osiągnęły sukces. Ludziom takim ciężko się pogodzić z tym, że ich przypadki mogą nie być reprezentatywne, albowiem tzw. „błąd przeżywalności” wjeżdża tu na pełnej kurwie. Nie chciałbym być źle zrozumiany, to nie jest tak, że ja tutaj chcę kogoś guilttripować. Jeżeli komuś się „udało” (czy ktoś zwrócił uwagę na to, że nawet na płaszczyźnie językowej wynika z tego, że to raczej wyjątek, niż norma?), to kudosy dla takiej osoby. Trzeba jednakowoż pamiętać o tym, że są ludzie, którzy pracowali równie ciężko (a czasem nawet ciężej) i „udało im się” dorobić wkurwu. Tacy ludzie mogą mieć nieco odmienne zdanie w kwestii tego czym jest, a czym powinna być praca.


Skoro sobie teoretyzujemy, to można by również poteoretyzować w temacie tego, „co będzie dalej” z pracą jako taką. Tak sobie ostatnio dumałem nad tym, jaki wpływ może mieć pandemia na rynek pracy (w ujęciu globalnym). Do tej pory było tak, że jak ktoś chciał ciąć koszty, to przenosił sobie produkcję do kraju, w którym prawa pracownicze są traktowane tak, jak w Polsce prawa kobiet. Takie przeniesienie produkcji sprawiało, że CEO mogli mieć wyjebane na to, co stanie się z pracownikami. No bo nawet jeżeli spłonie gdzieś w Bangladeszu jakaś fabryka i zginie przy tym 120 osób, to jest to problem rodzin tych, którzy spłonęli, a nie korpo, dla którego produkowano tam różne rzeczy. Chętnych do pracy nie braknie i tak. I dla takiego CEO wszystko było pięknie, aż do momentu, w którym przyjebała w nas pandemia i zaczęły się lockdowny. Obstawiam, że zawiadowcy różnych korpo byli niemożebnie zdziwieni tym, że lockdowny wprowadzano (i nadal wprowadza się) w krajach, do których przenieśli sobie produkcję. I nagle się okazało, że z pozoru bezpieczne inwestycje mogą nie być tak bezpieczne. Teraz bowiem trzeba sobie wkalkulować we wszystko coś takiego, jak pandemia. Ja tam CEO nie jestem żadnym, ale tak na mój podkarpacki rozum, może to oznaczać przyspieszoną automatyzację. Bo jak sobie ten czy inny spec zacznie kalkulować wszystko, to mu wyjdzie, że najsłabszym ogniwem we fabryce jest człowiek. Pal licho, jak tam jednego czy dwóch człowieków szlag trafi (bo sobie zachoruje i umrze), ale co zrobić w sytuacji, w której zachoruje ich np. kilkuset? Do tej pory mogli sobie kalkulować tak, że nawet jak tych człowieków ubędzie kilkudziesięciu albo więcej, to nie po to przenosili sobie produkcję tam, gdzie ją przenieśli, żeby przejmować się czymś takim, jak „brak siły roboczej”. Teraz to się zmieniło. Zmieniło się również to, że do teraz (czyli „do momentu, w którym pojawiła się pandemia”) w przypadku jakichś problemów w jednym z „tych krajów”, zawsze można było sobie produkcję przenieść do innego.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena! (UWAGA! Sponsorując artykuł, sponsorujecie również Koncesjonowanego Nieroba!):

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Do tego wszystkiego trzeba sobie dodać również to, że „te kraje”, do których tak chętnie przenoszono produkcję, nie są specjalnie bogate i mogą mieć problem z wyszczepianiem i uzyskiwaniem odporności zbiorowej. Z tego zaś z kolei wynika, że „te kraje” mogą się bujać od fali do fali (tak więc od lockdownu do lockdownu). Swoją drogą, to jest dość ciekawy casus dla ludzi, którzy postrzegają świat przez pryzmat ekonomii. Z jednej strony bronią oni patentów na szczepionki, albowiem to własność prywatna i trzeba jej bronić, bo przeca ktoś w to zainwestował pieniądze, pracę/etc. Z drugiej strony, ograniczenie dostępu do szczepionek może sprawić, że inne firmy będą tracić pieniądze, choć przeca ktoś inwestował w te firmy pieniądze, pracę/etc. No dobra, ale to casus dla Wielkich Ekonomistów, my tu sobie dumamy „co będzie dalej”. Śmiem twierdzić, że raczej nietrudno odgadnąć, w którą stronę zwrócą swe oczy i plany inwestycyjne korporacje, którym z obliczeń wyjdzie, że opieranie się głównie na „ludzkiej” sile roboczej jest o wiele bardziej ryzykowne, niż opieranie się na tej maszynowej. Aczkolwiek ta „autmatyzacja” nie musi się odnosić tylko i wyłącznie do produkcji dóbr. No bo podumajcie sobie. Kasjer w sklepie może zachorować i zarazić swoich kolegów i koleżanki z pracy. Bezobsługowa kasa nie zachoruje i nie zarazi innych kas bezobsługowych. Nie mam pojęcia, ile kosztuje taka kasa, ale może się okazać, że w ogólnych rozrachunku dla kogoś podliczającego słupki i szacującego ryzyko jest tańsza od żywego pracownika (rzecz jasna wliczając w to również koszty obsługi, naprawy/etc.). Z tego by zaś wynikało, że może się okazać, że pracy „dla ludzi” będzie mniej. Zastanawia mnie to, czy gdyby ziścił się taki (dość prawdopodobny) scenariusz, w którym ludzie będą zastępowani przez maszyny, a co za tym idzie, będzie „mniej pracy dla ludzi”, to czy ludzie broniący Świętej Pracy nadal uważaliby, że każden jeden musi pracować, bo jak nie, to znaczy, że jebany leń z niego.


Uwaga natury ogólnej, w dalszej części tekstu będę się pastwił nad tym, jak to się część komentariatu jarała tym, że dzieciaki mogą pracować. Nie pochylam się tu nad szczególnym przypadkiem, którym jest tzw. „pracownik młodociany”, bo takowy może pracować zgodnie z prawem (i wykonywać czynności, które „nie zagrażają jego rozwojowi psychofizycznemu, zdrowiu i życiu.”). W głównej mierze będę zwracał uwagę na „wolną amerykankę” (czyli „zatrudnianie” młodych metodą „na gębę”). Biorąc pod rozwagę fakt, jak chętnie proponowane są darmowe staże, szczerze wątpię w to, żeby zatrudnianie młodocianych pracowników („na papier”) cieszyło się popularnością. Poza tym, warto mieć na uwadze to, że choć pracownik młodociany zatrudniony „na legalu” jest chroniony przez odpowiednie prawa, to nieśmiało przypominam, że Państwowa Inspekcja Pracy jest cokolwiek bezzębna. Nie można więc w ciemno zakładać, że taki młodociany zatrudniony „na legalu”, nie będzie wykonywał czynności, których nie powinien (ze względu na to, że mogą one źle wpłynąć na jego rozwój psychofizyczny). Osobną kwestią jest to, że część osób twierdzących, że „młodzież może pracować” nie ma nic przeciwko temu, żeby taka młodzież pracowała, na ten przykład, na budowie. Poza wszystkim innym z tego, co wyczytałem u fanów zatrudniania dzieciaków, absolutnie nie wynika, żeby chodziło im o zatrudnianie tych dzieciaków „na legalu”. No bo to przeca kupa roboty papierkowej/etc., a poza tym, kto będzie podpisywał z młodocianym umowę po to, żeby ten mu umył samochód, wyprowadził psa, skosił trawnik, pomalował garaż/etc./etc. Od razu uprzedzam, że będą używał zamiennie określeń „dzieci” i „młodzież”. Skoro wstęp mamy za sobą, jedziemy dalej.


Archaiczne podejście części uczestników Wielkiej Wojny o Pracę przejawiło się również w ich, cokolwiek niefrasobliwym, podejściu do „zatrudniania” dzieciaków. Wydawać by się mogło, że w 2021 roku praca zarobkowa, świadczona przez dzieciaki znajdzie raczej niewielu zwolenników. No bo wiecie, wszystko fajnie, jak taki nastolatek se będzie dorabiał „roznosząc gazety”, wyprowadzając psa sąsiadowi, sprzątając u sąsiada, kosząc trawnik/etc./etc., ale fani takiego dorabiania sobie pomijają jedną (w ich mniemaniu pewnie nieistotną) kwestię. Co się stanie, gdy w momencie świadczenia tej czy innej usługi, dojdzie do wypadku, w którym ucierpi młoda osoba? W tym miejscu warto zauważyć, że część orędowników „pracy dla dzieci” jest zdania, że nie ma nic zdrożnego w tym, żeby dzieciaki pracowały w magazynach/etc. Z dorosłymi sprawa jest jasna, jeżeli ktoś umrze w miejscu pracy, to należy go wywieźć do lasu, a jeżeli coś mu się stanie i jeszcze „dycha”, to trzeba wywieźć na przystanek autobusowy i powiadomić pogotowie, podając się za przypadkowego przychodnia. Tak swoją drogą, zachęcam do eksperymentu myślowego: czy taka sytuacja (wywożenie ciała, bądź też ledwie dychającej osoby „gdzieś tam”) miałaby miejsce, gdyby wywożeni byli jakimiś CEO albo inszymi wyższymi szarżami? Znowuż mi się dygresja przydarzyła. Wracajmy do młodzieży. Co w sytuacji, w której dojdzie do wypadku? Czy, ekhm, „pracodawca” weźmie odpowiedzialność za to, co się stało? Skoro zaś jesteśmy przy kwestii wypadków, to jestem jakoś tak dziwnie spokojny o to, że gdyby do takowego doszło, to te same osoby, które chwalą rodziców za to, że nauczyły swoje dzieci przedsiębiorczości/etc., bardzo szybko uznałyby rodziców dziecka, które uległo wypadkowi za jebaną patologie, która nie potrafiła zadbać o swoje własne dziecko i gdzie w ogóle była wtedy opieka społeczna?!


Inszą kwestią, na którą warto zwrócić uwagę jest kwestia, że tak to ujmę „finansowa”. Cóż ma zrobić przedsiębiorczy młody człowiek, który sobie popracował i okazało się, że jego „pracodawca” nie chce mu za to zapłacić? Gotów byłbym się założyć o to, że spora część osób, które „popierają przedsiębiorczość młodych” w ogóle nie bierze pod rozwagę takiego scenariusza. Czemu? Ano temu, że ludzie ci mają styczność praktycznie wyłącznie z sytuacjami, w których młodzież dorabia u jakichś znajomych z osiedla i to przecież nie jest „na poważnie” i że nawet, jakby taka młodzież nie dostała pieniędzy za jedno wyprowadzenie psa, czy tam skoszenie trawy, no to nic się nie stanie, bo przecież nie jest tak, że tej młodzieży brakuje pieniędzy na jedzenie. Do głowy tym ludziom nie przyjdzie to, że czasem, w naszym raju nad Wisłą jest tak, że młodzież musi zapierdalać, bo w domu brakuje pieniędzy na jedzenie. I co taka młodzież może zrobić w sytuacji, w której „pracodawca” jej nie zapłaci? Może i mogłaby potraktować go jakimiś służbami, ale tak się składa, że taka młoda osoba może nawet nie wiedzieć tego, że przysługują jej jakieś prawa, bo nie miała czasu się tego dowiedzieć, bo była za bardzo zajęta zapierdalaniem. Nawiasem mówiąc, ciekaw jestem, jakie podejście fani „przedsiębiorczej” młodzieży mają do sytuacji, w której dzieciaki muszą dorabiać ze względu na tragiczną sytuację finansową rodziny. Czy to wtedy też jest super, „bo są zaradni”, czy też może się takiemu komentariuszowi w głowie zalęgnie myśl, że chyba jednak nie powinno tak być. Właśnie sobie zdałem sprawę z tego, że pobłądziłem. Nawet jeżeli komentariat poczułby się trochę nieswojo patrząc na to, że jakaś tam młodzież pracuje, bo brakuje jej na jedzenie, to zaraz wjechałaby racjonalizacja. No bo przecież gdyby rodzice tej młodzieży pracowali ciężej, wstawali wcześniej i jedli mniej tostów z awokado, to młodzież nie musiałaby teraz zapierdalać, prawda?


Nie ma żadnego sensownego argumentu przemawiającego za tym, żeby ta młodzież pracowała. Nie, to że młodzież czasami musi pracować, bo inaczej rodzina będzie głodowała, to nie jest argument za tym, że powinna pracować, ale za tym, że państwo zawodzi swoich obywateli. Ja wiem, że ludziom, którzy są zwolennikami „przedsiębiorczej młodzieży” wydaje się, że są tacy zajebiści, ale to jest, kurwa, kolejny archaizm. Pozwolę sobie w tym miejscu na kolejną anecdatę. Mój świętej pamięci ojciec wychował się na wsi. Opowiadał mi, że jak go dziadek (tzn. jego dziadek) uczył orać pole, to był jeszcze na tyle mały, że pług go czasem przewracał (rzecz jasna, chodzi o pług konny, bo mechanizacja gospodarstwa i zakup Wladimirca to dziesiąt lat później się przydarzyła). To, że był do tego przyuczany jako pierwszy, było dla niego pewnie powodem do dumy w owym czasie. Innym razem opowiadał historię o tym, jak to przeprowadzano remont w szkole. Z powodu braku rąk do pracy, remontowano głównie uczniami szkoły podstawowej. Uczniowie zajmowali się, między innymi, kopaniem rowów. Kopali sobie i kopali, aż się dokopali do czegoś dziwnego. Jak tylko się dokopali, to nagle się okazało, że ktoś sobie przypomniał, że w tym miejscu po wojnie ludzie zakopali całkiem spory arsenał (od cholery broni palnej, amunicji i granatów). Teraz zaś chciałbym zaproponować każdemu popierającemu „zaradną młodzież” krótki eksperyment myślowy: czy oddelegowałby swoje dziecko do takiej pracy? Czy wysłałby je do ciężkiej pracy w polu? Czy zezwoliłby na to, żeby kopało rowy? Skoro taka praca ma uczyć „pracowitości” i szacunku dla pieniądza, to odpowiedź powinna być twierdząca, prawda? No bo gdzie indziej nauczą się szacunku do pieniądza, jak nie w trakcie ciężkiej pracy fizycznej? Że co, że to może być niezdrowe i przeszkadzać w rozwoju? A co wy mi tu dupę zawracacie jakimiś lewackimi bredniami!


To o „nauczaniu szacunku do pracy” i do „pieniądza”, to jest swoją drogą jeden z bardziej absurdalnych argumentów. Na jakiej zasadzie ma to działać? Jeżeli ktoś nie będzie pracował będąc dzieckiem, to nie będzie wiedział, skąd rodzice biorą pieniądze? To może, nie wiem, porozmawiać na ten temat z dzieckiem? Już mi się nie chce wspominać o tym, że tego rodzaju „nauczanie szacunku do pracy” miałoby jakiś sens tylko i wyłącznie w sytuacji, w której na rynku byłoby przynajmniej tyle miejsc pracy, ilu jest poszukujących tejże. Ja wiem, że teraz część pracodawców płakusia, bo ich zdaniem mamy do czynienia z „rynkiem pracownika” (nie, nie mamy, i nigdy nie mieliśmy), bo okazuje się, że nie da się już prowadzić polityki kadrowej podobnej do tej, którą prowadzono pod koniec lat 90-tych i na początku XXI wieku. „Rynek pracownika” oznacza tyle, że część pracodawców musi przestrzegać kodeksu pracy, zaś część pracowników (są to raczej ludzie młodzi) nie chce zostawać „po godzinach” za darmo. Widać więc wyraźnie, że sytuacja części pracodawców pogorszyła się do tego stopnia, że zapewne do opisu polskiego rynku pracy użyliby oni mema „co za miejsce, nie do życia”. Ja sobie doskonale zdaje sprawę z tego, że starsze pokolenia mają tendencję do „nauczania” młodszych, przekazując im porady, które noszą znamiona mocno zdezaktualizowanych, ale nawet tym nie da się wytłumaczyć faktu, że w roku 2021 nadal dyskutujemy o tym, „czy dzieci powinny pracować”.


Nieco zabawnym znajduję fakt, że część z osób, które tak ciepło podchodzą do kwestii „nauczania młodzieży szacunku do pieniądza i pracy”, to ci sami ludzie, którzy twierdzą, że darmowe staże są spoko, bo dzięki nim młodzi ludzie mogą się nauczyć szacunku do pracy/etc. W kwestii darmowego stażowania, przypomniała mi się taka zabawna przygoda z czasów studiów. Otóż w trakcie studiowania socjologii poszedłem sobie na kurs, w ramach którego się uczyłem o różnych badaniach marketingowych/etc. Żeby zaliczyć ten kurs trzeba było przeprowadzić badania dla jakiejś firmy/organizacji. Prowadzących wała obchodziło to, czy studenciaki robiące te badania dostaną za to jakiekolwiek wynagrodzenie. To pewnie też miało nas czegoś nauczyć, ale do tej pory nie bardzo wiem czego. Insza historia „stażowa” to taka, którą opowiedziała mi znajoma z akademika. Otóż w ramach stażu (uczelnia wymagała wtedy od każdego studenciaka, coby jakiś staż sobie gdzieś odbębnił) trafiła do jednej firmy. Nie pamiętam już czym się zajmowała firma, ale pamiętam doskonale mechanizm, który stosowała. Firma „zatrudniała” w jednym momencie pierdylion stażystów. W momencie, w którym jedna „transza” stażystów kończyła „staż”, wymieniano ich na kolejnych. I znowuż, zapewne była w tym jakaś lekcja, ale jestem z Podkarpacia i po prostu nie rozumiem jej sensu.


Co zrozumiałe, w dyskusji „czy młodzi powinni pracować” nie mogło zabraknąć argumentów w rodzaju „abo ja pracowałem, jak byłem w szkole średniej, to teraz też młodzież może!”. W pewnym momencie zamieniło się to w przechwalanie się tym, „kto ciężej pracował”. Tak sobie czytałem te wszystkie wynurzenia i w pewnym momencie w głowie wykiełkowało mi pytanie: „skoro tak zajebiście wam było w tej ciężkiej pracy, to czemu już tak nie pracujecie?”. Gdybym był złośliwy, to napisałbym, że to „pracowałem w szkole średniej, więc wiem co to ciężka praca”, to taka „zapłakana kuzynka”, albo „kolega gej, który się nie obnosi”. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że nie, to, że ktoś przepracował kiedyś kilka miesięcy jako „fizyk” nie znaczy, że ma pojęcie o tym, jak to jest ciężko pracować fizycznie. Dla takiego kogoś była to jedynie „przygoda”, którą teraz może katować swoich rozmówców, próbując udowodnić swoją wyższość nad tymi, którzy „nie przepracowali ciężko ani jednego dnia”. Zjawiskowe jest to, że do tych ludzi nie dociera to, że z tego, że oni kiedyś tam sobie dla funu popracowali kilka miesięcy, nie wynika, że dzieciaki teraz muszą robić to samo. Jak tak sobie obserwowałem Wielką Wojnę o Pracę, to widziałem, że w pewnym momencie strona walcząca w imię „przedsiębiorczej młodzieży” zaczęła wrzucać jakieś wpisy, w których dzieciaki tłumaczyły, że w sumie to nie rozumieją o co chodzi, bo oni przeca pracują nie dlatego, że są biedni, ale dlatego, że nie chcą brać pieniędzy od rodziców i że w sumie to fajnie mieć jakąś „dodatkową kasę” (co pozwala na zbudowanie narracji „hurr durr, oni chcą zabrać młodym pieniądze!”). Każdy cytujący był, rzecz jasna, dumny, bo przecież „miał rację”, bo skoro młodzież chce pracować, to w sumie niby czemu jej tego zabraniać?


W tym momencie trzeba wrócić do wstępu do tego kawałka moich rozważań, w którym to wstępie wspomniałem o tym, że młodociani mogą w Polsce pracować „na legalu”. Tak jak to wspomniałem w tym Głośnym Wstępie, w teorii, wszystko wygląda fajnie, bo takiego młodocianego chronią przepisy i nie może on wykonywać prac, które mogłyby mu zaszkodzić/etc. Teoretycznie, bo PIP tak na dobrą sprawę „niewiele może”. Jeżeli ktoś ma chęć, to może sobie wyguglać raport (czy jak tam to się zwie) z kontroli w zakładach pracy, które zatrudniają młodocianych (wrzuciłbym link, ale miało być bez linków, tak więc). W telegraficznym skrócie: w tym raporcie widać było Polskę w pełnej krasie, bo wałów, które robili pracodawcy było od cholery. Tłumaczyli się tym, że przepisy za trudne, zła koniunktura, piniendzy mało na obsługę prawną/etc. (obstawiam, że tego rodzaju tłumaczenia to chleb powszedni dla kontrolerów PIP). W Polsce, z całą naszą długą historią „mienia wyjebane” na wszelkiej maści przepisy i obowiązki, tego rodzaju sytuacje są na porządku dziennym.  Tylko, że w tym konkretnym przypadku nie powinno się przechodzić nad tym do porządku dziennego, bo tu chodzi o dzieci (ja wiem, że to może brzmieć cokolwiek dramatycznie, ale nie zmienia to faktu, że tak, a nie inaczej się sprawy mają). W tym konkretnym przypadku wykonywanie pracy, której nie powinno się wykonywać, może mieć zły wpływ na rozwój dziecka. I naprawdę pasowałoby się zastanowić w tym miejscu, czy gra jest warta świeczki. Tzn., czy naprawdę warto bronić pracy świadczonej przez dzieci w imię własnego dobrego samopoczucia, mając świadomość tego, że państwo nie jest w stanie ochronić nawet tych dzieciaków, które są zatrudnione „na legalu”. Zupełnie bez związku z całą sprawą chciałem nieśmiało przypomnieć o tym, że jednym z zadań dorosłych jest dbanie o dzieci, a co za tym idzie, o zapewnienie im prawidłowego rozwoju.


Obserwując Wielką Wojnę o Pracę zdałem sobie w pewnym momencie sprawę z tego, że jedna z biorących w niej udział stron fetyszyzuję pracę. Dla tej „strony” praca już dawno przestała być środkiem do celu (życie na jakimś tam poziomie/etc.) i stała się celem samym w sobie (skojarzenia ze „sztuką dla sztuki” są w tym momencie całkowicie uprawnione). Tej „stronie” nie chodzi bowiem o to, że ktoś powinien się utrzymać, ale, że powinien robić to we „właściwy” sposób (czytaj – pracując, a najlepiej pracując ciężko). Nikogo nie powinno więc dziwić to, że dla takiej osoby każdy, kto ma inne zdanie w tej materii (i nie jest wyznawcą Świętej Pracy), jest po prostu jebanym leniem, promuje szkodliwe postawy/etc./etc. Dość zabawne jest to, że osoby stosujące taką retorykę poświęcają bardzo wiele czasu na przypominanie wszystkim dookoła, że PRL był zły (i że, na ten przykład, podejście do pracy było owym czasie cokolwiek przestarzałe/etc.). Czemu jest to zabawne? Bo retoryka, której używają do krytykowania osób, mających inne zdanie w temacie tego, czym jest praca, jest nieco unowocześnioną retoryką, której używały władze za czasów PRLu. Różnica polega na tym, że obecni wyznawcy „Świętej Pracy” chyba jeszcze nie wpadli na to, żeby osoby, które mają insze zapatrywania w kwestii pracy określać mianem „pasożytów społecznych”. Niemniej jednak nie można wykluczyć tego, że w jednej z kolejnych Wielkich Wojen o Pracę takie określenie zostanie wreszcie użyte. To będzie piękny uroboros argumentacyjny w wykonaniu zapiekłych „antykomunistów”. Za słusznie minionych czasów też zwalczano „szkodliwe postawy społeczne”, walczono z wszelkiej maści bumelantami/etc./etc. Aczkolwiek, może ja po prostu czegoś nie rozumiem i zdaniem tych osób to jedno akurat w czasach PRL-u było dobre? Pozwolę sobie tę obserwację (oraz cały tekst) spointować cytatem z pewnego brodacza: „Hegel powiada gdzieś, że wszystkie historyczne fakty i postacie powtarzają się, rzec można, dwukrotnie. Zapomniał dodać: za pierwszym razem jako tragedia, za drugim jako farsa.”.   
 


Jedno (jedyne) źródło:

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1384453192629604354


poniedziałek, 22 lutego 2021

Jest super, jest super, więc o co ci chodzi?

W sobotę Lewica miała konwencję. Reakcje na tę konwencję idealnie opisuje hasło „stan kwantowy”. Z jednej bowiem strony była ona „do dupy” i „nikogo nie obchodziła”, a z drugiej od wczoraj przez soszjale przetacza się gównoburza, w trakcie której cała masa krytyków usiłuje tłumaczyć, dlaczego nie jest tak, jak mówili młodzi ludzie na tej konwencji. Gdybym był złośliwy (a nie jestem) napisałbym, że chyba nie ma sensu krytykowanie tez wygłoszonych na konwencji, którą wszyscy mają w dupie. Ponieważ spora część komentariatu (w tym politycznego), który kręcił gównoburze, cierpi na skrajne odklejenie, w „debacie” nie brakowało wątków humorystycznych. Od razu nadmieniam, że dawno sobie nie pisałem jakiejś notki-gawędy, do której research mi niespecjalnie będzie potrzebny, tak więc to będzie takowa notka (w której, na domiar złego, będzie też trochę anecdat). You Have Been Warned.


No dobrze, ale czemu tak właściwie części komentariatu nie spodobała się konwencja? Otóż dlatego, że traktowała ona o tym, że młodym ludziom jest cokolwiek chujowo, bo tyrają na gównianych posadach, a widoki na jakikolwiek „awans” (czy to w pracy, czy to awans społeczny) są „raczej nieciekawe” (anglojęzyczni mają na to piękne określenie „dead-end job”). Najzabawniejszy były komentarze jednego z tuzów partii, której nazwa wzbudziłaby uśmiech politowania na twarzy Ulyssesa Granta (owszem, musiałem). Zaczął tłumaczyć, że te lewaki co to narzekają, że im źle, to same sobie winne, bo się nie chcą kalać pracą fizyczną, a gdyby tylko byli spawaczami, malarzami, kierowcami TIRów, to nie musieliby mieszkać z rodzicami (w domyśle – już dawno by sobie ogarnęli jakiś kwadrat własny). W tym miejscu pozwolę sobie na pewną dygresję. Jakiś czas temu w polskiej debacie pojawiły się (w zamyśle) obraźliwe sformułowania, w których stało, że lewica niczego nie ogarnia, bo lewaki sobie tylko piją to sojowe latte (przyznaję, że nie zdarzyło mi się [bo mam alergię na soję], ale za to kiedyś, jak wizytowałem stolicę, znajoma mnie wyciągnęła na Zbawixa i piłem tam prosecco, tak więc karta lewaka została ocalona). Ponieważ polska debata publiczna jest na tyle chujowa, że jej uczestnicy mają tendencję do używania takich etykietek do momentu, w którym nie chciałby się nimi zająć nawet żaden nekromanta, etykietka ta nadal pojawia się w momentach, w których ktoś chce „zaorać lewaka”.


Owo podkreślanie „sojowatości” danego lewaka jest o tyle zabawne, że najczęściej w dyskusjach używają jej osoby, które odkleiły się od rzeczywistości tak bardzo, że ten archetypiczny lewak musiałby przekroczyć letalną dawkę sojowego latte, żeby móc się z nimi równać. Ogłaszam więc konkurs (bez nagród), na jakieś określenie głównie dla prawicy (acz nie tylko), które podkreślałoby mocno umowny związek tejże prawicy (acz nie tylko) z rzeczywistością. No, ale to tylko dygresja. Wracajmy do gównoburzy na tle konwencji, która nikogo nie obchodzi. Komentarz śmieszka z wcześniej wymienionej partii był o tyle zjawiskowy, że ów człowiek i ludzie, którzy polubili te jego mądrości, to te same osoby, które na co dzień tłumacza, że jeżeli chodzi o Polskę to „co za miejsce, nie do życia”. Ci sami ludzie będą tłumaczyć, że ludziom, którzy opowiadali na konwencji Lewicy o tym, że „nie jest dobrze”, nie wiedzie się nie dlatego, że w Polsce źle się dzieje, ale dlatego, że są leniami. Rzecz jasna, gdyby to samo opowiadali ludzie na konwencji partii, którą wyznają, to wtedy byłaby wina państwa, bo państwo ich okrada, bo podatki/etc./etc. Ja rozumiem, że od członków i wyznawców pewnych ideologii nie można wymagać zbyt wiele, ale to jest sprzeczność, którą nawet oni powinni dostrzec.


Osobną kwestią jest to, że poziom zrozumienia gospodarki (w ujęciu całego państwa) przez osoby, które opowiadają brednie o tym, że praktycznie dowolnie wysoka liczba osób może zajmować się tymi samymi profesjami, stoi na bardzo wysokim poziomie. Swoją drogą ciekawe, czy gdy ludzie, którzy polajkowali wpis geniusza gospodarki, dzwonią na jakaś infolinię (bo na ten przykład, padł im internet i nie mogą oglądać kolejnych zaorań w wykonaniu swoich idoli), to chcą rozmawiać z pracownikiem call centre, czy też ze spawaczem, kierowcą TIRa, czy też z malarzem budowlanym. Ktoś może w tym momencie zarzucić mi to, że poszedłem w argumentum ad absurdum. Tylko że, kurwa, wcale nie. Te wszystkie stanowiska, na których ciśnie się pracowników i płaci im się gówniane pieniądze i mówi do nich, jak do debili, stosując „język korzyści” (no tak, podstawę będziecie mieli niską, ale za to premie mogą być spore [a potem się okazuje, że wszystko zostało pomyślane tak, żeby tych premii zbyt wielu nie wypłacić przypadkiem]), niestety, są potrzebne. Problem polega na tym, że z tego „są potrzebne” nie wynika, że ktoś tym ludziom będzie płacił dobrze. Innymi słowy, jako społeczeństwo tolerujemy istnienie chujowych stanowisk, a jak ktoś zaczyna krytykować zarobki na takim stanowisku, to się mu tłumaczy, że (werble) „zawsze może zmienić pracę”. Jestem się w stanie założyć o wiele, że pewnie spora liczba osób wygłaszających te idiotyzmy śmiała się z Bronisława Komorowskiego i jego „zmienić pracę, wziąć kredyt”. Z siebie samych się, kurwa, nie śmieją. Mimo tego, że są o wiele bardziej żenujący i oderwani od realiów, niż były prezydent RP, albowiem w swoich narracjach nie zwracają uwagi na to, że nawet jeżeli ten lewak, co to nie chce pracować fizycznie (co jest, swoją drogą, wybitnie kretyńską narracją, której źródłem są internetowe memy [o czym w dalszej części]), jednak zachce pracować fizycznie i pierdolnie pracą na słuchawce – to to stanowisko nie zniknie, bo ktoś będzie musiał odbierać te jebane telefony od ludzi, którym w trakcie świąt zjebała się kablówka i nie mogą sobie obejrzeć Kevina.


Kolejnym przejawem odklejenia autora słów o malarzach jest to, że ten jego komentarz nosiłby znamiona sensu, gdyby wrzucił do niego nieco inne profesje. Bo owszem, hydraulik, który ogarnia wszelkie możliwe technologie (stal, miedź, tworzywa sztuczne) i potrafiący zaprojektować instalację, jak ma trochę szczęścia, to się może dorobić (ale i tak nie będzie to poziom, na którym żyją ćwiterowi komentariusze utyskujący na to, że musieli tyle, a tyle zapłacić za remont), tak samo, jak elektryk z pierdylionem uprawnień. Ale nie, trzeba było w wyliczankę wrzucić „malarza budowlanego”, który jak wiadomo, po przemalowaniu kawalerki, to może ją od razu wziąć w ramach rozliczenia za robociznę.


Kiedy wydawało się, że nie może być śmieszniej, okazało się, że niestety owszem, może być, mimo że karuzela śmiechu kręci się już tak szybko, że połowa pasażerów zdążyła się z tego śmiechu porzygać. Tak się bowiem złożyło, że Zandberg postanowił wtrącić swoje trzy grosze (czy jakiej tam waluty używa Potężny Duńczyk) i wrzucił medianę zarobków malarzy. O tym, że po jego wpisie nastąpił wysyp komentarzy, których autorzy ni chuja nie rozumieją czym jest mediana, nie chce mi się wspominać. Skupię się na innych komentarzach, których autorzy zaczęli tłumaczyć Zandbergowi, że co on w ogóle pierdoli, bo oni jak mieli (na ten przykład) remont łazienki, to zapłacili tyle i tyle na rękę za dwa tygodnie pracy z hakiem (i to nie licząc sobót). Ktoś może w tym momencie, całkiem przytomnie, zwrócić uwagę na to, że o chuj tym ludziom chodzi tak właściwie? Przeca Zandberg wspomniał o malarzach budowlanych, a oni wyjeżdżają z remontem łazienki. I ja się z takimi osobami zgodzę. Niestety, autorzy tych wpisów nie są w stanie zrozumieć, że remontem ich łazienek zajmowali się ludzie, którzy musieli znać się na: elektryce, hydraulice, glazurnictwie, zabudowach gipsowych, tynkowaniu/etc. Na wypadek, gdyby zabłądził tu ktoś, kto chciałby się podzielić tym, jak dużo on musiał zapłacić za remont, wytłumaczę to jeszcze prościej: malarz budowlany nie musi tego wszystkiego umieć, bo, no cóż, jest malarzem budowlanym, a nie glazurnikiem, elektrykiem, hydraulikiem/etc. Tak swoją drogą, porównywanie jakiegoś pana Złotej Rączki (który sam jeden potrafi ogarnąć remont łazienki) do malarza jest bezsensowne również z tej przyczyny, że o ile malarz budowlany nie potrzebuje zbyt wielu narzędzi, to pan Złota Rączka potrzebuje całego arsenału. No chyba, że komuś się wydaje, że do skucia tynków, ogarnięcia instalacji hydraulicznej, zrobienia zabudowy z karton gipsu/etc. wystarczy szpachelka, paca do gładzi, trochę papieru ściernego i wałki (tak, wiem, tych malarskich utensyliów jest więcej trochę, ale malarz budowlany nie potrzebuje, na ten przykład, zaciskarki do rur).


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


W tym miejscu pora na anecdatę. Zanim zacząłem wykonywać pracę umysłową, sporo przepracowałem jako „fizyk”. Z tego sporo trochę czasu pracowałem w remontach i wykończeniówce właśnie (dłużej jedynie śmigałem Wladimircem po polach i zapieprzałem z workami ze zbożem) i jeżeli mam być szczery dla ludzi, którzy marudzą na to, że „oni tyle i tyle musieli zapłacić za robotę” mam jedną radę: spierdalać, cwaniaczki. Przez ten przepracowany czas napatrzyłem się na srogo pojebanych klientów i nasłuchałem się opowieści od innych fizyków. Jeden, na ten przykład opowiadał, jak to miał gdzieś robotę „płytkarską” (kasę brał „od metra”, rzecz jasna). Ponieważ miał taki, a nie inny sposób układania, najpierw porobił sobie wszystkie winkle i miejsca, w których trzeba się srogo obluzgać, żeby cokolwiek ułożyć, na sam koniec zostało mu w sumie „samo płaskie”. Tego płaskiego zostało mu sporo metrów (nie pamiętam już ile, ale chyba ze dwadzieścia). Z racji tego, że miał wszystko wyrównanie i przygotowane, mógł sobie te naście metrów zrobić w jeden dzień (acz, co zrozumiałe, nie był to 8-godzinny dzień pracy). No i wtedy się okazało, że inwestor się wkurwił. Dlaczego? Ano dlatego, że sobie wyliczył, że jak ten typ ułoży te naście metrów płytek w ciągu jednego dnia, to on zarobi tyle i tyle, a to jest za dużo, jak na jeden dzień pracy. Innym razem klient wydzwaniał po nocy do mojego pracodawcy i awanturował się o to, że ten mu wannę zrobił tak, że spływ jest na górze, bo jemu przyszedł kolega z poziomicą i to sprawdził. Pracodawca się srogo zdziwił (bo sam tę wannę montował), ale pojechał rano do klienta. Klient, od progu z mordą, że co to ma w ogóle kurwa być. Pracodawca poszedł do łazienki (przy akompaniamencie bluzgów), napuścił trochę wody do wanny i wyciągnął korek. I wtedy okazało się, że grawitacja zaczęła działać nie tak, jak trzeba, bo woda spłynęła. Wkurwiony pracodawca zapytał klienta, czy jego zdaniem woda płynie pod górę. Klient się trochę zawahał i zaczął tłumaczyć, że no ten kolega to mu poziomicą sprawdzą, to on nie wie. Rzecz jasna słowo „przepraszam”, nie padło. Innym razem klient (który, najprawdopodobniej uznał, że za dużo musiałby zapłacić) pozwolił sobie nie zapłacić całej umówionej kwoty. Ponieważ byłem wtedy jeszcze naiwnym Piknikiem, zapytałem „szefie, no ale teraz to chyba szef do sądu pójdzie, prawda?”. Zostało mi wytłumaczone, że owszem, można by było, ale potem pójdzie w eter informacja, że ta firma to jakaś pojebana, bo się sądzi z klientami i nikogo nie będzie obchodziło to, że klient był łaskaw nie zapłacić. Potem się okazało, że ów klient był na tyle bezczelną osobą, że kilka lat później zadzwonił z zapytaniem, czy aby szef by mu tam czegoś tam innego nie wyremontował. Ja wiem, że to co tutaj napiszę, to będzie anecdata, ale najbardziej „fizyków” (od remontów) szanowali ludzie, którzy wcale nie byli majętni. W przypadku tych ludzi nigdy nie było problemów z płaceniem i nigdy nie było komentarzy „panie, no za dzień roboty pan chcesz tyle?”. I jeżeli mam być szczery to, choć lubię się wymądrzać, nie mam pojęcia czemu tak było. Ktoś może w tym miejscu powiedzieć, „no dobrze, ale przecież z firmami remontowymi jest różnie i czasem te firmy działają jak ojciec Spejsona”. No owszem, ale ludzie, którzy na ćwitrze dowodzili, że Zandberg nie ma racji, bo oni zapłacili tyle, a tyle, nie mówili o tym, że robota była chujowo zrobiona, ale po prostu marudzili, że trza było tyle i tyle wydać. Już po tym, jak to napisałem, przypomniało mi się, jak to robiło się wykończeniówkę w garbarni (z racji tego, że mam dość dobry węch, cieszyło mnie to, że nie musiałem tam popierdalać po „mokrym warsztacie”). Szefowali nią dwaj bracia, którzy nie wyglądali na biednych i nie byli biedni (choć, rzecz jasna, było sporo marudzenia w temacie tego, że podatki, panie opłaty, dopłacać trzeba do tego), to nie zgadniecie, kto im mył auta prywatne i dlaczego pracownicy garbarni. Serio, kurwa, typom szkoda było jakiejś dychy na myjnie, bo przeca lepiej, jak pracownik za darmo to zrobi, prawda? No ale, jestem się w stanie założyć, że gdyby tylko ci bracia płacili niższe podatki, to stać ich by było na myjnię...


Jest coś fascynującego w tej polskiej gówno-debacie, która z jednej strony robi z pracowników na chujowych stanowiskach jakichś nierobów-leniów, którym nie chce się opuścić strefy komfortu i spróbować swoich sił w pracy fizycznej (pun intended).  Z drugiej zaś strony z tych pracowników fizycznych robi się chuj-wie-jakich krezusów, którzy są może nie tyle nierobami, ale na pewno zarabiają za dużo (tak więc również są chujowi, ale z innej przyczyny). Najbardziej jednak bawią ludzie, którzy zamawiają bardzo drogie materiały wykończeniowe i potem robią minę Pikachu, kiedy okazuje się, że firma życzy sobie wyższych stawek, niż gdyby materiał był, że tak to ujmę „dla plebsu”. Tutaj też mam krótką historię, która swego czasu sobie rezonowała po „remonciarzach”, o tym, jak to jedna firma robiła wykończeniówkę w zajebiście drogich materiałach i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że jednemu z monterów w trakcie białego montażu z ręki wypadło narzędzie (nie pamiętam już jakie) i rozjebało muszlę klozetową, która była warta (bagatela) pięć koła.


Ponieważ trochę się rozgawędziłem, pora wrócić do myśli przewodniej. Trochę mnie ta reakcja na konwencję Lewicy dziwi. Szczególnie w wykonaniu tej części komentariatu, która nie jest związana z Partią Geniuszy Gospodarki, którzy nie ogarniają, że zarządzanie państwem jest, że tak to ujmę, trochę bardziej skomplikowane od zarządzania jakąś cywilizacją w grze 4X (i piszę to, jako hardkorowy fan tego gatunku). Jeżeli bowiem komuś zależy na „odsunięciu PiSu od władzy”, to powinien się cieszyć z tego, że siła polityczna, której również na tym zależy, próbuje złapać kontakt z młodszym pokoleniem (czuje się staro pisząc to, ale z moim prawie-że-czwartym krzyżykiem na karku do młodzieży się już raczej nie zaliczam) i być może zachęcić wkurwionych-którzy-do-tej-pory-nie-głosowali, do tego, żeby poszli na wybory. Przeca to aż się prosi o zarzut, że krytykujący lewicę „grają po stronie PiSu” (bo temu PiSu to raczej nie zależy, żeby młodzi szli do urn [z przyczyn, które ostatnio naświetlił CBOS]).


Po części można to przypierdalanie się tłumaczyć tym, że robią to osoby, które wychodzą z założenia, że jeżeli poprzednie pokolenia miały problemy, to młode pokolenia nie powinny mieć „łatwiej”. Poza tym, owe pokolenia wychodzą z założenia, że one miały „najgorzej”, jednocześnie uważają, że to „najgorzej” ukształtowało ich charaktery tak, że „wyszli na ludzi”. Pamiętam, jak mój świętej pamięci ojciec katował mnie opowieścią (w ramach „ja w Twoim wieku”) o tym, jak to będąc uczniem klasy siódmej/ósmej (nie pamiętam już dokładnie) po powrocie ze szkoły musiał dokończyć dach na stodole, bo się dekarz najebał i nie był w stanie wejść nawet na pierwszy szczebel drabiny (dziadek, chłoporobotnik, był wyjechany na budowę jakąś, tak więc nie było szans na to, żeby on to ogarnął). Ojciec mój był człowiekiem bardzo ogarniętym, ale nie był w stanie pojąć tego, że choć w sumie dla ucznia 7-8 klasy, coś takiego mogło być powodem do dumy, to jednak będąc osobą dorosłą, powinien się zastanowić nad tym, czy aby nie ma związku między tym, co robił, a tym, że co roku dochodzi do wypadków (w tym śmiertelnych), w których ofiarami są dzieciaki robiące to, czego dzieciaki robić nie powinny). No, ale tu znowu dygresja była. Przyczyn, dla których tak się dzieje, może być pierdylion, ale faktem jest, że do części społeczeństwa nie dociera to, że młodzież ma deczko przejebane. Z tego też poziomu jakakolwiek narracja „jest źle, ale można to poprawić” powoduje nagłe wzmożenie (i w niektórych przypadkach opowiadanie historii o Wenezueli i Gułagu [bo wiadomo, że jak państwo się pochyli nad tym, że rynek pracy może nie wyglądać zbyt dobrze, to się musi skończyć Gułagiem]).


Z tego niezrozumienia wynika kolejny problem. Ponieważ nikt nie jest w stanie tych ludzi przekonać do tego, że białe jest białe, ludzie ci nie zastanawiają się nad tym, że alternatywą dla lewicy, która opowiada o tym, że trzeba coś naprawić, jest skrajna prawica, która będzie opowiadać o tym, że w sumie wszystkie problemy państwa są winą zdrajców i trzeba by ich powywieszać na latarniach, żeby się ludziom poprawiło.  Przesadzam? Nie wydaje mi się, bo o ile mnie wzrok nie myli, Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny nadal pierdoli o tym, że wszystkiemu winne są elity III RP. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Patryk Jaki ma trochę racji. Na ten przykład to, że wyżej wymieniony człowiek jest politykiem (i przedstawicielem prawicowych elit) jest po części winą III RP, której przedstawiciele wyszli z założenia, że jeżeli niektórym ludziom jest dobrze, to inni, którym jest źle, powinni „aspirować” do tego, żeby im było dobrze i jakoś to się wszystko będzie kręcić. No i się kręciło do 2015, kiedy kręcić się przestało, a do części obserwatorów nadal nie dotarło to, czemu tak właściwie Komorowski i PO się wywrócili wtedy. Skoro bowiem im było dobrze, to przecież innym też mogło by być dobrze, gdyby tylko się postarali bardziej. Swoją drogą, liberalny komentariat czasem nawet ociera się o zrozumienie tego, co się stało. Komentariusze chętnie opowiadają o tym, że PiS robi z każdego, komu się udało, złodzieja i obiecuje rozliczenie tego złodziejstwa.


Komentariat na to patrzy i patrzy i nie wyciąga żadnych wniosków. Jak to się bowiem stało, że część społeczeństwa faktycznie wierzy w to, że jeżeli ktoś ma pieniądze „to skądś je ma” (w domyśle: zajebał je komuś)? Czy dlatego, że ci „wierzący” to jakieś jebane nieroby, którym nie chciało się wstawać wcześniej, pracować ciężej, opuścić strefy komfortu i przestać być biednym? Czy może dlatego, że całymi latami słuchali ludzi w drogich garniturach, którzy do porzygania powtarzali to, że każdy jest kowalem własnego losu i w sumie to, jak ktoś jest biedny, to pewnie jego wina? Naprawdę tak trudno było się domyślić tego, że brak wrażliwości społecznej (maskowany mentorskim tonem i wykutymi na blachę formułkami) się w pewnym momencie zemści? Że jak się będzie ludzi miało w dupie, to wreszcie przyjdzie ktoś, kto co prawda też będzie ich miał w dupie, ale będzie udawał, że jest inaczej (i będzie w tym na tyle dobry, że ludzie w to uwierzą)? Zdaję sobie sprawę z tego, że w niektórych przypadkach „droga do zrozumienia” zajmuje trochę czasu, ale mamy rok 2021 i wydaje mi się, że czasu było aż nadto. A mimo tego, nadal nie wolno mówić o tym, że być może rzeczywistość, w jakiej przyszło żyć i pracować młodym ludziom jest „nie do końca taka, jak być powinna”. Nie wolno, bo wtedy się pojawi ten, czy inny komentariusz, który co prawda bardzo chciałby odsunąć PiS od władzy, ale nie na tyle, żeby przyznać, że lewica może mieć trochę racji. Tak na sam koniec tych moich dywagacji. Ja nie twierdzę, że ta jedna, jedyna konwencja Lewicy, to jest jakiś gamechanger, ale jednakowoż wydaje mi się, że to krok w dobrą stronę.


Źródła:

No przecież napisałem, że ich nie będzie

wtorek, 17 listopada 2020

A poza tym sądzę, że z młodzieżą należy rozmawiać

Ponieważ na protestach (w wiadomym temacie) pojawiało się bardzo dużo młodych ludzi, w internetach pojawiło się jeszcze więcej wielce uczonych analiz pt. „jak do tego doszło”. Wyjątkowo zabawne są te analizy w wykonaniu ludzi, którzy do tej pory (przy każdej możliwej okazji) tłumaczyli, jakie to młode pokolenie jest chujowe, jak bardzo nie obchodzi tego pokolenia to, co dzieje się w kraju/etc./etc. Jednakowoż w notce skupię się na komentarzach wyprodukowanych przez prawy sektor, albowiem są one o wiele bardziej spektakularne. Osobną kwestią jest to, że praktycznie cały komentariat patrzy na młodych, jak na osobny gatunek, którego nie da się tak do końca poznać (acz o tym będę się wymądrzał w dalszej części tekstu). Zanim przejdę do mojej autorskiej oceny tego „skąd wzięła się woda na terenach zalewowych”, pochylę się nad narracjami prawicowej części komentariatu (w tym funkcjonariuszy Kościoła), bo celność spostrzeżeń prawicowych tuzów można porównać do tej, z której słynęli Szturmowcy. Lojalnie uprzedzam, że nie będę zachowywał chronologii, bo nie ma ona najmniejszego znaczenia.


Na pierwszy ogień pójdzie combo Wybranowski&Wachowiak (jeden z kapelanów Twittera). Ponieważ prawica od początku protestu usiłowała narzucić swoją narrację „te młodzie są niepoważne”, toteż usilnie szukała na to dowodów. Wybranowski wrzucił filmik, na którym młodzi ludzie pląsają i powtarzają „jebać PiS”. Dorzucił do tego komentarz: „To mówicie, że chodzi o dramat kobiet czy o imprezę?”. Kapelan Twittera momentalnie podchwycił temat i dodał od siebie: „Pokolenie, które nie odrywa oczu od telefonu nawet, gdy spotyka się ze sobą, przeżywa stłumione pragnienia tworzenia czegoś wspólnie. Jest to uwłaczające, ale poranione pokolenie tylko tak umie być razem. Świat emotikonek nie wyuczył ich, że w realu pewne emocje są niebezpieczne.”. Do kwestii „nieodrywania oczu od telefonu” przejdę w dalszej części tekstu, teraz skupię się na całej reszcie, bo jest to wręcz cudowny (eufemizując) wysryw. Szczególnie urzekł mnie fragment końcowy: „Jest to uwłaczające, ale poranione pokolenie tylko tak umie być razem. Świat emotikonek nie wyuczył ich, że w realu pewne emocje są niebezpieczne.” Zacznę od końca. To jest, kurwa, niesamowite, jak bardzo kapelanowi Twittera przeszkadza śpiewanie „jebać PiS” i jak bardzo wcześniej nie przeszkadzało mu to, że wcześniej w Polsce odbywały się rasistowskie spędy, na których hejtowano uchodźców i np. śpiewano piosenkę o Auschwitz. Piosenka ta powstała co prawda wcześniej, ale w tym konkretnym kontekście było to nawiązanie do prawicowego mema, na którym było zdjęcie obozu zagłady i dopisek, że w sumie to możemy przyjąć uchodźców, bo infrastrukturę już mamy (sporo prawackich pejów spadło wtedy z rowerka [admini, rzecz jasna, płakali, że cenzura i że oni nie wiedzą, o co chodzi). Wtedy jakoś, kurwa, żaden klecha na ćwitrze nie napisał, że to negatywne emocje i że „w realu mogą być niebezpieczne”. Nie było to również uwłaczające. Tak samo, jak spędy nacjospierdolin, które chodzą poobwieszane neonazistowską symboliką. Tamto pokolenie jest w porządku, tak więc nie ma sensu tego komentować, prawda? Równie spektakularny, co niezrozumiały był fragment, w którym kapelan Twittera narzekał na to, że młodsze pokolenie: „nawet gdy spotka się ze sobą, przeżywa stłumione pragnienia tworzenia czegoś wspólnie”. Jeżeli mam być szczery, to pragnienie ogarnięcia wspólnie protestu wyszło temu pokoleniu bardzo dobrze i nie wyglądało na „stłumione”. W przeciwieństwie do spędów nacjo-inceli, którzy potem polowali na kobiety w Warszawie. Żadnego pragnienia „tworzenia czegoś wspólnie” nie było również wtedy, gdy Idiotenkopf zaczęło się zbierać pod kościołami, celem chronienia ich przed kobietami. Nie, nie. Z zakochanymi w przemocy (w tym domowej [bo skądś się to zamiłowanie do bicia kobiet musiało wziąć]) sebixami najwyraźniej wszystko jest w porządku. Zupełnie inaczej rzecz się ma w przypadku młodzieży, która nie przepada za partią rządzącą.  Odnoszę wrażenie (zapewne mylne), że krytyka ze strony kapelana Twittera spadła na młodzież dlatego, że (w przeciwieństwie do duchownych) nie kochają Zjednoczonej Prawicy.


Teraz przejdziemy do kolejnego combosa, którym będzie duet Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny (aka Patryk Jaki) i Joachim Brudziński. Jaki zbóldupił na filmik, na którym młoda kobieta wypowiada swoją niepochlebną opinię w temacie bełkotu Kai Godek (aka „Kafar Episkopatu”) o tym, że po wyroku TK nie będzie można zabijać Muminków (warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że wypowiedź Kai Godek doczekała się odpowiedzi z oficjalnego fanpeja Muminków). Zanim przejdę do meritum, poczynię pewną dygresję. Nie, to, że Patryk Jaki ma dziecko z zespołem downa, nie czyni z niego jakiegokolwiek autorytetu w kwestii prawa wyboru, ani też aborcji, z tej prostej przyczyny, że jego dziecko urodziło się mimo braku zakazu aborcji. Osobną kwestią jest to, że jeżeli syn Patryka Jakiego będzie potrzebował jakiejś rehabilitacji, to Patryka Jakiego będzie na nią stać. Warto przy okazji tej dygresji przytoczyć fragment wypowiedzi Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny, który to fragment pokazuje, jaka zajebista dulszczyzna panuje wśród polskich konserwatystów. Otóż, Patryk Jaki trochę narzekał na to, że znajomi się dziwowali jemu i jego małżonce, że „nie usunęli”. I teraz ogłaszam konkurs bez nagród: w jakim towarzystwie obraca się Patryk Jaki? Liberalnym, lewicowym, czy też prawicowo-konserwatywnym? No, ale to dygresja. Tak sobie myślę, że jeżeli Jaki chciał się czymś przejmować, to tym czymś powinny być idiotyczne pytania, które jakiś mediaworker zadawał tej młodej kobiecie (nie wiem, czy to nie jest jakiś ziom typa, który kiedyś paradował ze sztuczną brodą pod budynkiem TVP [wtedy, gdy doszło do brutalnego braku ataku na Magdalenę Ogórek], ale mam niejasne przeczucie, że to koledzy po fachu). Reakcja Patryka Jakiego wyglądała następująco: „Nawet nie mam siły tego komentować. Młodzież wychowana przez media 3RP i ich autorytety. Nie dziwę się, że wartości, o których naucza Kościół są dla nich kompletnie niezrozumiałe.”. Gdybym był złośliwy, to napisałbym, że właśnie dzięki zaniedbaniom (na płaszczyźnie edukacyjnej) III RP Patryk Jaki zawdzięcza swoją oszałamiającą (jak na swoją kondycję intelektualną), karierę. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę, że jednym z wielu zaniedbań nowej, odrodzonej Rzeczypospolitej było całkowite olanie tego kawałka edukacji, który powinien odpowiadać za nauczanie młodych ludzi krytycznego myślenia i odporności na wypowiedzi „autorytetów” w rodzaju biskupów, aktorów czy innych celebrytów, których media pytają o zdanie przy każdej nadarzającej się okazji, nie zwracając uwagi na to, czy aby na pewno odpytywani mają wiedzę potrzebną do tego, żeby sensownie odpowiedzieć na pytanie. Nie, to się nie zaczęło od tego, że Najman i Kowalski zostali ekspertami ds. Stanów Zjednoczonych – to jest po prostu ostatnie stadium choroby, która toczyła naszą debatę publiczną od dłuższego czasu. Jednym z symptomów tego ostatniego stadium było również to, że za autorytet uchodzi również osoba pokroju Patryka Jakiego. Owszem, nie tylko Polska choruje na tę chorobę (khe, khe, Trump, khe, khe), ale skupiamy się teraz na naszym własnym podwórku.


Mam niejasne przeczucie, że ból dupy Patryka Jakiego na tle pokolenia, które ma w dupie „wartości, o których naucza Kościół” (w kontekście raportu watykańskiego i programu o Dziwiszu, te wartości brzmią wyjątkowo złowieszczo), nie jest zwykłym marudzeniem „na młodych”. Dla nikogo tajemnicą nie jest to, że grupą docelową Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny jest skrajnie konserwatywny elektorat, który zahacza o szurię (Jaki kiedyś propsował Justynę Sochę i narzekał na obowiązkowe szczepienia). W trafianiu do elektoratu pomaga Jakiemu podpieranie się „autorytetem” Kościoła (i, rzecz jasna, Polakiem Papieżem). Dlatego też Jaki przejebał wybory w Warszawie, nikt nie nabrał się na wizerunek „Jakiego – normalsa”. Ten religijny „rdzeń” jest Jakiemu potrzebny do tego, żeby budować na nim cały wizerunkowy domek z kart. A teraz Jaki zobaczył na własne oczy, że jest olbrzymia grupa młodych ludzi, którzy mają wyjebane na to, co usiłuje im narzucić Kościół (religijny zamordyzm). Z odrzucenia „wartości” kościelnych przez młodych nie wynika więc dla Jakiego nic dobrego. Moja opinia na temat jego kondycji intelektualnej jest raczej znana, niemniej jednak zdaję sobie sprawę z tego, że Jaki jest bardzo cwanym politykiem. Na tyle cwanym, żeby zrozumieć konsekwencje tego, co się dzieje z młodym pokoleniem. Polscy konserwatyści sobie przez pewien czas wmawiali to, że młodzież jest teraz konserwatywna (o przyczynach, dla których tak się stało, wspomnę później) i praktycznie cały swój przekaz do młodzieży opakowali w konserwatywno-przaśne sreberka. A teraz dostali niepodważalny dowód na to, że te ich rachuby były mocno chujowe. Postawcie się teraz na miejscu Patryka Jakiego. Owszem, Jaki dostał się do Europarlamentu i będzie sobie tam siedział przez kilka najbliższych lat. Owszem, zarabia tam kupę kasy, ale co dalej? O głosach młodych ludzi może zapomnieć, a o te, które już ma (czyli o szuriat, który karmi swoimi narracjami), będzie się musiał napierdalać z Konfederacją. Zmagania te, z punktu widzenia młodzieży, będą wyglądały jak plebiscyt na to „kto jest bardziej popierdolony”. Potencjalna „utrata” młodych jest dużym problemem dla stosunkowo młodego polityka, którego ulubionym medium jest internet (a o zasięgi dba armia dronów i influencerów).  


Ponieważ mowa była o duecie, przyszła pora na pochylenie się nad wypowiedzią Brudzińskiego. Ów, zafrasowany tym, co napisał Patryk Jaki, dodał od siebie: „Biedne, naprawdę biedne odhumanizowane dzieciaki. Nie potępiam myślę,że my rodzice , nauczyciele, kościół, wychowawcy, coś przeoczyliśmy zostawiajac młodych sam na sam z internetem.”. Tym razem zacznę od końca, albowiem jakoś tak się nie złożyło, żeby Brudziński narzekał na zostawianie młodych sam na sam z internetem, w czasach, w których media społecznościowe były zdominowane przez Zjednoczoną Prawicę i jej drony/influencerów. Narzekanie na internety zaczęło się wtedy, gdy Zjednoczona Prawica zaczęła w nich zbierać straszliwy wpierdol. Owszem, drony usiłują to jakoś równoważyć kompulsywnym napierdalaniem komentarzami „najlepszy rząd na świecie”, lajkowaniem i favami, ale w porównaniu z liczbą krytycznych komentarzy, wygląda to cokolwiek mizernie. Zrozumiałe jest więc to, że internet jest znowu „zły”. O takich drobnostkach jak to, że Brudziński słowem nie zająknął się o dehumanizacji wtedy, gdy Zjednoczona Prawica nazywała ludzi zarazą, wirusem etc. wspominać nie trzeba. Tak, wiem, Brudziński użył określenia „odhumanizowane”, ale nie można w ciemno zakładać, że wie, co tak właściwie napisał, bo to jednak Joachim Brudziński. Poza tym, mamy w ćwicie utyskiwania na to, że wszyscy „zawiedli” młodych. Warto w tym miejscu zauważyć, że Brudziński razem z kolegami ma w dupie młodych ludzi, ale bardzo go boli to, że młodzi nie chcą na niego głosować, a patrząc na trend wśród młodzieży, kolejne roczniki, które będą miały prawo do głosowania w kolejnych wyborach, raczej nie opowiedzą się po stronie Zjednoczonej Prawicy. Tak po prawdzie, sporą część wpisu Brudzińskiego można by było zastąpić czymś takim: „dzieciaki okazały się odporne na religijno-konserwatywną urawniłowkę, zawiedliśmy”.


Kolejną próbę przeanalizowania problemu podjął duet rządowych mediaworkerów Przemysław Wenerski & Dan Liszkiewicz (ten drugi, to ekspert od udowadniania, że jak Sebixy napierdalają młodzież, to tak naprawdę nikt nikogo nie pobił, bo to wszystko na niby). Pierwszą dogłębną analizę przeprowadził Wenerski: „Ktoś tych młodych ludzi teoretycznie wychowywał. Ale nie wpoił im kulturowego kodu. Nie wytłumaczył, że pewnych rzeczy (publicznego bluzgania, profanacji świątyń, obsceny) po prostu nie wypada robić. To porażka systemu edukacji, ale przede wszystkim klęska rodziców tej hałastry.”. We wpisie Wenerskiego najbardziej urzekło mnie to pierdolenie, że młodych nie wychowano bo obscena, bo bluzganie publiczne/etc. Ok, rozumiem, że komuś takie rzeczy mogą na serio przeszkadzać, ale przypominam, że żyjemy w kraju, w którym od dłuższego czasu (ze 30 lat będzie) kibole wypinają dupy do kamer, machają kutachami w miejscach publicznych, katują wszystkich swoimi chujowymi przyśpiewkami, w których przeciętna liczba wulgaryzmów jest znacznie większa od tej, z którą macie do czynienia czytając moje najdłuższe teksty, w kraju, w którym skrajna prawica napierdala ludzi na ulicach, wiesza podobizny polityków na szubienicach, śpiewa piosenki o Auschwitz/etc. Gdyby więc Wenerski był faktycznie takim arbitrem elegancji, za jakiego stara się uchodzić, to nie czekałby ze swoim oburzeniem do momentu, w którym hasło „wypierdalaj” padnie ze strony ludzi, których nie lubi. Z naszym prawym sektorem jest tak, że dostrzega pewne zjawiska dopiero wtedy, gdy pojawiają się one po „przeciwnej” stronie. Jeżeli to „ich” strona bluzga, obnaża się publicznie, bądź też napierdala „nieprawilnych”, wszystko jest w porządku (a czasem nawet się tę stronę wesprze, bo to przecież kolejne pokolenie AK, patrioci/etc.). Jeżeli zaś ktoś, kogo nie lubią (bo np. nie jest fanem religijnego zamordyzmu) głośno powie „wypierdalać”, to zaczyna się kręcenie nosem i pytania „gdzie byli rodzice”.


Do analizy Wenerskiego przyłączył się Liszkiewicz i napisał: „Rodzice już dawno stracili kontrolę nad dziećmi, którą przejęła sieć. Facebookowe grupy dla gimbazy liczące po kilkaset tysięcy członków, Youtube'owi patostreamerzy którzy stali się bohaterami, influencerzy pokazujący jak żyć. Większość rodziców nawet nie ma o tym pojęcia.”. Gdybym był złośliwy (a doskonale zdajecie sobie sprawę z tego, że nie jestem), to napisałbym, że dość osobliwie wygląda krytyka „patostreamingu” w wykonaniu pracownika największego patostreamu w historii Polski (aka - „media narodowe”). Ponadto, mamy tu do czynienia z dokładnie tym samym schematem, który opisałem wcześniej. Liszkiewiczowi nie przeszkadzały różne gówno-telewizje internetowe w rodzaju „wRealu24”. Nie przeszkadzało mu również to, że w Ministerstwie Sprawiedliwości zatrudniano (nie wiem, czy nadal jest zatrudniany i stąd czas przeszły) typa, który prowadził jeden z bardziej pokurwionych pato-prawicowych portali (+ kanał na YT) i który dysponuje kilkudziesięcioma fanpejdżami (khe, khe, Vloger Dariusz). Liszkiewiczowi to nie przeszkadzało, bo choć prawy internet publikuje straszne gówno, to jednak jest to gówno prawicowe, a takowe Liszkiewiczowi nie śmierdzi. Liszkiewiczowi nie przeszkadzało również to, że mendia narodowe zapraszały i zapraszają (w charakterze ekspertów) ludzi w rodzaju Marcina Roli, Cejrowskiego, Najmana, Mariana Kowalskiego (generalnie są to osoby, dla których nie ma przeciwwagi po „lewej stronie”). Reasumując: wszystkiemu winien internet (ale, rzecz jasna, nie ten prawicowy).


Kolejną osobą, nad którą przyjdzie mi się pastwić, będzie Przemysław Czarnek. Tutaj niespodzianek nie ma, bowiem z racji powierzonego mu ministerstwa wiadome było, że pan Przemysław będzie winił za wszystko oświatę: „sytuacje, które widzimy na ulicach jeżą włos na głowie. To są rzeczy, z którymi się nie spotykaliśmy. Jest to niestety efekt porażki części systemu oświaty z ostatnich kilkudziesięciu lat”. Przyznam się szczerze, że nie jestem biegły w Czarnkologii, ale coś mi się wydaje, że kiedy kibole, narodowcy i inna sebixiada rozpierdalali miasta, tłukli ludzi na ulicach i generalnie zachowywali się „be”, to Czarnkowi włos na głowie się nie jeżył. Gdyby tak było, to najprawdopodobniej wspomniałby o tym, że znacznie gorsze rzeczy działy się u nas już wcześniej. W tym miejscu pora na kolejną dygresję. Ja sobie doskonale zdaję sprawę z tego, że spora część prawicowego bólu dupy na tle tego, co robią młodzi ludzie, bierze się stąd, że młodzi mają wyjebane na Kościół (wspominałem o tym przy okazji pastwienia się nad Jakim). Boli ich to nie dlatego, że młodzi zachowują się źle, ale dlatego, że kościelna machina propagandowa (wspierająca prawicę od dawna) będzie się robiła coraz mniej skuteczna (z przyczyn, że tak to ujmę, stricte biologicznych). Owszem, część fundamentalistów trochę piecze to, że młodzi mają inne poglądy, ale większość z nich znacznie bardziej piecze to, co wynika z tych innych poglądów (malejące poparcie). Jeżeli zaś chodzi o Czarnka, to ów wpadł na genialny pomysł, który NA PEWNO pomoże złapać konserwom lepszy kontakt z młodszym pokoleniem. Otóż: „Co do nauki dzieci i młodzieży w szkołach podstawowych i średnich - absolutnie tak. Nauczanie historii, ostateczne zakończenie tej pedagogiki wstydu, która towarzyszyła naszej edukacji przez kilkadziesiąt lat, i dzisiaj mamy tego efekty również, i jednoznaczne poprawienie podręczników, zwłaszcza w tym obszarze, o którym mówił pan redaktor, bo w wielu miejscach podręczniki nie pasują do podstawy programowej”, oraz: „Jeśli słyszę dziś, że w wielu polskich uczelniach odmawia się prawa doktorantom do cytowania św. Jana Pawła II, a także św. Tomasza z Akwinu, mówiąc, że to nie byli naukowcy, to jest niestety zgnilizna naszego systemu szkolnictwa wyższego, z którą będziemy musieli kończyć, poprzez wprowadzanie również do kanonu lektur dzieł Jana Pawła II, zwłaszcza w tych starszych rocznikach”. Pozwolę sobie w tym miejscu zauważyć, że wszystkie osoby, które opowiadają brednie o tzw. „pedagogice wstydu”, są ofiarami pedagogiki debilizmu. W tym miejscu przyznać muszę, że zacietrzewienie części polityków znajduję cokolwiek zjawiskowym. W opinii tych ludzi: Polska i Polacy byli tylko i wyłącznie ofiarami i nigdy nie zdarzyło się nic, czego Polacy powinni się wstydzić. Niesamowite jest to, że ludzie, którzy non stop domagają się (rzekomo, w imieniu Polski) przeprosin od wszystkich dookoła (bo nas przecież skrzywdzili, zdradzili i rozbiory nam zrobili, potopy/etc.), nie są w stanie pogodzić się z tym, że niektórzy mogą takich samych przeprosin oczekiwać od Polaków. W prawicowej optyce: wszyscy Niemcy są odpowiedzialni za nazizm, ale żaden Polak nie był odpowiedzialny za to, co stało się w Jedwabnem, albo za pogrom kielecki. Narracje, które prawica serwuje w ramach „obrony dobrego imienia” Polski, to są wyżyny spierdolenia. Cebulą na torcie tegoż były tłumaczenia Anny Zalewskiej (w owym czasie była szefową MEN), która starała się odpowiedzieć na pytanie „kto odpowiada za to, co stało się w Jedwabnem: „To fakt historyczny, w którym doszło do wielu nieporozumień, do wielu bardzo tendencyjnych opinii – mówiła. - Dramatyczna sytuacja, która miała miejsce w Jedwabnem, jest kontrowersyjna. Wielu historyków, wybitnych profesorów, pokazuje zupełnie inny obraz - tłumaczyła. - Zostawmy to historykom i książkom historycznym”. Równie spektakularne były jej tłumaczenia odnośnie tego, co się stało w Kielcach: „Różne były zawiłości historyczne - powiedziała Zalewska. Według niej, za tamtą zbrodnię odpowiadali "antysemici", ale nie Polacy. - Nie do końca "Polak" równa się "antysemita"”. Czemu Zalewska nie mogła powiedzieć o tym, kto odpowiada za Jedwabne i pogrom kielecki? Bo wtedy, moi drodzy, to by była „pedagogika wstydu”. Ktoś może powiedzieć: „ale zaraz, to nie jest żadna "pedagogika wstydu", tylko historia”. Taki ktoś będzie miał rację, ale niech ktoś taki nie liczy na zrozumienie ze strony prawego sektora. Tym samym „odejście od pedagogiki wstydu” będzie oznaczać próbę napisania historii od nowa. Jeżeli zaś chodzi o wrzucenie JP2 do kanonu lektur, to życzę powodzenia każdemu, komu się wydaje, że w ten sposób sprawi, że młodzież dzięki temu zacznie się przejmować tym, co ma do powiedzenia Kościół (aczkolwiek z drugiej strony, współczuję młodzieży, które będzie musiała czytać te brednie).


Ponieważ materiału wsadowego („analiz”) było od cholery, musiałem zrobić ostrą selekcję. Tak więc, zanim przejdę do ostatniego przedstawiciela bezmyśli konserwatywnej, pozwolę sobie wspomnieć o tych narracjach, nad którymi nie będę się pastwił drobiazgowo. Dość popularną była ta, z której wynikało, że młodzi protestują, ale tak naprawdę, to nie wiedzą przeciwko czemu są te protesty. Konserwy były tak bardzo zakochane w tej narracji, że za zwrócenie uwagi pewnemu instytutowi, o którym nie można mówić wiecie czego na to, że jeżeli ktoś uważa, że młodzież nie wie, przeciwko czemu protestuje, to chyba sam nie bardzo ogarnia tego, o co chodzi w protestach, dostałem bana.  Inną narracją była ta, z której wynikało, że młodzi protestują z nudów (bo nie chodzą do szkoły, knajpy są pozamykane/etc.). Jeszcze inną zbudował Bartłomiej Graczak (pracownik mendiów rządowych), który był tak bardzo dumny ze swojego wpisu, że aż to skasował. Cóż takiego napisał? Ano tylko tyle, że młodzi ludzie dostali za darmo edukację od państwa (i byli zależni od rodziców), a teraz krzyczą „wypierdalać”.


Zgodnie z zapowiedzią, teraz przyszła pora na jednego z tytanów myśli konserwatywnej, Igora Janke, który napisał był długi tekst o młodzieży, z którego to tekstu wynika tylko tyle, że Igor Janke niewiele ogarnia. Nie będę się odnosił do całego tekstu, albowiem zdebunkowanie go wymagałoby kilkudziesięciu stron tekstu (oraz przypisów). Zamiast tego zaserwuję wam cytat i skrótowo się doń odniosę: „To pokolenie wychowane ze smartfonem w ręce, a w każdym razie z nieograniczonym dostępem do internetu od najmłodszych lat. To pierwsze w historii świata pokolenie poddane tak potężnej fali informacji, dezinformacji, prostego dostępu do pornografii, przepisów na produkcję i używanie narkotyków, opisów pięknego nierealnego świata, w którym każdy może mieć piękną brykę, dom z basenem, w którym wszystkie dziewczyny są zgrabne, mają piękne piersi, a wszyscy mężczyźni mają świetne zbudowane torsy. Świata, w którym można mieć kilka żyć i kliknięciem palca przeskoczyć na następny level. Photoshop i gry odrealniły ich świat. Pokolenie poddane potężnej presji marketingowej, przekonaniu, że wszystko mogę mieć tu i teraz w dowolnej ilości.”. Jedyna rzecz, z którą mogę się zgodzić to ta, że młodsze pokolenia mają dostęp do olbrzymiej fali informacji. Nie mogę się jednak zgodzić z sugestią, w myśl której, młodsze pokolenie jest podatne na dezinformację. Może inaczej, każdy jest podatny na dezinformacje, ale mam niejasne przeczucie, graniczące z pewnością, że o wiele bardziej podatne jest pokolenie starsze, które nie było przyzwyczajone do weryfikowania zdobytych informacji ze względu na zaufanie, którymi owo pokolenie darzyło wszelkiej maści autorytety. Z tego właśnie powodu starszemu pokoleniu znacznie łatwiej było „zmieniać poglądy”. Wystarczyło bowiem przeskoczyć z jednego autorytetu na drugi. W sytuacji, w której ktoś nie przejmuje się autorytetami, ciężko kogoś zbajerować metodą na „gadające głowy”. Poza tym, nie da się takiej osoby zbajerować metodą na nadautorytet (czyli – Kościół). W przeciwieństwie do starszego pokolenia, które wychodziło z założenia, że kłamią tylko „wrogie” media, młodsze pokolenie wychodzi z założenia, że media generalnie nie mówią całej prawdy, więc trzeba weryfikować większość informacji. Jeżeli ktoś jest ciekaw tego, do jakich ekstremalnych sytuacji doprowadza ślepa wiara w autorytety, to polecam filmik Gonciarza pt. „Prawdziwy atak na polskie rodziny” (uprzedzam, że to jest bardzo mocno dołujący materiał).


Wydaje mi się, że właśnie w tym podążaniu (przez starsze pokolenie) za autorytetami można upatrywać przyczyn, dla których przedstawiciele tegoż pokolenia (w tym pracownicy kościelnego korpo), z uporem godnym lepszej sprawy powtarzają narrację, w myśl której młodzież nie jest homofobiczna dlatego, że się naoglądała Netflixa. Jeżeli ktoś całe swoje życie (bądź też znaczną jego część) zmarnował na skakaniu z autorytetu na autorytet, to nie będzie w stanie wyjść ze swojego pudełka i uznać, że ktoś może mieć takie, a nie inne poglądy dlatego, że sam sobie do nich jakoś doszedł, a nie dlatego, że ktoś (NETFLIX!) mu te poglądy w jakiś sposób narzucił. Jednym z większych absurdów jest to, że ludzie ślepo podążający za autorytetami, każdemu oponentowi zarzucają, że (a jakże) „nie myśli samodzielnie”. Stąd pewnie wzięło się to przywiązanie do nazwisk. Bo nie może być tak, że ktoś chce państwa opiekuńczego, bo uważa, że jest ono lepsze od państwa, które ma obywateli w dupie. Nic z tych rzeczy. Ten ktoś ma takie poglądy, bo się „naczytał Marksa” (a jak Marks, to wiadomo, że Stalin, Pol Pot, Mao i druga wojna światowa). Ci sami ludzie, którzy zarzucają innym „nieumiejętność samodzielnego myślenia”, będą klepać bzdury o tym, że dwie lesbijki nie powinny mieć prawa do zawarcia związku małżeńskiego, „bo prawo naturalne”.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Zastanawiałem się czy w tym miejscu walnąć jedną dygresję anecdatyczną i pewnie domyślacie się, jaki był rezultat tego mojego zastanawiania się. Jeden z takich przypadków, o których wspomniał Gonciarz, mam w swojej rodzinie. Osoba ta przeszła bardzo daleką drogę od czasów, w których cieszyła się z tego, że AWS przegrał wybory, poprzez czasy, w których uważała (całkiem słusznie), że Prawo i Sprawiedliwość jest groźną partią, aż do czasów, w których uważa, że Matka Kurka jest spoko, covid nie istnieje, a szczepionki powodują autyzm (o spisku wielkich koncernów farmaceutycznych i wierze w ziębizm wspominać chyba nie trzeba, prawda?). Dyskusja z tą osobą jest praktycznie awykonalna, bo jakakolwiek próba podważenia jej argumentów jest „odbijana”: „mówisz TVN-em”. To jest dość daleka rodzina (tak więc kontakty były już wcześniej mocno sporadyczne) niemniej jednak można sobie z tego przypadku wysnuć wnioski, jakim pierdolonym piekłem może być życie z kimś takim pod jednym dachem (szczególnie zaś w sytuacji, w której takowa osoba może uskuteczniać przemoc ekonomiczną wobec „nieprawilnych”, członków rodziny).  


No, ale to tylko taka przydługa dygresja. Wracajmy do cytatu. Co prawda na temat przyczyn, dla których woda znalazła się na terenach zalewowych, miałem się wymądrzać nieco później, ale będę musiał zrobić lekki spoiler przy okazji omawiania kolejnego fragmentu wiekopomnej analizy Igora Janke. Konkretnie zaś tego fragmentu, w którym Igor Janke zaczął tłumaczyć, że ci młodzi, którzy teraz protestują, mieli wcześniej styczność z potężna falą „opisów pięknego nierealnego świata, w którym każdy może mieć piękną brykę, dom z basenem”. W dalszej części tekstu (której już mi się nie chce cytować), Janke twierdzi, że ci „zbajerowani” młodzi potem przeżyli brutalne zderzenie z rzeczywistością i stąd ten wkurw. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że Janke (zapewne omyłkowo) opisał to, co stało się udziałem mojego pokolenia (które raczej ciężko określić mianem „młodego”). To nam, urodzonym w czasie wyżu demograficznego wmawiano, że powinniśmy się grzecznie uczyć, kończyć studia i jak je skończymy, to praca będzie na nas czekała. To nam wmawiano, że jeżeli będziemy posłuszni i nie będziemy podskakiwać, to będzie się nam lepiej żyło (bo „pokorne ciele dwie matki ssie” i tego rodzaju bzdury). To nam wmawiano, że jeżeli tylko się postaramy, to osiągniemy wszystko, co sobie zaplanujemy (teraz coś takiego nazywamy coachingiem i mamy z tego bekę, ale wtedy to się nazywało „wychowanie”). Wmawiano nam całe mnóstwo rzeczy, których „wyuczenie się” sprawiło, że mieliśmy przejebane. W tym miejscu chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że kluczowe w powyższym fragmencie jest słowo „wmawiano”. Nie było bowiem tak, że ktoś nas celowo okłamywał. Nic z tych rzeczy, pokolenie naszych rodziców na serio wierzyło w to, co nam przekazywało i robiło to „w dobrej wierze”.


Nikt nie pomyślał o tym, że właśnie wpaja młodszemu pokoleniu przekonania, które będą gówno warte w momencie, w którym owo pokolenie wejdzie w dorosłość i na rynek pracy. Władze zupełnie nie przejmowały się tym, „co się stanie, jak kupa młodych ludzi wejdzie na rynek pracy”. Nie zrobiono absolutnie nic, żeby ów rynek pracy na to przygotować. Zamiast tego, rząd Jerzego Buzka zajmował się reformą edukacji (wprowadzenie gimbaz, które teraz prawica rozjebała), reformą emerytalną (która oznaczała obciążenie finansowe dla ZUSu [a co za tym idzie, dla budżetu krajowego] i którą to reformę rozjebali liberałowie razem z prawicą), reformą ochrony zdrowia (którą potem zlikwidowało SLD)  i reformą administracyjną (którą zaszkodziła biedniejszym regionom [bo, cóż za brak zaskoczenia, z połączenia kilku biedniejszych województw nie powstało województwo bogate]). Zajmowano się tym wszystkim i na ogarnięcie sytuacji z wyżem demograficznym, wchodzącym na rynek pracy, po prostu nie starczyło czasu. Dobra, żartowałem, po prostu władze miały to w dupie i najprawdopodobniej uwierzyły w to, że slow market wszystko wyreguluje pięknie. No i wyregulował. Części pracodawców odjebało do tego stopnia, że na byle jakie stanowisko wymagano „ukończonych studiów wyższych”. Doskonale pamiętam suchar, który wtedy usłyszałem „niebawem do tego, żeby kopać rowy, potrzebny będzie doktorat z geologii” [jako niegdysiejszy kopacz rowów mogę autorytatywnie stwierdzić, że wiedza z zakresu geologii jest zbędna, byle tylko odróżniać glinę od zwykłej ziemi]). To, w połączeniu z wpajaną nam pokorą sprawiło, że nasze pokolenie było tak bardzo dymane przez pracodawców, że, jak to powiedział klasyk, nawet „platforma nas tak nie wyruchała”. Im biedniejszy region, tym bardziej odpierdalało pracodawcom. Nadgodziny, za które nikt nie płacił, mycie auta szefowi (bo przecież szlachta nie zrobi tego sama, a do myjni to niby można pojechać, ale piniendzy szkoda), gnojenie podwładnych na wiele różnych sposobów, gówniane wypłaty i tak dalej i tak dalej. Jak się w takich realiach żyło ludziom, którym wmówiono, że mogą wszystko, że wystarczy, że będą się uczyli i praca się znajdzie, że jeżeli ktoś nie może znaleźć pracy, to jest jebanym leniem i po prostu źle szuka, że trzeba być „pokornym”? Eufemizując, chujowo się żyło. Takim ludziom najłatwiej było wmówić, że wszystkiemu winny jest „spisek elit okrągłego stołu”, które rozkradły państwo. Prawda jest niestety taka, że nikt nie spiskował, po prostu wszyscy mieli to pokolenie w dupie (chyba nawet się na ten temat wymądrzałem kiedyś już). Niemniej jednak, przyjebanie w rzeczywistość przeorało mentalność mojego pokolenia. Jak to się więc stało, że prawicowi tytani intelektu praktycznie w ogóle o tym nie wspominali (zdarzało się to sporadycznie, o czym jeszcze wspomnę)? Ano tak to się stało, że oni też mieli to w dupie. Czasem udawali, że mają to nieco mniej w dupie, ale tylko po to, żeby móc się przyjebać do przeciwników politycznych. W tym miejscu muszę się przyznać do tego, że moje dywagacje w kwestii tego, co się odjebuje z moim pokoleniem wzięły się z tego, że obserwowałem (również w swoim bliskim otoczeniu) moich rówieśników, którzy z pozycji mocno umiarkowanych przeszli na jaranie się Bosakami, Zjednoczonymi Prawicami i Konfederacjami, Ruchami Narodowymi etc. Wydaje mi się, że tu właśnie (w zaczadzeniu mojego pokolenia skrajną prawicą) można upatrywać przyczyn, dla których prawicowi intelektualiści (tak, wiem, to instant oxymoron) mieli w dupie to pokolenie. Do pewnego momentu nie chcieli się wypowiadać na ten temat, bo nawet do bardziej tępych z nich docierało to, że ich pokolenie wychujało następne. Potem zaś wychujane pokolenie zaczęło zerkać w stronę prawicy (która opowiadała o tym, że to, co spotkało młodych, to wina spisków/etc. i wskazali winnych), tak więc po prawej stronie dyskusja na temat tego „co się stało”, została zastąpiona narracją „winny okrągły stół”. Odpowiedzialność za taki stan rzeczy ponoszą w głównej mierze ci, którzy przez wiele lat tłumaczyli, że „nic się nie stało” i wypierali z debaty publicznej problem pokolenia, dla którego, w praktyce, nie ma miejsca w Polsce (i które masowo wypierdalało za granicę). Prawica (która miała młodych tak samo w dupie) po prostu wykorzystała sposobność do pozyskania elektoratu. Gdyby państwo nie zawiodło mojego pokolenia, narracje o „zdrajcach” rezonowałyby po skrajnie prawicowych środowiskach. Ponieważ zaś było tak, jak było, te brednie weszły do mainstreamowej debaty publicznej. Gwoli ścisłości, jest to sytuacja praktycznie „nienaprawialna”, bo wstępem do jej poprawienia musiałoby być przyznanie się starszego pokolenia do tego, że miało w dupie to, co się dzieje z młodymi, bo „wiedziało lepiej”, a tego raczej nie doczekamy, bo dla czynnych polityków ze starszego pokolenia, byłoby to polityczne samobójstwo.


Wydaje mi się, że w tym momencie możemy przestać pastwić się nad analizami autorstwa prawego sektora. Wszystkie te mądrości zostały przelane na papier (bądź też wypowiedziane na antenie) tylko i wyłącznie dlatego, że młodzi skandowali „Jebać PiS” (działo się to również na Krupówkach i w wielu miejscach, po których raczej byśmy się tego nie spodziewali). Z wszystkich tych analiz wyziera niezrozumienie tego, „co się tak właściwie dzieje” (przykrywane narracjami „to młodzi nie wiedzą przeciwko czemu protestują) oraz strach. Strach przed tym, że straciło się (najprawdopodobniej bezpowrotnie) kontakt z młodymi. To, co teraz odpierdala Czarnek, jest dolewaniem oliwy do ognia, ale w optyce skrajnych konserwatystów to jest po prostu jedyne wyjście z sytuacji: skoro młodzi nie chcą nas słuchać po dobroci, to zmusimy ich do posłuszeństwa. Skończy się to, rzecz jasna, spektakularną porażką, z przyczyn, które wymieniali wcześniej prawie wszyscy „analitycy”. Te przyczyny to „internet” i „smartfony”, dzięki którym młodzi wiedzą, że nie są odosobnionymi przypadkami w swojej walce z konserwatywnym spierdoleniem.


Trochę zabawne jest to utyskiwanie Czarnka (i ludzi, którzy dali mu to stanowisko), który tłumaczy, że do tej pory edukacja wyglądała chujowo/etc. (tzn. owszem, wyglądała, ale Czarnkowi nie o to chodzi). Narracja Czarnka i jego mocodawców jest taka, że od 89 roku nikt nie zadbał o należyte wychowanie młodych ludzi. No i wszystko fajnie, ale nieśmiało przypominam, że Zjednoczona Prawica rządzi od 2015 roku (a wcześniej przez prawie 2 lata rządziła Polską tzw. „moherowa koalicja”). Gdyby potraktować narracje Czarnka dosłownie, to trzeba by było się pogodzić z tym, że właśnie ostro skrytykował on Zjednoczoną Prawicę za to, że ta zawaliła sprawę. Nieśmiało przypominam, że głowy w Zjednoczonej Prawicy spadały za znacznie mniejsze przewiny, zaś Czarnka na razie wszyscy wychwalają. Jego kariera jest możliwa tylko i wyłącznie dlatego, że Czynniki Decyzyjne w Zjednoczonej Prawicy (i w polskim Kościele) uznały, że tylko i wyłącznie w ten sposób będzie można zabetonować władzę i nie przejebać wyborów w 2023. Bo wiecie, wszystko fajnie, suweren by większość rzeczy im wybaczył, ale tego, że ludzie teraz umierają całymi setkami, firmy bankrutują (a ludzie lądują na bezrobociu) może już nie wybaczyć i może się domagać kar więzienia. Przyznacie chyba, że dla polityka Zjednoczonej Prawicy nie jest to przyjemna perspektywa.


Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o tym, że jeżeli chodzi o młodych ludzi, to PiSowskie podejście do tychże przypominało sinusoidę. Do 2015 było hejtowanie „młodych wykształconych z większych ośrodków”, po 2015 się to zmieniło, bo PiS wygrał również wśród młodszych wyborców (głównie za sprawą skutecznych działań w internecie) i ktoś tam przestawił wajchę, na „młodzi są fajni”. Jednocześnie zaczęto hejtować starsze pokolenie (i stąd te wszystkie ubeckie wdowy, oderwani od koryt, stare baby z KODu/etc.). Jestem się w stanie założyć, że ktoś tam w Zjednoczonej Prawicy popełnił dwa zajebiście wielkie błędy. Pierwszym było to, że ktoś wyszedł z błędnego założenia, że skoro PiS wygrał we wszystkich grupach wiekowych, to znaczy, że młodzi są konserwatywni, a to znaczy, że można spokojnie grzebać przy prawie aborcyjnym (efektem tej konkretnej pomyłki był Czarny Protest). Drugim błędem było przeświadcznie, że skoro się raz wygrało, to znaczy, że wygrywać się będzie już zawsze (bo „znalazło się dobry kontakt z młodymi”), zaś poparcie w młodszych elektoratach będzie tylko i wyłącznie rosło. Stąd przeca wziął się pomysł, żeby Prezydent RP, który ośmieszał się na ćwitrze, zaczął się udzielać na TikToku. Gdyby rację miał Igor Janke (i wszyscy ci, którzy twierdzą, że młodzi są zmanipulowani i że w ogóle to bajecznie łatwo ich zmanipulować), to zarówno PiS, jak i obecny Prezydent RP biliby rekordy popularności wśród młodych. W rzeczywistości Zjednoczona Prawica jest przez młodych bezlitośnie chłostana (zasłużenie, rzecz jasna). Nawiasem mówiąc, utyskiwania prawego sektora na młodych, których „łatwo zmanipulować”, przypominają marudzenie części komentariatu antyPiSowskiego, który nieumiejętność ogarnięcia się przez opozycję tłumaczy tym, że elektorat został zmanipulowany.


Wcześniej zapowiadałem, że poruszę temat „pochylania się” nad młodszym pokoleniem i jego problemami przez prawicowe elity. Ponieważ trollowaniem w internecie zajmuję się już od dość długiego czasu, zdarzyło mi się praktycznie na początku mojej działalności hejterskiej pastwić nad artykułem Kalifa Researchu, Rafała Ziemkiewicza, który w październiku 2012 z właściwą swej kondycji intelektualnej wrażliwością opisał to, co dzieje się z młodym pokoleniem. Wiadomo, że Ziemkiewicz to Ziemkiewicz i jego wysrywy mają niewielki kontakt z „bazą”, niemniej jednak jest to również człowiek, który w owym czasie dzielnie wspierał PiS (i hejtował PO), tak więc nawet jeżeli jego teksty miały niewielki związek z rzeczywistością, to jednakowoż dobrze oddawały stan ducha prawego sektora. Pozwolę sobie wrzucić kilka cytatów z tekstu, ale nie będę się nad nimi zbyt szczegółowo pastwił, bo po pierwsze, potrzebowałbym do tego bardzo dużo liter, a po drugie, przypierdalałem się do tego tekstu „na bieżąco” (jeżeli ktoś będzie chciał poczytać, to linki w Źródłach znajdzie). Tytuł notki był cholernie mylący, albowiem „Śmieciowa generacja” mogłaby sugerować, że Ziemkiewicz pochylił się nad problemem ludzi zatrudnionych na umowach śmieciowych. Owszem, wzmianka o tych umowach też się pojawia, ale generalnie w „śmieciowej generacji” chodzi o to, że generacja jest po prostu (zdaniem Ziemkiewicza) chujowa. Oto garść cytatów: „„Przywykłem już do opowieści o "młodych wykształconych", ze świeżo zdobytymi dyplomami, którym myli się Chopin i Schopenhauer, a pytani, kto to Platon, odpowiadają pytaniem: proszek do prania? (…)„Przywykłem, jako się rzekło, do takich opowieści - profesorów, nauczycieli czy innych ludzi z racji swego zawodu obcujących z najnowszą produkcją naszego systemu edukacyjnego i rwących sobie nad nią resztki włosów z głów. (…) Ale od pewnego czasu coraz częściej słyszę analogiczne opowieści od praktyków biznesu i menedżmentu. Oni opowiadają już nie o tym, że absolwenci szkół wyższych, nierzadko uważanych za prestiżowe, nie wiedzą nic o kulturze, historii, współczesności nawet - ale że nie mają pojęcia o swoich wąskich, wyuczonych jakoby i potwierdzonych dyplomem specjalnościach. Nie potrafią napisać oferty handlowej, nie potrafią zrobić prostej analizy, nie potrafią odpowiedzieć na najprostsze nawet pytanie, jeśli nie mają a, b i c do zakreślenia i dostępu do gugla. - Kompletni analfabeci - podsumował pewien egzekutiw, po odbyciu szeregu rozmów kwalifikacyjnych z posiadaczami stosownych dyplomów i zaświadczeń o odbytych stażach. (…) Może się Państwu wydać, że pobrzmiewa w tym felietonie brzydka radość z cudzego nieszczęścia, takie zgredowskie "o dobrze wam, a nie mówiłem, że tak będzie?". Nie, nie cieszy mnie ta sytuacja. Lekcja udzielona milionowi gówniarzy, którzy okazali się tak podatni na prymitywną socjotechnikę władzy, nie była warta szkód, jakie wyrządzili Polsce Tusk i jego ferajna”


Szczegółowo pastwić się nad tym nie zamierzam, ale nie obiecywałem, że wrzucę to gówno na bloga i w ogóle się do tego nie odniosę. Przyjdzie mi zainaugurować przypierdalanie się do tego tekstu od końca. Winę za to, że generacja (do której się zaliczam) jest chujowa, ponosi rzecz jasna Tusk, który „zbajerował” młodych i kazał im iść na studia. Słowem się Ziemkiewicz nie zająknął, że przekonanie o tym, że jak się skończy studia, to znalezienie roboty będzie formalnością, było nam wpajane na długo przed przejęciem władzy przez PO. Ziemkiewicz nie wspomniał również o pojebanych wymaganiach, stawianych ludziom ubiegającym się o robotę. W momencie, w którym Ziemkiewicz napisał te swoje bzdury, spora część ludzi, którzy „szli na studia” szła tam nie dlatego, że ktoś im wmówił, że „po studiach na pewno znajdą pracę”, ale dlatego, że w pewnym momencie znalezienie pracy (nie mając „pleców”) bez wyższego wykształcenia było cokolwiek, eufemizując, trudne (stąd też cały pierdylion prywatnych uczelni, na których można było zdobyć dyplom, bo przekazywaniem wiedzy nikt się tam nie zajmował). Osobną kwestią jest to, że tekst Ziemkiewicza miał na celu udowodnienie, że młodzi są kretynami i są nimi na swoje własne życzenie (bo dali się zbajerować Tuskowi i nie chcieli głosować na wiadomą partię). Ponieważ te narracje były raczej mało „chodliwe”, potem je pozmieniano. Już nie narzekano na młodych (którzy robili się coraz starsi), ale tłumaczono im, że to, co ich spotkało, było winą „elit okrągłostołowych”, które potem stały się „elitami III RP”. Niestety, Zjednoczonej Prawicy, wspieranej przez całą rzeszę „niezależnych” blogerów/mediaworkerów/etc. udało się te narracje narzucić części mojego pokolenia (rzecz jasna, nie tylko mojego, niemniej jednak tu jest to najbardziej widoczne). Dlatego też Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny praktycznie wszędzie, gdzie tylko może wspomina, że ten, czy inny problem wziął się z winy „elit III RP”. Owszem, w tym konkretnym przypadku była to wina tych elit, ale Jaki (i jego koledzy/koleżanki) zapominają wspomnieć o tym, że część ich starszych kolegów partyjnych również należy do elit wyprodukowanych przez III RP (khe, khe, Jarosław Kaczyński) i zajmowała się polityką w czasie, w którym „można było coś zrobić”, ale zamiast tego zajmowali się chuj-wie-czym. Gwoli ścisłości, od bardzo dawna miałem niejasne przeczucie, że w całej tej walce z „elitami III RP” nie chodziło o to, że owe elity (- członkowie PC i inni koledzy i koleżanki Jarosława Kaczyńskiego) działają na szkodę kraju, ale o to, że politycy pokroju Kaczyńskiego, którzy na początku lat 90-tych zaczęli się dorabiać (tak samo, jak przeklinana przez nich „uwłaszczona nomenklatura”) nie zarobili tyle, ile chcieli. To moje „przeczucie” potwierdziło się w momencie, w którym dowiedziałem się o tym, że Jarosław Kaczyński chciał sobie wybudować dwa wieżowce. Tak okołotematowo, jednym z największych sukcesów PiSu było wmówienie sporej części społeczeństwa, że Zjednoczona Prawica to „ludzie tacy, jak my”, którzy „walczą z elitami”. Tylko i wyłącznie dzięki temu, osoby pokroju Patryka Jakiego, które miesięcznie zarabiają ponad 37 tysięcy zeta na rękę, mogą opowiadać o tym, że „walczą z elitami” i nikt ich przy okazji wygłaszania tych bredni nie zabija śmiechem.


No dobrze, miało być o tym, czemu młodzież się wkurwila, a było o wszystkim, tylko nie o tym. Tak więc przyszła pora na tę część wymądrzania się. Ja się już dawno temu przyzwyczaiłem do tego, że mam bardzo dobrą pamięć (nie mam co prawda tzw. „pamięci eidetycznej”, ale jest ona na tyle dobra, że, na ten przykład, bardzo ułatwia mi ona trollowanie [i np. przypomnienie sobie, że tyle i tyle lat temu, ten czy inny dzban napisał ten, czy inny tekst]). Czemu w ogóle wspominam o pamięci? Bo tejże właśnie zabrakło we wszystkich tych z dupy wyjętych „analizach”. Prawda jest bowiem taka, że do tego, żeby zrozumieć „dlaczego młodzi się wkurwili”, wystarczy przypomnieć sobie to, „jak to jest być młodym w Polsce” (tak, wiem, w innych krajach też nie jest za wesoło, ale skupiamy się tu na naszym podwórku). Otóż, być młodym jest chujowo (w tym miejscu chciałbym zauważyć, że ta konkretna kategoria „młodych” oznacza czasy licealne i nieco późniejsze). To jest ten moment, w którym człowiek zaczyna sobie zdawać sprawę ze skali spierdolenia otaczającej go rzeczywistości. Samo to nie byłoby jeszcze takie złe, ale w połączeniu z tym, że w praktyce nic nie da się zrobić z wyżej wymienionym spierdoleniem, daje mieszankę wybuchową. Zdaję sobie sprawę z tego, że młodzież miewa sporo głupich pomysłów, albowiem pamiętam, jak to jest być młodym i mieć głupie pomysły (jednocześnie chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że nigdy nie zdarzyło mi się popierać Korwina i jego idiotyzmów). Tyle, że zdaję sobie sprawę również z tego, że bardzo często argument „jesteś młody, chuja rozumiesz”, jest używany przez starsze pokolenia w charakterze karty „wychodzisz wolny z więzienia”, gdy nie mają innych argumentów.


Pozwolę sobie na krótką historię z czasów mojej młodości. Kościół miał wtedy gigantyczny kredyt zaufania (który spektakularnie przepierdolił). Ponieważ w czasach, w których byłem w podstawówce był „okres przejściowy”, dało się wtedy zaobserwować błyskawiczne nawrócenia i np. w momencie, w którym szedłem do komunii, część dzieciaków była chrzczona w trybie ekspresowym, byle tylko „zdążyć”. Mniej więcej w 7/8 klasie dotarło do mnie z pełną mocą to, że wszystko fajnie z tym Kościołem, ale jakoś tak się składa, że ci najbardziej wierzący, którzy wymagają od innych przestrzegania nakazów religijnych, sami ich nie przestrzegają, o totalnej wręcz bucerze księży/zakonnic, z którymi miałem styczność wspominać nie trzeba. Z perspektywy czasu patrząc, ta bucera nie powinna nikogo zaskakiwać, Kościół wtedy mógł prawie wszystko, a jego pracownicy doskonale sobie z tego faktu zdawali sprawę. Jednym z bardziej spektakularnych duchownych, na których trafiłem, był ksiądz, zapiekły antysemita, który młodzieży będącej w 8 klasie (obstawiam, że nie tylko, ale ja wtedy byłem w tejże) opowiadał, że powinni przekonywać rodziców, żeby nie głosowali na Kwaśniewskiego ze względu na to, że (cytuje) „jest Żydem”. Do tego doszła cała litania idiotyzmów, które kilka lat później słowo w słowo opowiadał mi kolega z osiedla, który zapisał się do Młodzieży Wszechpolskiej. No, ale to dygresja jedynie. Tak więc, uznałem, że Kościół nie jest mi do niczego potrzebny. Czy zmieniło to cokolwiek w moim życiu? No tak trochę niewiele, bo nadal byłem posyłany do kościoła (aczkolwiek nigdy do niego nie trafiałem), poszedłem również do bierzmowania (tak się złożyło, że odbywało się ono w 1 klasie szkoły średniej). Z tym bierzmowaniem to też była taka zabawna historia, że ksiądz, z którym mieliśmy religię powiedział, że on nas nie będzie odpytywał z formułek, tylko prosi nas o to, żebyśmy napisali, „co sądzimy o bierzmowaniu”. No to napisałem, że generalnie to uważam, że to pusty gest, a jeżeli chodzi o moje zdanie na temat religii, to ja swoim dzieciom dam wybór i jeżeli będą chciały, to się ochrzczą po ukończeniu 18 roku życia (czyli po uzyskaniu „prawnej” dorosłości). Jak tak teraz sobie to przypominam, to jestem ze swojego młodego siebie trochę, kurwa, dumny. Efekt tego był taki, że mało brakło, a bym bierzmowany nie był. Swoją drogą, w liceum miałem po raz pierwszy styczność z nauczycielem, który był zadeklarowanym antyklerykałem i był w stanie ten swój antyklerykalizm uzasadnić. Wpływ na mój światopogląd miało to taki, że wreszcie przekonałem się o tym, że „nie jestem sam” ze swoimi poglądami i że nie jest tak, że „jak dorosnę, to mi przejdzie”. Jego argumentacja była bardzo zbliżona do mojej (hipokryzja, skrajna zarozumiałość wierzących i kleru/etc.). W liceum przemęczyłem się z religią dwa lata, a w trzeciej klasie po prostu przestałem na nią chodzić. Rodzice zaś już na tyle dobrze ogarnęli mój charakter, że wyszli z założenia, że nie będą mnie do tego zmuszać (bo pewnie skończyłoby się to tym, że chodziłbym na wagary).


Czemu miał służyć ten trip down memory lane? Ano temu, żeby pokazać, że wiem, jak bardzo nikt nie przejmował się młodymi i ich zdaniem. Jeżeli już ktoś nie usiłował młodzieży przekonywać na siłę do czegoś, to otwarcie mówił o tym, że młodzież sobie może myśleć co chce, ale ma się, kurwa, stosować do poleceń i tyle. Miałem w tym miejscu napisać, że „co prawda podejście do młodych ludzi trochę się zmieniło od tamtej pory ze względu na zmianę pokoleniową (...)”, ale w trakcie pisania zdałem sobie sprawę z tego, że wcale tak być nie musi. Może inaczej o ujmę. O ile, na ten przykład, zmianie uległo podejście do stosowania kar cielesnych w ramach „procesu wychowawczego”, niemniej jednak nie mam zielonego pojęcia, czy „słuchanie młodych” się jakoś poprawiło znacznie. Te moje wspominki miały jeszcze jeden cel. Pamiętam bowiem doskonale to, ile dla mnie znaczył fakt, że „ktoś dorosły” myśli tak samo, jak ja. Gdyby w owym czasie istniały media społecznościowe, a dostęp do internetu byłby równie powszechny, jak teraz, to (nie, nadal jestem przekonany o tym, że nie popierałbym Korwina), znacznie wcześniej zorientowałbym się, że „nie jestem sam”. Tym samym, prawy sektor ma trochę racji w tym, że widzi zagrożenie (dla siebie) w „internecie” i „smartfonach”, ale to jest skutek, a nie przyczyna. To nie jest tak, że ktoś „zbajerował młodzież” i ta robi się coraz bardziej areligijna. Po prostu młodzież ma w dupie to, co Kościół „sprzedaje”, a dzięki mediom społecznościowym ma świadomość tego, że nie jest w swoich poglądach odosobniona. W kontekście powyższego, wybitnie idiotyczna jest strategia, na którą zdecydowała się Zjednoczona Prawica, tzn. podkręcanie prawicowo-konserwatywnej inżynierii społecznej i wmuszanie w młodych konserwatywno-chujowych poglądów. Jest to pomysł po prostu genialny, do tej pory się nie udawało, to teraz się na pewno uda, prawda? Cała ta religijna urawniłowka szła do tej pory siłą rozpędu. No chuj, wezmę ślub kościelny, żeby rodzina się nie przypierdalała. Ok, ochrzczę dziecko, żeby babci nie było przykro/etc./etc. Tak to przynajmniej wyglądało w przypadku mojego pokolenia. Teraz zaś przyszło „nowe” i temu „nowemu” nie zależy na zachowywaniu pozorów.


Chciałbym w tym momencie wrócić do tego, co napisałem o moim pokoleniu, które zostało spektakularnie wychujane, bowiem nasi rodzice przygotowali nas do życia w rzeczywistości, która nigdy nie nadeszła. Nie chciałbym być źle zrozumiany, to nie jest tak, że uważam, że „moje pokolenie miało najgorzej”, bo młodsi mają równie przejebane, ale w nieco inny sposób. Ponieważ trochę to pogmatwałem, podam prosty przykład. Wśród młodszych ode mnie o jakieś 7-8 lat (tak więc roczniki 1988/1989) panowało przekonanie (przynajmniej na moim zadupiu), że wszystko fajnie z tymi studiami, ale tak po prawdzie to będzie wyglądało tak, że jeżeli chodzi o perspektywy po studiach, to „trzy miesiące na bezrobociu, a potem wyjazd za granicę”.  Tym samym ich podejście było już skrajnie odmienne od naszego. Co prawda młodszym wmawiano to samo, ale oni już mogli zaobserwować (na naszym przykładzie) to, jak wygląda rzeczywistość, tak więc średnio wierzyli w te wszystkie opowieści o tym, że jak się chce, to można. Z moich obserwacji, których, rzecz jasna, nie mogę potwierdzić żadnymi danymi statystycznymi wynika tyle, że im młodsze pokolenie, tym bardziej krytycznie jest ono nastawione do status quo. I w tym miejscu, wchodzi prawica, cała na brunatno (choć wydaje się jej, że na biało-czerwono) i zaczyna opowiadać te swoje kretynizmy o zarazie, niszczeniu rodzin etc. Co zrozumiałe, konserwatywna prawica nie jest przyzwyczajona do tego, że cokolwiek musi komukolwiek tłumaczyć, bo też i prawicowi konserwatyści nie nabyli swoich poglądów na drodze dyskusji. Po prostu robili coś na tyle długo, aż uwierzyli, że „tak powinno być”. Tym samym, próby przekonania młodzieży przez Kościół i prawy sektor do czegokolwiek kończą się na żenujących bredniach o „prawie naturalnym” albo tłumaczeniu, że w Polsce nie można wprowadzić związków partnerskich, bo w Konstytucji stoi, że tylko i wyłącznie mężczyzna i kobieta mogą zawrzeć związek małżeński (primo, nawet przygłupi bloger z Podkarpacia wie, że nie o to chodzi w kawałku Konstytucji, na który powołuje się prawy sektor. Secundo, nawet gdyby tak było [a nie jest] to nie ma tam słowa na temat związków partnerskich, więc wypierdalać). Inną próbą (skazaną na porażkę), jest próba wytłumaczenia młodzieży, że w zaostrzeniu prawa aborcyjnego chodzi o coś więcej, niż tylko religijny zamordyzm, który wprowadza się tylko i wyłącznie po to, żeby spłacić Kościołowi dług wyborczy. Jednakowoż, nie można się spodziewać sensownej argumentacji po środowisku, które parę lat temu było łaskawe twierdzić, że letalna wada płodu to taka, która się może samoczynnie cofnąć (a poza tym, nauka idzie do przodu tak bardzo, że kimże jesteśmy, żeby oceniać, czy jakaś wada jest letalna [nie, nie ja to wymyśliłem]). Kiedy ktoś zaczyna podnosić argument „jak to możliwe, że prawie wszędzie indziej terminacja ciąży jest legalna”, prawy sektor zaczyna pierdolić TO MOŻE OD RAZU ZALEGALIZOWAĆ KRADZIEŻE/MORDERSTWA i of korz, nie odpowiada na zadane pytanie.


Kolejnym srogim przypałem, który staje się udziałem prawego sektora jest straszenie „Zachodem”. Tzn. tłumaczenie ludziom, że jak się tutaj nie ogarniemy, to będzie u nas to samo, co na Zachodzie. Ten rodzaj gówno-argumentacji mógł chwycić w 2015 roku, kiedy w EU szalało sobie ISIS, a media w pogoni za clickbaitozą dały od cholery paliwa wszelkiej maści środowiskom, które zajmują się fearmongeringiem, ale używanie tej samej argumentacji (POLSKO, OBUDŹ SIĘ, etc.) w odniesieniu do związków partnerskich/małżeństw jednopłciowych, to idiotyzm. Szczególnie, jeżeli chce się w ten sposób do czegokolwiek przekonać pokolenie, które od dłuższego czasu nawiązuje bezproblemowo kontakty z szeroko pojętą zagranicą. Te same „kontakty zagraniczne” sprawiają, że młodzież nieszczególnie się jara całym tym patridiotycznym pierdoleniem (nie mylić z patriotyzmem, czyli np. z płaceniem podatków i faktycznym dbaniem o swój kraj) i wyklętozą.


Z powodów, które wymieniłem (i to, na wasze nieszczęście, wielokrotnie) w powyższej notce, nasze władze nie są w stanie w żaden sposób przekonać do siebie młodzieży. Młodzież ma wyjebane na ich „autorytety”, łącznie z tymi kościelnymi (skutkiem czego, ksiądz, który chciał opierdolić młode protestujące kobiety, został przez nie zjebany na funty i musiał sobie pójść [prawica się straszliwie zesrała na punkcie tego filmiku]). Żeby podjąć próbę przekonania młodych do czegokolwiek, trzeba by było z nimi prowadzić dialog, a prawica nie potrafi w dialog (bo potrafi jedynie szczuć). Jeżeli nawet komentarze w rodzaju „młodzież jest głupia i nie wie przeciwko czemu protestuje”, skierowane były do „własnego” elektoratu, to ich autorzy powinni wziąć pod rozwagę to, że do młodych to również dotrze i że ją to wkurwi straszliwie. Nie podejmuję się w tym miejscu prognozowania tego „jaki to wszystko będzie miało wpływ na realia polityczne w naszym kraju”, bo nie mam zielonego pojęcia. Można bezpiecznie założyć, że młodzież raczej nie będzie chciała popierać partii, która chce wszystkich trzymać za mordę, a młodym ma do powiedzenia tyle, że „jak dorośniecie to nas zrozumiecie”. Jednakowoż z tego nie wynika wcale, że młodzież rzuci się do głosowania na obecną opozycję, albowiem tak, jak to wcześniej już zaznaczyłem, do tego potrzebny jest dialog (nie, to nie oznacza, że nagle stałem się fanem Hołowczyca [owszem, musiałem]). Co prawda moje podejście jest stronnicze, ale wydaje mi się, że najłatwiej by było ów dialog z młodzieżą prowadzić lewicy (ze względu na najbardziej proludzki program). Jednakowoż otwartą kwestią pozostaje to, czy lewica się w ogóle podejmie prowadzenia tego dialogu.


Tak na samo zakończenie chciałbym dodać, że bardzo mnie cieszy to, że młodzież się wreszcie wkurwiła tak bardzo. Nie cieszy mnie to, że są powody, dla których młodzież się wkurwia, ale że owa młodzież reaguje na te powody inaczej, niż wcześniejsze młodzieżowe roczniki. Dotarło do mnie to, że gdyby moje pokolenie się swego czasu wkurwiło i wyszło na ulicę, to mogło by przykryć czapkami potencjalnych krytyków. Powody do wkurwienia były (a z roku na rok pojawiało się ich coraz więcej), ale samo wkurwienie się nie pojawiało (a nawet jeśli, to nie miało charakteru masowego). Po części działo się tak dlatego, że jakoś tak średnio się interesowaliśmy polityką. Po części zaś dlatego, że wierzyliśmy w to, że jeżeli się „postaramy”, to „będzie dobrze”. Potem zaś wmawiano nam, że jeżeli komuś nie jest dobrze, to „no cóż, każdy jest kowalem własnego losu, tak więc to jego wina”. Jeszcze bardziej potem, gdy części z nas udało się gdzieś znaleźć pracę, a inni wyjechali za granicę (ktoś jeszcze pamięta to, jak bardzo PiS miał w dupie emigrację zarobkową w latach 2005-2007?), to tak po prawdzie nie było komu protestować. Część z nas dała się potem zbajerować prawicowym spindoktorom. Przynajmniej jedna osoba, która mimo sporego farta (a może właśnie z powodu świadomości tegoż) nadal jest wkurwiona i od paru ładnych lat katuje swoich czytelników ścianami tekstu, real time shitpostingiem na ćwitrze i okazjonalnymi memami. Jeżeli mam być szczery, to trochę racji mieli wszyscy ci, którzy mówili „dorośniesz i zrozumiesz”. Otóż dorosłem i zrozumiałem, że powinienem protestować dwadzieścia lat temu. Dlatego budującym znajduję to, że dzisiejsza młodzież potrafi głośno wyrazić swoje niezadowolenie, bo najwyraźniej ta młodzież dorosła i zrozumiała to wszystko znacznie wcześniej ode mnie.


Źródła:

https://twitter.com/DanielWachowiak/status/1321493396800897024

https://www.msn.com/pl-pl/rozrywka/gwiazdy/kaja-godek-jest-jak-buka-muminki-nie-chc%C4%85-mie%C4%87-z-ni%C4%85-nic-wsp%C3%B3lnego-serio/ar-BB1ar2iS

https://twitter.com/jbrudzinski/status/1321869298336473089

https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/240694-piate-nie-zabijaj-historia-posla-ktory-nie-zgodzil-sie-na-aborcje

https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/240694-piate-nie-zabijaj-historia-posla-ktory-nie-zgodzil-sie-na-aborcje

https://czestochowa.wyborcza.pl/czestochowa/7,48725,26497565,marcin-najman-w-tvp-roli-eksperta-od-usa-znam-golote-a-on.html

https://aszdziennik.pl/131241,sukces-obroncy-jasnej-gory-marcina-najmana-zostal-ekspertem-tvp-od-usa

https://twitter.com/PatrykJaki/status/1321855037845491714

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1320450799542161408

https://twitter.com/jbrudzinski/status/1321869298336473089

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1320450799542161408

https://twitter.com/PolskieRadio24/status/1322579219445145602

https://serwisy.gazetaprawna.pl/edukacja/artykuly/1495038,czarnek-podreczniki-pedagogika-wstydu-jan-pawel-ii.html

https://tvn24.pl/polska/kto-odpowiada-za-pogrom-kielecki-rozne-byly-zawilosci-historyczne-ra660799

https://twitter.com/rzeczpospolita/status/1322229932253204483

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1324386751318761472

https://twitter.com/napalonywikary/status/1323244428245504002

Gonciarz:

https://www.youtube.com/watch?v=YgcYyNVdv5s

https://pl.wikipedia.org/wiki/Program_czterech_reform

https://wiadomosci.wp.pl/glosowanie-w-wyborach-parlamentarnych-wg-wieku-infografika-6027736472732289a?c=96&nil=&src01=6a4c8

https://tvn24.pl/wybory-parlamentarne-2019/wiadomosci-wyborcze,474/wybory-parlamentarne-2019-wyniki-sondazowe-jak-glosowali-mlodzi,977132.html

https://www.tokfm.pl/Tokfm/7,117303,26080140,na-kogo-glosowali-najmlodsi-kto-wygral-na-wsiach-wyborcza.html

https://www.gazetaprawna.pl/artykuly/1485928,trzaskowski-duda-ipsos-wybory-prezydenckie-grupy-wiekowe-wyborcy.html

https://tvn24.pl/polska/andrzej-duda-i-tiktok-dlaczego-prezydent-przestal-korzystac-z-aplikacji-4667699

https://www.spidersweb.pl/rozrywka/2020/06/22/andrzej-duda-tiktok-instagram-komentarze-lgbt/

Mój dwuodcinkowy rant na artykule Ziemkiewicza:

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2012/10/te-gopje-stodenty-czyli-doniesienia-z.html

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2012/10/te-gopje-stodenty-cd-doniesienia-z.html

Notka, w której pastwiłem się nad jednym z zygotariańskich projektów

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2013/09/aborcja-w-krainie-absurdu-i-gupoty.html